- Opowiadanie: Baron_Sengir - Plaga/Milion trumien

Plaga/Milion trumien

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Plaga/Milion trumien

Witam serdecznie wszystkich potencjalnych czytelników,

nie było mnie tutaj szmat czasu, ale w końcu się pojawiłem. Opowiadanie, które zaraz być może przeczytasz, to nawiązanie do poprzednich dwóch moich opowiadań, jakie na fantastykę wrzuciłem dawno temu. Miałem zawartych tam wątków nie kontynuować, ale co tam.

Uprzedzając możliwe pytanie o inspiracje – w bazie Baudrillard, Nietsche i Buttgereit, w nadbudowie m.in. The Thing i kilka critterów z Fallouta 1/2, chociaż podobnych pomysłów było Legion.

 

Opowiadanie przeznaczone jest dla czytelników pełnoletnich.

 

 

I. Lekki wiosenny deszcz, jak ciepły i delikatny dotyk ust wymarzonego kochanka, pieścił niedawno umyte szyby w oknie przestronnego mieszkania, usytuowanego na ósmym piętrze w designerskim i pachnącym jeszcze nowością bloku. Gdy jednak czuły kochanek zaczyna chcieć więcej i więcej, obiekt jego uczuć może poczuć się zagrożony. Tak też się stało. Rozrzucając skłębioną pościel, podrywając w powietrze chmurę długich, naturalnych blond włosów, Kasia zwiewnie zerwała się z łóżka, przebiegła przez pokój, i zamknęła uchylone okno, przez które do wnętrza zaczął wpadać deszcz. Całe szczęście, że dźwięk niebiańskich łez rozbijających się o metalowy parapet obudził ją, zanim skorzystanie ze ścierki lub mopa stałoby się ponurą koniecznością.

Ponieważ do zaplanowanego powrotu do szarej rzeczywistości ze świata sennych marzeń, powierzonego elektronicznemu budzikowi stojącemu na nocnej szafce obok łóżka, pozostało niewiele czasu, Kasia zdecydowała się przygotować ze spokojem i rozwagą do pierwszego dnia w nowej, wymarzonej pracy. Za młodu Kasia co prawda miała inne zdanie na temat wielkich, międzynarodowych korporacji niż teraz, po studiach i u progu wielkiej kariery przebojowej bizneswoman, po okresie młodzieńczego idealizmu pozostały jej tylko tatuaże na plecach, ukrywane teraz pod modnym i markowym kostiumem.

Kawa i kanapka z warzywami na dietetycznym chlebie pochłonięte zostały w biegu, gdyż nawet mając godzinę w zapasie, kobieta może stracić w łazience za dużo czasu i ryzykować spóźnienie się tam, gdzie zamierza się udać. Wysokie szpilki, szybko wsunięte na skryte pod jednolicie czarnymi pończochami wypielęgnowane stopy zadudniły na posadce klatki schodowej, głośne zgrzytnięcie klucza w drzwiach odbiło się w pustej, jeszcze uśpionej przestrzeni pomiędzy tkwiącymi w swoich sprawach mieszkaniami głośnym echem. Cichy szum pracujących mechanizmów windy do reszty zmącił ciszę wczesnego poranka. Drzwi rozsunęły się, Kasia poprawiając kapelusz, i unikając upuszczenia trzymanych jedną ręką parasolki i torebki, weszła do środka. Winda ruszyła ze zgrzytem, jakby chciała wyrazić swoje niezadowolenie, że od samego rana musi jeździć w górę w dół od parteru do dwudziestego piętra i rozwozić swoich pasażerów.

 

II. Deszcz przestał padać, złożona parasolka wylądowała w pełnej najróżniejszych rzeczy otchłani torebki, wygrażającej światu rozpiętym suwakiem, niczym pradawna bestia ostrymi jak szable kłami.

Chmury rozstąpiły się, jasne i dziewicze promienie wstającego słońca padły na mokry świat. Kasia przypomniała sobie zamierzchłe czasy liceum, gdy wraz z paczką oddanych przyjaciół, ciesząc się życiem i beztroską, w pogardzie mając pogrążony w wyścigu szczurów świat, łapiąc łapczywie chwile tańczyła i skakała w deszczu, w drodze na miejsce kolejnego ogniska, koncertu, imprezy… Szybko jednak zepchnęła wynurzające się wspomnienia gdzieś w odmęty zapomnienia, powtarzając sobie, że przecież jest już dorosłą i poważną osobą. Jak na złość, złapała się na myśli, że glany są jednak od szpilek wygodniejsze. Dalsze rozmyślania przerwał nagle uciekający od niej, rozpływający się i zmieniający swoje położenie świat. Złamana szpilka tkwiła w szczelinie pomiędzy kostką brukową, gdy reszta buta razem z właścicielką upadła ciężko na chodnik tuż obok.

Chwilę później Kasia podniosła się z ziemi, otrzepała pośpiesznie i zlustrowała swój strój. Całe szczęście, chodnik zdążył w tym miejscu już wyschnąć, więc nie umazała się wodą ani błotem. Ku jej zdziwieniu oprócz złamanego buta i pogniecionego żakietu nic jej się nie stało.

Zaklęła w myślach, przekonana o tym, że teraz to na pewno nie zdąży do pracy na czas. No i ładnie się dzień zaczyna, nawet nie zdążyła dojść do zaparkowanego za blokiem samochodu. Szczęście w nieszczęściu, nie widział jej upadku żaden z sąsiadów.

 

III. Jak zaczarowana i prowadzona niewidzialną ręką, zaparkowała samochód z podręcznikową precyzją na swoim miejscu na wielkim, podziemnym parkingu pod biurowcem Korporacji. Każdy z pracowników miał własne miejsce parkingowe, a posiadanie samochodu było jednym z wymogów by przesłane CV było chociaż raz przeczytane. Była spóźniona dwie i pół godziny. Modliła się w duchu do wszystkich znanych jej chociażby tylko z imienia bóstw, żeby miała jeszcze po co tutaj przyjeżdżać. Uważała się co prawda za ateistkę, ale każdemu może się przecież zdarzyć chwila słabości. Przemknęła jak burza wśród rzędów równo stojących samochodów, dopadła do drzwi windy na górne piętra niczym polująca lwica rzucająca się na swoją ofiarę, gotowa rozszarpać każdego, kto stanie jej na drodze. Sycząc jak kłębowisko jadowitych węży, drzwi rozsunęły się, ukazując skąpane w bladym świetle, wyłożone boazerią wnętrze windy. Poczuła się jak mała dziewczynka stojąca przed otwartą furtką prowadzącą na teren szkoły. Nagle, na ułamki sekund, porwał ją rwący nurt istnej rzeki wspomnień, szybko przez nią przerwany, gdy zdecydowanie zrobiła krok naprzód, wchodząc do windy ufnie, jak dawni męczennicy w paszcze dzikich bestii.

