- Opowiadanie: meksico - Zgroza po japońsku (zaległy Fantastyczny Kicz)

Zgroza po japońsku (zaległy Fantastyczny Kicz)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zgroza po japońsku (zaległy Fantastyczny Kicz)

Witam:)

Na samym początku dodam, że opowiadanie zostało napisane bardzo dawno i ostatnio zostało odnalezione. Wrzucam je mimo iż jest beznadziejne, a właśnie może temu wrzucam. To bardziej żart, dlatego prosiłbym się nie obrażać i nie foszyć za treści, bądź ich brak w tym tekście:)

Mam nadzieję, że ktoś się uśmiechnie i nie będę zlinczowany za tego potwora, który pokazuje, jak kiedyś pisałem. Zachowałem oryginalną pisownię i wszystkie błędy zostały, no może poza najbardziej żenującymi :D

Dziękuję Selenie za przepisanie tekstu do pliku tekstowego, wsparcie i za każdy uśmiech zarówno przy czytaniu tego Dzieła jak i później :)

 

Zaczynamy:)

 

W ciemności poruszał się wiatr, wyginał wierzbowe gałęzie, od czasu do czasu zawodził niczym duch cierpiący katusze.

Oddział Sana Mahiro szedł brzegiem brunatnego strumienia. Bezksiężycowe niebo rozświetlały gwiazdy, jasne pochodnie bogów. Przodem wypuszczeni zostali zwiadowcy, niczym koty przemykali wśród traw, spoglądali daleko, nasłuchiwali. Potem podążali liczni miecznicy władający bronią lekką, wykonaną przez najlepszych kowali i płatnerzy. Tachi nosili w pochwie na pasie podtrzymującym zbroje. Te zaś dzięki temu, że zostały wykonane z drewna, pozwalały na poruszanie się w wodzie, nie krępowały także ruchów. Czyniło ich to lepszymi, wojownikami niepozbawionymi wszakże podstawowej ochrony ze znakami rodów. Miecznicy zwani Menshan chronili tych umarłych, którzy powróciwszy na świat, dokonują okrutnej zemsty – łucznicy czyli Kyneksjanie maszerowali wewnątrz półkręgu ludzi miecza. Pochód zamykali wojownicy włóczni. Używali długich Nokamaki o ostrzach nieco zakrzywionych. Mieli także do dyspozycji miecze zatknięte za pas. Inaczej niż Menshan używali stalowych hełmów, które ciasno przylegały do głowy, osłaniając nos i policzki. Resztę pancerza tworzyły drewniane płyty spięte rzemieniami. Także tyły zamykali zwiadowcy, rozeszli się także po bokach, aby w razie niebezpieczeństwa ostrzec oddział. Dwunastu zwiadowców, sześćdziesięciu czterech mieczników, dwudziestu trzech włóczników i 19 łuczników, tyle liczył oddział.

Łucznicy idący wewnątrz pospuszczali głowy i posępnie wlekli się. Pozorny nieład ich kroków faktycznie stanowił doskonałą technikę skupienia uwagi, sposób wprowadzający w stan koncentracji. Mogli spodziewać się ataku w każdej chwili. Znajdowali się na terenie wroga, do swego Maa mieli jakieś trzy dni drogi. Wyczekiwali dnia, blasku słońca. Wiedzieli, że tylko głupcy zaatakują oddział w skład którego wchodzą łucznicy Kyneks.

Ale w nocy? Teraz zmysł wzroku przestał istnieć, przynajmniej w znacznym stopniu stał się bezużyteczny. Niektórzy wiedzieli jednak, że pozostał jeszcze słuch i węch. Nieliczni natomiast domyślali się, że istnieje jeszcze coś. Kyneksi zwali to zmysłem ostatecznym, on różnił ich od doskonałych łuczników. Posiadali zdolność patrzenia w głąb, wydobywania duszy. Widmowe ślady duszy kierowały ich poczynaniami. Duch w ich umyśle jawił się jako jasne białe światło wypełniające najmniejszą część ciała. Im blask bieli intensywniejszy, tym cel łatwiejszy do trafienia.

Kyneksami kierował człowiek zwany Anakryneks. Skupiał on uwagę zarówno na koncentracji podczas walki, jak i na dowodzeniu oddziałem łuczników. Szedł on w centrum, wyróżniał się małym bębenkiem przytwierdzonym do lewego przedramienia. Służył on do przekazywania informacji, w trakcie walki umysły Kyneksów pobierały jedynie ten sygnał, ignorując pozostałe.

