- Opowiadanie: Blue_Ice - 666 ziaren grochu

666 ziaren grochu

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

666 ziaren grochu

666 ziaren grochu

 

 

 

Pea opu­ści­ła głowę i się­gnę­ła do worka po nową por­cję gro­chu. Za­ci­snę­ła zęby. W uchy­lo­nych drzwiach do sa­lo­nu mi­ga­ły pół­na­gie ciała jej ma­co­chy, Bolly, oraz dwóch sióstr – Belly i Bully. Wy­bie­ra­ły kre­acje ba­lo­we, bro­dząc w spie­nio­nym morzu fal­ba­nia­stych su­kien. Jak co­dzien­nie. Nie mu­sia­ły nawet pod­cho­dzić do lu­stra. Ten salon to same lu­stra. Cały dom stop­nio­wo zo­stał pod­po­rząd­ko­wa­ny na­ło­go­wi cho­dze­nia na bale i zdo­by­wa­nia ko­lej­nych “ksią­żąt”.

Ostat­nio ma­tro­na wpa­dła na po­mysł no­we­go za­ję­cia dla pa­sier­bi­cy. Wpraw­dzie groch, dawno już wy­łu­ska­ny, sechł w kilku le­żą­cych obok sie­bie wo­rach jakby w mięk­kich trum­nach, a świe­że­go nie chcia­ło się jej­mo­ści ku­po­wać – ale prze­cież można go jesz­cze po­li­czyć!

W tej fał­szy­wej ro­dzin­ce wła­ści­wie każda coś li­czy­ła. Sio­stry li­czy­ły gu­zi­ki na suk­niach, ni­czym pie­czę­cie dzie­lą­ce od mo­men­tów roz­ko­szy. Ich matka ra­cho­wa­ła pie­nią­dze. Do­świad­cze­nie mó­wi­ło raj­fu­rze, iż każdy zło­wio­ny na balu ksią­żę prę­dzej czy póź­niej ofia­ro­wy­wał jakiś pre­zent. Mając to na wzglę­dzie, przed każdą za­ba­wą ta­necz­ną za­się­ga­ła ję­zy­ka o za­pro­szo­nych go­ściach, po czym ro­bi­ła listę dżen­tel­me­nów, od któ­rych spo­dzie­wa­ła się naj­hoj­niej­szych darów. Jeśli zaś cho­dzi­ło o wy­gląd czy wiek – nie wy­brzy­dza­ła. Uzna­ła, że na księ­cia na­da­je się pra­wie każdy, jeśli tylko jego ge­ni­ta­lia nie są je­dy­ny­mi klej­no­ta­mi, któ­ry­mi mógł­by za­bły­snąć. Pa­no­wie nie sta­wia­li więk­sze­go oporu. Wszyst­kie trzy hoże la­ta­wi­ce cie­szy­ły się nie­ma­łym po­wo­dze­niem. Na tłu­stej gro­chów­ce oraz słod­kim nic­nie­ro­bie­niu wy­ho­do­wa­ły sobie ape­tycz­ne kształ­ty, dobry humor tu­dzież zdro­wy ru­mie­niec na po­licz­kach. Ksią­żę­ta speł­nia­li zatem gor­li­wie swoją rolę – i na na­stęp­nym balu mieli już god­nych na­stęp­ców. Pro­ce­der trwał, nie gnę­biąc su­mień, nie szar­piąc god­no­ścia­mi, nie psu­jąc sma­ków.

Pe­amo­na, bo tak brzmia­ło jej pełne imię, ta trze­cia, nie­praw­dzi­wa sio­stra, ta z po­żół­kły­mi pal­ca­mi i znu­żo­nym wzro­kiem, sta­no­wi­ła emo­cjo­nal­ny wen­tyl bez­pie­czeń­stwa. W razie nie­po­wo­dze­nia na hu­lan­ce, trzy gra­cje za­wsze mogły się po­cie­szyć, że ktoś cier­pi bar­dziej, niż one, a w naj­bliż­szym oto­cze­niu ist­nie­je jesz­cze więk­sza bez­na­dzie­ja, niż chwi­lo­wy brak seksu.

 

Pea li­czy­ła groch, zia­ren­ko po zia­ren­ku.

Zia­ren­ko.

