- Opowiadanie: Agroeling - Czarodziej i Lichwiarz

Czarodziej i Lichwiarz

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Czarodziej i Lichwiarz

Część 1

 

 

O zmroku czarodziej doszedł do głównego placu w Wananok i przystanął przed cierpliwie czekającym nań zgromadzeniem mieszczan.

 

– Oto przybyłem. Jestem Ranton, wasz nowy czarodziej – oznajmił, wodząc wzrokiem po ludziach, których odtąd miał strzec od złego. Obserwowali go z dziwnym napięciem. Ich stężałe oblicza przypominały maski. Czarodziej nie wiedział, co o tym sądzić. Czyżby się go bali? Chyba nie, był jeszcze bardzo młodym mistrzem sztuki czarodziejskiej i na pewno nie wyglądał zbyt groźnie. Przypuszczał, że to sytuacja, w jakiej się znalazł, wytworzyła niepokojącą atmosferę tajemniczości – nocne niebo upstrzone lśniącymi punkcikami gwiazd oraz mętny blask lamp oliwnych, poustawianych półkolem na ziemi przed zbitą gromadą milczących ludzi. A ciemne kontury domów i porozsiewane tu i ówdzie migotliwe plamy światła mogły sprawiać wrażenie sennego majaku. Ale zmęczonego długą podróżą czarodzieja zupełnie to nie obchodziło, marząc o wygodnym łóżku, pragnął jak najszybciej odbębnić zwyczajowe formalności z przedstawicielami władz miasta.

 

Kilkoro zebranych, spoglądając nieufnie na przybysza, zaczęło szeptać coś między sobą i dopiero gdy z ciżby wystąpił postawny mężczyzna o sumiastych wąsach, atmosfera nieco się rozładowała.

 

– Witamy panie w Wananok – lekko skłoniwszy głowę przemówił tubalnym głosem wąsacz.

 

– Nazywam się Woltan i jestem tutejszym starostą. Zapraszam teraz do mojego domostwa.

 

I nie zwlekając, starosta zaprowadził Rantona wraz z deptającą im po piętach gawiedzią przed próg okazałego, dwupiętrowego budynku.

 

– Oto mój dom, największy w całym mieście – nieco chełpliwie oznajmił Woltan. Ale czarodziej, który pogardzał ludźmi żyjącymi w zbytku i na pańskiej stopie, wzruszył tylko ramionami.

 

Przed wejściem starosta wygłosił tradycyjną formułkę.

 

– Poczytuję sobie za zaszczyt gościć w moim domu czcigodnego opiekuna naszego miasta.

 

Przestąpiwszy próg, weszli do przestronnego, gustownie urządzonego salonu. Tam już czekała na nich czarnowłosa kobieta z przygotowanymi przekąskami i winem.

 

– To Alina, moja żona – przedstawił ją gospodarz i odwrócił się, dając gwałtowne znaki tłoczącym się przed otwartymi drzwiami gapiom, by natychmiast poszli won. Najpierw on sam wyrobi sobie opinię o nowym czarodzieju.

 

We trójkę rozsiedli się na wiklinowych fotelach i , gdy każde z nich trzymało już w ręku wypełniony bursztynowym płynem kieliszek, Woltan, starannie dobierając słowa, zaczął mówić.

 

– Wananok to spokojna miejscowość. Żyjemy tu skrromnie i bogobojnie, aczkolwiek mamy wszystko, czego nam do szczęścia potrzeba. Nikomu nie wadzimy, więc i nas nikt nie zaczepia. Oh, czasem wprawdzie przypominają sobie o naszej uroczej mieścinie upiory z leżących w głębii puszczy mokradeł, ktoś czasem natknie się na strzygę czy inną mantykorę, lecz nie stanowią one zagrożenia i mniemam, że dla takiego mistrza czarów są to nie warte wspomnienia błahostki. Zresztą tego rodzaju zmory rzadko nas nawiedzają. Poza tym nic wicej sie tu nie dzieje. Wananok położone jest z dala od wielkiego, pełnego pokus i niegodziwości świata. Mogłbym więc rzec, że życie toczyłoby się tu jak w sielance, gdyby nie… – starosta przy ostatnich słowach spojrzał w oczy rozzmówcy, po czym urwał i tylko bezwiednie obracał dłonią pusty kieliszek. Ranton cierpliwie czekał na dalszy ciąg wypowiedzi, gdy jednak milczenie przedłużało się, rzucił usłużnie.

 

– Gdyby nie… co?

 

– Ach, chciałem powiedzieć – gospodarz zakasłał, odstawił kieliszek i najwyraźniej gubiąc wątek, rzekł, cytując prastarą mądrość.

 

– Tutaj nie tylko gwiazdy, ale i bogowie czuwają nad roztropnym człowiekiem.

 

– To pewnie przyjdzie mi umrzeć z nudów – odparł czarodziej, próbując obrócić w żart niezręczną sytuację.

 

Woltan jakby nabrał wody w usta, zaś Alina, podsuwając Rantonowi ciasteczka domowego wypieku, niewinnie się uśmiechnęła i zapytała:

 

– A czyż błogie lenistwo nie jest lepsze od cieżkiej pracy?

 

– No…Owszem – wymamrotał Ranton. Był rozkojarzony, gdyż zastanawiał się, jaką tajemnicę omal nie wyjawił mu starosta. Albowiem to wiadomo, że małe miasteczka bywają siedliskiem głęboko skrywanych sekretów. Woltan ukradkiem dał mu coś do zrozumienia, coś, czego nie mógł powiedzieć wprost. Chociaż Ranton odniósł wrażenie, że gospodarz nie tyle zamierzał dopuścić go do sekretu, ile raczej ostrzec przed niebezpieczeństwem. Sęk w tym, że nie kwapił się z wyjaśnieniem, przed czym czarodziej miałby mieć się na baczności.

 

Woltan, nie pozwoliwszy Rantonowi na dłuższe zagłębianie się w tych roozważaniach, jął wypytywać go o różne sprawy. Skąd przybył? Jakie nabył doświadczenie w praktykowaniu trudnej sztuki czarodziejskiej? U kogo wcześniej terminował? Ranton, nie mając nic do ukrycia, udzielał wyczerpujących odpowiedzi. Woltan słuchał jednak nieuważnie i , udając tylko zainteresowanie, myślami błądził gdzieś daleko. Cóż, miał o czym myśleć.

 

Od wieków było tak, że starosta rządzi miasteczkiem, czarodziej zaś chroni je przed złymi mocami. Układ ten sprawdzał się doskonale… do czasu.Początkowo nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje. Z wielu prowincji Antarii zaczęły dobiegać niestworzone historie o ludziach w długich opończach, którzy misterną siecią intryg, obietnic i kłamstw oplątywali co zamożniejszych obywateli. I jak się okazało, takie opowieści rozpowszechniane na bazarach i w karczmach przy kuflu piwa nie były bynajmniej wyssane z palca.

 

Starosta dokładnie to pamiętał.