Gwizd. Przypominał granie wiatru w koronach drzew. Stuk, stuk. Bęben zabrzmiał cicho. Kyneksjanie ustawili się w szyk czuwania, stworzyli trójkąt równoboczny. Zwróceni w trzy strony szybko wydobyli strzały. Zaskrzypiały łuki, trzy krótkie miotające ciężkie pociski przekłuwające zbroję, pozostałe długie mogące nieść strzały daleko. Znów gwizd, bliższy i dłuższy, potem następny. Miecznicy trwali w bezruchu, gdzieś zabrzęczał miecz, zaklekotała zbroja. Włócznie trzymane oburącz uniosły się, wysunęły do przodu. Trzy krótkie gwizdy z bliska. Z mroku wypadł zdyszany zwiadowca. W ciemnym stroju przylegającym do ciała. Jedyną bronią był długi sztylet.

Wszystkie twarze prócz skupionych Kyneksów skierowały się na przybyłego mężczyznę. Wzrokiem odszukał dowódcę. Pięścią przyłożoną do piersi złożył szybki salut. Wysoki miecznik będący dowódcą całego oddziału skinieniem głowy rozkazał mu mówić.

– Dwie mile przed nami oddział – wycharczał i wziął głębszy oddech – ponad 100, nie zauważyli nas, lecz zmierzają tu.

Zaczęto szeptać, lecz dowódca uciszył ich, unosząc dłoń.

– Pamiętajcie, żeby nie zostawiać rannych – rzekł obojętnie. Wszyscy przytaknęli.

– Meker, Nohas, do mnie – krzyknął.

Szybko dołączyli do niego dowódcy łuczników i włóczników. Pierwszy trzymał w dłoni masywny łuk, praktycznie nie miał zbroi prócz drewnianych nagolenników i prostego hełmu ze skóry, plecy chroniła mata z trzciny, do której przytwierdzono skórzany kołczan, teraz wypełniony strzałami.

Włócznik ściskał w dłoni Nakamakę o wyjątkowo szerokim ostrzu. Drewniany pancerz był matowo czarny, hełm zwieńczony ciemnym pióropuszem.

Odeszli nieco na ubocze pozostawiając żołnierzy, którzy sprawdzali stan uzbrojenia i pancerzy.

– Słyszeliście ponad stu – rzekł z pogardą dowódca tak, jakby chciał ich wpisać na listę dusz przeklętych – lepiej jednak zdać się na coś pewniejszego niż tylko nasza siła. Pozostali przytaknęli, a w umysłach zaczęły rodzić się plany zasadzki. Pierwszy odezwał się Nohas:

– Rozstawię moich ludzi na drzewach – wskazał pobliskie skupiska nadrzecznych wierzb i nieco odleglejszych brzóz i dębów – kilku ukryje się w wodzie.

– Dobry pomysł – pochwalił dowódca – moi ludzie ukryją się w zaroślach, kilkunastu w wodzie – zastanowił się – można by ich zajść od tyłu, bez drogi ucieczki wytłuczemy ich szybko i sprawnie.

Nohas pomyślał: „Niczym polowanie na zające, tylko że pieczeni nie będzie".

– Pomysł zajścia ich od tyłu jest dobry, poślę 10, reszta na drzewa i w zarośla. Co ze zwiadowcami? – spytał Meker włócznik.

– Jeśli chodzi o naszych, to wydałem rozkaz, by zaraz się zjawili, zaś ich zwiad powinien tu za chwilę być, trzeba ich wykończyć – odpowiedział dowódca.

– Jeśli pozwolisz, Sanie, zajmę się nimi – zaproponował Meker – jego ludzie szkoleni byli w cichym zabijaniu – możemy odejść?

– Jeszcze jedno – wysunął się San. – Proszę cię, Nohasie, niech twoi ludzie, jeśli tylko się da, unikają celowania w oczy – tu skrzywił się – nie lubię, jak później wydłubują je, a do grota czepia się mózg.

Wszyscy trzej rozweselili się. Nohas, odchodząc, rzekł:

– Obyśmy to my mieli mdłości przy wyciąganiu strzał, nie nasi wrogowie.

– Aby tak było – powiedział Nekeker, nie odwracając się – oby tak było, powtórzył jeszcze raz, ale jakby do siebie.

Minęła zaledwie chwila, a cały oddział zdawał się rozpływać w mroku. Przytuleni do nieruchomych drzew, skryci w gęstwinie, przyczajeni w trawie i wodzie, oczekiwali nadejścia nieprzyjaciela.

Kilku włóczników wysunęło się nieco w przód. Toczące się minuty zdawały się całą wiecznością. Nohas przylgnął do zimnego dębu, siedział w koronie wysokiego drzewa, obserwując rozległą przestrzeń. Zauważył, że ktoś się zbliża. Zapewne zwiadowca. Wiedział, że w pobliżu czeka włócznik, jego także dostrzegał. Zwiadowca, nieświadomy czyjejś obecności, szedł dosyć pewnie. Zatrzymał się dopiero, gdy włócznia zataczając łuk przeorała jego gardło. Żołnierz pospiesznie uchwycił martwe ciało i sprawnie odciągnął je na bok, potem powrócił na stanowisko.

Dowódca Kyneksjan widział całą sytuację, niczym grę świateł, gaszenie życia. Zwiadowca cały lśnił bielą, nie osłaniał go pancerz. Włócznik okryty zbroją w większości były szary i tylko cienkie linie i pianki bieli układały się w ludzką postać. W momencie ataku włócznia zabłysła, cała jarzyła się światłem. Nohas tłumaczył to sobie zwykłym przywidzeniem. Lecz zastanawiał się, czy włócznia nie stała się częścią żołnierza, czy nie przepełniła ją dusza, a co za tym idzie, życie.

Porzucił te i wszelkie inne myśli, skupiając się na obserwacji i analizie sytuacji. Wkrótce wyłonili się kolejni zwiadowcy, oni także zostali wyeliminowani.

Teraz Nohas dostrzegał rozmyte istoty zmierzające w ich kierunku. Gdy zbliżyli się nieco, szybko oszacował 105. „105 typów i oby tylko tyle", pomyślał.

Szli powoli, równo kładąc nogi. Lewa, prawa. Tszum, tszum, tszum, tszum. Ustawieni byli w prostokąt, gdzie boki stanowili miecznicy, później żołnierze z toporami w mocnych stalowo-drewnianych zbrojach. Wewnątrz kilkunastu zwykłych łuczników, którzy i tak wydawali się teraz bezużyteczni. Wojownicy zachowywali zwykłą ostrożność, lecz nic ponadto. Do pierwszego człowieka z oddziału Sana mieli jakieś 100m. Wszyscy wyczekiwali.

I wtedy Nohas przeraził się. Łup, łup, łup, łup – rozległo się tupanie. 106-ty. Ryk wydarł się ze straszliwego gardła. Golem, tak to golem. Prawie trzymetrowa bestia o szerokich barkach, długich łapach ze szponami dołączyła do oddziału. Nohas ledwo dostrzegał duszę bestii. Skryła się za łuskową skórą, brak oczu dopełniał dzieła. Łucznik widział wcześniej golema, lecz było to na dworze jego pana. Skuty kajdanami dyszał ciężko, węszył, unosząc nieco łuski nosowe.

„Wyczuł nas czy nie?", zastanawiał się Nohas. Musiał zdecydować. Wyczekał jeszcze chwilę. Oddział minął pierwszych ludzi ukrytych w koronach drzew. Golem zatrzymał się, znów węszył, przeszedł kilka kroków. Nohas postanowił. Nie można czekać. Rozszedł się wtedy cichy stuk, posypały się pierwsze strzały, padło kilku wojowników. Po chwili na ziemię runął dowódca wrogiego oddziału. Żołnierze podzielili się na trzy grupy i zaczęli się wycofywać. Nohas co chwila sięgał do kołczana, szybko odszukiwał cel i delikatnie wypuszczał strzałę, która ani raz nie chybiła. Uświadomił sobie nagle nieobecność golema, wiedział, że stanowi niebezpieczeństwo, wzrokiem przeszukiwał teren. Nic to nie dało, golem był niewidoczny. Dojrzał natomiast, że wrogi oddział nie ma drogi ucieczki. Zostali okrążeni. Przemoczeni wojownicy rzucili się w wir walki, z tyłu sypały się strzały.

