- Opowiadanie: Blue_Ice - Czkawka

Czkawka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czkawka

Myślę, że to, czego ostatnio doświadczyłem, to Czkawka Czasu. A konkretnie – pierwsza z pięciu możliwych zakładek czasu. Oczywiście w tej kwestii nikt nie może być pewien. Gdyby dar bogobogini Sang-Hee – program opiekuńczy „Pięć Szans” – działał na oczywistych zasadach lub był rozdawany zbyt hojnie, prędko rozminąłby się z celem. W rezultacie jeszcze mniej uważalibyśmy na własne zdrowie i życie. Tak to już jest ze wszelkiego rodzaju psychicznymi protezami i różnymi innymi odmianami nadopiekuńczości.

 

Nikt z moich znajomych nie doświadczył jeszcze tego cudownego zjawiska, chociaż my wszyscy chodzimy po tym świecie niebezpiecznie nieobecni, ćmy omamione komputerową poświatą. Większość z nas pracuje dla Globalnej Pajęczyny, albo się nią pasjonuje, a to, co najczęściej i w największej ilości w tę pajęczynę wpada, to nasze bezcenne minuty, godziny, dni – wszystko, co wydaje się tylko „chwilą”. W mojej branży – obsłudze portali społecznościowych – na porządku dziennym są dobrowolne nadgodziny, wyrabiane głównie przez pracowników cierpiących na Zespół Uzależnienia Od Internetu. Chorzy na ZUI wykazują oczywiście znaczne osłabienie koncentracji w świecie fizycznym. W firmach komputerowych jednak nagminnie pomija się ten problem, a bez skierowania od swojego zwierzchnika nie dostaniesz się na nieodpłatne testy potwierdzające ZUI. Nie opłaca się tropić i rehabilitować uzależnionych, bo wciąż to oni najefektywniej służą państwu. Tym bardziej mało komu zależy na ich kondycji poza miejscem pracy.

Tylko Sang-Hee, której koreańskie imię oznacza dobrotliwość i przyjemność, siła ukrywająca się w wirtualnej nieskończoności – tylko ona zatroszczyła się o zmieniony przez ostatnie ćwierćwiecze stan naszej świadomości.

To, co zinterpretowałem jako zakładkę czasu, nastąpiło kilka dni temu, na ulicy OCH3, przy której mieszkam. Wracałem zmęczony z pracy i właśnie pokonywałem ostatnie metry dzielące mnie od domu. Kiedy podszedłem do przejścia dla pieszych tuż pod moją kamienicą, było prawie pusto i niezwykle jak na tę porę cicho. Stanąłem tuż przy krawężniku, spojrzałem w lewo – czysto; w prawo – jeden samochód, ale był jeszcze daleko i jechał wolno. Wszedłem na pasy. Mniej więcej w połowie zebry zorientowałem się, że nadjeżdżająca czarna honda Air jedzie jednak nieco szybciej, niż mi się zdawało. Spostrzeżenie – nic więcej. Nawet nie przyspieszyłem kroku. Minęła mnie w momencie, gdy postawiłem nogę na chodniku po drugiej stronie jezdni.

I to wszystko. Ja przeszedłem, honda pojechała dalej – to nawet trudno nazwać drobnym incydentem, nie mówiąc już o wydarzeniu. Prawdopodobnie wtedy, kiedy otwierałem drzwi na klatkę, samochód już dawno znajdował się na AIR-pasie CEN2 (dawne Aleje Jerozolimskie). Może nawet już poszybował – na fioletowym świetle – nad korki i Pałac Kultury, zdążając w stronę odległego krańca miasta. Mimo to, doznałem wykluczających się nawzajem emocji: poczucia kontynuacji, a jednocześnie silnego wrażenia nowego początku. Byłem jak restartowany, ale jakiś nieuchwytny dla mnie szczegół nie pasował do stanu poprzedniego.

Zaczęło mnie to dręczyć. Gdy wchodziłem po schodach, ogarnął mnie lęk. Nie pomogło nawet swojskie brzęczenie pęku kluczy do mieszkania…

Swoją drogą, te schody pełnią dla mnie ważną funkcję. Często chodzę jak lunatyk, z głową w zerojedynkowych chmurach, które potrafią przesłonić świat skuteczniej, niż najgęstsza mgła. Pokonywanie schodów aresztuje mój umysł na kilka minut pozornej bezczynności. Naga, szara klatka schodowa, przestrzeń neutralna i nieatrakcyjna, pełni funkcję nawiasu pomiędzy punktami A i B, pomiędzy jedną czynnością a drugą. Staje się miejscem błyskawicznego oczyszczenia – coś przemyśleć, przetrawić świeży obraz, lub chociażby zdać sobie sprawę ze swojego nastroju. W maglu codzienności, w tym swoistym, codziennym tangu z wirtualnością, takie drobiazgi jak myśl czy uczucie często umykają.