 

IV. Winda sunęła w górę, piętro za piętrem. Biurowiec wznosił się niczym Wieża Babel, Kasia pamiętała jeszcze, że jak była małą dziewczynką, to budynek był dopiero w budowie. Pamiętała też jego wielkie otwarcie, połączone ze wpisaniem do Księgi Rekordów Guinnessa – zaś teraz była w samym środku trzewi najwyższego i największego budynku świata, od nazwiska architekta nazwanego nieformalnie Wieżą Jogsotota.

Winda nagle zatrzymała się, drzwi po chwili otworzyły się, do środka wszedł wysoki mężczyzna. Kasia popatrzyła na niego ukradkiem. Wysportowany, zadbany, pewny siebie trzydziestolatek, taki, któremu specyficzny ni to uśmieszek, ni to nieuchwytny grymas nie schodził z twarzy. Gęste, kręcone włosy miał ukształtowane w fantazyjne fale, w kształcie utrwalonym w żelu, jednak z zachowaniem umiaru i granic dobrego smaku wyższych sfer społecznych.

Jeszcze kilka lat wcześniej Kasia określiłaby swojego towarzysza podróży windą jako prowincjusza, stereotypowego przedstawiciela klasy średniej zapatrzonego we wzory lansowane w kolorowych pismach, dających swoim ograniczonym czytelnikom namiastkę pseudo-elitarnego pseudo-snobizmu.

Teraz jednak serce Kasi mocno na widok nieznajomego zabiło. Poczuła, że mimo woli zaczerwieniła się, czego nawet jej starannie nałożony makijaż nie zakrył. On to spostrzegł kątem oka.

 

V. Głosy zbliżały się coraz bliżej i bliżej. Miał wrażenie, że raz przychodzą, raz odchodzą, gdy już pozwalał sobie na krótką chwilę radości, że wreszcie odeszły, wybuchały z siłą bomb tuż przy jego uszach.

Nie był pewien, ile czasu trwał ten stan. Nie wiedział nic o miejscu, gdzie się znajduje, nie widział nic w otaczającym go mroku. Głosy syczały, śmiały się, kwiliły cieniutko jak niemowlęta oraz złorzeczyły niczym przepici starców. Orgazmiczne jęki kobiet przeplatały się z odgłosami płaczu, śmiech z krzykiem, harmider tłumu z cichą rozmową w zacisznej kawiarni.

Złapał się rękami za uszy, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu. Głosy płynęły przez mrok, zbliżały się, to znów oddalały, niemalże czuł ciepło oddechów na swoim karku.

Nagle wstał, tknięty jakimś impulsem. Wymachując na oślep rękami, biegł po omacku przez mrok, przez bezdenną czeluść, gdzie nie mógł nawet określić tego, czy wznosi się, czy spada, gdzie nie mógł nawet stwierdzić jednoznacznie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Biegł tak przez przestrzeń, nie czując podłoża pod nogami, głosy nie opuszczały go ani na krok, wyobrażał sobie, jak przebija się przez wzburzony tłum.

Nie wiedział, ile czasu minęło, i czy w tym miejscu w ogóle istnieje czas, upadł dysząc ciężko. Uderzył najpierw głową, a potem całym ciałem o twarde podłoże. Wydawało mu się, ze przed tym przez ułamki sekund leciał, czy też spadał, ale jego skołatany umysł nie był tego pewien. Leżał przez chwilę dysząc ciężko. Głosy przestały mówić, pozostał tylko krzyk, nieludzki, dziki, pierwotny krzyk. Nie mógł złapać powietrza, przygnieciony przez siłę krzyków, szczekania psów, zawodzenia, jęków ludzi poddawanych najbardziej przerażającym torturom, jakich nie był w stanie sobie wyobrazić.

Nagle wszystkie głosy ucichły. Wstał, przeciągnął się. Sam krzyknął, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Panowała idealna cisza. Stał twarzą w twarz z czymś, co wyszło z wiecznego mroku i stanęło naprzeciw niego. Co było samą esencją mroku. Nie widział tego, ale czuł to. Czuł zapach, czuł strach, czuł wzrok milionów oczu skupiony na sobie. Nie mógł złapać oddechu, wsysany w samą istotę ciemności. Tonął w niej, machając bezwładnie rękami i nogami.

 

Gdzieś z oddali, poza świadomością, poza czasem i przestrzenią, spoza miejsca, stanu czy też momentu wiecznego stawania się, w którym przebywał, rozmyty, pozbawiony cielesności, lewitujący wśród eterycznych pól, wśród kosmicznych przestrzeni, dobiegły do niego dźwięki. Najpierw delikatne, jak lekkie muśnięcia letniego wiatru, potem narastające, zbliżające się, jak szarża kawalerii pędząca po otwartej równinie, by przemienić się w odgłos huraganowej nawałnicy, niszczącej wszystko na swojej drodze – drodze pierwotnego żywiołu.

Ze stalowoszarego nieba spadł deszcz krwi. Śmierdząca, przegniła ciecz wypełniła wypalone ogniem Słońca szczeliny w martwej ziemi. Chmury zrobiły się ciemniejsze, aż w mgnieniu oka stały się zupełnie czarne. Ulewa nasiliła się, zagrzmiało.

Nie próbował nawet osłonić się przed padającą krwią. Stał w jej strugach, w nieznanym miejscu, w nieznanym świecie, nie zdając sobie do końca sprawy ze swojego stanu. Był w pełni świadom swojej obecności i swojej realności, ale patrzył na samego siebie z perspektywy osoby trzeciej, jakby nie do końca jednak kontrolował swoje ciało. Chyba też tylko dlatego nie zwymiotował, gdy potoki lejącej się z niebios posoki zalewały mu oczy, nos, usta.

Nogi same poniosły go przed siebie. Burza po chwili przeszła – nie potrafił jednak stwierdzić dokładnie, ile czasu ta „chwila” trwała. Rozejrzał się zdumiony – miejsce, do którego trafił, zmieniło się nie do poznania.