 

Nieoczekiwanie utracił władzę w Wananok. Ludzie, których znał od lat i widywał niemal codziennie, przestali mu się kłaniać w pas, mijali go na ulicy, jakby był zwykłym parobkiem.Jego pracownicy ni stąd, ni zowąd zaczęli ignorować wydawane im polecenia, a później pouciekali. Ale starosta nie był głupcem i miał w podejrzeniu kogoś, kto stał za tą rewoltą. Sprawcą zamieszania musiał być tajemniczy przybysz, wysoki mężczyzna w trudnym do określenia wieku, który przedstawił się jako lichwiarz i nigdy nie wyjawił swego prawdziwego nazwiska. Oznajmił wszem i wobec, że zamiarem jego jest pomaganie potrzebującym. I owszem, pomagał. Pożyczał pieniądze każdemu, kto o to poprosił, a gdy nadchodził termin ich spłaty, wspaniałomyślnie umarzał dług. Robił to, jak przekonywał, we własnym interesie, ponieważ chciał, aby miasteczko się rozwijało i rosło w dobrobyt. Zyskał tym ogólną sympatię. Starostę najbardziej zabolało to, że nawet jego starzy przyjaciele, z którymi wypił nie jedno piwo korzenne, odwrócili się od niego bez słowa wyjaśnienia. Woltan, nie mogąc dłużej znieść takiego upokorzenia, postanowił zaszyć się we własnym domu i przez jakis czas nie wyściubiać z niego nosa. Wiedział, że do rozprawy z uzurpatorem będzie potrzebował silnego sprzymierzeńca. I mógł nim zostać tylko nowy czarodziej, bo stary Alkator niestety zawiódł. I teraz, targany wątpliwościami sondował gościa wzrokiem i, nalewając mu wina, nakłaniał do zwierzeń. W końcu Alina zaczęła wynosić naczynia, sygnalizując tym mężowi, by wreszcie zlitowal się nad znużonym czarodziejem i dał mu odpocząć. Gdyż już o świcie miał przenieść się do swojej nowej siedziby.Do wieży, gdzie starosta uroczyście powierzy mu pieczę nad mieszkańcami miasteczka.

 

 

 

Wieża była dwukondygnacyjna, zbudowana na planie kwadratu, zwężająca sie u góry i zwieńczona pinaklem. Pierwsze piętro przywodziło na myśl pieczarę eremity. W pomieszczeniu o ścianach z nie obrobionego kamienia Ranton zobaczył tylko dębowy stół, pryczę i okopcony kominek, obok którego piętrzył się stos wysuszonych szczap. Na drugiej kondygnacji mieściła się pracownia alchemiczno – magiczna, również niemal zupełnie ogołocona ze sprzętów, w jednym z kątów stał jedynie masywny athanor. Ale przynajmniej ośmiokątna komnata z wyrzezanym pośrodku ogromnym pentagramem przypominała to, czym w istocie była – bastionem czarodzieja.

 

Ranton z zadowoleniem wyciągnął się na wąskiej pryczy. Wreszcie otrzymał to, czego zawsze pragnął – własną wiieżę. Symbol mocy i władzy każdego czarodzieja.

 

Poranna ceremonia odbyła się szybko. Starosta wygłosił zwięzłą mowę, następnie Ranton, nie siląc się na finezję czy podniosły ton, złożył proste ślubowanie. Zdziwiło go, że na ceremonii było tak mało ludzi. Prócz niego i starosty przyszły jeszcze dwie niewiasty, rzucające wokół bojaźliwe spojrzenia oraz wysoki mężczyzna w czarnej opończy. Ranton wprawdzie nie spodziewał się tłumów, ale wiedział, że tradycjonalnie zbiegało się na taką okoliczność jakoweś pół miasteczka. Widocznie tutaj mieszczanie tak obrośli w piórka i sadło, że nawet nie chciao im się wyjść z domów, by zobaczyć swego nowego gromowładnego w świetle dziennym. I chociaż Ranton zwykle cenił sobie spokój i ciszę, tym razem nie było mu to w smak.

 

Mistrzów magii zawsze darzono głębokim szacunkiem. Bo kiedy czarodziej był potrzebny, wtedy kmiotki błagały go na klęczkach, aby pospieszył im z pomocą. Ale może tu, w Wananok, sprawy miały się inaczej?

 

 

 

Czarodziej przebudził się z ciężkiego snu. Przez moment nic nie pamiętał. A tak. Jest ranek i właśnie rozpoczął się drugi dzień jego pobytu w mieścinie, gdzie diabeł mówi dobranoc. Pierwszy dzień minął mu na odpoczynku i rozmyślaniach. Wstał z pryczy i rozprostował kości. Z dołu niósł się jakiś harmider. Ktoś tam dreptał w te i wewte, szurał krzesłami i trzaskał cynowymi naczyniami. Trąc oczy, Ranton zszedł po wąskich schodach do mrocznej sieni i tam rozejrzał się zaniepokojony. Sprawczynią tych hałasów okazała się tęga kobiecina, krzątająca się w małej, zagraconej kuchni.

 

– Dzień dobry – odezwał się czarodziej, ze zdziwieniem rozpoznawszy w niej jedną z dwóch niewiast, obecnych na wczorajszej ceremonii

 

– Witam czcigodnego czarodzieja. Jestem Nola, wasza służąca. Przyszłam tu, aby trochę posprzątać i zrobić śniadanie.

 

– To miło – wybąkał w odpowiedzi Ranton. Starosta nic mu nie wspominał o służącej.

 

– Waszemu poprzednikowi, mistrzowi Alkatorowi, usługiwała moja matka.Teraz, gdy stary czarodziej odszedl, a matuś jest chora i sterana życiem, mnie przypadł obowiązek służenia wam.

 

– Jestem z tego bardzo rad – odrzekł czarodziej. I faktycznie był, bo nie będzie musiał trudzić się gotowaniem posiłków, praniem i sprzątaniem. Odnotowując w myśli udany początek dnia, wspiął się z powrotem na piętro, by tam zaczekać na śniadanie.Kiedy pani Nola wniosła do izby półmisek wypełniony parującymi potrawami, Ranton uprzejmie podziękował i poczekał, aż służąca się oddali, nie znosił bowiem spożywania posiłków w towarzystwie innych osób. Będąc samotnikiem z wyboru i powołania, lubił robić wszystko po swojemu.

 

Skrzypnięcie frontowych drzwi na parterze oznajmiło mu, że pani Nola właśnie skończyła służbę. Przyjął ten fakt z zadowoleniem. Miał zamiar poślęczeć trochę nad swoimi księgami, których kilka ze sobą przyniósł, choć stanowczo za mało, by ich studiowaniem mógł wypełnić cały wolny czas. Może w tym miasteczku uda mu się dołączyć do swego skromnego księgozbioru jakąś godną uwagi pozycję?

 

Z rozmyślań wyrwało go natarczywe pukanie do drzwi. Drgnął, niemile zaskoczony. Czyżby już ktoś pilnie potrzebował jego pomocy? Zszedł na dół i otworzył drzwi.

 

– Uszanowanie wielmożnemu czarodziejowi! – bijąc ukłony niemal do ziemi, powitał go niedbale ubrany mężczyzna o siwej, zmierzwionej czuprynie.Zbliżył się do Rantona i zaczął wyrzucać z siebie słowa, omiatając go nieświeżym oddechem.

 

– Panie, musicie wiedzieć o czymś, co tu się wyprawia, a ja, jakem Montenhart, nie spocznę, dopóki nie wyjawię wam całej gorzkiej prawdy. A jest po temu czas najwyższy. Bo tylko ktoś tak potężny jak wy potrafi wyplenić szerzące się tutaj zło. Wszystko zaczęło się od tego, że przybyl do naszego kochanego miasteczka pewien osobnik. Z bardzo niegodziwymi zamiarami, jak siię później okazało. Otóż, korzystając z naszej uprzejmości, chciał zrobić z nas, szanowanych obywateli, swoich niewolników. I prawie dopiął swego. Jeżeli nikt go nie powstrzyma, to już niebawem Wananok stanie się teatrzykiem kukiełkowym, którym on będzie się zabawiał.

 

– Kimże zatem jest ów złowieszczy osobnik? – zapytał spokojnie Ranton, nosząc się juz z zamiarem zatrzaśnięcia drzwi przed nosem miejscowego, jak sądził, wariata i pijaczyny.