Wreszcie się znalazł. Golem właśnie rozszarpywał ciało jednego z łuczników, który był na drzewie. Na jednej z gałęzi siedział wojownik, działał automatycznie, sięgał po strzałę, naciągał cięciwę i wypuszczał strzałę. Nawet nie patrzył, czy trafił, był tego pewien. Golem sapał i mlaskał, lecz Namador odizolował umysł i nic nie docierało do niego, nawet oddech śmierci. Nohas chciał ostrzec go uderzeniem w bęben. Zatrzymał dłoń w połowie drogi. Bestia i tak rozszarpie łucznika. Sam musi go zabić, a przynajmniej zranić. Obserwował golema, doszukiwał się słabych punktów. Potwór powoli zbliżał się do nieświadomego człowieka. Jest, znalazł. Anakyneks zauważył, że przy przechylaniu się w prawo w lewym boku powstaje niewielka przestrzeń międzyłuskowa. Skupił uwagę na swoim oddechu, wyłączył wszystkie dźwięki rozpraszające uwagę! Serce zwolniło swój rytm zaledwie do kilku uderzeń na minutę. Czas wydawał się wlekącym się żółwiem, a rzeczywistość tworząca obraz materii rozmyła się, kształty rozciągnęły się, odrealniły. Postać przeciwnika zbliżyła się, romboidalne łuski miał na wyciągnięcie dłoni. Serce zwolniło jeszcze bardziej, umysł zdawał się rozdzielać się na dwie części. Pierwsza, ta bardziej obecna, skupiła się na celowaniu. Druga wędrowała gdzieś w przeszłość, może nawet wybiegała w przód. Szukała informacji.

Nie widział nic prócz ciemności. Ciemność była nienaturalna, sztuczna. Opaska uwierała go w powieki. Nawiedziło go dziwne uczucie niepewności. Nie wiedział, czy stoi na skraju przepaści, czy może w koronie drzewa albo też czy nie otacza go milion oczu, tysiąc mieczy, setki dusz, jeden strach.

Zastanawiał się, czy nie stoi na nikłym, wątłym punkcie materii, który wisi gdzieś uczepiony w pustce. Zachwiał się, lecz szybko odzyskał równowagę. Poczuł swoje ciało zimne i spięte. W rękach trzymał łuk, lekki treningowy, odruchowo poszukał strzały. W kołczanie były dwie długie z grotami w kształcie listków wierzby. Nałożył strzałę na cięciwę. Ruchy wykonywał niemal automatycznie. Powoli przypomniał sobie sytuację. Sala treningowa, poszukiwania nadzmysłowe, odczucia. Trwała cisza, naciągnął cięciwę, łuk zaskrzypiał, roznosząc w powietrzu drgania, które on odczuł jak trzęsienie ziemi lub ryk wód wodospadu. Serce biło mu szybko. Stymulując oddech, zwolnił jego akcję. Przypomniał sobie słowa Naoha: „Gdy zapomnisz o oddychaniu, przestaniesz odczuwać potrzebę wdechu, a co za tym idzie, wydechu. Staniesz się doskonały".

„Nie jeść, nie pić można, lecz nie oddychać?", przypomniał sobie swoje własne słowa. Teraz już ich nie pamiętał, doskonałość wypełniła jego ciało i duszę. Słyszał teraz mnóstwo dźwięków. Skrzypienie podłogi, łopotanie skrzydeł, drganie ścian należały do przeszłości. Tarcie łusek, wreszcie łagodne rozchylenie się dwóch ścianek kostnych, otworzyło mu umysł. Chwila zatrzymała się. Zrobił obrót o 20 stopni w lewo. Uniósł łuk. Ujrzał białą rysę, przybliżającą się nieświadomie. Linia rosła, aż została tylko lśniąca przestrzeń, jedna możliwość, bez szansy zmiany losu. Jedyną niewiadomą był impet strzały. Wypuścił strzałę, biała połyskliwa mknęła niczym rozwiązanie zadania. Plama przygasła.

Chwilę jeszcze stał w bezdechu, potem gwałtownie uświadomił sobie potrzebę zaczerpnięcia powietrza. Jego umysł był wyczerpany nieustanną koncentracją, bolesnym skupieniem poprzedniej chwili. Oddychał ciężko. Jeszcze nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Z trudem rozejrzał się wokoło, nadal dostrzegał wszystko przez pryzmat nadzmysłu, lecz teraz widział wyraźniej. Bitwa prawie ucichła, nie strzelał żaden łucznik, brakło strzał. Ze stusześcioosobowego oddziału pozostało zaledwie kilku wojowników. Trzech z mieczami zostało otoczonych przez kilkunastu wojowników. Desperackie próby obrony nie zdały się na wiele, minęło zaledwie kilka chwil, a dwóch leżało martwych, trzeci natomiast dogorywał. Jakaś litościwa ręka skróciła jego cierpienia.