Świeciło letnie Słońce, wiał przyjemny, ciepły wiatr. Na horyzoncie widniały nieznane mu pasma górskie, w oddali lśniły dziwaczne, niedające się opisać ludzkimi pojęciami budowle, składające się z setek umieszczonych pod najdziwniejszymi, zdawałoby się – przypadkowymi – kątami kulami, wokół których wirowały tysiące … obiektów. Stał i patrzył na to z otwartymi ze zdumienia ustami. Nie wiedział, czy ma tam dotrzeć, nie widział bowiem poza morzem zieleni, morzem lasów i łąk, gdzie kwitły tysiące przepięknych, nieznanych mu kwiatów (co do których – podobnie jak do drzew – był pewien, że takowe gatunki na pewno nie rosną na Ziemi, a w każdym razie na Ziemi z jego miejsca i czasu) żadnych dróg, dróżek ani ścieżek.

Popatrzył jeszcze chwilę na to miasto – skąd wiedział, że to miasto, skąd też taka myśl nagle wpadła mu do głowy? – miasto tysiąca form i kształtów, niczym zrzucony na tą piękną krainę fragment czegoś innego – fragment całej innej rzeczywistości, wycinek z innego wszechświata, psujący tutaj tylko widok i harmonię. Raziło go Słońce, wiszące wprost nad nim, na bezchmurnym niebie, tak błękitnym, tak przejrzystym jakiego nigdy nigdzie jeszcze w swoim życiu nie widział.

I wtedy świat zawirował, a on razem ze światem. Unosił się w przestrzeni, a wokół niego płynęły wstęgi kolorów, błyszczące, świecące i nęcące. Naprzeciwko niego, przez przestrzeń płynęła Ona. Widział ją już kiedyś, tak niedawno, a tak dawno. Od stóp do głów w zwiewnych szatach, przypominających wręcz luźno narzucone na siebie pasma i skrawki różnokolorowych tkanin o najróżniejszej fakturze, przejrzystości i delikatności, płynęła wprost na niego, a wszystkie składniki jej ubrania zdawały się wirować wokół niej, zwijać i rozwijać. Spostrzegł jej białe jak śnieg ciało, widoczne w przerwach między kłębiącymi się materiałami. Widział jej twarz, od której bił nieziemski blask. Spłynęła przez przestrzeń tuż przed niego. Gdyby chciał, mógłby ją dotknąć. Bardzo chciał ją dotknąć, ale coś mu na to nie pozwalało.

Zapadła cisza, kolory wirowały wszędzie wokoło bezgłośnie. Już nie miały kształtu wstęg, teraz zaczęły się mieszać, rozmazywać, rozpływać się po niewidzialnych i nieistniejących płaszczyznach, to znów wybuchały tuż wokół niego, jakby rozpryśnięte na szybie.

– Czy to już? – odezwał się w końcu do Niej. Nie rozpoznał swojego głosu.

 

 

VI. Otworzył przekrwione oczy. Zaszczękał zębami z zimna, wyplatał się z bezwładnie skłębionej plątaniny pościeli, ubrań i stert zadrukowanych papierzysk, znalazł w końcu stary, odrapany budzik, cisnął nim o ceglaną ścianę. Budzik przestał dzwonić.

Mężczyzna, znany tu i ówdzie w Internecie na różnych niszowych i stale monitorowanych przez rozmaite służby specjalne i agencje rządowe różnych krajów stronach, blogach i forach jako Death_Dealer_666 zapalił światło. W wynajmowanym przez niego mieszkaniu, z racji tego, iż mieszkanie to znajdowało się w ciemnej piwnicy, nie było dostępu do naturalnego światła. Smętnie zwisająca z sufitu na przewodzie elektrycznym żarówka dała mdłe, blade światło. Nie musiał szykować się długo do wyjścia – spał w długich glanach, sięgających kolan, założonych na powycierane czarne sztruksy, podniósł tylko z podłogi długi, sięgający kostek czarny płaszcz, i zarzucił go na uprzednio włożony t-shirt. Kiedyś było na nim logo jakiejś undergroundowej kapeli, z rodzaju tych undergroundowych kapel, których muzycy podpalają miejsca kultu i mordują swoich kolegów (lub przypadkowych ludzi, ewentualnie gwałcą dzieci, trupy i zwierzęta), ale już dawno się sprało, wyblakło lub zniknęło pod warstwą brudu. Lub wszystko jednocześnie.

Zamknął na kłódkę drzwi do piwnicy, wyszedł z bloku. Zawsze starał się wychodzić na tyle wcześnie, by nikt go nie widział, i wracać na tyle późno, by pozostać niezauważonym. Dziś jednak nie planował już wracać. Ani trochę nie przeszkadzał mu padający deszcz. Chyba nawet go nie zauważył, gdy szedł pogrążony we własnych myślach, przez pogrążone jeszcze we śnie miasto. A myślał o śmierci i zagładzie całej ludzkości jako takiej. Szedł tam, gdzie ukrywał broń, podniecony perspektywą polowania, jakie urządzi sobie później. Od czasu swojej ostatniej rozmowy z Nią wiedział jednakże, iż upiecze kilka pieczeni przy jednym ogniu.

 

VII. Być może Kasia i nieznajomy spotkany w windzie mogliby poznać się bliżej, polubić, zaprzyjaźnić, umówić się na upojną noc lub chociaż na niezobowiązujący seks w czasie piętnastominutowej przerwy na lunch, jednak zanim którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, winda zatrzymała się na kolejnym piętrze. Zanim drzwi się otworzyły, Kasia pomyślała, że coś jest bardzo nie w porządku. Dobiegające z trzewi budynku krzyki ludzi, odgłosy paniki, przewracanych mebli i rozbijanych przedmiotów, a z całą pewnością odbierane przez jej uszy, wydały się jej bardzo nie na miejscu. Podobnie jak odgłosy wystrzałów.

Drzwi do windy rozsunęły się z sykiem, do wnętrza błyskawicznie wleciał dym. Padło kilka strzałów. Kasia krzyknęła, padła na podłogę, skuliła się w kącie windy i zakryła twarz rękami. Zaczęła szlochać. Cokolwiek by się miało wydarzyć później, jej życie właśnie już w tej chwili przestało być takie, jakim było wcześniej. Jakim było kiedykolwiek.