 

– Lichwiarzem, panie.

 

– To wytłumacz, jak to możliwe, że dajecie się tak wodzić na pasku zwykłemu lichwiarzowi?

 

– Ależ on nie jest zwykły, a poza tym to podlec i smarownik!

 

– Smarownik?

 

– Ano tak. Bo on najpierw urabia delikwenta, podlizuje mu się i obiecuje złote góry. Następnie pożycza pieniądze. Później wcale nie domaga się ich zwrotu. Taki on szlachetny. W zamian robi tylko jedno. Połyka.

 

– A cóż takiego on połyka? – czarodziej był coraz bardziej poirytowany przebiegiem rozmowy.

 

– Dusze – padła odpowiedź . – On połyka dusze.

 

– Niemożliwe – stwierdził krótko Ranton.

 

– To prawda, panie. Ten lichwiarz jest jak gangrena, tocząca zdrową tkankę naszego miasta. Ale oni boją się o tym mówić.

 

– Jacy znów oni? – przerwał mu Ranton.

 

– Ci, co jeszcze mu nie ulegli. Są jak myszy w pułapce. Bo reszta to … martwiaki.

 

– Niesłychane.

 

Ale przybłęda, nie wyczuwając ironii w głosie czrodzieja, nawijał dalej.

 

– Panie, pozostało nas już bardzo niewielu. I nie wiemy, co mamy robić. Błagam, ratuj nasze miasteczko. Ratuj nas od złego!

 

Gdy Montenhart odszedł, lekko utykając, zasępiony czarodziej długo rozpamiętywał jego słowa. O co w tym chodziło? By się tego dowiedzieć, postanowił wybrać się do starosty i trochę pociągnać go za język. Niechaj on mu wszystko wytłumaczy.

 

Wieża stała na rogatkach miasta niby gruby, zciosany u góry i wbity w ziemię kołek. Czarodziej wyszedł z niej na posypany żwirem placyk i rozejrzał się po okolicy. Za wieżą rósł warzywnik oraz maleńki zielnik, dalej rozciągały się pola uprawne , łąki i sady. Słońce przyjemnie prażyło. Ranton starannie zamknął drzwi na klucz i poszedl gościńcem w stronę miasteczka. Niebawem ujrzał pierwsze domy. Niespiesznie przemierzał brukowane kocimi łbami uliczki, odpowiadając na pozdrowienia mijanych ludzi. Próbował doszukać się na ich twarzach znamion przygnębienia bądź zniewolenia przez okrutnego lichwiarza, niczego takiego jednak nie udało mu się zauważyć. Mieszkańcy miasteczka byli pogodni i zdawali sie czerpać pełnymi garściami z uroków życia.

 

I wtem Ranton przystanąwszy, aż sapnął ze zdumienia. Ujrzał okazały pałac, okolony wstęgą niskiego murku z tłuczonego kamienia. Kto w nim mieszkał? Rzecz jasna domyślił się od razu. Któż by inny, jeśli nie ów tajemniczy lichwiarz, przez którego mieszkańcy Wananok łykali ponoć łzy niedoli? Powinien tam pójść i naocznie się przekonać, co i jak. Chociaż równie dobrze mógł załatwić tę sprawę później. Miał zasadę, żeby problemy rozwiązywać we właściwym czasie, a coś mu mówiło, że dziś ten czas jeszcze nie nadszedł.

 

Jego deliberacje przerwał stukot drobnych kroków. Ranton odwrócił się na pięcie. Obok niego przeszła dziewczyna z dlugimi włosami koloru lnu, kierując się w stronę pałacu. Na moment ich spojrzenia się przecięły i to wystarczyło, by czarodziej na chwilę zatonął w jej srebrzysto – turkusowych oczach. Otumaniony, zdążył jeszcze spostrzec, jak dziewczyna znika pomiędzy kolumnami frontonu pałacu.

Czy była to córka lichwiarza? Kogo by o to zapytać? Pewno nie starostę, zresztą stracił już chęć na złożenie mu wizyty. Nie, zapyta panią Nolę, swoja służącą. Zazwyczaj takie kobieciny jak ona, wiedzą wszystko o wszystkim.

 

 

 

Przez całą drogę powrotną czarodziej nie mógł uwolnić myśli od powabów napotkanej nieopodal pałacu dziewczyny. Ale gdy dotarl do wieży, jego dobry nastrój prysnął jak bańka mydlana. Jesionowe drzwi wieży były nieznacznie uchylone. Ranton gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, czy zamykał je na klucz. I pamięć go nie zawiodła, oczywiście, że je zamknął. Ktoś musiał wtargnąć do środka, mając czelność sobie z niego zakpić. Chociaż pani Nola również posiadała klucz, był pewien, że tu nie wróciła. Służąca przychodzić miała wyłącznie w ranki, a tymczasem już dawno minęło południe.

 

Wytrącony z równowagi Ranton pchnął drzwi, które lekko zaskrzypiały. Wszedł do sieni i rozejrzał się uważnie. Było pusto i cicho. Powoli zaczął wspinać się po schodach na pierwszą kondygnację. Zanim się jeszcze na niej znalazł, zobaczył otwarte drzwi do swojej izby. Nabierając pewności, że w środku jest intruz, przestąpił próg. Zrobił dwa kroki do przodu i , zatrzymawszy się, utkwił wzrok w mężczyźnie, który siedział na jego pryczy. Nieznajomy z nogami nonszalancko wyciągniętymi przed siebie obrócił ku czarodziejowi pociągłą twarz o orlich rysach.

 

Ranton rozpoznał go od razu. To ten wysoki, ponury mężczyzna byl obecny na jego ślubowaniu.

 

– Sądzę, że domyślasz się, kim jestem – nieco zachrypniętym głosem przerwał milczenie nieproszony gość.

 

– Owszem – odparł Ranton. – Nie znosił aroganckich typów, i choć czuł przed lichwiarzem mimowolny respekt, z trudem udało mu się powściągnąć gniew.

 

– Zatem wiesz, że zwą mnie lichwiarzem. Można by powiedzieć, że podobnie jak ty noszę pomoc zgnębionym, pokrzywdzonym przez los ludziom. I choć niewątpliwie różnimy się między sobą, musisz przyznać, iż łączy nas wzniosły cel. A wielkie cele zawsze jest łatwiej osiągnąć wspólnymi siłami. – Lichwiarz spojrzał badawczo w oczy czarodzieja i kontynuował. – Już wkrótce nasz świat czekają wielkie zmiany nie mające precedensu w historii I niebawem każdy stanie przed koniecznością dokonania wyboru. Ale mniemam, że wybór nie okaże się trudny. Słuszny wybór. Wystarcz tylko pójść z duchem czasu. Wejść w nurt rzeki i pozwolić mu się porwać. Bo, chociaż nieraz napotykamy wewnętrzny opór, wszyscy pragniemy tego samego. Mam nadzieję, że nie mówię zagadkami?

 

Ranton przełknął ślinę, czując zamęt w myślach. Zamierzał wystąpić z ciętą repliką, ale nic nie przzychodzilo mu do głowy.W końcu zapytał obcesowo.

 

– Czego chcesz ode mnie?

 

– Dołącz do naszej wspólnoty – odrzekł hipnotyzującym głosem lichwiarz.. – Do królestwa, gdzie nie ma samotmości, obłudy, chciwości i samolubstwa. Przyjmujemy każdego z otwartymi ramionami. Jesteśmy przyszłością świata.

 

– To jakieś brednie ! – wykrzyknął Ranton, dając wreszcie upust swej złości.