Uwagę Nohasa przykłuło teraz charczenie golema. Leżał na ziemi samotnie, z boku i pyska leciała krew ciemna i gęsta. Pancerna pierś unosiła się i opadała nierówno, wskazując na bliską śmierć. Anakyneks skierował swe spojrzenie w stronę Namadora, który siedział zmęczony na jednej z gałęzi. Dziękując, skinął głową w stronę dowódcy, ten odpowiedział tym samym, choć czaszkę rozsadzał mu potworny ból. Opadł bezwładnie na gałąź i nim się zorientował, ześlizgnął się w dół. Nie zdążył się chwycić i głucho uderzył w wilgotną ziemię. Spadł na plecy i w takiej pozycji zasnął. Przez chwilę w jego umyśle krążyły wspomnienia bolesnej koncentracji, potem jego myśli gwałtownie wzleciały ku górze, ku gwiazdom. Wydawało mu się, że jest jednym z boskich synów, zawisł na nieboskłonie, by wskazywać północny kierunek.

 

koniec

Koniec

Komentarze

O bólu brzucha, związanym z wyżej wspomnianym śmiechem, nie wspomniałeś.
Poza tym pozbyłam się bardziej wstrząsających ŻECZY, typu "zdąrzył" czy "dogorewał":)
Morda:) 

To z dziką przyjemnością stawiam pierwszą pałę:*

Dobrześ zrobiła :) bo by nam tu ktoś dogorewał jeszcze albo co :D
A bul bżuha to był morzliwy
Morda :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

:-) Jerzeli uwarzasz, rze zrobiłeś wielgi krok do pszodu... :-)
Daruj, nie mogłem się powstrzymać. Sam prowokujesz...
Wykopaliska są pouczające, nieprawdaż?

No faktycznie, tekst okropny, chociaż do Miszczów Jenzyka Polskiego, którzy od czasu do czasu tutaj goszczą, jeszcze ci daleko.  ;)
Japońskość ogranicza się chyba tylko i wyłącznie do tytułu, bo z treści nie wynika.

Pozdrawiam.

Adamie jasne, rze się nie powstżymój :D
Ale tak serio, to ogromnie pouczające. Jak przeczytałem to opowiadanie, to umarłem ze śmiechu i nie mogłem sie oprzeć pokusie
:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Eferelin myślę, że nie tak daleko do Miszczów:) No widzisz, treść jakoś japonią nie zalatuje, a właśnie taki był zamiar(dawno temu), co po raz kolejny pokazuje, gdzie byłem a gdzie idę.
kurde ja chyba gdzieś mam drugą cześć tego :D ale juz nie będę śmiecił :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Ło matko :D Ale czad. Ile miałeś lat, jak to pisałeś?

Pisałem to w innym wieku :D tak mi się przynajmniej zda, bo nie znam dokładnej daty:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

w podstawówce wtedy byłem i tak mi się pisało:) prehistoria prawie :D

http://tatanafroncie.wordpress.com/

No to i tak było nieźle, choć niektóre porównania/metafory miałeś wyczepiste ;)

ano były :D sam się nieźle bawiłem, czytając :) dziś już wyobraźnia nie ta :P
:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

tszum, tszum...

Tjaaa, starość nie radość... :-)

ktoś mi ostatnio powiedział, że stary będę za dwadzieścia lat :P

http://tatanafroncie.wordpress.com/

:-) nie słuchaj komplemenciarzy :-)

Jak na taki antyk, to nie było masakrycznie. Sam dobrze znam ten styl z czasów podstawówkowego pisania - jak się pojawia w pierwszej scenie helikopter, to potem na stronę się opisywało, w co jest uzbrojony ;-)

Dokładnie tak jest :) Na dodatek człowiek czuje dumę i jest zadowolony. Ja byłem:)

Ale to jest bardzo ważny dla mnie komplemenciarz :) najważniejszy, a raczej najważniejsza :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Najważniejsza? To ja milknę przezornie... :-)

:-) Ciekawe co na to "Najważniejsza" :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Padłem. Nie powstanę prędko:)

Kiedyś padła idea konkursu na najgorsze opowiadanie miesiąca...

No miał być "bobol" miesiąca :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Nowa Fantastyka