Przystojny nieznajomy bezwładnie padł na podłogę obok niej. W jego oczach widziała bezgraniczne zdziwienie, a pomiędzy oczami widniał krwawy otwór. Stróżka krwi rozlewała się po podłodze, tworząc małą kałużę. Na ten widok młoda kobieta jeszcze bardziej zwinęła się w kłębek, złapała się za włosy i zaczęła wrzeszczeć na całe gardło. Energooszczędne świetlówki ukryte pod przepuszczającymi światło, mlecznobiałymi plastikowymi płytami na suficie windy zaczęły upiornie migać. Podobnie jak przyciski pięter na tablicy kontrolnej windy. Rozbrzmiały wszystkie możliwe zamontowane w budynku alarmy. Rozpętało się pandemonium.

 

VIII. Wszystko zaczęło się zmieniać. Wszystko. Nie wiedział, czy to, co widzi dzieje się naprawdę, czy nie. Jeśli działo się naprawdę – to nie miał żadnych wyrzutów sumienia, zresztą i tak czy siak by ich nie miał. Jeśli zaś nie działo się naprawdę – cóż, okoliczność łagodząca przy wyroku skazującym.

Dymiące łuski opadły na wypolerowaną posadzkę. Pum-pum-pum, odbiły się od podłogi i poturlały się w różnych kierunkach.

Nie spodziewał się, że naciskanie spustu może być, aż tak przyjemne. Całym sobą chłonął kakofonię dźwięków. Napawał się odgłosami zlewającymi się, zarówno miarowym warkotem broni, jak i ludzkimi krzykami. Gdzieś tam w jego głowie pulsującym bólem rozbrzmiewały jeszcze inne dźwięki, syczenie, śmiechy, łkanie – wszystko niczym dochodzące do niego gdzieś z najdalszej otchłani, zniekształcone, przepuszczone przez przester, przez świszczący, zepsuty głośnik. Jednym okiem widział świat żywej nocy, przepływającej wśród pożartych przez pustynię ruin, nie zdradzających swoim wyglądem ludzkiego pochodzenia. Noc spływała na świat z gwiazd, niczym lejąca się, wrząca smoła lub lawa. Drugim okiem widział hale, biura, pokoje, przerażonych ludzi, krwawe rozbryzgi na ścianach, suficie, na podłodze, lejący się na niego zewsząd, napierający na niego ocean krwi, krew sączącą się z kontaktów, lejącą z żarówek, z odstrzelonych kranów w łazienkach, z dziur po kulach w ścianach. Zabijał nie tylko pasożyty, ludzi żyjących w ciasnych jak jelita korytarzach biurowca, ale zadawał rany budynkowi jako takiemu, który płakał, łkał, falował i usiłował uciekać przed nieznanym napastnikiem. Budynek odpierał więc ataki, zmieniając poręcze schodów ruchomych w kolczaste i toksyczne macki, którymi młócił bezwładnie powietrze, futryny drzwi stawały się paszczami o wielu rzędach ostrych – i wielkich – jak szable kłów. Ale samotny człowiek, będący poza granicami pojmowania, widzący świat przez pryzmat czegoś obcego, co zalęgło się w jego głowie, pozostawał nietknięty.

Upuścił na podłogę kolejny opróżniony magazynek. Niespiesznie wyjął z przewieszonego przez plecy plecaka kolejny, przeładował wysłużony automat Kałasznikowa kilkoma wprawnymi, wyuczonymi ruchami rąk. Podłoga zaczęła falować, po jej powierzchni rozchodziły się kręgi, niczym w wodzie. Człowiek nie przejął się tym jednak, z chlupotem ruszył przed siebie, rozbijając boksy, obalając dystrybutory wody, strzelając po komputerach i miotających w niego wiązki elektryczności monitorach.

Był to dzień, gdy światu objawiła się Plaga. Czekała aż do tej chwili, uśpiona przez wieki, karmiona przez ludzi, żyjąca w ludziach i ich pustym świecie. Dziwny przybysz, niby człowiek, a noszący w sobie coś z innego świata, coś, czego Plaga nie potrafiła rozpoznać, nie był w stanie jej zniszczyć, ani nawet wyrządzić poważniejszych szkód, nawet tutaj, w jej centrum i sercu, jednak sam fakt, że wiedział z czym przyjdzie mu walczyć był dla nieludzkiej, zbiorowej, instynktownej inteligencji Plagi czymś bardzo ludzkim – a więc bolesnym.

Ściany przestały już wyglądać jak ściany. Były naprężającą się w rytm oddechów niewidocznych płuc masą mięśni dygoczących pod żółtawą skórą, drgającą dodatkowo w rytm pulsującej w grubych niczym ogrodowy wąż żyłach krwi. Co jakiś czas na powierzchni skóry wykwitały wielkie bąble, gdy pękały, rozlewały cuchnące ciecze dookoła. Podłoga i sufit też stały się taką żywą substancją, sprzęty biurowe, wtopione w pulsującą masę, wyglądały niczym skały obmywane przez morze – lub tonęły niczym w grzęzawisku.

Ludzie, pracownicy Korporacji – żywi i zastrzeleni przez odzianego na czarno młodego mężczyznę, dzierżącego karabin maszynowy AK-74, zaczęli zlewać się ze sobą, wtapiać się jeden w drugiego, wrzeszcząc przy tym z niewyobrażalnego bólu fizycznego (i zapewne z powodu psychicznego szaleństwa, w jakim przyszło im brać udział), po czym przez spadające z żywych ścian macki stawali się częścią jednej Plagi, złączeni z nią ponad życiem i śmiercią.

Marcinowi kończyła się amunicja. Wiedział doskonale, co dzieje się ze światem, ale nie przypuszczał, że Ona się pomyliła, gdy opowiadała o prędkości dokonywanych zmian. Nie miał jednak czasu aby się nad tym zastanawiać, oto z cielistych czeluści budynku wypełzło na niego mrowie przelewających się, drgających, dyszących, krzyczących i śmiejących się abominacji, wszystko, co Plaga potrafiła złożyć z żywych i zabitych i wysłać przeciwko niemu. Ludzkie kadłuby, kończyny lub całe tułowie wyrastające jeden z drugiego, pod najdziwniejszymi kątami, przewracające się, szpilki i spódnice, spodnie, krawaty i garnitury wystające z tego kotłującego się szaleństwa w największym bezwładzie, lecz mimo pokraczności śmiertelnie niebezpieczne.

– Trudno – pomyślał, gdy ostatecznie wizje z lewego oka i rzeczywistość obserwowana prawym nałożyły się na siebie. Wśród zalanych nocą kształtów ruin rozpoznał zarysy miasta, w jakim żył przez całe swoje życie.

 

IX. – Kaśka? Ty? Tutaj?

Kobieta podniosła załzawione oczy, przepełnione dzikim, zwierzęcym strachem. Nie, jej tu nie było, to się nie działo naprawę, to tylko koszmarny sen, który kiedyś się skończy. A w każdym razie bardzo by chciała, żeby tak było. Niewidzącym wzrokiem obserwowała tajemniczego napastnika, kołysząc się w pozycji przypominającej embrion.

I przypomniała sobie wreszcie, że faktycznie zna Marcina.

– To… Ty – wydusiła z siebie.

– Co ty tutaj robisz? – Marcin nie spojrzał na nią, ze stojącej na piętrze windy wyciągał za nogi zwłoki zastrzelonego przez siebie człowieka.

– Co… jak… Boże, Boże… dlaczego? Co się dzieje? – skryła twarz w trzęsących się dłoniach, nie odważyła się podnieść z podłogi ani spojrzeć na spotkanego w tak makabrycznych okolicznościach dawnego znajomego. Najwyraźniej ostatecznie zapomniała też o swoim deklarowanym tak często ateizmie.

– Co tu tutaj robisz? – szalony morderca lub zbawiciel wszedł do windy, wcisnął na tablicy kontrolnej przypadkowy przycisk, na który nawet nie spojrzał. Dym już zdążył wywietrzeć, alarmy albo się wyłączyły, albo przestały już istnieć, winda sunęła dziwnie powoli w trzewia budynku.

– Ja… miałam tu pracować – dziewczyna rozpłakała się. Cokolwiek się działo, nie rozumiała tego, i nie sądziła nawet, że zrozumie kiedykolwiek.

 

X. Zamknął oczy. Zanim jednak to zrobił, zauważył możliwą drogę ucieczki – windę. O dziwo pseudo-żywy budynek nie rozprzestrzenił się jeszcze w tamtym kierunku. Bluźniące samym swoim istnieniem wszelkim normom biologii i życia jako takiego, ludzko-rzeczowe istoty otoczyły go na środku dużego i pustego korytarza. Zbliżały się powoli, przewracając się nieporadnie, próbując pełzać w kilku kierunkach jednocześnie, zderzając się ze sobą i wchodząc na siebie nawzajem. Zamknął oczy, ale widział doskonale mimo tego. Podskakująca głowa, z której rozwartych ust i pustych, krwawych oczodołów wychodziło mnóstwo poszarpanych kabli i kabelków, niektóre zakończone wtyczkami USB, inne zwykłymi wtyczkami do kontaktów, przeleciała obok niego. Uwolnił z siebie to, co wchłonął jeszcze tego samego dnia, wczesnego poranka. Nie został pochłonięty przez Ciemność – to Ciemność została pochłonięta przez niego, a teraz, w jednej chwili, gwiaździste niebo wytrysnęło z jego skrytych pod powiekami oczu. Czuł, że unosi się w powietrzu. Pojawiła się Ona, wyszła z niego otulona w Słońce i Księżyc, piękna i powabna jak nigdy, zawieszona gdzieś, ponad czasem i przestrzenią, oczekująca na chwilę swojego powrotu.

Nastała ta wielka chwila. Całe otoczenie wybuchnęło ogniem, żywym, nienaturalnym, inteligentnym ogniem, nie znającym litości dla niczego, co stanęło mu na drodze. Plaga westchnęła – całym swoim istnieniem, świat zadrżał w posadach, a na spieczoną ziemię spadł krwawy deszcz z żyjących chmur. Fale uderzeniowe rozeszły się po całym ziemskim globie, gwiazdy, odległe i nigdy nie poznane, bez nazw i zapomniane na krańcach Przestrzeni – zawirowały w obłędnym tańcu.

Stanęła obok niego, opadł ciężko na podłogę, ścięty z nóg. Lekka, zwiewna, odziana w światłość, a żywy ogień pełznął u jej stóp i łaknął jej pieszczot, łasił się pomrukując lekko. Wirujące kolory opadły, świat wrócił na swoje miejsce. Plaga otrzymała cios.

Marcin podniósł się. Ogień pełzał po nim, gdy spojrzał jej prosto w oczy. Nie powiedziała nic, stojąc obok, rzeczywista ale nierealna, uśmiechnęła się tylko i ruszyła przed siebie, a ogień kroczył przed nią i za nią.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie było śladu po abominacjach Plagi, tylko wypalone, czarne ściany i pełno dymu, swądu spalonego życia, które być może wcale nie żyło. Czuł się szczęśliwy, po raz pierwszy od dawna. Jakkolwiek by się to zamieszanie nie skończyło – przynajmniej Ona jest już przy nim. I spełni wkrótce wszystkie dane mu obietnice.

Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Winda wjechała na piętro. Przebiegł korytarz gdy akurat metalowe drzwi, bezbarwne jak reszta otoczenia, zaczęły się rozsuwać. Widział stojące w środku dwie sylwetki – wiedział, że kobieta będzie przydatna, ale mężczyzna był już zarażony. Lewe oko spojrzało w odmęty nierzeczywistości, poza czas i przestrzeń, w otchłań szaleństwa, w bezmiar bezsensu – i zobaczyło burzę macek, przyssawek i dziwacznych trąbek wyrastających z postaci. Zatrzymał się tuż przy drzwiach – podniósł broń – bez celowania nacisnął na spust.

Rozległ się krzyk kobiety. Dym z wypalonej części budynku wypełnił już korytarz i wleciał do windy.

 

XI. Marcin nie wiedział, co w niej pociągało go najbardziej. Czy było to niewinne, dziecięce spojrzenie, tak czyste, nieskalane złem i zgnilizną świata, spojrzenie najbardziej niebieskich oczu, jakie tylko można sobie wyobrazić, spojrzenie urzekające, zapierające dech, ulotne i nieziemskie, ale maskujące niewypowiedziany smutek, dalekie wspomnienie, dawne echo czegoś złego, czegoś pozostawionego w przeszłości, ale wpływającego na teraźniejszość; czy była to burza jej blond włosów, długich, złocących się jak promienie słońca leniwie wijące się po krystalicznie czystej wodzie leśnego strumienia, kręconych i niesfornych, nie dających się okiełznać, dzikich, wijących się niczym węże Meduzy; czy kształtność jej sylwetki, biel i gładkość jej skóry, małe, ale zadziornie sterczące piersi – czy było to wszystko naraz.