 

Jednakze na twarzy lichwiarza nie drgnął ani jeden mięsień. Niewzruszenie, z ojcowską troskliwością wpatrywał się w czarodzieja.

 

– Jeszcze zrozumiesz, o czym mówię. I potem przyjdziesz do mnie. Nie wiem, kiedy, ale przyjdziesz, prędzej czy później. A wtedy zobaczymy… – lichwiarz, nie kończąc zdania, wstał powoli i otrzepał długą, czarną opończę z niewidzialnych pyłków.

 

Zdaje się, że widziałeś Aranę, moją córkę? Jest piękna, nieprawdaż? – po tych słowach wyminął skonsternowanego czarodzieja i wyszedł.

 

 

 

Wieża dryfowała po skłębionym morzu sinych oparów.Jej mieszkaniec wyglądający przez maleńkie, wykuszowe okienko przekonany był, że trafił do otchłani, mrocznej krainy bez powrotu. Czasem w okienku mignęła twarz umarłego. Była to stężała twarz nieszczęśnika, któremu odebrano wszelką nadzieję.

 

I wtedy Ranton ocknął się … w swojej wieży. Wstał i niemrawo zaczął się ubierać. Wciąż przenikały go dreszcze wywołane niepokojącą symboliką snu. Podszedł do okna i , wyjąwszy haczyk ze skobla, otworzył je na oścież. Wyjrzał przez nie i aż zatoczył się do tyłu, omal nie padając z powrotem na łóżko.

 

Jego wieżę oplatał wianuszek milczących, zastygłych w bezruchu ludzi.

 

Gdy Ranton ponownie zbliżył się do okna, zauważył stojącą pod drzwiami znajomą, masywną sylwetkę starosty. Co jest, u licha? Czyżby w miasteczku nastąpił jakiś kataklizm? Wiedziony złowrogim przeczuciem zszedł na dół. W kuchni zobaczył służącą.

 

– Dzień dobry – przywitał się, ale pani Nola nawet nie raczyła na niego spojrzeć. Coś tam odburknęła pod nosem, rzuciła się do drzwi i z hukiem je za sobą zatrzasnęła. Czarodziej stał oniemiały. Zanim zdążył o czymkolwiek pomyśleć, do środka wtargnął Woltan.

 

– Musimy porozmawiać – oznajmił grobowym głosem.

 

– W porządku – zgodził się ulegle Ranton.

 

Weszli do pracowni na drugim piętrze. Woltan usiadł na zydlu i długo zbierał myśli, marszcząc czoło.

 

– Ponoć najlepiej jest zacząć od początku – rzekł, sadowiąc się pewniej na stołku, po czym opowiedział całą historię o lichwiarzu. Skończywszy, zmierzył czarodzieja przenikliwym spojrzeniem. Ten milczał.

 

– Ci ludzie, którzy dziś przyszli ze mną – starosta machnął ręką za siebie – ufają ci i wierzą, że nie będziesz bezczynnie siedział w wieży. Więc co mam im powiedzieć?

 

Ranton przełknął ślinę i odparł:

 

– Zrobię, co będę mógł.

 

Jednakże staroście taka odpowiedź nie wystarczała.

 

– Czy pozostaniesz wierny przysiędze i staniesz w obronie nas wszystkich? Czy też będziesz udawać, że nic się nie dzieje? – naciskał, chcąc wydusić z niego jasną deklarację.

 

– Wczoraj już ktoś zdążył mnie postawić przed podobnym dylematem – powiedział Ranton.

 

Wpierw zdziwiony Woltan uniósł brwi, ale po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.

 

– A więc i on złożył ci niezapowiedzianą wizytę? Podejmij w takim razie decyzję.

 

Ranton, przyparty do muru, odrzekł:

 

– Obronię was przed lichwiarzem.

 

Podszedł do okna i z zasępioną miną spojrzał na stłoczonych pod wieżą ludzi. Co, jeśli ich zawiedzie? Zdawał sobie sprawę, że w szranki z lichwiarzem stanąć powinien potężny, bogaty w doświadczenia czarodziej, a nie nowicjusz, który nigdy dotąd nie widział mantykory.

 

Ale Woltan wydawał się być całkowicie usatysfakcjonowany odpowiedzią Rantona. Powstał i podał mu rękę, mówiąc:

 

– Pamiętaj, że w jedności siła.

 

Starosta opuścił wieżę i powiódł czeredę podniesionych na duchu mieszczan z powrotem do miasteczka. Ranton nie chciał myśleć o czekającej go próbie sił. Nie miał złudzeń, że gdy nadejdzie pora, by zmierzył się z lichwiarzem, nikt nie stanie u jego boku. Teraz to i nawet w swojej wieży nie mógł czuć się bezpiecznie. Coś go jednak zastanowiło. Skąd jego antagonista czerpał tak olbrzymią moc? Wszak nie był czarodziejem. Zatem kim? Złodziejem czasu? Tak właśnie zwano lichwiarzy, spryciarzy sprzedających czas, jaki upływał między pożyczką a momentem jej zwrotu wraz z procentem. A ten lichwiarz nie domagał sie ani zwrotu pieniędzy, ani rzecz jasna procentu. Zamiast procentu brał od wierzycieli coś innego. Ale co? Niewykluczone, że w tym, co mówił Montenhart, tkwiło ziarno prawdy.Lichwiarz żywił się duszami. Zniewalał ludzi, przekonanych, że dług został im umorzony, gdy tymczasem nieświadomi zastawionej na nich pułapki, spłacali go nieustannie. Stali się żywym rezerwuarem mocy.

 

Ranton poprzestał na tych domysłach. Ostrożnie wyjął z kufra rozlatującą się ze starości księgę czarów, którą odziedziczył po swoim pradziadku, i niespiesznie zaczął ją wertować. Oczywiście nie mogła mu w niczym pomóc, treść jej znał niemal na pamięć. Po prostu musiał poprawić sobie samopoczucie i ukoić nerwy szelestem pożółkłych stronic, rozsiewających upajającą woń stęchlizny. Ale po chwili odłożył księgę. Nic go już nie cieszyło i na niczym nie potrafił się skupić.

 

Zszedł na dół, mając nadzieję zastać tam jeszcze panią Nolę. Na parterze nikogo jednak nie było. W kuchni zobaczył garnki i kamionki wypełnione kaszą jaglaną, fasolą, białym serem oraz warzywami. Przynajmniej nie umrze z głodu.

 

Ktoś cicho zapukał do drzwi. Ranton zamarł, nastawiając uszu. Czyżby to już? Ale uspokoił sie myślą, iż gdyby to był lichwiarz, najpewniej wszedłby bez pukania albo rozwalił drzwi zaklęciem ogniomiotającym. Nie, to nie mógł być on. Może Montenhart? Teraz przywitałby go z otwartymi ramionami. Ale gdy otworzył drzwi , ze zdumieniem urzał Aranę.

 

– Uciekaj, póki możesz – powiedziała.

 

Na czarodzieja jakby wylano kubeł zimnej wody.

 

– Nie zamierzam nigdzie uciekać.

 

Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie. Może źle go oceniła, a może tylko litowała się nad jego głupotą. Sam chciałby to wiedzieć.

 

– Mój ojciec cię zniszczy – spojrzała mu w oczy. – Nikt nie da mu rady.

 

– To się dopiero okaże, kto komu nie da rady – odparł buńczucznie Ranton, od razu zdając sobie sprawę, jak dziecinnie zabrzmiały jego słowa. Miał szczęście, że Arana nie roześmiała mu się w twarz. Gdy uznała, że nie zdoła go przekonać, cofnęła się o krok.

 

– Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić – powiedziała jakby ze smutkiem i odeszła.

