- Opowiadanie: RogerRedeye - Kłopoty nie są moją specjalnością

Kłopoty nie są moją specjalnością

Pierwsza ilustracja przedstawia gwiazdę szeryfa hrabstwa Lincoln. Prawdopodobnie taką odznakę nosił szeryf Wallis, oprócz posterunkowego Raymonda Chandlera, Jacka Sparrowa - skąd znamy tę postać? - i angielskiego słownika wyrazów trudnych i archaicznych jeden z bohaterów tej opowieści.  

W stosunku do pierwowzoru nieznacznie zmieniłem tekst. Między innymi, hrabstwo Carrington stało się hrabstwem Lincoln...

W marciu 2014 r. w tej formie opowiadanie opublikował portal "Herbatka u Heleny".  

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Marianna, Użytkownicy III, regulatorzy

Oceny

Kłopoty nie są moją specjalnością

http://3.bp.blogspot.com/_oZxzo3Q6p1A/TJZJVp20ERI/AAAAAAAAAFo/alJJQdrWso8/s200/gwiazda+szeryfa.jpg– Oczywiście nie ma nic nowego?

Szeryf Wallis przeraźliwie ziewnął.

Nie spodziewał się i nie oczekiwał pozytywnej odpowiedzi. W hrabstwie Lincoln nigdy nie działo się nic nadzwyczajnego, a miasteczko Lincoln stanowiło wierną kopię hrabstwa.

Wallis często okazywał niezwykłe zadowolenie ze stanu sennego spokoju, cechującego życie mieszkańców jego okręgu.

– Przeciwnie – przyszła masa faksów w dziwnej sprawie. – Konstabl Chandler uśmiechnął się szeroko. – Na pewno pana zainteresują, szeryfie.

Położył na biurku stertę papierów.

Wallis westchnął. Mimo wczesnej pory słońce już dopiekało. Znowu zapowiadał się niezwykle upalny dzień, a ilość dokumentów, przesłanych nocą, zwiastowała jedno – kłopoty.

– Pewnie ścigają tego gościa? – mruknął, wpatrując się w leżące na wierzchu kupki wiotkich kartek zdjęcie rosłego mężczyzny w ciemnych okularach, skórzanej kurtce i włosach zaczesanych do góry, trzymającego strzelbę Winchestera na ramieniu. – Oświeć mnie: oglądam płatnego zabójcę czy sprawcę napadu na bank?

Z kącika ust człowieka na papierowej odbitce fotografii sterczało spore cygaro.

Chandler otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążył.  

– Chyba jednak morderca… – Wallis pokręcił głową. – Ma strasznie tępy wyraz twarzy. Na moje oko, nie umiałby zorganizować porządnego rabunku – zbyt głupio wygląda. Mów, o co chodzi – na pewno dokładnie przestudiowałeś caluteńką korespondencję.

Muchy zaczynały już jazgotliwie brzęczeć. Wallis pociągnął łyk kawy z kubka, stojącego na biurku. Wczoraj jego zastępca zarekwirował sporą ilość gorzały, pędzonej przez Jacka Sparrowa, spokojnego mieszkańca Lincoln, lubującego się jednak w wytwarzaniu bimbru. Wallis strawił prawie całą noc, pomagając zabezpieczyć dowody przestępstwa. Teraz straszliwie bolała go głowa, a dzisiaj przypadała w służbie jego zmiana.

Szeryf podkreślał, że trunek, nielegalnie pędzony przez Sparrowa, ma doskonały smak i jest niebiańską rozkoszą dla gardła. Co nie zmieniało faktu, że następnego dnia po popijawie czaszka miejscowego stróża prawa pękała z bólu.

Pomyślał z goryczą, że jego zastępca, Aldous Huxley, na pewno wysączył rano kwartę piwa z lodówki, a teraz nadal smacznie śpi. Jack Sparrow donośnie chrapał w celi. Tylko on, szeryf hrabstwa Lincoln, musiał się męczyć z tym młodym narwańcem Chandlerem, skręcającym się z chęci dokonania wielkich czynów.

Dzień zapowiadał się fatalnie. Należało go spokojnie przeżyć.

Przyjrzał się Chandlerowi.  

Twarz konstabla pałała podnieceniem. Czekał z widoczną niecierpliwością, żeby zreferować treść nadesłanych pism – i wyglądało na to, że nic go od tego nie odwiedzie. Wallis widział tylko tors posterunkowego, ale miał pewność, ze przebiera nogami, pragnąc wszystko przedstawić.

– Gadaj, o co chodzi w sprawie tego facecika z cygarem w gębie – mruknął zrezygnowanym tonem.

– Słusznie pan przypuszczał, szeryfie, że jest mordercą.

Chandler wyjął ze stosu faksów kilka kartek i podsunął Wallisowi pod nos.

– W jednym ze szpitali w bardzo dziwnych okolicznościach dokonał naprawdę niezłej masakry. Boże, ileż naliczono trupów! Parunastu policjantów zginęło. Mamy imienny wykaz.

W głosie konstabla zabrzmiała nuta zachwytu.

– Poszukuje go FBI, policja stanowa i cholera wie, kto jeszcze – z namaszczeniem obwieścił posterunkowy. 

Parę następnych dokumentów wylądowało przed Wallisem.

– Agenci federalni twierdzą, że w sprawę są zamieszane jeszcze dwie osoby – ciągnął pełnym przejęcia głosem.

Położył na blacie kolejne zdjęcia.

– Ta kobieta i ten chłopak. Wyglądają niewinnie, ale to oczywiście zmyłka. Ludzie z FBI dysponują dowodami,  że ta trojka współdziała  ze sobą. Są doskonale uzbrojeni i bardzo niebezpieczni.

Oczy Chandlera prawie wychodziły z orbit.

– Przestępcy zawsze dysponują bronią palną i przeważnie bywają bardzo niebezpieczni. – Wallis donośnie chrząknął. – Żadna nowość… Poczytaj sobie historię Stanów Zjednoczonych – będziesz wiedział.

Muchy bzyczały coraz bardziej zajadle. Szeryfowi coraz mocniej doskwierał ucisk w skroniach. Resztki kawy w kubku miały wyjątkowo podły smak. Komenda policji stanowej w nocy przesłała gruby plik dokumentów – i dzięki nim przez jakieś trzy dni będzie jeździł po całym hrabstwie i szperał w każdej mysiej dziurze.

Dzień zapowiadał się coraz bardziej fatalnie. 

Wallis doszedł do wniosku, że przynajmniej z muchami powinien zrobić porządek. Wziął packę i dwoma szybkim uderzeniami uśmiercił cztery owady, przemierzające biurko.

– Ten gość z winchesterem jakoś się nazywa? – rzucił w stronę konstabla, strzepując na podłogę to, co pozostało z brzęczących natrętów.

– Nie znamy jego nazwiska. – Chandler pokręcił głową. – Wiemy tylko, że nosi pseudonim „Terminator”. Ale najciekawsze, szeryfie, jest coś innego.

Wallis ponownie prychnął. Splótł dłonie na brzuchu i po raz kolejny przeraźliwie ziewnął. Jego twarz przybrała nieobecny wyraz, jakby całkowicie stracił zainteresowanie tym, o czym z przejęciem opowiadał konstabl.

Chandler, niezrażony znudzoną miną zwierzchnika, wyszukał kolejną fotografię.

– Jest jeszcze ktoś czwarty – oznajmił tryumfalnie. – Najdziwniejsze, że wszystko wskazuje, iż zawzięcie ściga tę trójkę. Występuje w uniformie policyjnym. Chyba FBI do końca nie wie, o co mu chodzi. Cholernie sprawny, inteligentny i niebezpieczny zabójca, być może funkcjonariusz,  mszczący śmierć kolegów. Nie popieram go, ale rozumiem. A pismo sekretarza stanu mówi coś jeszcze.

Głośno przełknął ślinę.

– Sekretarz poleca otoczyć szczególną pieczą tę sprawę – uroczystym tonem kontynuował Chandler – albowiem w grę wchodzi bezpieczeństwo narodowe.  

– Synu, posłuchaj mnie uważnie.  

Wallis zdecydowanym głosem przerwał potok słów wypowiadanych przez młodego podwładnego. 

Konstabl zamarł, nie zdążywszy nawet zamknąć ust. 

Szeryf wstał. Zdjął z wieszaka kapelusz i niedbałym gestem nasadził na głowę.