Zastanowił się chwilę nad tym, kim mogła być, skąd się wzięła, gdzie dokładnie ją znaleziono. Znaleziono ją bowiem nagą, bez żadnych dokumentów ani nawet nadziei na identyfikację.

Po chwili zastanowienia zapiął rozporek. Było jeszcze za wcześnie, ktoś mógłby go zauważyć, a nie mógł sobie na to pozwolić, nie mógł się zdekonspirować, teraz, gdy w budynku pracowali jeszcze inni.

Skończył tylko wygładzać fartuch, gdy usłyszał kroki. Dzięki niedawno wymienionej posadce były dobrze słyszalne we wszystkich salach budowli. Placówki nie stać było jednak na generalny remont całego budynku.

Zapiął worek, przełożył na specjalne nosze, przeniósł go ze stołu do odpowiedniej lodówki, gdy otworzył ją, powiew zimna orzeźwił go, kroki się zbliżały, więc wsunął zwłoki do środka i trzasnął szybko drzwiczkami.

Pomyślał, że najbardziej w niej pociąga go to, że jest martwa, następnie odwrócił się na pięcie, cicho zaszemrał jego długi, biały fartuch.

Nie odszedł jednak daleko, gdy usłyszał cichy odgłos pukania. W pierwszej chwili nie potrafił zidentyfikować i zlokalizować dźwięku, a gdy uświadomił sobie, że dochodzi z wielkiej, zajmującej całą ściankę lodówki, gdzie za licznie umieszczonymi małymi drzwiczkami, niczym w szufladach, spoczywają dziesiątki zwłok, włosy stanęły mu dęba na głowie.

Powoli, na palcach podszedł do lodówki. Jak na złość, nagle zgasły wszystkie światła w budynku. Pukanie ustało.

Oparł się o zimną ścianę wyłożoną kafelkami. Oddychał ciężko. Pomyślał, że jest przemęczony i wydawało mu się, że słyszy pukanie. Napawał się ciszą, tak idealną ciszą, że aż delikatnie dzwoniło mu w uszach, ciszą zaległą w położonym w półmroku pomieszczeniu. Czuł, jak zimny pot cieknie mu po całym ciele, czuł przesuwającą się kroplę, przemieszczającą się od czoła, skrytego pod niechlujną czarną grzywką nieczesanych od dawna włosów, spływającą po rzymskim kształcie nosa, wreszcie wpływającą do ust przez lekko rozwarte usta. Poczuł zimny, słony smak, splunął na ziemię.

I w tym momencie, nastąpiły dwa wydarzenia. Jeszcze zanim jego ślina uderzyła o gładką powierzchnię podłogi, wszystkie światła w budynku włączyły się, a do jego uszu dobiegł dźwięk, jaki wydawać mogą tylko skrzypiące drzwi, otwierane w stronę korytarza.

Zdziwiony spojrzał w ich stronę, ale najpierw omiótł wzrokiem stojącą nieopodal lodówkę na zwłoki. Szuflada, gdzie przed kilkoma chwilami umieścił ciało pięknej nieznajomej, była wysunięta, a czarny worek na ciało leżał podarty na podłodze.

Pociemniało mu przed oczami, pobiegł do okna, po krótkiej szarpaninie z klamką otworzył je na oścież. Do pomieszczenia od razu wpadł podmuch mroźnego wiatru, niosący ze sobą płatki śniegu.

Marcin wyjrzał przez okno, mocno trzymając się parapetu. Śnieg nie padał, tylko wiatr porwał do wnętrza kilka płatków z zewnętrznego parapetu. Młody mężczyzna nie zwracał uwagi na panujący mróz, patrzył w wiszącą nad horyzontem, ogromną tarczę Księżyca.

Nie usłyszał nawet, jak do pomieszczenia wszedł starszy od niego wiekiem i stażem pracownik kostnicy. Zapewne pracował gdzieś niedaleko.

– Nie dość, że co chwila nie ma prądu, to jeszcze mamy tu tak zi… co ty wyrabiasz?

Marcin odwrócił się powoli. Spojrzał prosto w oczy starego lekarza, dobre oczy przepełnione surową, ojcowską miłością. Oczy osadzone pod wysokim czołem, przeoranym licznymi zmarszczkami, widocznymi doskonale nawet mimo panującego w pomieszczeniu półmroku – znów zgasły światła, Marcin nie zauważył nawet kiedy. Starszy lekarz był zresztą po prostu łysy. Za to uwielbiał bawić się długą, siwą brodą, gdy myślał nad czymś intensywnie. Marcin widział, że właśnie teraz Jerzy zamyślił się, gdy jego wzrok napotkał wysuniętą szufladę lodówki i podarty worek leżący na podłodze.

– Aha – powiedział po chwili, po czym bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Jego twarz nie zdradziłaby Marcinowi żadnych emocji, który zresztą wcale nie patrzył na starszego kolegę po fachu, lecz wpatrzony był w Księżyc. Czekał na dzień taki jak ten, czekał z utęsknieniem, niczym młode dziecko czekające na Gwiazdkę. Był pewien, że nieznajoma słyszała nie tylko jego słowa, lecz i myśli, które cały czas płynęły w nieznaną, czarną pustkę, gdzieś poza horyzontem istnienia, w ten czarniejszy od czerni, skłębiony ocean pragnień, nie dających się nawet wyartykułować. Oddychał pełną piersią lodowato zimnym powietrzem zimy, uśmiechnął się do Księżyca. Chwilę później rozejrzał się po okolicy.

Z okien parterowego budynku kostnicy nie rozciągał się widok zapierający dech w piersiach. Marcin musiał przyznać, że nawet teraz, mimo wiszącego tuż nad horyzontem Księżyca, widocznego dobrze pomiędzy wieżowcami miasta, widok nie tylko nie zapierał tchu w piersiach, ale był wręcz boleśnie zwyczajny.

Nagle, w ciągu ułamku sekundy, znikąd wypełzła ciemność i chlusnęła samą swoją istotą prosto w twarz Marcina. Krzyknął przerażony, próbując zerwać ciemność z siebie, gdyż oblepiła go jak smoła, przykrywając go całego.