 

 

 

Codziennie wczesnym rankiem pani Nola przychodziła do wieży, przynosząc suchy prowiant oraz swieże warzywa. Nie budząc czarodzieja, zostawiała w garnkach przyrządzony posiłek i wychodziła, nim zapiał kur.

 

Życie w miasteczku toczyło się jednostajnym rytmem, dni mijały leniwie, zmieniając się jedynie ze słonecznych na pochmurne, i na odwrót. Choć Ranton zaczynał łudzić się nadzieją, że już do niczego nie dojdzie i wszystko co złe rozejdzie się po kościach, doskonale zdawał sobie sprawę, iż jest to cisza przed burzą. Ten pozorny spokój przeciągał jego udrękę i przyprawiał o mdłości.

 

Wieża stała się więzieniem, a służąca dozorczynią.

 

I kiedy pewnego pięknego dnia Ranton usłyszał łomotanie do drzwi, poczuł się jak skazaniec, któremu odczytano wyrok. Ale niespodziewanie poczuł również ulgę. Koniec z nieustannym wyczekiwaniem, kłuciem w sercu i dręczącymi go koszmarami sennymi. Uchyliwszy drzwi, zobaczył niepozornie wyglądającego mężczyznę, którego nigdy przedtem nie widział.

 

– Czas nadszedł. Plac przed domem starosty – rzekł krótko wysłannik, po czym natychmiast się oddalił.

 

Czarodziej, tylko trochę się ociągając, wyszedł ze swej warowni tuż przed południem. Idąc, próbował przypomnieć sobie najbardziej skuteczne zaklęcia, sztuczki magiczne i fortele, ale nadmiar emocji sprawiał, że nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Czy, zamierzając odesłać swego wroga w niebyt, będzie musiał liczyć na cud? Nie, na pewno zdoła go pokonac, wszak to on był czarodziejem, a nie lichwiarz.

 

Dotarł na obszerny plac przed domostwem starosty. W pierwszej chwili pomyślał, że jego przeciwnik nie stawił się do walki, ale wnet go dostrzegł, stojącego nieruchomo w cieniu wielkiego, rozłożystego klonu. Czekał tam po przeciwnej stronie areny, otulony czarną peleryną, ucieleśnienie zła, nieobliczalnego chaosu i bezgwiezdnej nocy.

 

Ranton zatrzymał się, obserwując spod zmrużonych powiek swego przeciwnika i … padł bez czucia na ziemię. Gdy później ocknął się w domu starosty, niewiele pamiętał z tego, co się wydarzyło. Bo i właściwie nie było co pamiętać. Wiedział, że popełnił kardynalny błąd, nie zadając sobie trudu utworzenia mentalnego parasola ochronnego ani obmyślenia jakiegokolwiek planu działania. I dał sie podejść jak idiota.

 

– Jesteś jeszcze słabszy od tego starego wieprza Alkatora – usłyszał drwiący, ochrypły głos lichwiarza, zanim zapadł w zbawczą ciemność.

 

Kiedy następnego dnia Ranton powrócił do świata żywych, ujrzał pochylone nad nim zatroskane twarze przyjaciół – Woltana i Aliny a kątem oka dostrzegł siedzącego na zydlu pod ścianą Montenharta.

 

– Już dobrze – zwróciła się do niego jak do dziecka Alina, kładąc mu dłoń na czole.

 

– Gorączka minęła, niebawem wyzdrowieje – powiedziała, kierując te słowa do męża.

 

– Świetnie – odrzekł Woltan i , przypatrując się znękanej twarzy czarodzieja, powiedział do niego szorstko:

 

– Nie upadaj na duchu.

 

Ranton jęknął mimowolnie. A więc w tej beznadziejnej sytuacji chcą nadal walczyć. Co miał im powiedzieć? Że ponownie skrzyżuje magiczne szpady z lichwiarzem? I że tym razem odniesie zwycięstwo?

 

– Jeszcze raz przystąpisz do walki – oznajmił starosta, potwierdzając złe przeczucia Rantona.

 

– Ale wpierw ktoś cię do niej przygotuje.

 

Czarodziej, zdumiony aż podniósł się na łokciach.

 

– Mamy tu jeszcze innego maga – odezwał się Montenhart. – Przy nim nasz dusigrosz to nędzny…

 

– Bez przesady – przerwał mu Woltan. -To Bolwir, nasz wikliniarz. Mieszka poza miastem. Oczywiście nie należy do Gildii, ale jest kimś w rodzaju mędrca i zna się na czarach, choć chyba nie takich, jakich uczą w waszych akademiach. Sądzę, że może pomóc. Zresztą, cóż mamy do stracenia. Została nas jedynie garstka. Jeśli oddamy pole przeklętemu uzurpatorowi, to nas wszystkich czeka zguba.

 

Dwa dni później starosta zaprowadził czarodzieja do lasku olszynowego, gdzie stał samotny, zbity z bierwion dębu i grabu domek Bolwira.

 

 

 

Czarodziej uczył się plecenia koszy. Jednakże ustawicznie myliły mu się rodzaje splotów, więc też szybko tracił zapał. Gdy miał już dosyć, siadał na zydlu, jedynym bodaj sprzęcie nie będącym wyrobem z wikliny, i zadumany spoglądał na rozciągający się za chałupą szumiący las. Zaczynał powoli rozumieć, dlaczego Bolwir przymuszał go do żmudnej pracy, polegającej na sortowaniu prętów wikliny, robieniu na nich nacięć i wreszcie samym ich wyplataniu.

 

Powinien raz na zawsze przestać rozpamiętywać poniesioną klęskę. A żeby wymazać ją ze świadomości, musiał wlać w swe poczynania nowego ducha. Musiał coś stworzyć.

 

Na początek mógł to być zwykły, wiklinowy kosz.

 

Zabrał się więc do dzieła, tak jak go uczył Bolwir.

 

Kiedy się wreszcie uporał z robotą, spojrzał krytycznie na swoje dzieło. Uznał, że może dostałby za nie parę miedziaków na targu, choc nie był o tym przekonany. Ale kosz wyglądał solidnie i mógł mu długo służyć.

 

Jednakże nie w celu, do jakiego zwykle używa się wiklinowych koszy. Wręcz oniemiał ze zdumienia, kiedy usłyszał odpowiedź Bolwira na swoje pytanie, do czego ma być mu potrzebny własny kosz.

 

– Umieścisz w nim swoją magię – odrzekł stary wikliniarz. – Wówczas nikt ci jej nie odbierze, ponieważ będzie dobrze ukryta przed zakusami twojego wroga. Schowasz w koszu coś, co zaskoczy nawet najbardziej przezornego przeciwnika. Zrobisz mu niespodziankę. Wtedy on nic już nie wskóra, gdyż wiklina zneutralizuje każdy wrogi czar. Prawda, że proste?

 

Ale Ranton tak nie uważał.

 

Jak mam to zrobić? – zapytał skonfundowany.

 

– To będzie fortel – tłumaczył stary wikliniarz. – Lichwiarz zaatakuje ciebie, a nie kosz. Włożysz do niego najpotężniejszą magię, jaką znasz. I tym go oszukasz. Rozumiesz teraz?

 

W nocy, leżąc na sienniku i nie mogąc zasnąć, Ranton długo rozmyślał o pomyśle Bolwira. I doznał olśnienia. Wiedział już, jaki rodzaj magii wykorzysta.

 

Do wiklinowego koszyka włoży magię snów.

 

 

 

 

 

 

 

Część 2.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W miasteczku panowała martwa cisza.

 

Nikt nie wychodził z domu, aby zająć się bieżącymi sprawami, nikt nie otwierał okiennic, starannie pozamykanych na noc, nigdzie nie zapiał kur ani nie zaszczekał pies. A brukowanymi uliczkami nie turkotały wozy dostawcze ani nie spieszyli do swoich spraw przechodnie.