– Nie może być groźnym przestępcą facet, zajmujący się usuwaniem szkodników. Jakiejś stonki ziemniaczanej, pająków, mszyc albo karaluchów, wykonujący opryski… Pojmujesz to, Raymond? – podkreślił z naciskiem. – Gdyby ten gość w ciemnych okularach miał przydomek „Egzekutor”, „Inferno Kid” albo coś w tym stylu, moglibyśmy się przejmować. Inne, bardzo stare znaczenie wyrazu ”terminator” wskazuje, ze dopiero terminuje w swoim fachu… Chłopie, lepiej zobacz słownik.

Sięgnął ręką na półkę i położył na biurku sfatygowany leksykon języka angielskiego, wyjaśniający znaczenie rzadko spotykanych lub archaicznych wyrazów. Wallis korzystał z niego, jeżeli napotykał trudności w zrozumieniu niektórych zdań w urzędowych pismach.

– Wierzę panu na słowo, szeryfie. – Chandler przestąpił z nogi na nogę. – Ale chyba podejmiemy jakieś czynności, chociażby rutynowe?

Pełen nadziei ton głosu początkującego przedstawiciela prawa sugerował, że gotów jest do natychmiastowego działania.

– Oczywiście, że podejmiemy – przytaknął szeryf.

W czasie przemowy Chandlera Wallis doszedł do wniosku, że mała przejażdżka całkiem dobrze mu zrobi. Na pewno okaże się lepsza od siedzenia za biurkiem, studiowania papierów i wsłuchiwania się w tępy ból, rozsadzający skronie. Poza tym mógł wykorzystać patrol do odwiedzenia farmy Sparrowa i zabrania reszty samogonu.  

Osadził mocnej kapelusz na łysiejącej głowie.

– Jedynym miejscem w Lincoln, mogącym zainteresować bandę tego zakichanego Terminatora, jest stacja benzynowa. Każdy samochód potrzebuje paliwa. Drugim jest obozowisko hippisów z dala od farm i dróg. Możliwe, że ten gość spróbuje się tam ukryć.

Mina Chandlera wskazywała, że jednak nie rozumie, czemu szeryf lekceważy groźnego przestępcę.

Wallis przekartkował słownik, znalazł stronicę ze słowem „terminator” i przesunął książkę w stronę konstabla.

– Teraz w końcu wiem, o cóż panu chodziło.

Młody posterunkowy uśmiechnął się, przeczytawszy obszerną definicję.  

– Na wszelki wypadek zabierzemy ze sobą trochę niezbędnego sprzętu – zauważył szeryf. – Choć nie sądzę, żeby okazał się potrzebny. Zawsze jednak możemy postrzelać do królików.  

Rzucił w stronę Chandlera półautomatyczny karabin, wyjęty ze stojaka. Drugą sztukę długiej broni szeryf wsadził sobie pod pachę.

– Ułóż równo faksy na biurku – polecił Wallis – i zabierz amunicję, a ja obudzę Aldousa. Ma pager i zamierzam to wykorzystać. Przeczyta sobie wszystko, a potem zajmie stanowisko obserwacyjne przy dystrybutorach benzyny. Weźmie do pomocy drugiego konstabla.

Chandler z widocznym uznaniem potrząsnął głową.

– My udamy się na patrol – mruknął Wallis. – Sprawdzimy teren, a przy okazji odwiedzimy farmę Jacka i zabezpieczymy resztę gorzały. Sporo jej jeszcze zostało…

Rozejrzał się po biurze. Zza kraty nadal dobiegało basowe chrapanie Sparrowa. Szeryf z niechęcią pomyślał, że nie może obudzić zatrzymanego, choć  bardzo tego pragnął. Było wcześnie rano i zabraniał tego regulamin.

Chandler pospiesznie porządkował dokumenty. Na samej górze położył zdjęcie mężczyzny w przeciwsłonecznych okularach z cygarem w ustach.

– Terminator! – Szeryf zaśmiał się zjadliwie, kręcąc głową. – Jajogłowym w Waszyngtonie zupełnie poprzestawiało się w ich tępych łepetynach. To ma być pseudonim groźnego przestępcy, zagrażającego bezpieczeństwu narodowemu? Idiotyczne.

Starannie ustawił leksykon na półce.  

– Ty kierujesz – dodał, zmierzając ku wyjściu. 

Młody konstabl zdążył już objuczyć kieszenie nabojami do strzelb – jego mina wskazywała, że marzy o ich jak najszybszym użyciu.

Po chwili namysłu szeryf wyjął z szuflady biurka spory kłębek konopnego sznurka i włożył do kieszeni.

 

***

 

– Czemu Jack Sparrow nie siedzi w więzieniu stanowym? Już cztery razy nakrył go pan na produkowaniu księżycówki.

W głosie Chandlera brzmiało zaciekawienie. Całkiem niedawno dostał się do pracy w urzędzie szeryfa, więc interesowało go wszystko, co mogłoby się przydać w poznaniu miejscowych stosunków.

– Z kilku ważnych powodów, Raymond. – Wallis uśmiechnął się skąpo. Nadal czuł łupanie w skroniach. – Po pierwsze, jest bohaterem wojennym. Po drugie, ważniejsze, całkiem mu już odbiło i biegli zawsze uznają go za niepoczytalnego. Po trzecie, intryguje mnie gorzałeczka, produkowana przez Sparrowa.

– Intryguje? Cóż oznacza ten wyraz? – niepewnym tonem zapytał Chandler.

– Mniej więcej tyle, że jestem bardziej niż zaciekawiony – z zadowoleniem odparł szeryf. – Znacznie bardziej. Mówiąc inaczej, oznacza, że coś mnie niesamowicie wciąga.

Wallis znaczenie wyrazu „intrygować” znalazł w słowniku trudnych wyrazów, a teraz z upodobaniem używał tego słowa. Spodziewał się, że Chandler poprosi o bardziej szczegółowe wyjaśnienia.

Młody konstabl nie podjął dyskusji. Kciukiem dłoni wskazał otwarty kabriolet, nadjeżdżający z tyłu z dużą prędkością. Szutrowa droga nie imponowała szerokością – Chandler lekko skręcił w bok, aby umożliwić swobodny przejazd.

Prowadzący samochód wysoki mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach mocno przyhamował, kiedy mijał wóz patrolowy.

 – Hasta la vista, baby! – rzucił od niechcenia.

Nieruchoma twarz nie wyrażała żadnych uczuć – nawet się nie uśmiechnął. Odwrócił głowę i w tym momencie jego wóz ostro ruszył do przodu.

Obok kierowcy siedział chłopak w sportowej czapeczce z daszkiem. Kobieta, zajmująca miejsce z tyłu, wtuliła głowę w zagłówek. Wydawało się, że drzemie.

Młodzieniec pomachał kilka razy ręką w stronę Wallisa i Chandlera.

– Hasta la vista, senhor – machinalnie odpowiedział konstabl, zajęty rozważaniem tego, czego przed chwilą dowiedział się o znaczeniu zwrotu „intrygować”.

– Meksykanie nigdy nie nauczą się porządnie mówić po angielsku – sarkastycznym tonem zauważył Wallis. – Ten meks uważał, że jesteś słodką kruszynką, czy co?

– Nie wiem – z roztargnieniem odpowiedział posterunkowy. W myślach zbierał teraz informacje o Sparrowie. – Nasz wytwórca bimbru walczył w Wietnamie? Istotna okoliczność łagodząca. Nie dziwię się, że pędzi samogon.  

Chandler pilnie studiował stanowy kodeks karny. Lubił popisywać się znajomością prawa.

– Ależ skąd… – Wallis uśmiechnął się. – Jack twierdzi, że jest bohaterem walk na Pacyfiku. Utrzymuje, ze zaciągnął się do marynarki wojennej jeszcze w czterdziestym pierwszym roku, zaraz po ataku na Pearl Harbour. Chłopie, ma kupę odznaczeń i dyplomów – a także pięć „purpurowych serc” za rany.

Szeryf nie zapiął pasów, więc poleciał do przodu, gdy konstabl wcisnął pedał hamulca. Samochód stanął, prawie w miejscu.

– Niech pan nie żartuje sobie ze mnie, szeryfie! – wrzasnął Chandler, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Ten Sparrow wygląda na najwyżej trzydzieści pięć lat! Gdyby wtedy walczył z żółtkami, byłby starcem. Albo leżałby w grobie.  

– Przepraszam cię, Raymond. – Wallis prostował zdefasonowany kapelusz. – Powinienem uprzedzić, że historia Sparrowa brzmi dziwnie.  

Rzucił okiem w lusterko wsteczne.

– Znowu ktoś nas wyprzedza – zauważył ze zdziwieniem. – Straszny tu dziś ruch.

Terenowy pick-up, zabłocony i zakurzony, zwolnił, kiedy zrównał się z wozem patrolowym. Na tylnej platformie piętrzyły się klatki, pełne gdaczących kurczaków. Szczupła twarz mężczyzny, siedzącego za kierownicą, obróciła się w stron Chandlera. Twarz kierowcy, nijaka i bez wyrazu, nie przyciągała wzroku. Zaczesane do tyłu gładkie włosy przykrywała warstwa kurzu.

– Nie potrzebujemy pomocy!

Dla podkreślenia swoich słów Chandler kilka razy wykonał przeczący ruch ręką.

– Hasta la vista, senhor – dodał Wallis, prztykając dwoma palcami do ronda kapelusza.

Terenówka ruszyła ostrym spurtem. Ustawione jedna na drugiej skrzynki niebezpiecznie się zakołysały, a powietrze wypełnił jazgot wystraszonych kur.

– Mam wrażenie, że gdzieś już widziałem tego gładkolicego facecika – zauważył Chandler, uruchamiając silnik.

Wallis wzruszył ramionami.

– Spotykamy wielu ludzi, więc trudno wszystkich zapamiętać – stwierdził enigmatycznie. – Dokończę historię Sparrowa – jest intrygująca, a znasz już znaczenie tego wyrazu.

Chandler rozglądał się uważnie, aby nie przeoczyć zjazdu w bok – powinien znajdować się blisko. Nie chciał wypytywać o to Wallisa – pełnił funkcję stróża prawa i w tak prostej sprawie musiał sam dać sobie radę.

Z trudem dostrzegł skrzynkę pocztową, ledwie widoczną w gęstwie opuncji. Skręcił samochodem w wąską dróżkę i westchnął z ulgą.

– Sparrow nie tylko twierdzi, że służył w marynarce wojennej – ciągnął szeryf po chwili milczenia. – Upiera się, że wcześniej, w osiemnastym wieku, jako kapitan dowodził sporym żaglowcem. Pirackim.

– Rzeczywiście, całkiem mu odbiło. – Chandler zaśmiał się. – Jasne, że biegli uznali go za psychola.  

– W tym wszystkim jest jednak coś bardzo, bardzo dziwnego… – Wallis pokręcił głową. – Nasz chłoptaś doskonale zna realia wojenne. Pamięta nazwiska kolegów, ma legitymacje i zdjęcia, a na nich jest podobny kubek w kubek do siebie. Wie o sprawach, o których nie powinien wiedzieć, jeżeli nie uczestniczył w wojnie. Zaciekawił mnie i sprawdziłem jego opowieści – wszystko się zgadza.

Do sadyby Sparrowa wiodły dwie wąskie, wyjeżdżone koleiny. Chandler doszedł do wniosku, że trudno to nazwać drogą. Sformułował drugi, równie oczywisty wniosek: rzekomy bohater walk z Japończykami powinien coś z tym zrobić.

Kołysanie samochodu nie utrudniło młodemu konstablowi podania logicznego wyjaśnienia zjawiska, opisanego przez Wallisa.

– Szeryfie, Sparrow pokazał panu dokumenty i zdjęcia ojca – albo raczej nawet dziadka. Jest do niego niezwykle podobny – to często się zdarza.

– Synu, tez na początku tak uważałem – surowym tonem odrzekł Wallis.

Szeryf jedną ręką trzymał się uchwytu, chcąc zamortyzować wstrząsy: samochód patrolowy kołysał się coraz bardziej.

– Sądziłem tak do chwili, kiedy sprawdziłem, od jak dawna Sparrow mieszka w naszym hrabstwie. Na trop zaprowadził mnie mój najstarszy poprzednik, szeryf Basil Moffiss – wiele lat temu przeszedł na emeryturę. Pamięta naszego producenta trefnej gorzałeczki. I twierdzi, z całą stanowczością, że nic a nic się nie zmienił. Sprawdziłem wszystko. – Wallis uroczyście pokiwał głową. – Jack Sparrow mieszka tu od dawien dawna. Pamięta go też moja babcia. Tylko, że on nie rzuca się w oczy… Nie ma znajomych i żyje jak odludek, więc nikt nie zwraca na niego uwagi. Ludzie po prostu myślą, że obecny Jack Sparrow to syn dawnego Jacka Sparrowa.

Szeryf prychnął.

– Sprytne, ale dla mnie, szeryfa hrabstwa Lincoln, nie dość sprytne – dodał z emfazą. 

Wyboista dróżka w końcu połączyła się z wielkim gazonem, porośniętym wybujałymi chwastami.

Ze ścian  niskiego i zaniedbanego domu Sparrowa tynk sypał się płatami. Obok ganku wznosiła się kilkupoziomowa konstrukcja sporych klatek, ustawionych warstwami, jedna na drugiej.

Z boku domu, obok kępy wysokich jaśminowców, na podstawach ułożonych z cegieł stał dwumasztowy jacht rejowy.

Zwinięte żagle miały ciemnoszarą barwę. Od dawna niemalowany kadłub pokrywały mchy. Jedna poluzowana lina na dziobie smętnie bujała się wzdłuż relingu. Obłe burty podpierały nadpróchniałe pale.

– To „wielki jacht” Sparrowa. – Konstabl usłyszał rozbawiony głos szeryfa. Brzmiał już całkiem rześko. – Tak go nazywa. Podobno przytargał go tutaj po wojnie – i wydał kupę forsy, żeby przewieść tę starą łajbę. Zaparkuj samochód za kępą – dodał Wallis. – Zostanie w cieniu i się nie nagrzeje.

Chandler przed podjęciem pracy w urzędzie szeryfa odbył wymagane przeszkolenie policyjne. Zapamiętał, że w każdym dochodzeniu należy zwracać uwagę na szczegóły, więc uważnie ocenił wzrokiem dziwną konstrukcję, sterczącą pośrodku zaniedbanego trawnika.

W każdej z trzech warstw mieściły się cztery klatki. Na samym wierzchu samotnie sterczała jedna. W niezwykle masywnych drzwiczkach osadzono metalowe pręty sporej grubości, a mocna siatka opinająca boki sprawiała wrażenie przeszkody trudnej do sforsowania, nawet dla dużych i silnych zwierząt.

Drzwi zostały otwarte. Rdzewiejące zawiasy skrzypiały, gdy wiatr poruszał wolno przemieszczające się wierzeje. W jednym z pomieszczeń gołąb coś wydziobywał z podłogi.  

– Bierzemy strzelby, szeryfie? – zapytał z wahaniem konstabl, gasząc silnik. – Do czego ma służyć ten kawałek ogrodu zoologicznego?

Wskazał palcem na konstrukcję, prażącą się w słońcu.

Nie chciał za bardzo zajmować się sprawami ubocznymi i zrezygnował z oględzin jachtu.

– Nie ma potrzeby niepotrzebnie się obciążać – bez namysłu odpowiedział Wallis, szeroko rozkładając ramiona. – Tutaj nawet pies z kulawą nogą nie zagląda. To miejsce odwiedza tylko Sparrow, no i ja – z którymś z posterunkowych. Pojęcia nie mam, po co Sparrow zadał sobie tyle trudu, żeby wybudować pomieszczenia dla jakieś menażerii. Nic o tym nie wspominał.  

Szeryf czuł, że wraca mu dobry nastrój. Powiew wiatru w czasie jazdy, muskający twarz, przytłumił ból pulsujący w skroniach. Czuł się o wiele lepiej.

– Straszny syf… – Chandler pokręcił głową, widząc brud i bałagan w salonie. Z rogów sufitu zwisały długie pajęczyny, pokryte kurzem. Firanki przybrały szarą barwę, a przez od dawna niemyte okna z trudem przedostawały się promienie słońca.

Każdy krok po prawie już czarnym dywanie wyzwalał tumany kurzu.

Okrągły stół szczelnie zapełniała gęstwa butelek różnorakich kształtów.

– To nas właśnie interesuje… – Wallis przyjrzał się kilkudziesięciu flaszkom. – Zauważyłeś, Raymond, że do każdej z tych litrówek przyczepił kartkę?

Chandler wziął do ręki flaszę, wykonaną z ciemnego szkła. Lekko nią poruszył – coś zabulgotało w środku.

– Mogę powiedzieć tyle – stwierdził, wzruszając ramionami – że chyba jest pełna.

– W bagażniku samochodu znajduje się metalowy baniak. Przynieś go – zakomenderował szeryf. – Zlejemy wszystko do tej blaszanki. Zbieraj karteluszki: na pewno są bardzo cenne i bardzo się przydadzą.  

 

***

 

Pilnie pracowali, przelewając zawartość butelek do stalowego kanistra – i zbliżali się już do końca.

– O cóż właściwie chodzi? – zapytał konstabl, widząc, ze szeryf donosi dziwnie wyglądające dzbanki, flakoniki i filiżanki, stojące na etażerce, też napełnione charakterystycznie pachnącymi płynami.

Wallis ostrożnie wlewał ich zawartość do pojemnika, ustawionego na dywanie.

– Nawet, jeżeli zostanie trochę księżycówki, nic się nie stanie: zabierzemy następnym razem – dodał Chandler.

– Chłopcze, idzie o coś takiego.

Wallis otarł chusteczką pot z czoła.

– Jeszcze kilka lat temu Sparrow wytwarzał gorzałę w małych ilościach. Przymykałem na to oko, bo nigdy nie odmawiał poczęstunku. W sumie nie robił nic bardzo złego – to nie narkotyki.

Wlał do baniaka zawartość kolejnego naczynia.

– Pewnego wieczoru trochę sobie popiliśmy. Przyjechał wtedy ze mną Aldous Huxley. Śmialiśmy się z opowiastek Jacka, jak to dzielnie sprawował się na Pacyfiku i z tego, co wcześniej wyprawiał na swoim żaglowcu. Myślałem, że Aldous pęknie ze śmiechu. Zapytał, jakim cudem Sparrow żyje tak długo i się nie starzeje.

Chandler uprzejmie się uśmiechnął. Na stole wszystkie butelki zostały już opróżnione.

– Sparrow powiedział wtedy – kontynuował szeryf – że sekret leży w produkowanej przez niego miksturze. Dla niepoznaki wlewa ją do pędzonego bimberku. Dodaje do wódy pewien składnik, umożliwiający reinkarnację – jemu i innym.  

– Reinkarnację… Cóż to oznacza? – z ciekawością zapytał konstabl.  

– Przemienienie, przeistoczenie, może wędrówkę dusz – niepewnym tonem odrzekł Wallis. – Jeszcze do końca nie rozgryzłem znaczenia tego wyrazu. W każdym razie Sparrow za każdym przeistoczeniem zostaje tą samą osobą. W tym samym wieku. Sposób wytwarzania mikstury Sparrow poznał dawno temu, na pewnej wyspie mórz południowych – ciągnął. – Pijany w dym Sparrow zaklinał się, że zapewnia nieśmiertelność.

– Nieśmiertelność? – niedowierzającym tonem zapytał posterunkowy. – Pan to mówi poważnie, szeryfie Wallis? 

– Synu, twierdzę tylko, że należy to zbadać – spokojnym tonem odpowiedział miejscowy stróż prawa. – Oddam płyn do analizy. Tym, co zapisał Sparrow na tych karteluszkach, zajmą się eksperci.  

Uderzenie buta Wallisa w krzesło wyzwoliło tumany kurzu. Szeryf z widocznym na twarzy zadowoleniem wygodnie się na nim rozsiadł.

– Właściwe to skończyliśmy – zauważył z satysfakcją. – Możemy się powoli zbierać.

– Widzę jedną sprzeczność w pana twierdzeniach, szeryfie – rzucił Chandler.

Z drugim siedziskiem zrobił to samo, co przed chwilą uczynił jego zwierzchnik. Usiadł naprzeciwko i pociągnął nosem.

– Zawartość naszego kanisterka naprawdę przyjemnie pachnie… – Palcem wskazał baniak.

– Jaką sprzeczność widzisz w tym, co powiedziałem? – z ciekawością zapytał Wallis, zapalając papierosa.

– Po co Sparrow produkował tak dużo whisky? – posterunkowy zamaszyście przesunął dłoń nad stołem, zastawionym pustymi już butelkami. – Sam pan stwierdził, że na początku wytwarzał niewiele księżycówki – taka ilość w zupełności mu wystarczała. Czemuż nagle zaczął pędzić dziesiątki litrów?

Znacząco zawiesił głos.

– Po prostu się rozpił. – Konstabl uśmiechnął się szeroko, także zapalając papierosa. – To jedyne rozsądne wytłumaczenie. Pokrętnie uzasadniał rosnący w postępie geometrycznym pociąg do wódy. Klasyczne stadium alkoholizmu.

Wallis przecząco pokręcił głową.

– Sparrow w pijanym widzie zwierzył się kiedyś, że zamierza udaremnić plan zagłady ludzkości – stwierdził z widocznym ożywieniem.

Nagle ściszył głos.

– Jego trefna whisky stanowiła kluczowy element realizacji planu. Widzisz, mikstura, a sekret jej wytwarzania zna tylko Sparrow, ma, jak twierdzi, jeszcze inne, bardzo ciekawe właściwości.

Mina Chandlera wyrażała tylko jedno uczucie – osłupienie.

– Sparrow odbywał podróże w czasie – cicho ciągnął szeryf. Nachylił się w stronę podkomendnego. – Wykorzystuje do tego kompas, nigdy nie wskazujący północy. W czasie jednej z wypraw w przyszłość dowiedział się o wielu ciekawych sprawach.

Twarz Wallisa okrasiły silne wypieki.

– Między innymi tego – kontynuował nieco głośniej – że na Ziemię przybędzie robot, mający zabić osobę, mogącą ocalić ludzkość. Ma też sprzątnąć Sparrowa, no i nas, pojęcia nie mam, dlaczego. Wszystko wskazuje na to, że ten mechaniczny egzekutor niebawem zjawi się w naszym hrabstwie.

Jeszcze raz przetarł czoło chusteczką.

– Kompas, nie wskazujący północy… – beznamiętnie powtórzył Chandler. – Robot przybywający z przyszłości. Zagłada rodzaju ludzkiego…

Brwi konstabla wzniosły się wysoko. W kąciku ust żarzył się zapomniany papieros. Długi słupek popiołu spadł na nienagannie wyprasowane spodnie.

Posterunkowy, kiwając głową, staranie otrzepał nogawki.

– Też uważam, że Sparrow przesadził.

Wallis obronnym gestem wysoko podniósł ręce.

– Jego mikstura może jednak rzeczywiście powodować dziwne skutki uboczne. Jedno jest pewne: zebraliśmy materiał dowodowy i zbadamy go. Synu, lepiej nie myśl o tym wszystkim i zakręć wieczko kanistra – cenna zawartość może się wylać

Chandler posłusznie wstał. Zadeptał butem niedopałek na podłodze.

– Zobaczę, ile waży ten baniak. Pewnie sporo.

– A więc, trzymaj go oburącz. – Szeryf uśmiechnął się. – Na wszelki wypadek zwiążę wszystkie kartki, żeby się nie pogubiły.

Wyjął z kieszeni kłębek szpagatu i scyzorykiem odciął spory kawałek konopnej nici.

Trzymając kanister w obu rękach, Chandler podniósł metalowy pojemnik.

– To cholerstwo mocno ciąży! – zauważył ze zdziwieniem w głosie.

Metalowa zakrętka otworu wlewowego, przymocowana łańcuszkiem do korpusu, opadła i zaczęła łagodnie się kołysać.

Nagła i ogłuszająca uszy palba wielu strzałów i kilka eksplozji, rozlegających się na zewnątrz, odbiła się głośnym echem od ścian domu Jacka Sparrowa.

 

***

 

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQYEQmwEU-ItHVHSgHh7IK0yQX2YJkX_sGVQF2bEUZjXmh9PnFV8w

 

Zanim podwoje wejściowe wraz z futryną i częścią muru zwaliły się na podłogę, konstabl zdążył jeszcze przycisnąć do piersi kanister, jakby mógł stać się  czarodziejską tarczą chroniącą od kul.

Wysoki mężczyzna w ciemnych okularach wpadł do salonu, obrócił się na pięcie i wymierzył winchestera w stronę wyrwy w murze – jeszcze przed chwilą tkwiły w nim solidne wierzeje z grubych desek.

– Padnij! – wrzasnął dziko.

Wallis runął na podłogę. Rozpaczliwie próbował wyrwać rewolwer z kabury, zapominając, że najpierw musi odpiąć pasek, blokujący rękojeść broni.  

Huknęły cztery kolejne strzały. Łuski wyrzucane przy przeładowywaniu strzelby z metalicznym dźwiękiem odbiły się od ścianki kanistra. Drobnej postury chłopiec w czapce z dużym daszkiem wbiegł do środka. Tuż za nim,  dysząc ciężko, kłusowała kobieta, ubrana w sprane dżinsy i koszulkę bez rękawów.

– Dobrze, że upadłeś! Zasłaniałeś mi coś, co wy, ludzie, nazywacie linią celowania! – krzyknął człowiek w okularach, ponownie przykładając broń do ramienia. – Okno w tylnej ścianie! Skaczcie i biegnijcie do samochodu! Widziałem, że stoi z tyłu, obok szopy!

Szczupła kobieta z furią szarpnęła za okienną klamkę – ustąpiła z trzaskiem. Jednym susem chłopiec przeskoczył parapet i znalazł się na zewnątrz.

– Chodź, mamo! – zawołał energicznie. – Terminator zaraz do nas dołączy!

Uśmiechnął się, widząc Wallisa, z bronią w ręku przyklękającego na jedno kolano. Pomachał dłonią, potem podał ją kobiecie, przełażącej na drugą stronę.

– Nie jest tak, jak pan myśli! – stwierdził, wskazując palcem na wyłom w murze. – Uważajcie na faceta w mundurze policyjnym – jest na zewnątrz!

Jakiś średniego wzrostu, szczupły mężczyzna chwiejnym krokiem wchodził do salonu przez coś, co jeszcze przed chwilą było brudnymi, ale dość porządnymi drzwiami. Wallis poczuł ból szczęk, tak mocno ścisnął zęby na jego widok. W piersi nowego przybysza ziały trzy okrągłe otwory, szybko zarastające dziwną substancją, przypominającą metaliczną plastelinę. Prawie nie miał czoła i jednej części twarzy. Wyciągniętej do przodu ręki nie kończyła dłoń, a gruby metalowy grot, skierowany w stronę człowieka ze strzelbą przy ramieniu.

Zmartwiały szeryf z niedowierzaniem patrzył, jak na zmasakrowanym policzku tworzy się nowe oko, skronie się zasklepiają, a na policyjnej koszuli dziury stają się coraz mniejsze.

Wrzask Chandlera brzmiał obłąkańczo. Twarz konstabla przybrała kolor kartki papieru, a wybałuszone oczy wpatrywały się w scenę, dziejącą się kilka cali od niego.

Barczysty mężczyzna wystrzelił pięć razy, a każdy pocisk trafiał. Przestał naciskać spust wtedy, kiedy skończyły się naboje w magazynku. 

Zjawa w policyjnym uniformie padła na kolana. W głowie i w torsie miała kilka  przestrzelin na wylot, wyglądających jak ślad grubego wiertła w metalowej płycie.

Nie wypłynęła z nich nawet jedna kropla krwi.

Człowiek w ciemnych okularach cisnął na podłogę bezużyteczną już strzelbę.

– Hasta la vista, baby – rzucił beznamiętnie w stronę postaci klęczącej tuż za wejściem. Dwoma susami doskoczył do okna i zniknął po drugiej stronie ściany.

– Ta cholera się podnosi! – histeryczny krzyk konstabla świdrował uszy Wallisa.

Szeryf wystrzelił wszystkie sześć pocisków ze swojego rewolweru. Smukła sylwetka prostowała się, wstrząsana uderzeniami kul ze stalowym płaszczem – do chwili, kiedy konstabl nie przechylił kanistra. Strumyczek samogonu najpierw delikatnie wylewał się z okrągłego otworu, lecz efekt okazał się piorunujący. Glowa i korpus zaczęły maleć, kurcząc się w pożodze niebieskawych iskier, otaczających to, co mogło być ciałem.

Potem Chandler wolno i dokładnie oblał zmniejszające się pozostałości resztą zawartością baniaka, wylewając ją do końca.

Na podłodze została nieforemna, dymiąca gruda metalu w kolorze starego srebra, po której co pewien czas przelatywały drobne ogniki.

Wallis trzęsącymi się palcami wolno otarł pot z czoła.

– Wychodzimy stąd, Raymond – powiedział cicho do towarzysza, biorąc go za rękę. – Nic tu po nas.

Rozejrzał się po salonie. Jedynymi rzeczami do zabrania był pusty pojemnik i przewiązany sznurkiem stos kartek, zapisanych niewyraźnym i pokrętnym pismem  Sparrowa. To nie stanowiło problemu.

Delikatnie trzymając ramię Chandlera, wyprowadził go na trawnik. W drugiej dłoni trzymał baniak. Kartki bezpiecznie spoczywały w kieszeni spodni.

– Uważaj na głowę – mruknął, pomagając konstablowi usadowić się w samochodzie. – Ja teraz prowadzę.

Siadając za kierownicą, Wallis rozejrzał się dookoła. Otwarty kabriolet z przestrzelonymi oponami, mocno wbity w bok dziwnej konstrukcji złożonej z trzynastu klatek, na pewno nie nadawał się do jazdy. Z silnika stojącej kilkanaście jardów dalej terenówki wydobywały się kłęby dymu – ten samochód też wymagał gruntownego remontu.

Na wielkim jachcie Sparrowa nie dostrzegł żadnych uszkodzeń.

Pomyślał, że dzięki temu, że wóz patrolowy stał za kępą wyrośniętych krzewów, nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Z westchnieniem ulgi uruchomił silnik.

– Szeryfie, nie powiadomimy policji stanowej i nie zabezpieczymy śladów?

Stłumiony głos Chandlera brzmiał prawie normalnie. Wallis skonstatował, że młody konstabl dochodzi do siebie.

– Oczywiście, że poinformujemy – odpowiedział spokojnie. – Za jakieś pól godziny, może nieco dłużej. Dojedziemy do drogi i przyjedziemy z powrotem – wtedy przybędziemy na miejsce zdarzenia i wykonamy wszystko, co należy zrobić.

– Uważa pan, że tak powinniśmy postąpić? – w słowach posterunkowego szeryf usłyszał wyraźne wahanie.

Wallis przyhamował i wyłączył silnik.

– A co teraz powiemy detektywom z biura kryminalnego? – zapytał ze złością. – Może im przekażemy, że widzieliśmy postrzelanego jak sito człowieka, ale z jego ran nie płynęła krew, w dodatku posiadał samozalepiające się ciało, prawdopodobnie wykonane z jakiegoś metalu, zamieniające się w pulsującą ognikami kupę szmelcu po tym, jak oblałeś go bimbrem? Synu, przemyśl to.

Zapadła chwila milczenia.

– Chyba ma pan dużo racji – niepewnym tonem odpowiedział Chandler.

– Oczywiście, że mam.

Wallis ponownie uruchomił silnik.

– Zapamiętaj sobie maksymę, przekazaną mi przez szeryfa Moffissa, kiedy wygrałem wybory – rzucił, wciskając pedał gazu.  

– Maksymę? – w głosie Chandlera zadrgało zainteresowanie.

– Coś w rodzaju zasady postępowania – wyjaśnił Wallis. – Brzmi ona tak: „Kłopoty nie są moją specjalnością”. Stosuję ją i dobrze na tym wychodzę. Gdybyśmy zostali w domu Sparrowa, na pewno wylądowalibyśmy na obserwacji w stanowym szpitalu psychiatrycznym.

Wallis zakręcił kierownicą i zawrócił samochód: wracali na farmę.  

– Jednego nie rozumiem – odezwał się po chwili. – Czemu oblałeś tego bezkrwistego gościa whisky Sparrowa? Przyznam, że efekt okazał się wyśmienity.  

– Akurat to miałem pod ręką, a właściwie w ręku – niepewnie odpowiedział Chandler.

 – Całkiem dobrze się spisałeś – flegmatycznym tonem zauważył Wallis. – Liczy się skuteczność. 

– Bardzo dziękuję, szeryfie – głos Chandlera zabrzmiał zdecydowanie żwawiej. – Jedno mogę powiedzieć: księżycówka Sparrowa rzeczywiście posiada niezwykle dziwne właściwości. W tej sprawie muszę przyznać panu rację.

 

***

 

Proces odnowy na początku przebiegał stosunkowo wolno, ale potem przyspieszył, stając się coraz szybszy i rosnąc w postępie geometrycznym. Biliardy neutronów łączyły się ze sobą, tworząc nowe cząstki płynnego metalu. Mechaniczne tkanki absorbowały i przerabiały pierwiastki, które naruszyły spoistość niewyobrażalnie skomplikowanej matrycy. Dzięki temu elementy konstrukcyjne wzmacniały się, jednocześnie odbudowując sztuczną świadomość, zaprogramowaną na wykonanie jednego tylko zadania.

Odtworzenie matrycy jeszcze bardziej przyspieszyło regenerację, bo zaczęła nią sterować – przebiegała teraz błyskawicznie. Grupy wodorotlenowe zostały rozłożone na składniki, a zawarte w nich pierwiastki wykorzystane. Okazały się przydatne, tak jak przydatna jest każda podstawowa cząstka materii. Niepotrzebne komponenty zostały wydalone.

Robot T–1000 wstał.

Wewnętrzny system kontroli sprawdzał wszystkie niewyobrażalnie skomplikowane parametry. Były takie, jakie powinny być – jednakże z jednym wyjątkiem.

Ciecz, z którą zetknął się płynny metal, stanowiący budulec robota, zawierał nierozpoznawalną, wielocząstkową ingrediencję, równie skomplikowaną, jak chemiczny skład nieznanego na Ziemi tworzywa maszyny z przyszłości. Tej substancji nie dawało się zaabsorbować – ani usunąć. Stanowiła zagrożenie, bo ograniczała sprawność. Jej cząsteczki powoli się rozbudowywały, zawłaszczając coraz większy obszar sztucznego jestestwa machiny do zabijania. Niczym pasożyt budowały w strukturze nosiciela odrębne królestwo.  

Elektroniczna świadomość robota T–1000, znacznie przewyższająca ludzką, analizowała informacje. Sprawność działania spadła o osiemnaście procent. Ten wskaźnik minimalnie, ale stale rósł. 

System zdecydowanie sugerował konieczność kompleksowej naprawy. T–1000 wiedział, że w tym wymiarze czasu nie istnieje taka możliwość – musiał wykonać zadanie. Ale teraz jego realizacja stawała się znacznie trudniejsza.

W ułamku sekundy T–1000 zdał sobie sprawę, że dzięki temu nierozpoznawalnemu składnikowi jego misja może się nie powieść.  

 

***

 

http://static4.wikia.nocookie.net/__cb20121228135426/pirates/images/thumb/a/ac/JackSparrowProfile.jpg/250px-JackSparrowProfile.jpg– Trójkątny kapelusz. Jest. Stary pistolet skałkowy bez kurka. Jest.  

Chandler odkreślał pozycje z listy rzeczy Sparrowa, przekazanych do depozytu, kiedy Jack wylądował w areszcie.

– Nie trójkątny, lecz trójgraniasty, wiejski buraku. – Sparrow zaśmiał się szyderczo.

Konstabl zacisnął zęby. Przy bliższym poznaniu Jack okazywał się osobą trudną w współżyciu. Za takie słowa powinien z miejsca wrócić do celi, i to byłoby najlepsze, co mogłoby go spotkać.

Nie istniała jednak taka możliwość. Wallis stwierdził bez ogródek, że najważniejszą sprawą jest podjęcie przez byłego pirata dalszej produkcji whisky domowego wyrobu, zawierającej dodatkowy składnik, znany tylko wytwórcy.  Hrabstwo Lincoln odstąpiło od oskarżenia bohatera wojennego o nielegalny wyrób i rozprowadzanie alkoholu bez zezwolenia.

Musiał w milczeniu znosić szyderstwa właściciela wielkiego jachtu.

– Drewniane pudełko w formie kwadratu, z dziwnymi rzeźbami na wieczku… – Zaznaczył następny przedmiot. – Mamy.

– Nie pudełko, tylko kompas, nigdy nie wskazujący północy, ćwoku – zjadliwie skwitował Sparrow. – Zobacz.

Teatralnym gestem odchylił pokrywkę i przewrócił oczyma. Igła busoli wirowała jak szalona.

– Ten przyrząd służy obecnie do nawigacji w czasie – wyjaśnił nieoczekiwanie uprzejmym tonem. – Czasy bowiem się zmieniają, a ja wraz z nimi. Oddaj jeszcze starą mapę.

Posterunkowy westchnął. Sparrow czegoś się domyślał – i dzięki temu pozwalał sobie na bezczelne odzywki. A on, Raymond Chandler, musiał je znosić.  

Podał zwalnianemu aresztantowi dużą kartę pergaminu zwiniętą w rulon.

– Skąd masz to dziwaczne nakrycie głowy? – zapytał, widząc, że Sparrow przed lusterkiem na ścianie skrupulatnie sprawdza ułożenie kapelusza na głowie.

– Pamiątka dawnych, dobrych czasów, kiedy dowodziłem pirackim brygiem.  – Sparrow wygodnie rozsiadł się na krześle przed biurkiem. – Cóż to za paczuszka? Prezent świąteczny? Charakter pisma jest mi jakby znany…  

Palcem z niezwykle długim paznokciem wskazał na obwiązane szpagatem kartki, leżące na rogu blatu.

Chandler po raz kolejny wypuścił powietrze z płuc.

Kiedy on i Wallis wrócili do rozpaczliwie zaniedbanej siedziby Jacka Sparrowa, w salonie nie dostrzegli śladu po istocie, wcześniej na ich oczach zamieniającej się w niepokaźną kupę srebrzystego metalu. Jedyną po niej pozostałością okazała się plama na podłodze, śmierdząca bimbrem.  

Szeryf dokładnie obejrzał dom i przylegający teren.

– Kimkolwiek był, zdążył przenieść do swojego czasu – orzekł. – To najbardziej prawdopodobna hipoteza. A my straciliśmy całą whisky Sparrowa z rozpuszczoną w niej miksturą. Jack musi odtworzyć zapasy – już wiesz, Chandler, że są niezwykle cenne.

Przybyli na miejsce detektywi biura kryminalnego rutynowo potraktowali sprawę. Zabezpieczyli wszystkie ślady, lecz bez większego zainteresowania.

– Niewydarzona próba rabunku albo kłótnia gangsterów – stwierdził jeden z nich. – Brak trupów. Sprawa do umorzenia z powodu niewykrycia sprawców zniszczenia mienia.

– Po co nas wzywaliście? – z przekąsem zapytał drugi, ostentacyjnie wzruszając ramionami. – Do plamy po whisky na zasmolonej brudem podłodze?

Teraz Chandler powinien przekazać Jackowi pakunek, zawierający wszystkie zapiski, oderwane od butelek stojących na stole. Notatki okazały się tak nieczytelne, że tylko autor mógł je odcyfrować. Szeryf uznał, że należy uczynić wszystko, aby ułatwić pracę producentowi niezwykłego alkoholu. Wallis upierał się, że kartki dotyczą składu mikstury dolewanej przez Sparrowa do bimbru. 

Niedawnego aresztanta zajmowało przekładanie z palca na palec licznych pierścionków i sygnetów, do tej pory spoczywających w depozycie. Sprawiały wrażenie bardzo wartościowych.

Chandler w milczeniu przyglądał się człowiekowi siedzącemu po drugiej stronie biurka.

Sparrow miał chudą twarz, ozdobioną dwoma cienkimi wąsikami i śmieszną, koźlą bródką oraz ciemne, wyraziste oczy. Przewracał teraz nimi, przypatrując się swoim dłoniom. Był szczupły, a jego ciało prężne. Wyglądał młodo.

Zaskakująco młodo jak na człowieka, wiele dziesięcioleci temu służącego w marynarce podczas wojny na Pacyfiku.

– Będę się zbierał – nieoczekiwanie Jack przestał kręcić rękoma i wbił wzrok w twarz posterunkowego. – Widzę, że mój plan ocalenia ludzkości się powiódł?

Konstabl bez słowa podsunął mu pod nos wykaz odebranych przedmiotów, wskazując miejsce złożenia podpisu.  

– Przynajmniej częściowo się powiódł – dodał Sparrow, wykonując w powietrzu dziwne gesty palcami prawej dłoni, a potem niedbale parafując dokument. – Przyznaję także, że wasz niespodziewany w nim udział okazał się dość cenny.

– Słyszałem coś niecoś o tym planie – sucho stwierdził Chandler. – Na czym polegał?

– Wyjaśnię ci, lebiego – z wyższością odpowiedział dawny kapitan okrętu pod czarną banderą. – Odbywam podróże w czasie.

Brwi posterunkowego podniosły się wysoko.  

– Czym podróżujesz w czasie? – zapytał uprzejmym tonem.

– Szalupą czasową – z niezachwianą pewnością siebie odpowiedział dawny pirat. – Przerobiłem na nią mój wielki jacht. Kiedyś był po prostu brygiem, ale teraz wiejscy ludzikowie nie znają się na tym. Pewnie go widziałeś, bo stoi blisko domu. A ta mała flinta służy mi do obrony, w innym, nieznanym w tej zapchlonej mieścinie wymiarze czasoprzestrzeni. Bardzo poręczna broń.

Wyciągnął zza paska skałkowy pistolet bez kurka i pomachał nim przed nosem konstabla.

– Przekonałem się, że tam, dokąd dopłynąłem wielkim jachtem, ludzie zostali sprowadzeni do poziomu pomywaczy pokładów.

Właściciel butwiejącego na gazonie żaglowca poprawił ułożenie trójgraniastego kapelusza.

– Światem rządzą maszyny. Pieprzone roboty.

Znowu teatralnie przewrócił oczyma. 

– Prawdę powiedziawszy, wkurwiłem się. Tego się od przyszłości naprawdę nie spodziewałem. Dowiedziałem się jednak, że istnieje szansa zmiany sytuacji. Pewna realna alternatywa.

– Alternatywa? – z namysłem powtórzył Chandler. – Co to oznacza?

– Tyle, że istnieje inne rozwiązanie. – Drobnej postury mężczyzna uśmiechnął się z wyższością. – Masz, chłopie, podstawowe braki w edukacji. Pewien chłopiec, kiedy dorośnie, stanie w przyszłości na czele buntu ludzi i zmiecie mechaniczne plugastwo do rynsztoka.

– Aha… – niezobowiązującym tonem mruknął konstabl.

– Co prawda, przyszli panowie świata, te mechaniczne stworki też przewidziały taki rozwój wydarzeń – ciągnął z namysłem Sparrow. Kręcił teraz nakryciem głowy na wskazującym palcu lewej dłoni: wirowało niczym bąk. – W naszym czasie pojawi się robot – morderca, i to tutaj, w Lincoln, a jego zadaniem będzie zabicie tego chłopaka. Albo jego matki. Może obojga naraz – tego nie pamiętam dokładnie. Robotów może być dwóch albo trzech, a może nawet czterech. Zjawią się po kolei. Zdaje się, że mnożą się jak króliki. Możliwe, że wcześniej jeden już się pojawił.

Kapelusz na palcu bohatera wojny na Pacyfiku wirował coraz szybciej.

Sparrow wzruszył ramionami, nieoczekiwanie smętnie się uśmiechając.

Muchy brzęczały oraz zajadlej. Chandler rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma jakiejś packi. 

– W zapętleniach czasu niekiedy zdarzają się dziwne sprawy – dodał Sparrow po chwili zastanowienia, znowu przewróciwszy oczyma.

Chandler poczuł, że zaczyna go boleć głowa. 

– Jakaż jest w tym wszystkim rola moja i szeryfa Wallisa? – zapytał z ciekawością.

– Wy już wykonaliście zadanie. – Dawny pirat wydobył dziwacznie wyglądający pistolet ze zdezelowanym zamkiem. Jednym ruchem wyrzucił broń do góry, a potem złapał w powietrzu i z powrotem włożył za pasek.

Chandler mógłby przysiąc, że słyszał głośny szczęk odwodzonego kurka.

– Musiałem sprawdzić, czy działa – wyjaśnił Sparrow w odpowiedzi na pytające spojrzenie posterunkowego. – Tak na wszelki wypadek. W pełni sprawny.

Konstabl stwierdził, że w skroniach nasila się łupanie – i że ma ogromną ochotę wypić coś mocniejszego.

– Z rozpoznania wynikało, ze na mojej farmie pojawi się chłopak, jego matka i ścigający ich robot. Zacząłem wiec pracować nad wzbogaceniem wytwarzanej miksturki: miała unieszkodliwić androida, odlanego z płynnego metalu. No i dzięki twojej pomocy, Chandler, załatwiła go, chociaż nie do końca – Sparrow uśmiechnął się z widocznym poczuciem wyższości. – Ale ten młokos i jego matula już dadzą sobie radę. Teraz mechaniczny morderca, żeby go pokręciło, posiada ograniczoną sprawność, słabnąc z każdym dniem. Skończy na złomowisku.  

– Skąd to wszystko wiesz? – stłumionym głosem zapytał posterunkowy.

Sparrow wykonał dłońmi kilka nieskoordynowanych gestów. 

– Podsłuchałem rano waszą rozmowę, będąc jeszcze w celi. Myśleliście, że śpię, bo chrapałem – dodał z przekąsem. – Udawałem… Tylko posłuchaj.

Ułożył wargi w trąbkę. Z ust wydostało się basowe chrapanie, tak donośne, że Chandler zatkał sobie uszy.

– Będę leciał – obwieścił Sparrow, wstając. – Odwiedźcie mnie kiedyś, napijemy się whisky z dodatkiem miksturki nieśmiertelności. Chyba o to wam chodzi?

Konstabl wolno pokiwał głową.

– Zdaje się, że ta paczuszka też jest moja? Zabieram.

Sparrow wskazał zesznurowane kartki papieru, a potem zręcznym ruchem wsadził je za koszulę.

– Dobrze wiesz, chłopie, że teraz nie ma nic za darmo – rzucił. – Takie czasy nastały…

W zamyśleniu przyglądał się Chandlerowi.

– Potrzebuję załogi do wielkiego jachtu – kontynuował po chwili milczenia, skubiąc wątły wąsik. – Na początku możecie zamustrować ty i Wallis. Potem pomyślę o pozostałych funkcjonariuszach tego zapyziałego posterunku.  Otrzymacie tyle mojej whisky, ile zapragniecie.

– Przemyślę to sobie – wolno odpowiedział konstabl.

Muchy brzęczały coraz donośniej.  

– Jednego tylko nie rozumiem – dodał posterunkowy po chwili zastanowienia. – Nie pojmuję, po jaką cholerę wybudowałeś zbiorowisko klatek na trawniku. Do czego miały służyć?

Sparrow spochmurniał. Jego twarz przybrała poważny wyraz.

– Chciałem hodować w nich małpy – odpowiedział krotko. – Zbadać ich zwyczaje. I możliwości wykorzystania tych zwierzaków – do różnych celów…

– Ale dlaczego? – Chandler nie ustępował.

– Słyszałeś o organizacji trzynastu małp? – Sparrow pogardliwie prychnął. – Kiedyś się o niej może dowiesz… – wtedy sobie pogadamy.

Miękkim, kocim krokiem wyszedł z pokoju, cicho zamykając drzwi.

 Chandler szybkim ruchem otworzył boczną szafkę biurka. Stała tam butelka bourbona z naklejką stanowego urzędu akcyzy. Odkręcił zamknięcie i nalał pełną szklankę whisky.

Miał pewność, że kilka naprawdę solidnych łyków legalnie wytwarzanego alkoholu bardzo dobrze mu zrobi.

 

 

19 grudnia 2011 r. Roger Redeye

 

 

Źródła ilustracji w kolejności zamieszczenia:

http://3.bp.blogspot.com/_oZxzo3Q6p1A/TJZJVp20ERI/AAAAAAAAAFo/alJJQdrWso8/s200/gwiazda+szeryfa.jpg

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQYEQmwEU-ItHVHSgHh7IK0yQX2YJkX_sGVQF2bEUZjXmh9PnFV8w

http://static4.wikia.nocookie.net/__cb20121228135426/pirates/images/thumb/a/ac/JackSparrowProfile.jpg/250px-JackSparrowProfile.jpg

 

 

 

Koniec

Komentarze

Edytor rozjechał mi tekst, więc nuszę ręcznie go poprawiać. To potrwa chwiłę.

Literówek co niemiara. Widać, że czas Cię goni :-).
Za to treść porusza. Zakręcone. Wykorzystujesz kilku bohaterów z różnych 'bajek'. Czytanie mnie wciągnęło.
Tyle tylko, że ten T-1000 i tak został zabity w filmie. Twoje opowiadanie przypomina założenia poprzedniego konkursu, o hobbitach- "wątek poboczny głównej historii, który wyjaśnia co się stało, że rozwiązanie akcji oryginału było możliwe"., czyli- "co się stało, że w zakończeniu Terminatora 2 było możliwe zabicie T-1000.
Drugie 'ale'- zrobiony w bambuko miał być pozytywny bohater.
Mimo wszystko, fajnie się czytało.

Tomaszu, tak jak wspomniałem, edytor rozjechał tekst.  Przy formatowaniu ręcznym poleciało sporo kropek, dywizów, a z niektorych dywizów zrobiły się znaki równania ... Starałem się wszystko doprowadzić do porządku.Żmudna praca.  Może jeszcze zostały jakieś literówki - poprawię wieczorem.
Dziki za ocenę. Pozdrowienia.  

Dj napisał: jestem za tym, żeby mu się udało, ale może superbohater okaże się sprytniejszy?
Czyli Twója druga uwaga, Tomaszu, jest bezpodstawna, bo Dj furtkę w warunkach zostawił ;p

Tomaszu, oczywiście, że w "Terminatore II"  robot T-1000 ginie. Z istotną pomocą Jacka Sparrowa, który zaplanowal  poważne, udane przedsięwzięcie ograniczające sprawność działania superrobota T-1000. Stale ograniczające jego sprawność, a to ograniczanie powoli, ale sukcesywnie wzrastało. Bez tego misja T-1000 mogła się powieść ... i ludzkość przestałaby istnieć. 
Zobaczymy. Dj Jajjko osądzi. 
Cieszy mnie, że opowiadanie sie podobało. 
 Pozdro.  

Zakręcone jak czeski słoik, ale i tak mi się podobało :) Czytało się miło, choć w tekście jest parę literówek (ale to konkurs błyskawiczny, więc nie ma dziwne).
Chciałabym tylko zapytać, czym zasłużyłam sobie na takie uwiecznienie i... literacką operację zmiany płci:
-- Niewydarzona próba rabunku albo kłótnia gangsterów -- stwierdził jeden z nich nazwiskiem Ranferiel. -- Nie ma trupów. Sprawa do umorzenia z powodu niewykrycia sprawców zniszczenia mienia.
Zauważyłam też, że w podobnym kontekście przewinął się też szeryf Basil Moffis ;P

Zakręcone? Możliwe. Według mnie - wielowątkowe, jak w porządnej kryminalnej story. Kilka splatających się z sobą wątków, a wyjaśnienie głównego wątku następuje na końcu. Samo  rozwiązania sprawy wynika z postępującej " do przodu" alcji i jej opis. 
Detektyw stanowy Rainferiel - niezamierzone. Pierwsze nazwisko, ktore przyszlo mi do głowy. Ale jeżeli poczulaś się urażona - sorry. Było juz tak - Gwidon wykorzystal mój nick, przerabiając go na Rogera Czerwone Oczko w opowiadaniu " Pan Samochodzik i dziewicza bram" ( druga wersja ). Podobnie z szeryfem Basilem Moffissem - gdzieś to słyszałem, zapmietalem i wykorzystałem, bo ladnie brzmi.
Ale już to, że jeden z protagonistów akcji nosi nazwisko Raymond Chandler, było od początku zamierzone. Podobnie jak trawestacja tytulu jednego z opowiadań mistrza czarnego kryminalu.
Tak samo jest z od początku zamierzoną stylizacją tekstu. 
 Cieszę  się, że fajnie się czytało - to zawsze jest duży komplement dla autora. Podobną opinię mialem przy " Kapeluszu" i " Przesyłkach". 
 Nieco obawialem się o ocenę strzelaniny w domu Sparrowa, ale chyba wyszlo to nieżle. 
Pozdrowienia.

Ciekawie posplatane wątki.

Babska logika rządzi!

Tak, zakręcone…. Lubię to opowiadanie.

Dzisiaj coś mam szczęście do tekstów, które zdecydowanie nie są moją broszką ;) Najpierw Lovecraft, teraz kryminał.

 

Ani trochę nie odczułam 45k. Ten tekst z Twoich, Rogerze, czytało mi się chyba najsprawniej (oczywiście poza Alekto, dla niej ciężko o konkurencję ;)). Akcja nieźle zapętlona, ale, jak większość wyżej, nie mam z tym problemu. Na początku jest trochę leniwie, potem przyśpiesza. Jest to jakieś rozwiązanie, nawet się sprawdziło, bo czytelnik nie jest od razu rzucony na głęboką wodę ;) Tylko we fragmencie w domu, przy walce – jak dla mnie nieco zbyt wielka gonitwa :(

 

Jak mam się jeszcze do czegoś przyczepić – to trochę za dużo bohaterów. Szczególnie na początku, o wydaje mi się, że niektórzy tylko tam są wspomniani, no, i kilka razy, tak pobocznie. Ale poza tym, to bohaterowie bardzo mi się spodobali :) Chyba ciężko o inne wyjście w przypadku Jacka Sparrowa :) A i paru innym należy się nie mniejszy szacunek. No, może poza Terminatorem, ale jego w sumie słabo znam, bo owy tekst jest pierwszym moim bliższym zetknięciem z tą postacią ;) W dodatku lubię, kiedy ktoś wykorzystuje w utworach jakieś znane osoby, tudzież postaci z innych dzieł. To nadaje takiego smaczku :)

 

– lubię pisać kryminały i thrillery zwłaszcza te ostatnie. Stary tekst, ale, o ile pamiętam, na początku chodziło mi o podkreślenie tej atmosfery sennego pokoju hrabstwa Lincoln. Ono takie jest i w USA w wielu stanach tak się chyba nadal żyje.  

A potem tak, nagle akcja przyśpiesza, bo pojawiają się w jednym miejscu o w jednej chwili prawie wszyscy bohaterowie. Sądzę, ze scena walki w domu Sparrowa została napisana przeze mnie prawie tak samo dobrze, jak scena walki w karczmie w “Bramie…”. 

Link – http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11029

Jest wiele postaci, wymienionych z nazwiska, ale to zupełnie świadomy zamiar. Interesujące, ze jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że Aldous Huxley, zastępca Wallisa, nazywa się tak samo, jak twórca klasycznej powieści fantastycznej “Nowy wspaniały świat”. Chandler napisał kiedyś znane opowiadanie “Kłopoty to moja specjalność”,  więc konstabla Chandler też ma na imię Raymond. Dla  bywalców starego portali Basil Moffiss tez był łatwy do rozszyfrowania. Takie smaczki, a jeszcze mamy dwa motywy filmowe, parafrazę tytułu opowiadania Chandlera, a sumie tekst utrzymany jest w poważnej tonacji.

Sądzę, ze tekst ci się podobał. Chyba nadal trzyma co najmniej dobry fason. 

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrawiam. 

Nie znam założeń konkursu, ale nie przeszkodziło mi to w lekturze. Natomiast cieszę się, że znam źródła inspiracji, bo dzięki temu opowiadanie okazało się zabawniejsze. ;)

 

zna­lazł stron­ni­cę ze sło­wem ter­mi­na­tor… –> …zna­lazł stro­ni­cę ze sło­wem ter­mi­na­tor

 

Ze ścian  ni­skie­go i za­nie­dba­ne­go dom Spar­ro­wa… –> Literówka.

 

Drzwicz­ki zo­sta­ły otwar­te. Rdze­wie­ją­ce za­wia­sy skrzy­pia­ły, gdy wiatr po­ru­szał wolno prze­miesz­cza­ją­ce się wie­rze­je. –> Wierzeje to chyba lekka przesada na określenie drzwiczek klatki.

 

i za­kręć denko ka­ni­stra… –> Denko/ dno to spód naczynia; nie wiem jak można zakręcić denko kanistra.

Proponuję: …i za­kręć dekielek ka­ni­stra

 

zwią­żę wszyst­kie kart­ki, żeby sie nie po­gu­bi­ły. –> Literówka.

 

Chan­dler pod­niósł do góry me­ta­lo­wy po­jem­nik. –> Masło maślane. Czy można coś podnieść do dołu?

 

Me­ta­lo­wa za­kręt­ka otwo­ru wle­wo­we­go, przy­mo­co­wa­na łań­cusz­kiem do kor­pu­su, opa­dła w dół… –> Masło maślane. Czy coś może opaść w górę?

 

Uśmiech­nął się, wi­dząc Wal­li­sa, z bro­nią w reku… –> Literówka.

 

Do­je­dzie­my do drogi i za­wró­ci­my z po­wro­tem… –> Masło maślane.

 

-– Za­pa­mię­taj sobie mak­sy­mę… –> Zbędny dywiz przed półpauzą.

 

Podał zwal­nia­ne­mu aresz­tan­to­wi duży zwój zwi­nię­ty w rulon. –> Masło maślane. Zwój nie byłby zwojem, gdyby nie był zwinięty.

 

– Zdaje się, ze ta pa­czusz­ka tez jest moja? –> Literówki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No cóż, nie do wszystkich słowników podchodzę z jednakową ufnością.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobnie Doroszewski-> http://doroszewski.pwn.pl/haslo/denko/

Zauważam jednak, że zrozumienie drugiego znaczenia tego wyrazu może być kłopotliwe, zmieniłem więc pierwowzór na wieczko.

Przeglądać słowniki, przeglądać…

Zabawne. Miś czytał uśmiechając się. Fajny pomysł. Sporo smaczków w nazwiskach i ogólnym klimacie.

W dodatku zakręcone jak czeski słoik, jak to określiła Ranferiel… Niestety, od dawna nie bywa już na tym portalu, a szkoda. A Aldous Huxley został był emerytowanym szeryfem, poprzednikiem Wallisa, i twórcą maksymy, którą kieruje się teraz Wallis, zresztą wziętą z tytułu zbioru opowiadań Raymonda Chandlera, ale nie tego młodego posterunkowego, pałającego żądzą czynów w obronie prawa…

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrówka, oczywiście w imię przestrzegania prawa, jakżeby inaczej…

Nowa Fantastyka