Nie wiedział co się dzieje, ale spłynęły na niego wizje, które miał potem jeszcze nie raz i nie dwa. Ona przyszła do niego przez ciemność, w feerii barw nieznanych człowiekowi. Przyszła do niego, przez czas i przestrzeń, mówiła mu o świecie, sprawach makabrycznych i cudownych, o nadciągającej katastrofie, o obietnicy spełnienia. O rzeczach pięknych i strasznych, szeptała mu słodkie słowa najczulszej kochanki i krzyczała mu w twarz potężne przekleństwa w języku, którego nie rozumiał. Śmiał się uszczęśliwiony i płakał pogrążony w najczarniejszej rozpaczy. Ona odchodziła i przychodziła, mamiła i wabiła. Składała obietnice. A potem wszechpotężną falą nadeszła ciemność, zabierając ze sobą kolory, kształty, zapachy i wreszcie życie jako takie.

Znaleźli go następnego dnia. Siedział skulony obok ciała Jerzego. Podejrzewali go o zabicie starszego lekarza, ale sekcja wykazała jednoznacznie, że dosięgnął tamtego tak bardzo naturalny zawał serca.

 

XII. Kasia miała wielu chłopaków. Zdawała sobie zresztą z tego sprawę. Nie żeby była przesadnie kochliwa – sama zresztą nie dowierzała w miłość jako głębsze uczucie, zamiast tego czerpała z życia tyle przyjemności, ile było jej potrzebne, dlatego też o ile każdy jej poważniejszy związek kończył się góra po tygodniu, to przelotnych flirtów i seksu bez zobowiązań było w jej życiu pełno. Nie przejmowała się tym, nie uważała tego za coś złego – w końcu miała siedemnaście lat i świat leżał u jej stóp. Przyjdzie jeszcze pora spoważnieć. Może.

Rozgwieżdżone nocne niebo było tym, co bardzo ją pociągało. Nieznana otchłań, miliony światów, wszystkie wiszące hen, daleko nad głową. Uwielbiała patrzeć w nocne niebo, nie mogła sobie darować, by nie zerkać na nie ukradkiem, nawet mając w ustach czyjegoś penisa.

Spojrzała żałośnie na narząd, który ani myślał dać sobie sprawić przyjemność. Jego właściciel, sądząc po tym, co wyczytała z jego twarzy – a raczej po tym, czego nie wyczytała – nieznany jej z imienia chłopak, jeden z wielu nowych znajomych od dzisiejszego wieczoru najprędzej spał na stojąco, zamroczony alkoholem lub innymi używkami. Westchnęła cicho. Zostawiła go tak jak stał przed nią – z przyrodzeniem żałośnie smutno wystającym z rozporka i wróciła do swoich przyjaciółek, siedzących nieopodal, bliżej ogniska. Mijała po drodze wielu ludzi, z których znała tylko drobną część. Taki urok ognisk organizowanych przez Ankę.

Zastała Ankę i Andżelikę w towarzystwie nieznanego jej chłopaka. Zdziwiło ją, że nikt się nie rucha, ani nawet nie dobiera się do nikogo. Siedzieli na ciemnym kocu, dziewczyny w zwyczajnych bluzkach z ogromnymi dekoltami, chłopak w czarnym golfie, na który nałożył koszulkę z logiem jakiejś kapeli. Przysiadła się do nich.

– O, cześć – uśmiechnęła się do nieznajomego – jestem Kasia, nie widziałam cię jeszcze – powiedziała i podała mu dłoń. Uścisnął ją lekko, bez słowa, nie patrząc się nawet na dziewczynę.

– Marcin, nie bądź taki, nooo – Anka szturchnęła go lekko. Ten zaś nadal siedział bez słowa, wpatrzony w nocne niebo. Albo nie zwrócił uwagę na koleżankę, albo tak dobrze udawał, że nie poświęca jej żadnej uwagi.

Kaśka przysiadła się na kocu tuż przed Marcinem. Nowo poznany chłopak zafascynował ją od pierwszej chwili. Już jedno spojrzenie na jego twarz zdradzało, że jest ulepiony z zupełnie innej gliny niż wszyscy obecni. Gdy wokoło trwała nieskrępowana orgia, unosiły się chmury tytoniowego i marihuanowego dymu, lały się strumienie najróżniejszych alkoholi, tych, na które licealiści mogli sobie pozwolić, on siedział ze stoickim spokojem i założonymi rękami, zimnymi i przenikliwymi oczami, które zdawały się lekko świecić w półmroku obserwując całe towarzystwo, z wyrazem pogardy na pociągłej twarzy.

– Marcin zdradził się nam z pewnego swojego problemu… – zaczęła Anka, głosem nienormalnie podnieconym i nieco bełkotliwym.

– To nie jest żaden problem… – wtrącił się Marcin.

– … i pomyślałam, że mogłabyś mu kochana pomóc – dokończyła dziewczyna, celując krzywo palcem w kierunku, gdzie wydawało się jej, że siedzi Kaśka.

– Jaki to problem? – Kasia uśmiechnęła się do Marcina, ale ten patrzył gdzieś w niebo, najwyraźniej nieobecny duchem.

– Nie staje mu – wykrzyknęła Andżelika i parsknęła pijackim śmiechem.

Kaśka, nieprzygotowana na to, co właśnie usłyszała, również roześmiała się bezwiednie. Po chwili jednak zreflektowała się, że ani Anka ani sam Marcin (który tylko westchnął) nie uznali tego za żart.

– Serio? – dziewczyna zdziwiła się. Eee, to ja… przepraszam. Ale hej, jestem w tym naprawdę dobra! Może po prostu źle trafiłeś, a przy mnie ci się uda?

– Nie, dzięki – odparł krótko. Przytłumione zmysły Kaśki nie potrafiły zidentyfikować emocji przekazanych w jego głosie.

– A może jednak? Co ci szkodzi? – uśmiechnęła się do niego przymilnie. Daj sobie pomóc!

– Nie, naprawdę… – Marcin odwrócił się, sięgnął po leżącą nieopodal na kocu jeszcze nie otwartą butelkę taniego wina. Już miał ją złapać, gdy Kaśka ujęła go delikatnie za rękę.

– Proszę – powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. Świeciły się, albo od blasku niedalekiego ogniska, albo od jakiś narkotyków.