 

I mijał kolejny, jakby wyjęty z ram czasu dzień. A po nim przychodziła noc.

 

Noc, szczelnie otulająca wszystkie domy czarnym kokonem. Wananok znikało, jak gdyby zostało strącone w przepaść bez dna. Wtedy Alina, nie mogąc już dłużej znieść gęstniejącej za oknami ciemności, mówiła do męża:

 

– Chodźmy spać.

 

Obydwoje stracili apetyt na życie. Alina, niby dama żałobna snuła się tylko po licznych komnatach wielkiego, opuszczonego przez służbę domu, Woltan zaś siedział przy oknie, opierając się pokusie, aby ostentacyjnie przespacerować się ulicami wymarłego miasteczka. Mógł zostać jedynie obserwatorem. Ale obserwatorem czego? Nie wiedział. Tak naprawdę to bał się wyjśc z domu, bo wówczas musiałby sprawdzić, co porabiają jego sąsiedzi, a potem wypadałoby zapukać do mieszkań swoich przyjaciół, z którymi jeszcze niedawno miło gawędził i ubijał interesy. Kogóż by tam teraz zastał? Po prostu nie chciał tego wiedzieć. Całymi godzinami patrzył obojętnie na kołujące nad miastem, z każdym dniem coraz liczniejsze stada gawronów.

 

I pewnego pochmurnego popołudnia, wyrwany z odrętwienia ujrzał przez okno zaprzężony w cztery kucyki wóz obwoźnego handlarza, który nieoczekiwanie zajechał do Wananok. Kiedyś przyjmowany był tu entuzjastycznie, ale teraz wokół pękatego wozu nie tłoczyła się podekscytowana gawiedź i nie ciągnął się za nim pęk dzieciarni, żądnej pochodzących z odległych krain smakołyków i drobnych upominków, jakich handlarz nigdy im nie skąpił. On sam zresztą nie próbował nawet szukać potencjalnych nabywców swoich towarów, zeskoczył z kozła i od razu poszedł w stronę domu starosty.

 

Ten już stał w drzwiach, nie mogąc doczekać się najnowszych wieści. I oto, co usłyszał.

 

Większość mieszkańców niezliczonych miasteczek Antarii uległo lichwiarzom, którzy wszędzie działali w ten sam sposób. Wpierw składali wszyskim ofertę pieniężnych pożyczek, a potem wzbraniali się przed przyjęciem spłaty zaciągniętych u nich długów, zjednując sobie tym ludzi. Mieszczanie niemalże wiwatowali na cześć swych dobroczyńców, póki nie zorientowali się, że padli ofiarą sprytnego oszustwa. Albowiem nadal byli dłużnikami. I z czasem długi ich rozrosły się do monstrualnych rozmiarów. Wielu z nich zbankrutowało, nie mając pieniędzy na spłacenie lichwiarskiego procentu. Okazało się jednak, że coś im jeszcze pozostalo – własne dusze. To ich najbardziej pragnęli lichwiarze, którzy zabierali je w ramach, jak powiadali, zadośćuczynienia.

 

Wówczas mieszczanie zwrócili się o pomoc do czarodziejów. Choć opiekunowie miasteczek ostrzegali ich wcześniej przed podejrzaną szczodrością lichwiarzy, nie kiwnęli palcem, aby wydostać otumanionych ludzi z tarapatów. Kiedy w końcu postanowili zainterweniować, było już za późno. Doszło do licznych konfrontacji, z których zwycięsko wychodzili zawsze sygnatariusze nowego porządku. Czarodzieje zostali wygnani z Antarii. Okryci niesławą, złamani na duchu schronili się w pustynnej, nawiedzanej przez demony krainie Or. Mieszczanom nikt już nie mógł pomóc. Opowiadano, że ich dusze, spętane przez lichwiarzy zostały uwięzione w ciałach kruków, wron i szpaków, które donośnym wrzaskiem urągały tym, co jeszcze się opierali nowym władcom i ciemiężycielom Antarii.

 

– Nadchodzą takie czasy, że lepiej będzie umrzeć, aniżeli ich doczekać – rzekł na koniec handlarz, po czym wyjechał z miasteczka.

 

 

 

Z samego rana Ranton szykował się do drogi. I choć nie bardzo miał co pakować, bo wszystkie swoje rzeczy zostawił w wieży, dużo czsu strawił na nerwowym dotykaniu każdego przedmiotu, jaki znajdował się w izbie. Oczywiście myślami przebywał gdzie indziej. Bolwir nie przeszkadzał mu, tylko siedział zadumany w fotelu i pykał z fajeczki. Dobrze rozumiał, że na barkach młodego czarodzieja spoczął olbrzymi ciężar. Ranton, mając doniosłą misję do wypełnienia, musiał wpierw mentalnie przygotować się do roztrzygającego starcia ze swym przeciwnikiem.

 

Niemniej nękały go wątpliwości. Ale wcale nie dotyczyły jego klęski w pierwszym pojedynku, który zdołał już wymazać z pamięci. Popadł w wewnętrzną rozterkę, myśląc o Aranie. Czy była ukochaną latoroślą tatusia i wraz z nim spiskującą przeciwko całemu światu, czy też jego udręczoną, zniewoloną ofiarą? Bezskutecznie łamał sobie nad tym głowę. Chciał wierzyć, że córka lichwiarza trzymała jego stronę, przecież przyszła go ostrzec, ale nie mógł podejmować ryzyka, biorąc te przypuszczenie za pewnik.

 

Nim minęło południe, spisał w pradawnym języku ugla sen, który dopiero mu się przyśni. Tym właśnie była ta piękna, magiczna sztuka, mógł śnić, co zechce, a potem samemu znaleźć się w swoim śnie.

 

A ten sen okazywał się później rzeczywistością.

 

Ranton włożył kartki ze spisanym snem do wiklinowego koszyka i , pożegnawszy się z Bolwirem, ruszył ścieżką wijącą się między brzozami i olchami z powrotem do Wananok.

 

 

 

Gdy wszedł do domu starosty, wszyscy już tam byli i zdawali się czekać na niego: Woltan i Alina, Sepulnos wraz z żoną, bladolicą, nerwową niewiastą, a także Montenhart, który pierwszy odezwał się do czarodzieja.

 

– Witaj, brachu!

 

Ranton nawet nie obruszył się na te nieco zbyt poufałe powitanie, od razu wyczuł, że nikt z zebranych nie wierzył w jego odrodzoną moc. Nie widzieli w nim już ani zbawcy, ani przywódcy. Jednakże nie miał im tego za złe, gdy pokaże, co naprawdę potrafi, odzyska ich zaufanie. Bezbrzeżnie zdumieni będą przyglądali się, jak wyzwala miasteczko z okowów mroku.

 

– Od czasu twego odejścia sytuacja znacznie się pogorszyła – rzekł do niego Woltan. – Jesteś teraz ostatnim czarodziejem w Antarii. Lichwiarze rozpełzli się po całej krainie i opanowali wszystkie miasteczka. Przemienili je w folwarki, a ludziom przypadla rola domowego inwentarza. Zostaliśmy sami.

 

– A więc nie ma i dokąd uciec – odrzekł Ranton, choć wcale nie brał takiej ewentualności pod uwagę. Po jego słowach zapadło głuche milczenie. Ranton, pragnąc rozniecić w nich iskierkę nadziei, pokrótce przedstawił im swój plan, gdy jednak spostrzegł, jak jego przyjaciele wymieniają między sobą wymowne spojrzenia, zrozumiał, że niewiele z tego załapali. Ale cóż, przynajmniej starał się podnieść ich na duchu.