…A więc to właśnie na schodach, gdzie najczęściej spotykam się z prawdą o sobie, doszedłem do wniosku, że tam, na Och3 musiało stać się coś zupełnie innego, niż zarejestrowały to moje zmysły. Byłem tego pewien, nawet, jeśli nie mogłem w żaden sposób tego udowodnić. Dziwne, ale czułem się też trochę jak winowajca, jak gość, który dostał prezent, podczas, gdy zasłużył na karę.

Od tamtej pory za każdym razem, kiedy znajduję się na tamtym przejściu, odżywa wspomnienie. To taki rodzaj pamięci, którego istnienia wcześniej nawet się nie domyślałem. Pamięć przecież zazwyczaj dotyczy kogoś lub czegoś, ta…nie miała treści. Na ulicy nie został żaden, nawet najsubtelniejszy ślad, ale ja na samą myśl o czarnej hondzie mam dreszcze.

 

Najnowsze badania internetowe mówią, że wiara w Sang-Hee czyni nas trochę szczęśliwszymi. Ustalone jest, że gdy ilość kliknięć na stronie w danej wersji językowej przekroczy bilion – bogobogini zyskuje oficjalne imię w tym języku. Ogromnym plusem Sang-Hee w następnych wyborach na Boga Uniwersum będzie wirtualne pochodzenie, umożliwianie dialogu z przeszłością – i program „Pięć Szans”. Jeśli ja zacznę odtąd aktywniej wierzyć w Bogoboginię, to powodem nie będzie jednak zimna kalkulacja, a proste uczucie wdzięczności. Według Słownika tysiąca znaczeń 2034 zakładka w znaczeniu siódmym to „złączenie elementów, gdzie jeden zachodzi na drugi”. Jeżeli dzięki bogu może to dotyczyć czasu, to albo jest to realizacja idei zmartwychwstania – albo robię się sentymentalny. A może jedno i drugie. Bo i któż z nas nie chciałby boga dającego kolejne życia na Ziemi?

Wciąż tylko nie jestem pewien, czy mam sobie doliczyć, czy odliczyć jeden dzień z życiorysu.

 

Koniec

Komentarze

jakoś nie mogę doszukac się w tym tekście sensu. hm.

Czytam, czytam, przeczytałem i... o co chodzi? Ma to jakieś ręce i nogi czy to kolejny tzw. eksperyment literacki? Jeśli to drugie to dziękuję, postoję.

do momentu wejścia po schodach- nadążałem. potem- poszedłem do kuchni po sok, wróciłem, skończyłem czytać- ale ta druga część jest dla mnie jakby "przyklejona" do początkowej. Ale przeczytałem całość :)

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Uważam, że tekst wymaga dopracowania. Dwa fragmenty, które szczególnie mnie raziły:

"Państwu nie opłaca się tropić i rehabilitować uzależnionych, bo wciąż to oni najefektywniej służą państwu. Tym bardziej państwu nie zależy na ich kondycji poza miejscem pracy." Trzy razy państwo, to o dwa za dużo.

"najbardziej malownicza formacja pary wodnej" - chmury, to nie para wodna a woda skroplona.

Nie zachwyciło mnie, ale też nie żal mi czasu poświęconego na przeczytanie.

Dziękuję za komentarze. "Państwo" razy trzy - poprawione...to był skutek wprowadzania zmian do ostatniej chwili przed dodaniem:/  Para wodna...na wszelki wypadek też poprawiona, aczkolwiek z niekoniecznie chodziło konkretnie o chmury, to miał być w zasadzie jakikolwiek (malowniczy:)) odpowiednik "chmur zerojedynkowych"...jeśli się jednak jednoznacznie kojarzy z powodu układu zdania - wolę nie ryzykować;)

Początek opwiadania, to nie fikcja, a czysta prawda. Niestety.
A dalej to takie tratatata- przemyślenia zrozumiałe chyba tylko dla autora. Coś z akcji, poproszę, oprócz przejścia przez ulicę i wejścia po schodach. Chociaż jeden dialog. Coś, co by zaintrygowało czytajacego.