Po zia­ren­ku.

Cza­sem od­no­si­ła wra­że­nie, że ma serce skur­czo­ne do wiel­ko­ści ta­kie­go zia­ren­ka. Że jej źre­ni­ce to dwa zia­ren­ka. W kosz­mar­nych snach groch sypał się na nią ni­czym za­rdze­wia­ły grad lub żółte, ze­psu­te zęby z bez­i­mien­nej, bu­ja­ją­cej się na nie­bie pasz­czy. Li­czy­ła we dnie, li­czy­ła w nocy. Ale z każ­dym po­li­czo­nym zia­ren­kiem, rosła i doj­rze­wa­ła jej nie­na­wiść.

A ta była nie­po­li­czal­na.

 

Nikt nie za­uwa­żył, że na dnie zmę­czo­nych oczu Pei ża­rzy­ły się węgle. Nikt też nie wie­dział, że od pew­ne­go czasu wła­ści­wie nie tyle li­czy­ła, co od­li­cza­ła. Każ­de­go dnia, po kry­jo­mu, kon­se­kwent­nie, od­kła­da­ła do kie­sze­ni wy­gnie­cio­nej na po­ślad­kach su­kien­ki po kilka zia­re­nek. Co wie­czór, tuż przed pój­ściem spać, otwie­ra­ła w swoim po­ko­ju szafę, do któ­rej nikt poza nią nie za­glą­dał (brak fal­ba­nia­stych su­kien), aby do we­pchnię­tej w naj­dal­szy kąt, nie­uży­wa­nej po­szew­ki na po­dusz­kę do­rzu­cić tro­chę grosz­ku. Wróż­ka dała jej wy­tycz­ne, a także pod­rzu­ci­ła resz­tę nie­zbęd­nych ma­te­ria­łów – różdż­ka oka­za­ła się zbęd­na. Nie łą­czy­ła ich ty­po­wa re­la­cja mistrz – uczeń, ra­czej part­ner­stwo. W końcu, co jak co, ale mózg Pei na pewno nie przy­po­mi­nał su­szo­ne­go zia­ren­ka gro­chu. A prze­pis na bombę gro­cho­wą brzmiał pro­sto:

 

666 zia­ren gro­chu

czara pro­chu czar­ne­go

siar­ka z pie­kła rodem

uncja ta­jem­ni­czej sub­stan­cji

ki­lo­gram spry­tu

 

Kiedy Pea zo­rien­to­wa­ła się, że atak zbio­ro­we­go nar­cy­zmu w po­ko­ju lu­strza­nym wła­śnie osią­ga apo­geum, ukry­ła gro­cho­wą bombę w worku z resz­tą nie­po­li­czo­nych tego dnia zia­ren, a na­stęp­nie pod przy­go­to­wa­nym na wszel­ki wy­pa­dek bła­hym pre­tek­stem wnio­sła go “na chwi­lę” do sa­lo­nu. Tak, jak się spo­dzie­wa­ła, stroj­ni­sie nie zwró­ci­ły na to naj­mniej­szej uwagi. Nie spo­strze­gły rów­nież tego, że Pea schy­li­ła się po jedną z le­żą­cych na pod­ło­dze szat i plą­czą­cą się obok parę szkla­nych pan­to­fel­ków.

Ani ma­łe­go pło­my­ka na czar­nym jak źre­ni­ca łepku za­pał­ki.

 

Póź­niej nie pa­mię­ta­ła, czy to Bolly wy­bra­ła suk­nię czer­wo­ną, Bully nie­bie­ską, a Belly złotą, czy też ina­czej, zaś po wy­bu­chu, w za­krwa­wio­nej mie­szan­ce frag­men­tów ciał, je­dwa­bi, wło­sów i szkła, nie spo­sób było tego stwier­dzić. Kiedy po raz ostat­ni we­szła do sa­lo­nu, zro­bi­ła kilka kro­ków, grzę­znąc w mar­twym już morzu próż­no­ści, po czym wy­ło­wi­ła na­szyj­nik z dia­men­tów, krwa­wych jak ru­bi­ny. "To na pa­miąt­kę" – po­my­śla­ła. Szyb­ko umyła się, ubra­ła w ura­to­wa­ną z gro­cho­wej ka­ta­stro­fy suk­nię oraz prze­zro­czy­ste pan­to­fle i wy­szła przez wy­bu­rzo­ną ścia­nę.

 

Wróż­ka cze­ka­ła tuż za ro­giem, na Dro­dze Usła­nej Ró­ża­mi. Przy­je­cha­ła na gnia­dym koniu, ogie­rze z obłę­dem w oku i lśnią­cą sier­ścią. Na­prę­żo­ne do gra­nic bólu mię­śnie zwie­rzę­cia drga­ły pod skórą, a ko­py­ta ryły zie­mię, aż dy­mi­ło. Rumak gwał­tow­nie po­trzą­sał łbem z nie­po­ha­mo­wa­nej żądzy pędu na­przód. W dłu­giej, koń­skiej grzy­wie Pea do­strze­gła uwię­zio­ny pła­tek róży.

Czas po­dró­ży na bal minął im jak z bicza strze­lił. Koń ga­lo­pem wbiegł przed to­ną­cy w blusz­czach i po­wo­jach dwór o na­zwie “Ksią­żę”. Dzie­dzi­niec świe­cił pust­ka­mi, bo wszy­scy go­ście już dawno ba­lo­wa­li. Pea ze­sko­czy­ła z sio­dła, dzię­ku­jąc wróż­ce za pomoc. Cza­ro­dziej­ka nagle na­chy­li­ła się, by we­tknąć Pei za de­kolt zło­żo­ny na czte­ry, wy­tar­ty na zgię­ciach ka­wa­łek pa­pie­ru.

– Oto mój dar dla cie­bie, kró­lew­no – po­wie­dzia­ła i za­czę­ła się śmiać. Z lek­kim ukło­nem uchy­li­ła stoż­ko­wa­tą czap­kę, która z tru­dem utrzy­my­wa­ła się jej na ro­gach. A potem, wciąż się śmie­jąc, dźgnę­ła ra­ci­ca­mi boki ogie­ra i po­cwa­ło­wa­ła w siną dal.

Pea zo­sta­ła sama.

Kiedy we­szła na salę ba­lo­wą, uważ­nie ro­zej­rza­ła się po par­kie­cie, roz­ko­ły­sa­nym przez fry­wol­ne wal­czy­ki. Za­czę­ła prze­ci­skać się wśród gę­stej śmie­tan­ki to­wa­rzy­skiej, czy też ra­czej mie­szan­ki. Ocie­ra­ła się o bu­fia­ste rę­ka­wy, wy­wi­nię­te man­kie­ty i gra­ni­ce ab­sur­du. Jej noz­drza draż­ni­ła woń potu, tra­cą­cych swoje dzia­ła­nie per­fum, oraz wik­tu­ałów, wy­pię­trzo­nych na błysz­czą­cych ta­cach, fru­wa­ją­cych ponad gło­wa­mi. Dłu­gie poły, wy­so­kie włosy, dłu­gie ję­zy­ki. Ster­czą­ce wąsy, ster­czą­ce sutki. Wy­pa­trze­nie od­po­wied­nie­go kan­dy­da­ta w ru­cho­mej, oma­mio­nej fe­ro­mo­na­mi, ga­da­ją­cej masie, nie za­ję­ło Pei wiele czasu. W końcu "na księ­cia na­da­je się pra­wie każdy". Gdy już się zde­cy­do­wa­ła, po­de­szła pro­sto do wy­bran­ka i bły­ska­wicz­nie wcią­gnę­ła go w kon­wer­sa­cję-pu­łap­kę. Nie­szczę­śnik wkrót­ce nie mógł ode­rwać od niej oczu.

W pew­nym mo­men­cie za­brzmiał uro­czy­sty toast, wznie­sio­ny przez wiel­kie­go bo­ga­cza, wła­ści­cie­la dworu "Ksią­żę". Kre­zus prze­ma­wiał, a go­ście za­sty­gli w te­atral­nych po­zach, z unie­sio­ny­mi kie­lisz­ka­mi i za­mro­żo­ny­mi uśmie­cha­mi. Wów­czas pili nie wino, lecz blichtr. Za­hip­no­ty­zo­wa­ni po­ten­cjal­ni in­te­re­san­ci. Przy­ja­cie­le in spe.

Pea sko­rzy­sta­ła z oka­zji, żeby nie­po­strze­że­nie po­cią­gnąć księ­cia na taras za­sło­nię­ty gir­lan­da­mi wi­no­ro­śli. Tam ro­ze­bra­ła się, suk­nię rzu­ci­ła pod nogi, po­ło­ży­ła się na niej, po czym sze­ro­ko otwo­rzy­ła ra­mio­na.

– Och, naj­pięk­niej­sza! – jęk­nął ksią­żę, upa­da­jąc w ob­ję­cia swo­jej kró­lew­ny.

I to były jego ostat­nie słowa. Pea, w uda­wa­nej eks­ta­zie, wy­ko­rzy­stu­jąc od­po­wied­ni mo­ment, a za­ra­zem opty­mal­ny układ ar­ty­stycz­ny, wzię­ła do ręki jeden ze szkla­nych pan­to­fel­ków, które wcze­śniej prze­wi­du­ją­co zgu­bi­ła tuż obok i ude­rzy­ła wy­so­kim ob­ca­sem o ka­mien­ną pod­ło­gę ta­ra­su. W ten spo­sób otrzy­ma­ną szkla­ną igłę wbiła księ­ciu pro­sto w tęt­ni­cę. Ko­na­ją­cy wydał z sie­bie char­kot, który za­pew­ne miał być krzy­kiem. “Ból jest tak bli­sko przy­jem­no­ści” – po­my­śla­ła Pea, usu­wa­jąc się zwin­nie z linii try­ska­ją­cej krwi. Ze spo­nie­wie­ra­nej sukni od­dar­ła tren i owi­nę­ła się nim, po czym za­ci­snę­ła sztyw­nie­ją­ce palce księ­cia na pan­to­fel­ku ze szkla­nym żą­dłem. “Może jesz­cze bę­dzie komuś pa­so­wał” – wy­szep­ta­ła.

 

Chwi­lę zanim zbie­gła ka­mien­ny­mi schod­ka­mi do ogro­du i ru­szy­ła przed sie­bie dalej pod­bi­jać świat, przy­po­mnia­ła sobie, aby za­brać zgu­bio­ną po­śród wi­no­ro­śli kar­tecz­kę od wróż­ki.

Wę­dro­wa­ła pół­na­ga, lecz szczę­śli­wa. Księ­ży­co­wa noc nie po­tra­fi­ła ukryć roz­pro­mie­nio­nej twa­rzy dziew­czy­ny, ani bla­sku za­krwa­wio­nych dia­men­tów na jej szyi. Noc trium­fu, noc czy­stej przy­jem­no­ści. Pierw­sza z wielu. Z wdzięcz­no­ścią roz­my­śla­ła o wróż­ce, współ­twór­czy­ni owej wik­to­rii. To wła­śnie wróż­ka, a nie żaden ksią­żę, ob­da­ro­wy­wa­ła ją praw­dzi­wie po kró­lew­sku. Przy­sta­nę­ła na chwi­lę, żeby roz­ło­żyć kar­tecz­kę, którą cały czas trzy­ma­ła w dłoni. Czy­ta­jąc, za­uwa­ży­ła kilka kro­pel krwi, za­schnię­tych mię­dzy wier­sza­mi:

 

 

Prze­pis na nie­na­wiść

 

666 doj­rza­łych gron gnie­wu

hek­to­litr bez­sil­no­ści

kłę­bek naj­czar­niej­szych myśli

kie­lich go­ry­czy

pół kilo po­gar­dy

funt kła­ków (sub­stan­cja po­moc­ni­cza)

 

 

“Je­stem bo­ga­ta!” – wy­krzyk­nę­ła, pa­trząc księ­ży­co­wi pro­sto w oczy. Nie po­trze­bo­wa­ła pie­nię­dzy. Wie­dzia­ła, że aby do­ko­ny­wać wiel­kich rze­czy, wy­star­czy mieć w sercu noc. Pło­ną­cą noc.

 

 

Koniec

Komentarze

Witam. Podobnie jak w przypadku "Smutku Karrollity" i "Znikających Nożyc" – na razie brakuje komentarzy z poprzedniej wersji strony NF, ale mam nadzieję, że wkrótce się pojawią. Miłej lektury :)

Nowa Fantastyka