 

Rankiem czarodziej był gotów. Nie chcąc się z nikim żegnać, wyszedł chyłkiem z domu, ale w ostatniej chwili zauważył go wszędobylski Montenhart, który zawołał za nim:

 

– Powodzenia, czarodzieju!

 

Ulice miasteczka były opustoszałe, jak gdyby jego mieszkańców skosiła zaraza. Skupiska uśpionych domów z bielmami zasuniętych storami okien kryły w sobie mroczny sekret istnienia innego, naznaczonego przez obcą magię świata. I ta złowieszcza, szarpiąca umysł cisza… Ranton czuł, że nie wytrzyma tego dłużej. Mocniej ścisnąwszy w ręku wiklinowy koszyk, przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej wywiązać się ze swego zadania. Gdy dotarł przed pałac lichwiarza, postawił koszyk na ziemi i wyjął z niego pierwszą kartkę.

 

Nadszedł czas, aby to wróg uznał wyższość jego czarów.

 

Najpierw wygłosił magiczną inkantację, po czym odczytał z kartki krótki tekst w języku ugla. Językiem tym , którego twarde zgłoski raczej wyszczekiwał, aniżeli czytał, wyciskał pieczęć na nowej, tworzącej się wersji historii.

 

W niej lichwiarz, pokonany przez Rantona, jak niepyszny opuszcza Wananok.

 

Po chwili czarodziej wyciągnął z koszyka następną kartkę. Tym razem historyjka była nieco dłuższa. Ranton, odesławszy swego antagonistę do miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, spaceruje po jego pałacu. Zagląda do zdobionych arrasami komnat, jakby czegoś szukając… A właściwie kogoś… Gdy w końcu udało mu się znaleźć córkę lichwiarza, uczynił jej nęcącą propozycję. Ona wahała się…

 

Na kartkę padł cień.Zaskoczony Ranton uniósł głowę sprawdzając, czy to chmury przysłoniły słońce, ujrzał jednak nieskazitelnie czysty lazur nieba. Ktoś stał za jego plecami. Wzdrygnął się, szybko odgadując tożsamośc intruza. Omal nie wypuszczając kartki z rąk, odstąpił na parę kroków od wysokiej, odzianej w czarną sutannę postaci. Znowu dał się podejść. Opanowując gwałtowne bicie serca, przestraszony, ale i wściekły spojrzał wyzywająco na lichwiarza. Skubaniec swym niespodziewanym przybyciem zakłócił mu proces magiczny. Choć niewykluczone, że pąk nowej rzeczywistości zdążył już zakwitnąć, a wtedy tylko kwestią czasu było, kiedy wchłonie jego znienawidzonego wroga. Liczył na to, bo sam wyczerpał swoje możliwości. Kontynuowanie przerwanego czaru przed obliczem lichwiarza nie miało sensu. Mógł jedynie czekać, a wiedział, że magia snów bywa nieobliczalna.

 

Jednakże nie działo się nic.

 

Lichwiarz wciąż stał przed nim i uśmiechał się drwiąco.

 

Zdesperowany czarodziej zerknął na kartkę. Ale teraz kanciaste literki języka ugla rozbiegły mu się przed oczami niby niesforne koniki, hasające tu i tam, i nie potrafił już nad nimi zapanować. Czyżby miał znowu ponieść klęskę? Omiótł lichwiarza błędnym wzrokiem.

 

Ten zaśmiał się chrapliwie i rzekł:

 

– Też uważam, że język ugla jest bardzo trudny – zrobił kilka kroków w stronę Rantona. – Takie ofermy jak ty nie stanowią dla mnie wyzwania. W swojej głupocie odrzuciłeś moją wspaniałomyślną propozycję. Teraz zobaczysz, jak to się skończy dla ciebie i twoich przyjaciół.

 

– Nie dostaniesz mnie ani nikogo więcej – odwarknął Ranton, ale to było wszystko, na co mógł się zdobyć. Lichwiarz machnął ręką i poły jego czarnego płaszcza zafalowały niby skrzydła wzbijającego się do lotu kruka. Czarodziej stał jak sparaliżowany. Po chwili uświadomił sobie, że faktycznie nie może się poruszyć. Klnąc w duchu, szarpnął się rozpaczliwie, ale nie zdołał wyzwolić się spod uścisku mocy lichwiarza, zatoczywszy tylko koło, padł bezwładnie na ziemię. I w tej horyzontalnej pozycji zobaczył zwarty, milczący tłum ludzi. Z ulgą stwierdził, że nie było wśród nich Woltana, Aliny ani Montenharta. A kruki i wrony, skrzecząc przeraźliwie, latały jak opętane nad miasteczkiem.

 

Ranton zrozumiał, że jego cudowny plan spalił na panewce. Nie wiedział nawet, kiedy wypuścil z ręki kartkę, swój jedyny atut, jaki mu jeszcze pozostał.

 

Lichwiarz, napawając się chwilą triumfu, patrzył na czarodzieja odsłaniając zęby w upiornej parodii uśmiechu.

 

– I cóż mam z tobą zrobić, powsinogo?

 

Odwrócił głowę, jakby widok powalonego przeciwnika budził w nim niesmak, i wtedy jego wzrok przykuł stojący nieopodal wiklinowy kosz.

 

– A co my tutaj mamy? – zaciekawiony podszedł do kosza i trącił go czubkiem okutego buta. Zrobił to na tyle mocno, że kosz przewrócił się, a z jego wnętrza wysypały się na ziemię arkusze papieru pokryte drobnym pismem w języku ugla. Były to kolejne magiczne historie spisane przez czarodzieja. I wtem zerwał się wiatr silniejszy niż zazwyczaj, roznosząc kartki po całej okolicy. Widząc to lichwiarz, kipiąc ze złości podszedł do leżącego Rantona i mocno kopnął go w tułów.

 

– Chciałeś mnie przechytrzyć, co?! Już ja ci dam nauczkę! – krzyknął.

 

Ranton jęknął i obrócił się twarzą ku niebu.

 

Niebo było amarantowe. A jednak się zaczęło, pomyślał, nim zapadł w kamienny sen.

 

Obudził się w wygodnym łóżku w domu starosty. Od razu przypomniał sobie wszystko. Poniósł sromotną klęskę czy zwyciężył? Czy Wananok było już miasteczkiem wolnym od lichwiarza i jego sługusów?

 

Ale wnet się o tym przekona. Właśnie zobaczył wchodzącego do pokoju Woltana.

 

– Mam nadzieję, że wypocząłeś po trudach dnia? – odezwał się starosta.

 

– Jak najbardziej – odparł Ranton i unosząc się na łokciach, zapytał z cisnącą go ciekawością:

 

– Co się stało z lichwiarzem?

 

– A, nasz dobroczyńca jest zdrów i cały. I chwała wszystkim świetlistym bogom, bo dzięki niemu nasze miasteczko urośnie w dobrobyt. Właśnie ogłosił, że wszystkim nam udzieli bezwrotnych pożyczek.

 

Gdy Ranton to usłyszał, jęknął i opadł z powrotem na poduszkę.

