Łowcy schwycili go rankiem, kiedy odsypiał trudy nocnego polowania. Udanego: nażarł się, a i tak zostało jeszcze sporo mięsa na kilka dni. Dwa oszałamiające pociski trafiły nieomylnie, raz za razem.
Na chwilę przed pierwszym zranieniem wybudził się z czujnej, płytkiej drzemki, zwykłego sposobu spędzania dnia w upatrzonym miejscu, ale już na nic nie stało czasu. Nic nie mógł poradzić na ogarniający mięśnie bezwład i ponowną senność, nieustępliwie zalewającą mózg. Na niemoc, pętającą ciało. Pomyślał jeszcze, że może te udane łowy na młodego daniela stały się przyczyną nieszczęścia: nadmiernie napchał brzuch, zbytnio rozsmakował się w świeżej posoce – i w łagodnym słońcu wczesnego poranka, wśród wysokich traw i gęstych chaszczy, w suchym i wygodnym legowisku postradał czujność.
Kiedy go pętano, nawet nie poczuł mocnych, po wielokroć zadzierzgniętych więzów, ciężkiej maski, wciśniętej na długi pysk, łączącej się z obrożą, krepującą tchawicę. Tracąc przytomność, wiedział tylko jedno: w końcu go dopadli. Szukali tak długo, ścigali, organizowali obławy, zastawiali przemyślne wnyki i urządzali sprytne zasadzki, ale on zawsze się wymykał. A jednak wreszcie pochwycili – i już mógł nie mieć szansy na ucieczkę, na powrót do życia, na początku, po pierwszej przemianie, znienawidzonego, a teraz tak kochanego.
Zanim zapadł w ciężki sen, słyszał jeszcze tryumfalne dźwięki trąbki, obwieszczającej koniec pościgu, gwar podnieconych głosów, melodyjki telefonów komórkowych, dzwoniących bez chwili przerwy. Kątem oka zdążył dostrzec błyski fleszy aparatów, wykonujących zdjęcia tropionej od lat istoty. Poczuć ciężki but, bezceremonialnie przygniatający jego ciało do ziemi – i przemyśleć wstępny zarys planu.
Przebudzenie w zamknięciu nie sprawiło już na nim większego wrażenia – spodziewał się tego, co zobaczył.
Niezwykle obszerną klatkę znakomicie zabezpieczono: grube pręty, solidny dach, wejście zaryglowane trzema zamkami. Kamery w rogach, oświetlenie sąsiedniego terenu, gęstwa budek strażniczych. Szybko odzyskał siły i natychmiast zaczął kopać dziurę, jakby chciał się w niej ukryć. Ale jemu chodziło o coś innego – przekonał się, że nie wyryje podkopu: pod ziemią starannie ułożono betonowe płyty.
Pozostawało jedno, jedyne wyjście, a czas naglił – kwadra księżyca zbliżała się do końca i znowu nadchodziło nielubiane i niechciane przeistoczenie. Już je powoli odczuwał.
Nikt się nie zbliżał do ścian klatki. Jedzenie – dobrą, krwistą strawę, łechcącą nozdrza – podawano wysięgnikiem przez mały otwór tuz pod okapem. Tak samo wodę, nalewaną do betonowej cembrowiny w ziemi.
Wiedział, że oni też czekają, aż zmieni swoją cielesność i stanie się bezbronny. Powoli przypominał sobie, co go spotka – znowu badania, pobieranie próbek, ciągłe zamknięcie, jak wtedy, na samym początku, zanim nie uciekł, zagryzłszy nadzorcę.
Nic nie jadł i nie pił, choć trzewia skręcał głód i pragnienie. Kolejne porcje roztrącał łapą i obojętnie odchodził. Tego wymagał plan.
A teraz wcale nie udawał: leżał bez ruchu w kącie, coraz bardziej słabnąc, powoli tracąc rachubę czasu. Źle już widział, ale nadal dobrze rozpoznawał człowiecze sylwetki.
Czekał i nie tracił nadziei.
Dwóch ludzi zatrzymało się przy wejściu.
– Nie żarł od tygodnia… Niebawem padnie.
Rozumiał niektóre słowa – przemiana nieuchronnie się zbliżała – i bez wahania określił brzmienie głosu: brzmiał przyjaźnie.
– Przecież jest jedynym znanym okazem. Cennym. Ledwo już zipie. Nakarmimy go, zachowując ostrożność.
Drugi głos, podszyty litością, zabrzmiał bardzo opiekuńczo. Mężczyźni otworzyli wierzeje klatki.
Sprężył się, gromadząc resztkę energii, zachowaną na tę chwilę.
Postępowali tak, jak przewidywał – podchodzili nieostrożnie, sądząc, że jest chory i wycieńczony, pozbawiony sił, bezwolnie czekający końca. Torsy osłonili metalowymi pancerzami, ręce i nogi plecionkami z grubego drutu na podkładzie z twardej gumy, mocnymi jak kolczuga.
Niefrasobliwie nie założyli masek i kasków, chroniących głowy.
Skoczył niczym zwolniona z nacisku sprężyna, impetem kosmatego ciała obalając najbliższego mężczyznę na ziemię. Kły szarpały nieosłoniętą twarz, wgryzały się w policzki, szatkowały skórę. Czuł upragniony smak krwi – i wiedział, że wraz ze śliną przekazuje swoje geny, swoje drugie jestestwo i że nic już nie powstrzyma tego procesu.
Wrzask, świdrujący pokryte długim włosem uszy, odwrócił jego uwagę. Krzyczał drugi z mężczyzn, niczym prosiak, przeczuwający ubój. Znał ten kwik, pamiętał – z tego pierwszego życia, przeplatającego się z drugim, tak bardzo ulubionym.
Uderzył ponownie, zębiskami nieomylnie sięgając ludzkiej brody i zaciskając paszczękę. W przebłysku rodzącej się innej świadomości nie atakował nosa – posiadał wielkie znaczenie i należało go oszczędzać.
Strzał strażnika powalił go na ziemię.
Skonał szczęśliwy, bo wiedział, że nie jest już jedynym wilkołakiem na świecie – w ostatnim polowaniu udało się przecież znaleźć dwóch dziedziców jego krwi.
24 października 2013 r. Roger Redeye
Ilustracja: Pablo Picasso – "Head of a Man" – 1907 r.
Źródło ilustracji: http://www.pablo-ruiz-picasso.net/work-62.php