z własnego doświadczenia wiem, że teksty tego typu nie sprawdzają się na tym portalu. nie znaczy to bynajmniej, że twoje opowiadanie jest złe - nie jest. oznacza to jedynie, że przy tak wielkim napływie nowych tekstów, opowiadanie które nie wciąga i nie łapie czytelnika od razu, najczęściej nie jest nawet czytane do końca. tutaj dużo ludzi wichodzi z założenia, że jeśli coś nie chwyta czytelnika przez pierwsze trzy akapity, to nie chwyci go już w ogóle.
na tym właśnie polega problem twojego tekstu - nie jest źle napisany, ale składa się na niego za dużo przemyśleń i za mało potencjalnie wciągającej fabuły.
takie teksty, o ile (powtarzam po raz kolejny) nie są złe - naprawdę, nie są złe - o tyle po prostu nie wciągają czytelnika w lekturę {i nie są na topie [a top ważną rzeczą jest (a tak na marginesie, to nawiasy w nawiasach są fajne)]}

"najbardziej malownicza formacja pary wodnej" - chmury, to nie para wodna a woda skroplona.
Prosiłbym nie wprowadzać koleżanki w błąd. Chmury to nie skroplona woda, tylko skondensowana para wodna. Skroplona woda jest zbyt ciężka, żeby unosić się w powietrzu. 

Opowiadania nie rozumiem. 

Zgadzam się z przedmówcami, więc niewiele od siebie dodam. Może tylko, że tekst jest chyba bardziej refleksyjno-filozoficzny niż fantastyczny jak dla mnie.

Dziękuję za wszystkie komentarze. Po dłuższym czasie zamierzam właśnie dodać jeden lub więcej krótkich tekstów. Oczywiście bardzo ciekawa jestem Waszej reakcji! Pozdrawiam - Blue Ice.


                                                                                                                                                     cyklu: Bajki Niezabudki
                                                      


                                                                               Smok Ray
              


       Smok Ray urodził się w kropli wody.  Jak każdy mikro-smok, został stworzony dzięki przebiciu kropli deszczu przez słoneczny promień. Te smoki rodzą się tylko podczas śmiechu przez łzy, czyli deszczu, który pada mimo, że świeci słońce.
  Mikro-smoki od momentu urodzenia mają dojrzałą duszę. Posiadają mnóstwo informacji o świecie i są bardzo emocjonalne, nie zdają sobie jednak sprawy z tego skąd coś wiedzą i dlaczego coś czują. Nie odróżniają przyczyny do skutku, pragnienia od instynktu, ani zamierzenia od przeznaczenia.
  Czasem mikro-smoki umierają zaraz po urodzeniu, razem ze swoją kroplą – matką. Wysychają albo staczają się na dno ich świata, czyli ziemię. Jej dotknięcie oznacza dla każdego z nich śmierć. Większość jednak żyje wiecznie, chroniona przez mikroskopijny rozmiar, brak własnego zapachu i mimikrę totalną. 
  Niektórzy uważają, że mikro-smoki dlatego rodzą się z dojrzałą duszą, że tuż po urodzeniu otrzymują szczepionkę w postaci niezwykle dużej dawki piękna. Ray mieszkał na płatku maku, rosnącego na skraju lasu czarnego bzu. To właśnie drżący, delikatnie zmarszczony płatek o ciepło-czerwonej barwie, która potrafi zaczarować świat dookoła w promieniu kilku kilometrów, obdarował Raya jego pierwszym w życiu kolorem, który smok od razu pokochał.
  Ray od pierwszych swoich dni miał wielkie marzenie. Pragnął mianowicie znaleźć się we łzie człowieka. Oczywiście nie wiedział, dlaczego tak bardzo tego pragnie, ani skąd wzięło się u niego przekonanie, że łza jest czymś prawdziwszym, niż kropla deszczu. Wiedział tylko, że łzy płyną w najważniejszych momentach życia ludzi. Że we łzie znajduje się żywioł prawdy - najbardziej nieokiełznany ze wszystkich żywiołów na świecie. Było coś jeszcze. Ray czuł, że znajdzie w niej to, co da mu smoczą nieśmiertelność.  
  Żeby zrealizować marzenie, Rayowi potrzebny był środek transportu. Mikro – smoki całą swoją nieśmiertelność przenoszą się z miejsca na miejsce przy pomocy istot latających, chyba, że pod wpływem jakiegoś silnego przeżycia wyrosną im własne skrzydła. Ray miał wśród Braci Latających wielu przyjaciół, na których mógł liczyć - motyle, które nazywał rydwanami, muchy, czyli gońce, oraz ważki, czyli rumaki. Kiedy tylko mak zwabi do swojego pięknego, otwartego szeroko na świat kielicha, któreś z nich, Ray na pewno odnajdzie z nim wspólny język i razem wybiorą się w pobliże człowieka.
  Pozostało trochę poczekać.
  W dniu, który miał Rayowi przynieść spełnienie marzenia, jego macierzysta kropla lekko się kołysała. Niebo poszarzało i spadł deszcz. Był to wprawdzie zwykły, letni deszczyk, ale przestraszony smok pomyślał, z sercem drżącym jak płatek maku - “tak niewiele brakuje, by kropla stoczyła się na ziemię – a wtedy już po mnie”. Siedząc w swoim jakże nietrwałym domu, starał się stać jeszcze mniejszym i lżejszym, niż w rzeczywistości. Pilnie wypatrywał któregoś z braci latających, z których najchętniej ujrzałby rydwana. Rydwany były tak cudownie kolorowe, a smok od urodzenia uwielbiał kolory. Niestety motyle w czasie deszczu zwykle chowają się przed spadającymi z nieba wodnymi bombami i składają skrzydła niczym zamkniętą księgę, kolorami do wewnątrz.
   Na szczęście deszcz wkrótce przestał padać, a wiatr odpoczywał wśród chmur -  i niebawem nadleciał piękny, szerokoskrzydły rydwan, Rusałka Pawie Oczko. Ray, sam cały w czerwieni, zachwycił się bogactwem kolorów cieni, w które ubrany był gość. Zagadnął Rusałkę, czy pomoże mu dostać się do ludzkiej łzy – on zaś zareagował tak, jakby chęć popłynięcia ludzką łzą była czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Poruszył tylko czułkami i rzekł: “Dobrze, wezmę cię do dziewczyny, która płacze. Musisz jednak się zdecydować, w której z jej łez chcesz zaistnieć: pierwszej, czy ostatniej.”Smok zamyślił się, po czym odpowiedział: “W ostatniej”. Był wdzięczny, że Rusałka nie zapytał go o powód,  sam bowiem go nie znał.
   I tak rydwan Rusałka powiózł Raya daleko, do domu, w którym płakała pewna dziewczyna. Wleciał przez otwarte okno i zaczął latać wokół płaczącej. Po chwili jego lot zamienił się w taniec, w którym motyl zawarł tyle radości i piękna, ile tylko mógł, żeby zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Wreszcie dziewczyna spojrzała wielkimi, deszczowymi oczami, w których na jego widok błysnął jasny promyk –  i w tym samym momencie po jej policzku zaczęła toczyć się ostatnia łza. Rydwan musnął jej policzek i w tym samym momencie Ray dostał się do dużej, ciepłej kropli, w której od razu poczuł się jak w raju.
   Był szczęśliwy.
   Chwilę mu zajęło zorientowanie się, że we łzie jest coś, co mu da nieśmiertelność – sól. Uradowany tym odkryciem, chciał podziękować rydwanowi, ale Rusałki już nie było. Wkrótce zauważył, że wyrosły mu własne skrzydła. Coś mu mówiło, że niebawem zaniosą go one do krynicy soli w domu dziewczyny. I że to musi być gdzieś niedaleko. Póki co, przycupnął sobie na małej, wystającej kostce, poniżej dziewczęcej szyi. Na początku grunt pod smoczymi łapami troszkę falował. Ray jednak wiedział, że wewnętrzny płacz czasem trwa o wiele dłużej, niż zewnętrzny i że wtedy ciało drży jeszcze długo, po przetoczeniu się ostatniej łzy. Mikro – smok potrafił cierpliwie czekać, ponadto od chwili, gdy jego marzenie było spełnione miał pewność, że jego czas jest nieograniczony. Nie znał się dokładnie na działaniu czasu, ale znał podstawową jego cechę - niesienie zmian. Z jego perspektywy – zawsze korzystnych.
    Jeszcze tego samego dnia dziewczyna podeszłą do glinianej misy w kwiaty, pełnej bieli i pochyliła się nad nią. Ray sfrunął prosto na solną plażę, mały, biały płaskowyż, który błyskawicznie użyczył, mu swój kolor.
    I poczuł się jak w domu.
    Od tej pory, kiedy tylko miał okazję, wyfruwał z solnicy zwiedzać, zmieniając kolor nawet kilkanaście razy dzienne. Maleńki, niezauważalny ludzkim okiem smok gromadził w sobie zapas soli na smoczą wieczność i zwiedzał dom człowieka, szukając inspiracji do swojego następnego marzenia. Zawsze jednak wracał do swojej białej kopalni, w której sam wyglądał, jak ziarenko soli. Za każdym razem, kiedy w niej przebywał, a dziewczyna nachylała się, by wziąć szczyptę dla siebie – jej oczy ogromniały, a Ray mógł patrzeć w te dwa niebieskie słońca, które nad nim świeciły. Teraz zawsze były błyszczące – lecz suche.
    Nie do końca wiedział dlaczego, ale był z tego powodu dumny.
    
   

 

Przepraszam, z rozpędu dodałam tekst do "komentarzy":/

Nowa Fantastyka