– Dobra – odparł ni to z rezygnacją, ni to z determinacją. Ale zrobisz to, co powiem, ok?

– Jasne – uśmiechnęła się promiennie rzędem równych, białych ząbków. Nawet w panującym półmroku jej karminowa szminka razem z nimi tworzyła przyjemny dla oka kontrast.

 

Kazał jej rozebrać się. Uczyniła to śmiejąc się perliście. Kazał jej położyć się. Uczyniła to ochoczo. Kazał jej udawać, że jest martwa. Bił ją potem, raz za razem, aż sprzączka paska odcisnęła się jej na szyi. Śmiał się i płakał, gdy ona łkała przez zamknięte usta. Narkotyki, zmęczenie, bicie dokonały swojego – straciła przytomność.

Obudziła się nad ranem. Impreza jeszcze trwała. Marcina nie było w pobliżu. Po chwili poczuła, że na twarzy jest usmarowana lepką substancją.

 

XIII. Rżnął ją tak długo, że prawie tracił przy tym przytomność. Nareszcie. Nie wiedział już, czy on jest martwy, czy ona jest martwa, czy oni żyją, czy nie. Kaśka gdzieś zniknęła, rozmyła się w przestrzeni, wrosła w podłogę, więc odstrzelił jej nogi. Jeśli jeszcze żyła, leżała gdzieś dalej, może i wchłonięta przez Plagę. Nie wiedział, czego oczekiwał po niej, po co oszczędził jej marny, nic nie warty żywot. Tak wiele możliwości, tak wiele wizji przepływało mu przed oczami.

Na razie zaś jego wymarzona i ukochana Ona była świeża i orzeźwiająca, mimo upływu czasu, mimo wszystko, mimo tych wszystkich strużek potu na jej zadziornie sterczących sutkach. Milion głosów w jego głowie wył i ryczał w rytm kolejnych orgazmów.

– Jestem tym, czym ty być może jeszcze się staniesz.

– Jesteś tym, o czym oni bali się nawet myśleć.

– Jesteś tym, czym sam się stałeś.

Poznał wszystkie odpowiedzi na pytania, nawet te niezadane. Krzyknął. Plamy ciemności wirowały wokół niego, przyjmowały najróżniejsze i najdziwniejsze kształty i formy, przelewające się znikąd donikąd. Przed nimi pulsował mózg Plagi. Wielki, potężny, oślizły, obrośnięty tkanką koszmar tkwiący w centrum owalnej sali posiedzeń.

Zacisnął dłonie na jej szyi. Nie była na to przygotowana. Przywarł do niej całym ciałem.

 

Słońce potrafiło przygrzać w Palestynie, a raczej na terenach które zostały tak nazwane znacznie później. Inne nazwy, jak Izrael, też na przestrzeni wieków funkcjonowały. Pogoda była bezchmurna, żar lał się z niebios. Kurz unosił się nad drogami, nad miastem, nad światem. Kurz i słoneczny żar wpychały się w każdy urywek rzeczywistości. Wygodna tunika nie zapobiegła obtarciom od nałożonej na nią zbroi. Ktoś się śmiał nieopodal, śmiał się szaleńczym śmiechem przepełnionym obłędem. Tłum falował w oddali, szedł i lżył ubranego w dziwnie wytwornie wyglądające szaty mężczyznę. Marcin nie widział jego oczu.

Krzyż padł na ziemię, mężczyznę rozebrano, zostawiając tylko mu na głowie cierniową koronę. Położono go na nieheblowanych, zbitych byle jak drewnianych balach.

Młot wydał mu się dziwnie ciężki, gdy schylał się po wielkie gwoździe.

Bam, bam, bam, mężczyzna nie miał siły krzyczeć, tylko bezwładny, bezsilny jęk, jakby wydobywający się z wnętrza jego trzewi, ulatywał z rozchylonych ust, razem ze strużkami krwi i krwawą pianą.

Krzyż został postawiony. Ciało po chwili znieruchomiało.

Słońce zgasło, zatrzęsła się ziemia, ludzie rozbiegli się w popłochu, tratując się nawzajem.

Marcin upuścił niechcący skrwawiony młot. Z ziemi podniósł się kłąb pyłu. Schylił się po plinum, spojrzał trwożnie na innych żołnierzy.

– Ups – wyrwało mu się.

 

Nagi Marcin stał nad jej zwłokami. W jej zastygłych oczach tliło się jeszcze życie, ale uchodziło momentalnie, pozostawiając tylko zastygłe zrozumienie całej sytuacji. Zza sinych warg wystawał wężowy język.

Westchnął głęboko, strużka spermy wystrzeliła daleko.

Nie słyszał głosów w swojej głowie. Już nie. Ciemność się rozwiała, jakby zerwał owoc i poznał czym dobro różni się od zła.

Rozejrzał się wokoło. Wzrok nabierał ostrości.

Koszmar był prawdziwy, a prawda była koszmarem.

Wszystko żyło w śmierci, a śmierć umierała w życiu. Nie posłuchał nikogo ani niczego, pozostał sobą.

Był w sali konferencyjnej Wieży Jogsotota. Przed nim, z kłębowiska gigantycznych żył przy mózgu, wyrastało potężne oko. Oko Plagi. Tak bardzo ludzkie. Oszacował szybko jego średnicę na ponad metr długości. Patrzył w nie bez lęku. A ono patrzyło na niego.

I nie widzieli między sobą żadnych znaczących różnic.

 

Koniec

Komentarze

hej hej? :>

ho ho, pusto kurde, zły czas na wstawkę wybrałeś, a szkoda, bo opowiadanie jest zajebiste. Jak ktoś lubi chorą twórczość to coś dla niego. Ładne zakończenie całej trylogi, czy ile ich tam było. Takiego zakończenia się nie spodziewałem, ani tymbardziej nawiązania do Jezusa. Plus ogromny za to!
Łap piątkę.

Dzięki. W sumie to ciężko powiedzieć czy to trylogia i czy to jej koniec. :P

Że chore, to z pewnością, ale zajebistego tu niczego nie dostrzegłam.

www.portal.herbatkauheleny.pl

No bo to trzeba lubić chore rzeczy, wtedy wydają się zajebiste:)

Znaczy trzeba być chorym? :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

"choroba" to też może być zjawisko społeczne, wywołane samą rzeczywistością jako taką :P

Nowa Fantastyka