 

 

 

koniec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Po pierwsze- umieszczone tutaj opowiadanie jest długie, a to odstrasza większość użytkowników od czytania. Co prawda, uwagę mógłby przykuć dobry początek, ale-
po drugie- masz chropowaty, surowy język. Niby nie ma strasznie poważnych błędów, ale dobór słów, konstrukcja zdań itp. są nieporadne. Już po kilku słowach widać, że pisze nowicjusz; a długi tekst pisany przez nowicjusza odstręcza jeszcze bardziej.
Po trzecie - UWAGA, BĘDĘ CHWALIŁ- pomysł na akcję nie powala, ale nie jest zły. Jak już przeszedłem do porządku dziennego nad poziomem pisaniny, czytałem z ciekawością, co będzie dalej.
Reasumując: dużo czytaj- w tym, zamieszczonych tutaj opowiadań i komentarzy. Wtedy na cudzych błędach możesz się nauczyć jak pisać. Od czasu do czasu, wrzuć coś tutaj, żeby zobaczyć nasze reakcje. Tylko, jeżeli chcesz mieć komentarze- dawaj krótkie opowiadania. Krótka forma ma też ten plus, ze łatwiej ją dopracować, popieścić i poprawić.
Częstym błędem nowicjuszy jest chęć napisania od razu książki. Pisać sobie można, tylko że nikt tego potem nie chce czytać.
Co do tego konkretnego opowiadania- najbardziej w pomyśle mi przeszkadza sam lichwiarz. Do tej pory nie rozumiem, co on złego robi i w jaki sposób. Jak kradnie dusze, pożyczając pieniądze? Dlaczego ludzie bankrutują, spłacając odsetki, jeżeli nie domaga się zwrotu długu? Jakieś nie przemyślane to.

Dzięki za komentarz. Chociaż jeden! Generalnie to już się pogodziłem z tym, że to opowiadanie to jakaś moja totalna porażka. I pomyśleć, że chciałem wyjść z nim w świat na szersze wody. A to jest skrócona wersja, nie jestem też nowicjuszem, zerknij na mój profil. Pełna wersja jest tam, tyle że z innym zakończeniem.
Piszesz, że chropawy, surowy język. To samo mógłbyś powiedzieć o Coetzee, jeśli cokolwiek go czytałeś. Wolę powiedzieć, że język jest oszczędny, bo i taki był mój zamiar. Nie lubię lania wody, a ideałem moim, a i każdego innego powinno być, postawienia słowa na swoim miejscu i o ani jednego za dużo. Sama fantasy zaś jako gatunek mnie już nudzi, i sam stara się nie przynudzać. Choc to ostatnie mi chyba nie wyszło. A starałem się napisać nie stereotypowe opowiadanie, z inaczej rozłożonymi akcentami, niż to zazwyczaj bywa w typowej fantasy.
Wspomniałeś coś o błędach, wskaż choć jeden.
Lichwiarz oczywiście jest równiaż czarodziejem, tylko nie napisałem, w jaki sposób kradnie dusze. Ale po prostu jakiś sposób ma. Magię starałem się ograniczyć do minimum, by nie wypisywać głupot.

Błędy, proszę bardzo. :-) Sięgając z brzegu:
1. "Ale zmęczonego długą podróżą czarodzieja zupełnie to nie obchodziło, marząc o wygodnym łóżku, pragnął jak najszybciej odbębnić zwyczajowe formalności z przedstawicielami władz miasta"
 - nie zaczynamy zdania od 'ale'.
2. "- Witamy panie w Wananok - lekko skłoniwszy głowę przemówił tubalnym głosem wąsacz.

- Nazywam się Woltan i jestem tutejszym starostą. Zapraszam teraz do mojego domostwa."

Obie kwestie mówi jeden człowiek, a napisałeś to tak, jakby było ich dwóch. No i spacja pomiędzy nimi. Tekst ci się rozjechał przy wklejaniu.

3. "I nie zwlekając, starosta zaprowadził Rantona wraz z deptającą im po piętach gawiedzią przed próg okazałego, dwupiętrowego budynku."

od 'i' to już absolutnie nie powinno się zdania zaczynać.

Szukać dalej? ;-)


a za nazwanie Cię nowicjuszem przepraszam, jeżeli to Cię uraziło. Nie spojrzałem na nick.

Nie uraziło, w końcu jestem na tym portalu tylko miesiąc dłużej od ciebie.
Co do błędów, nie jestem przekonany, czy "Ale" nie moćna pisać na początku. Nieraz widzę to w książkach czy czasopismach. Choć oczywiście w nich też zdarzają się błędy. Nie jestem jednak polonistą. Najlepiej by spytać jakiegoś językoznawcę, może AdamKB by tu zajrzal...
o do "I", to przyznaję, że to jakiś mój głupi nawyk, nie wiem, skąd się wziął. No ale każdy ma swoje słabostki. Twoją są przecinki, a raczej ich nadmiar, bo właśnie zajrzałem do twojego nowego opka.
Nadal nie wiem, co nie działa w Lichwiarzu, ale wiem, że nie działa, bo nie widzę komentarzy pełnych zachwytu...
Mogę się zgodzić, że język surowy, ale wcale nie musi to byc naganne. Czasem nawet tak się właśnie chwali autorów, że piszą precyzyjnie i oszczędnie.Choc może taki styl nie pasuje do fantasy, sam już nie wiem. A może pisałem to jako antidotum na słowiańską fantasy, której nie znoszę. Zależy, kto co lubi.

W ogóle mało ostatnio komentarzy. Według mnie komentarze szwankują, bo:
- od kilku dni toczy się zażarta dyskusja na temat funkcjonowania Loży i kryteriów, jakimi się kieruje Redakcja przy przyznawaniu nagród
- święta idą
- wszyscy piszą na KB20 i na Szerlokistę

Niby przyzwoicie, ale tak jakoś bez życia. No i przyznam się, że końcówka mnie rozczarowała. W shorcie by uszła, ale skoro już serwujesz czytelnikowi tyle tekstu, to mogłeś się pokusić o jakieś bardziej spektakularne zakończenie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dzięki za komentarz, już się nie spodziewałem. W pełnej wersji jest jeszcze epilog, jeśli masz ochotę zajrzeć. A bohatera tak sobie właśnie wykombinowałem, jako zwykłego, przećiętnego czarodzieja, mającego wykonać zadanie, które go przerastało.

Co do błędów językowych, to strasznie irytowały mnie zbędne spacje przed znakami przestankowymi albo ich brak po. Drobiazg, ale potrafi wkurzyć. Wyłapałam dwie literówki: roozważania i wiieża.

Zaskakuje mnie marazm mieszkańców miasteczka. Czarownik ma stoczyć walkę o ich dusze, a tu pies z kulawą nogą się nie zainteresuje i chociaż chłopakowi nie wytłumaczy, o co chodzi.

Ale pomysł ciekawy. Zwłaszcza jako metafora.

I jeszcze jedno; niby dlaczego nie można zaczynać zdań od "ale" czy "i"? ;-)

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz. Odpowiadam poniewczasie, bo jakoś zupełnie nie spodziewałem się, że ktoś będzie tutaj czytał moje teksty. To miało być ambitne opowiadanie fantasy, ale może wciąż czegoś mu brakuje. Także edytorsko nie udało mi się go przedstawić należycie. Stąd najpierw w częściach ze zgubionymi akapitami, a potem w nieco przyciętej wersji.

W sumie niewiele się tu dzieje, a jeśli już, to trochę jakby poza opowiadaniem, skutkiem czego czytelnik nie wie nic o nikim, a najmniej o lichwiarzu. Sama historia, dość wątła i raczej mało satysfakcjonująca, niestety, nie przypadła mi do gustu.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za przeczytanie. No cóż, to opowiadanie chyba nikomu nie przypadło do gustu. A pomyśleć, że miałem zamiar napisania czegoś absolutnie wyjątkowego, żeby wszystkim szczęki opadły. No ale już się dawno pogodziłem z porażką. Właściwie to chciałem o tym zapomnieć…

W takim razie bardzo mi przykro, że niechcący rozdrapałam to, co chyba było zagojone.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie czyta się dobrze :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka