- Opowiadanie: potworzyna - Młoda Bogini Kukurydzy

Młoda Bogini Kukurydzy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Młoda Bogini Kukurydzy

Gdy Masajów przeniesiono do obecnego rezerwatu z ich dawnych dziedzin leżących na północ od linii kolejowej zabrali ze sobą nazwy wzgórz, równi i rzek, nadając je wzgórzom, równinom i rzekom na nowym terenie. Próbowali w ten sposób utrzymać więź z przeszłością.

– Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką

Jadła pomarańcze w najdziwniejszy sposób, jaki kiedykolwiek widziałem. Brała soczysty owoc i kroiła go w ćwiartki. Brała jedną i wyginała ją, jakby pragnęła ją wyprostować. A potem wygryzała miąższ, odrywała go od skórki. Często patrzyłem na nią, jak siedząc ze skrzyżowanymi po turecku nogami przed monitorem komputera, zjada jedną pomarańczę za drugą w ten swój dziwny sposób. Kiedy zapytałem ją, dlaczego tak robi, odpowiedziała ze śmiechem, że nigdy nie była w stanie opanować standardowego sposobu pozbywania się skórki. „A tak jest szybciej”, mrugnęła do mnie i uśmiechnęła się przekornie. Jakaś część mnie buntowała się przeciw temu, co widzę. Sok ściekał jej po palcach, po brodzie… A jednak z tego samego powodu nie mogłem oderwać od niej oczu. Było coś… podniecającego w sposobie, w jaki zaciskała zęby, w jaki zlizywała kropelki soku, jak sznurowała usta i marszczyła brwi, kiedy trafiła na kwaśny kawałek. Nawet kiedy opuszki jej palców pokrywały się biało pomarańczowym nalotem, dostrzegałem coś pięknego w tym barbarzyńskim akcie pochłaniania. Bo czy jedzenie w takiej formie można by nazwać spożywaniem?

Gdy nie przesiadywaliśmy w licznych hangarach statku, lataliśmy na patrole. Szybowaliśmy wysoko, niemal dotykając chmur, i nisko, prawie muskając czubki ogromnych drzew. To było największe przedsięwzięcie antropologii kulturowej w historii tej dziedziny. Ogromny rezerwat na jednym z Nowych Światów. Atmosfera tlenowa, warunki środowiskowe zbliżone do tych panujących na Ziemi. Nieprzebyte lasy, dziewicza przyroda, ale co najlepsze, czy też najgorsze – to był Świat nadający się do zamieszkania. Zero dodatkowych kosztów związanych z ochroną robotników w czasie eksploracji i eksploatacji. O dziwo, Royal Anthropology Institute zadziałał szybciej niż większość korporacji. Dobrze mieć swoich w każdej ekspedycji. Antropolodzy wchodzili w skład każdej załogi wyruszającej w nieznaną przestrzeń – na wszelki wypadek, gdyby misja stanęła twarzą w twarz z tubylcami. Kiedy tylko do Rady Instytutu dotarła informacja o najnowszym odkryciu, poruszyli niebo i ziemię, by powiódł się szalony plan. W porozumieniu ze wszystkimi instytutami i przy wsparciu bogatych sponsorów, udało się na wielkim kontynencie Nowego Świata ustanowić Rezerwat. Zorganizowano akcje przesiedleńcze, osadzając w nim wszystkie te grupy, które zdołały zachować względną izolację lub resztki tego, co nazywamy „kulturą tradycyjną”. Yanomami, Araumara, Inuici, Caatani, Dinka, Aborygeni, Maorysi, nawet niepokonani dotąd Tuaregowie. Plemiona z Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Syberii, Afryki, Australii, Oceanii – zapakowane na promy kosmiczne wraz ze skromnym dobytkiem, wzniosły się w letnie niebo 12 sierpnia 2090 roku. Cała reszta świata obserwowała z zapartym tchem ich powolny start w nieznane.

Pomimo usilnych starań, nie udało się uzyskać wyłącznego dostępu do całej planety. Dostaliśmy „jedynie” jeden kontynent – za to ten największy, gdzie zróżnicowanie klimatyczne i środowiskowe było największe. Kiedy tylko promy wylądowały i zostawiły swój ładunek, kontynent został zamknięty – dla każdego. Dla biologów, geologów, inżynierów, nawet antropologów. Na osiemdziesiąt lat dostęp do Rezerwatu został zakazany.

Wielu nie zgadzało się z takim postępowaniem. Wielu antropologów potępiło tę inicjatywę, jako pogwałcenie praw mniejszości do samostanowienia a także hołdowanie starym ideom ewolucjonizmu. Oskarżono pomysłodawców o chęć stworzenia czystych etnicznie enklaw, wyizolowanych i odseparowanych, o stworzenie idealnego przedmiotu badań.

Niemniej fala publicznych wystąpień, mówiących o potrzebie odpłacenia „ludom pierwotnym” za wyrządzone im w przeszłości krzywdy, utrzymywała opinię publiczną po stronie pomysłu. Wielu ludziom takie rozwiązanie było na rękę.

Z czasem sprawa Rezerwatu przycichła. Znalazły się inne problemy, którymi trzeba było się zająć. Temat zszedł z pierwszych stron gazet. Ale wciąż pozostawał na językach śmietanki uniwersyteckiej. Niektórzy się boczyli, inni klęli, kolejni zacierali ręce. Ale co się stało… Przeprowadzano więc zajęcia z metodologii, kursy przygotowawcze, badania wytrzymałościowe. Wszystko oparte na domysłach. Spekulacje, spekulacje, spekulacje. Aż po siedemdziesięciu siedmiu latach wystartowały nowe promy, lecące na Rezerwat. Uwzględniając trzyletni dług czasowy, mieliśmy dotrzeć na miejsce równo osiemdziesiąt lat po odlocie pierwszych promów.

I tak znaleźliśmy się na niebie Nowego Świata – Polscy antropolodzy na skraju znanej przestrzeni. Byliśmy tu pierwsi i nam przypadł zaszczyt nadania nazwy zwyczajowej. Kontynent nazwaliśmy Rajem – delikatnie ironiczny ukłon w stronę inicjatora tych wiekopomnych zmian. Nasza baza wisiała nad strefą lasów tropikalnych. Przestrzeń pod naszymi brzuchami była zielona, wilgotna, splątana, buchająca życiem. A my nad nią szybowaliśmy, zaglądając do wnętrza.

Póki co, mieliśmy patrolować – obserwować, notować, uczyć się. Nieliczni starali się nawiązać kontakt z „rdzennymi” mieszkańcami. Więc dla nas, małych żuczków, pełniących rolę pomniejszych asystentów, to było jak wakacje. Work and travel w kosmosie… Odpowiadało nam to. Spytałem o to kiedyś Ewę, która szybko stała się moją najbliższą towarzyszką podróży – czy zastanawia się nad tym, że na samą podróż w tę i z powrotem straciliśmy sześć lat na Ziemi. Siedzieliśmy akurat w punkcie widokowym – szklanym bąblu pod podkładem statku-bazy. Powłoki ochronne były całkowicie odsłonięte i wsieliśmy nad hektarami puszczy niczym w mydlanej bańce. Zapatrzyła się na krajobraz pod swoimi stopami.

– Czasem. – odparła. – Ale jeśli nie to, to co?

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Miała rację. Lata nauki, przygotowań… Czuliśmy się wybrani, powołani. Jeśli nie to, to co? A jednak tęsknota za domem mnie zżerała. Pisz dziennik, mówili. Rozmawiaj z innymi z zespołu. Trochę pomagało. A czasem chciałem pobyć sam, pomyśleć. Podczepiałem wtedy skrzydła i leciałem na samodzielny patrol. Zabierałem ze sobą oczywiście najważniejszy sprzęt: mini-kamerę, mikrofon, notatnik – bo w teren lepiej ruszać przygotowanym. Oraz lokalizator, oczywiście. Na wypadek, gdybym zgubił się w tym zielonym, wilgotnym podbrzuszu Raju. Nie mieliśmy najlepszego sprzętu. Wieczny brak funduszy, kryzys naukowej wiarygodności, cięcia budżetowe – dlatego w dużej mierze wciąż polegaliśmy na niezawodnych papierze i ołówkach. We wszelkie gadżety i nowinki techniczne musieliśmy inwestować sami. Ale skrzydła… Skrzydła były piękne. Na lekkim szkielecie rozciągnięta błona z materiału przypominającego pajęcze nici – niemal niewidoczna, pozornie delikatna.

Tego dnia pokłóciłem się z Ewą. O jakieś głupstwo, którego nie pamiętam. Przesiadywanie w metalowym bunkrze zawieszonym kilkaset metrów nad ziemią bez możliwości zejścia na dół, oglądanie ciągle tych samych twarzy, krążenie w kółko, oczekiwanie na pozwolenie na dołączenie do bezpośrednich badań – to nie sprzyja zdrowej atmosferze. Pożarliśmy się, ona trzasnęła drzwiami swojej małej kajutki, ja ze złością wbiłem się w mocowania skrzydeł. Czułem delikatne ukłucia i szarpnięcia, fale zimna i gorąca, kiedy mechanizm podpinał się pod mięśnie i nerwy. Patrzyć w tej chwili na mnie – nie byłby to najprzyjemniejszy widok. Przez te kilka sekund byłem człowiekiem złożonym z samych tików nerwowych. Pod moją skórą pełzały cieniutkie elektrody, szukając odpowiedniego punktu zaczepienia. Mięśnie kurczyły się i rozkurczały w sposób niekontrolowany. Ręka zgięła się w łokciu, powieka wpadła w drganie, zęby obnażały się mimowolnie. Wtem wszystko ustało. Potem delikatny zawrót głowy, kiedy moja krew została zassana przez konstrukcję – mikroskopijnymi żyłkami rozlała się po szkielecie skrzydeł. Nabrał przez to delikatnej, różowej barwy. Odetchnąłem głęboko kilka razy. Napiąłem się. Mięśnie pleców i klatki piersiowej zadrżały – tak samo skrzydła. Poruszyłem nimi na próbę. Wyglądało nieźle, byliśmy jednym. Narzuciłem jeszcze kamizelkę termiczno-ciśnieniową i założyłem gogle. Potem zostało już tylko otworzyć właz – i skoczyć. Pikowałem – skrzydła ciasno przy bokach, ogłuszający ryk powietrza, zimno na nieosłoniętych częściach skóry. Spadałem, spadałem, spadałem… Szarpnięcie, gdy w końcu otworzyłem skrzydła. Machnąłem nimi, wyrównując lot. Gdybym opadł jeszcze troszeczkę, szorowałbym brzuchem po wysokich czubkach drzew. Wytracałem część wcześniejszego pędu. Udało mi się znaleźć jakiś ciepły prąd wznoszący i dałem mu się ponieść. Zataczałem leniwe kręgi, wiatr wywiewał z mojej głowy złość i wściekłe myśli. Przymknąłem powieki. Rozkoszowałem się tym zakazanym lotem – według zasad ustanowionych przez Instytut, nie mogłem wykorzystywać tak drogiego sprzętu dla własnych przyjemności. A teraz nie był nawet czas patrolu. Gdyby coś się zdarzyło…

Myśl jeszcze nie do końca zdążyła się uformować w mojej głowie, kiedy to COŚ właśnie nadeszło. Bardziej poczułem niż usłyszałem dziwny syk – jakby powietrza uciekającego z przedziurawionego balonu. Gwałtownie otworzyłem oczy i odwróciłem głowę na tyle, na ile było to możliwe. Za mną ciągnęła się delikatna, krwawa mgiełka. Coś w szkielecie pękło. Chwilę potem straciłem czucie w prawym skrzydle – a potem całkowitą nad nim kontrolę. Czujniki nacisku i temperatury, systemy motoryczne – wszystko wysiadło. Runąłem w dół – spadałem, spadałem, spadałem… Ale tym razem naprawdę. Wpadłem między rozłożyste konary drzew, martwiąc się tylko, by utrzymać sprawne skrzydło blisko siebie, minimalizując dalsze uszkodzenia. Dopiero kiedy z impetem odbiłem się od pierwszej gałęzi na drodze ku dnu puszczy, przez głowę przemknęło mi, że będę miał niezwykłe szczęście, jeśli w ogóle wyjdę z tego żywy.

Poszarpane obrazy, niekompletne sceny we wszystkich odcieniach zieleni. Potężne jaszczury o zębach niczym zakrzywione miecze, na łbach których stepowały wyszczerzone krasnale; omszałe pnie drzew, w których otwierały się nagle tysiące oczu; szmaragdowe niebo, zmieniające się w bezdenną otchłań, w którą wpadałem raz za razem, wrzeszcząc i bezskutecznie machając rękami; kobieta z wydętym brzuchem, w którym coś poruszało się bezustannie, jak kłębowisko węży. Nagle zdałem sobie sprawę, że to jakieś potworne majaki. Chciałem się uwolnić od tych wizji, obudzić się, ale moje powieki były jak sklejone, a ja pozostawałem uwięziony pod nimi. I dziwny język, gdzieś w tle. Krzyki, śpiewy, mamrotania. Gdy głowa prawie mi pękła z przerażenia, zmęczenia i migającej zieleni, zapadła ciemność – słodka, pusta, cicha ciemność.

Otworzyłem oczy. Mrugnąłem – powoli, na próbę. Ale nic już nie migało, obraz nie zniknął, żeby mógł zastąpić go inny. Nad moją głową wciąż wisiał niepewnie wyglądający dach z pożółkłej trzciny. Spróbowałem usiąść – nagły, przeszywający ból w plecach sprowadził mnie z powrotem do poziomu. Przypomniałem sobie swój niefortunny lot. Spirala w dół, krwawa mgiełka, zbliżająca się szybko puszcza… Otrząsnąłem się. To był najlepszy czas, żeby skupić się na teraźniejszości. Zdałem sobie sprawę, że leżę nagi, przykryty tylko jakimś szorstkim pledem. Ktoś uwolnił mnie także z ochronnych gogli. Kolejny sprzęt spisany na straty. Ostrożnie pomacałem ręką wokół. Jedno skrzydło leżało z boku. Nie czułem go ani nie mogłem nim ruszyć. Wszelkie połączenia musiały zostać zerwane. Ale elektrody wciąż tkwiły w ciele. Ogarnął mnie strach. Jak długo leżałem nieprzytomny? W miejsca podpięć elektrod łatwo mogło wdać się zakażenie. Czy to stąd te majaki? Znów spróbowałem wstać. Uniosłem się nieznacznie i usiadłem. Jak na ironię, na prawym barku czułem ciężar tego, co pozostało z misternej konstrukcji. Z lewego skrzydła niewiele zostało – udało namacać mi się tylko część wspornika ramieniowego i kilka zwisających smętnie kabli. Musiałem nieźle uderzyć, skoro wszystko poszło w drobny mak. Najbardziej wytrzymałe tworzywa – a jednak zniszczone. Pewnie dzięki temu udało mi się w ogóle przeżyć. Nagle gorące łzy napłynęły mi do oczu. Takie piękne… a ja je zniszczyłem! Gładziłem resztki podobnej do pajęczej nici błony. Pogrążony w żalu, nie od razu zauważyłem, że nie jestem sam w… Cóż, tam, gdzie byłem. Dopiero, kiedy trochę się otrząsnąłem, zobaczyłem ją. Siedziała w kącie, opierając się plecami o ścianę i przyglądała mi się z uwagą. Śniada skóra; proste, czarne włosy splecione w ciasny warkocz; ciemne oczy; silnie zarysowane kości policzkowe – najwidoczniej miałem przed sobą potomkinię któregoś z ludów z Ameryki Południowej. Poczułem wewnątrz dziwne mrowienie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek stanę oko w oko z mieszkańcem Raju. Na chwilę zapomniałem nawet o palącym uczuciu dyskomfortu, jakie odczuwałem w plecach.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało.

Buenos dias. – powiedziała, prostując się, ale nie wstając. – Cómo està?

Hiszpański. Jednak. Rozumiałem go trochę, ale kto wie, w jaki sposób mógł się zmienić przez te wszystkie lata w nowych warunkach życia? Lingwiści spekulatywni starali się ustalić najprawdopodobniejsze linie rozwoju, ale język jest zbyt nieprzewidywalny, by to było takie proste. Niemniej, nawet ze znajomością hiszpańskiego z Ziemi, miałbym trudności z porozumiewaniem się nim tutaj. A nigdy nie miałem specjalnego talentu do języków obcych… Potrzebowałem więc pomocy.

No estoy muy bien. – odparłem, mając nadzieję, że nie popełniam żadnego nietaktu. A żeby wytłumaczyć się z mojego braku entuzjazmu, wskazałem na swoje plecy i uśmiechnąłem się trochę przepraszająco. Dziewczyna najwidoczniej zrozumiała, skinęła głową, jej mina zrobiła się poważna.

Starałem się przypomnieć sobie jak najwięcej hiszpańskich słówek z przyspieszonego kursu, jakim uraczył nas Instytut. Jednocześnie rozglądałem się wokół. O ile dobrze pamiętałem, miałem ze sobą torbę biodrową, z całym najważniejszym sprzętem… I faktycznie – leżała tuż obok. Sięgnąłem po nią. Jedna z kieszeni została przerwana. Straciłem nadajnik, dyktafon i jakieś drobiazgi, których nie potrafiłbym wymienić. Zakląłem szpetnie, ciesząc się, że dziewczyna tego nie zrozumie. Bez nadajnika możliwości znalezienia mnie w tak rozległym terenie spadały niemal do zera. Na szczęście mój wspaniały translator nie ucierpiał. Szczęście w nieszczęściu. Najwidoczniej ktoś na górze, kto pociąga za sznurki, stwierdził, że skoro miałem zostać tu tak długo, aż ropiejące rany na plecach nie pozbawią mnie resztek świadomości i zdrowia, to powinienem mieć chociaż szansę na porozumienie się z tubylcami. Miło. Jak wszystko, to urządzenie było szczytem technologii. Samodzielnie się uczył, nanosząc zmiany na znane wzorce gramatyczne i leksykalne. Prowadził też analizę wypowiedzi, starając się z kontekstu wydedukować znaczenie słów, których nie rozumiał. Przydatne bydle. Przynajmniej w teorii.

Nagle dziewczyna poruszyła się niespokojnie, podniosła się trochę, podeszła na czworakach o dwa kroki, zawahała się i usiadła na piętach. Przyglądałem jej się kątem oka, próbując znaleźć włącznik translatora. Jej oczy błyszczały, jak u zaciekawionego czymś dziecka. Była młoda, już dziewczyna, jeszcze nie kobieta. Chociaż jak tutaj wyglądał stosunek wieku do statusu społecznego? Może według tutejszych standardów była już kobietą. Cholera! Nic, tylko uczą nas mnożenia problemów i nie dają żadnych rozwiązań! Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie powinno nas tam w ogóle być. Dziewczyna przerwała tok moich niewdzięcznych myśli.

Es angel usted? – zapytała nagle.

Angel? Anioł? Mówiła jeszcze coś, ale zbyt szybko, bym wychwycił coś poza paroma słowami. "Rozmawiają", "ludzie", "niebieski"… Niewystarczająco, by starać się wyłapać nawet ogólny sens. W dłoniach obracałem translator, gorączkowo szukając magicznego guzika. Jest! Włączyłem urządzenie. Pisnęło przeciągle i przez chwilę myślałem, że się rozładowało. Tego byłoby już zbyt wiele jak dla mnie. Ale nie. Powitało mnie uprzejmie i poprosiło o informacje do przetłumaczenia.

– Mogłabyś powtórzyć? – zapytałem cicho, tak, bym był słyszany głównie przez urządzenie a nie przez dziewczynę. Translator zafurkotał i prawie moim, choć trochę bardziej mechanicznym głosem, zapytał.

Puedes repetir, por favor?

Dziewczyna milczała przez chwilę, obserwując mnie oraz co chwila rzucając podejrzliwe spojrzenie na translator. Starałem się wyglądać jak najbardziej swobodnie. Grunt to wyglądać na godnego zaufania.

– Musisz mi wybaczyć… – pospieszyłem z dodatkowymi wyjaśnieniami. – Potrzebuję drobnej pomocy, żeby lepiej cię rozumieć… i żebyś ty lepiej mnie rozumiała.

Pomyślałem, że mówię zupełnie jak Wielki Zły Wilk z bajki o Czerwonym Kapturku. Żeby cię lepiej słyszeć, dziewczynko… A mimo to w końcu jej twarz jakby trochę się rozjaśniła i zaczęła mówić na nowo. Translator tłumaczył prawie na bieżąco.

– Jest aniołem, prawda? – znów zapytała, z tym dziecinnym podnieceniem w głosie. – Jednym z tych z błękitnymi skrzydłami, które lądują czasem i rozmawiają z ludźmi, pytając o dziwne, dziwne rzeczy?

– Tak, tylko że ja nie mam już skrzydeł. – wyrwało mi się, zanim zdążyłem się pohamować. Dziewczyna posmutniała, spuściła głowę.

– Przykro mi z powodu twoich skrzydeł. Nie potrafiliśmy nic na to poradzić.

– My? – zapytałem. Głowa robiła mi się ciężka, miałem wrażenie, jakby była pełna nagrzanej waty.

Dziewczyna skinęła głową i wskazała ręką w nieokreślonym kierunku mającym oznaczać świat poza chatką, w której obecnie się znajdowaliśmy.

– Mieszkańcy wioski. Widzieliśmy jak spadał. I słyszeliśmy. Robił wiele hałasu. – roześmiała się krótko, nerwowo. – Babcia kiedyś rozmawiała z jednym z aniołów. Pomyśleliśmy, że trzeba pomóc, skoro miał kłopoty.

Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego mówi o mnie w trzeciej osobie. Odpowiedź była jak olśnienie. Głupi translator najwidoczniej nie uwzględniał formy grzecznościowej. Ot, uroki korzystania z mechanicznego tłumacza…

– Twoja babcia? – spytałem ciekawie. Znów skinęła głową.

– Nasza babcia.

Nasza. Wszystkich. Związki pokrewieństwa zmorą każdego antropologa! Zrezygnowałem z dalszego śledztwa idącego w tym kierunku. Jednak translator usłużnie wyświetlił na monitorku: Abuela – babcia; prawd. osoba starsza, darzona szacunkiem w danej społeczności. "Wielkie dzięki za nic…" pomyślałem z przekąsem. Chciałem zadać kolejne pytanie, ale dziewczyna mnie uprzedziła.

– Śpij. Musi odpoczywać. Ma ciężkie rany.

Ocknąłem się. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że przysypiałem, a głowa opadła mi na pierś. Dziewczyna wstała i skierowała się do wyjścia – dziury w ścianie przysłoniętej kolorową matą.

– Jak masz na imię?! – zawołałem za nią jeszcze, walcząc z opadającymi powiekami. Zatrzymała się w wejściu. Miałem wrażenie, że się waha. Rzuciła mi przez ramię zamyślone spojrzenie.

– Xilonen.

Odpowiedziała i szybko wyszła. Xilonen… To imię coś mi przypominało, jakbym już gdzieś je słyszał… Ale nie miałem siły dłużej walczyć ani z sennością, ani ze swoją pamięcią. Osunąłem się delikatnie z powrotem na posłanie i zasnąłem.

Jak długi czas tam spędziłem? Ciężko powiedzieć. Dni zlały się w jedno. Nie wspominając o tych, które umknęły mi, gdyż zostały przespane. Czas płynął powoli, leniwie. Potrafiłem wielokrotnie budzić się z jednej drzemki, wyłącznie po to, by znów w nią zapaść. Czasem, gdy budziłem się a nie było akurat mojej gospodyni, siedziałem w milczeniu, przyglądając się sprzętom, zgromadzonym w małej chatce. Przy suficie i na ścianach wisiały pęczki ziół, warzyw i owoców. Na półkach zalegały dziwne sprzęty, które wyglądały trochę jak wyposażenie kuchni rodem z koszmarów – dłuta, młotki, szpikulce, ale też przyjaźniej wyglądające utensylia, jak miski, garnki, dzbanki… Cały arsenał dobrze zaopatrzonej kuchni. A środek zajmowało palenisko – wielkie, wiecznie iskrzące. Miałem wrażenie, że czasem wrzucała do niego jakieś rośliny – zioła czy gałązki. Dym miał wtedy niezwykły, słodki zapach. Snuł się po pomieszczeniu spiralami i uciekał przez otwór w suficie. Widziałem przez niego ścianę chybotliwej zieleni i czasem, patrząc pod odpowiednim kątem, fragment błękitu. Zastanawiałem się wtedy, co ona porabia. Czy mnie szuka? Czy wciąż się gniewa? Bezproduktywne rozważania, pytania bez odpowiedzi…

Kiedy otwierałem oczy, a Xilonen była gdzieś obok, milczeliśmy wspólnie. To znaczy ona nuciła cicho, kiedy krzątała się, krojąc, ucierając, gotując i smażąc. Nuciła pieśni, których nie rozumiałem i których nie byłem w stanie ani przetłumaczyć, ani chociaż nagrać. Śpiewała tylko dla siebie, ledwo słyszalnie. Jednak między nami panowała niezmącona cisza. Żadnych pozdrowień, żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, żadnych zdawkowych. Mimo to… miałem wrażenie, że każda minuta ciszy sprawiała, że czuła się w moim towarzystwie swobodniej. Dlatego nie przerywałem milczenia. Zaczęła coraz częściej rzucać mi zainteresowane spojrzenia i nieśmiałe uśmiechy. Uśmiechałem się także. Ale wytrwale milczałem.

Po jakimś czasie dzięki okładom i dziwnej maści, która pachniała jak maść aloesowa, poczułem się znacznie lepiej. Postanowiłem więc trochę popracować. Jedyne, co mi zostało, to notatnik i pióro. Zacząłem więc jak najdokładniej opisywać fragment przestrzeni, którą byłem w stanie zaobserwować. Przerysowywałem akurat jakiś detal, kiedy Xilonen klęknęła naprzeciw mnie. Podniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie jej ciemnych oczu. Czekałem, aż odezwie się pierwsza. Wahała się przez chwilę.

– Jesteś głodny? – wykrztusiła w końcu, ale byłem pewny, że nie o to chciała zapytać.

Skinąłem głową i uśmiechnąłem się. Byłem rad, bo po raz pierwszy odezwała się do mnie pe ’ty’. Byłem na dobrej drodze. Wstała i znów zaczęła się krzątać. Przyjemne zapachy wypełniły powietrze. Ostrożnie oparłem się o ścianę i obserwowałem, jak przygotowuje posiłek. Wybierała uważnie odpowiednie składniki i je mieszała. Wspaniale gotowała, to trzeba jej przyznać. Za każdym razem stawiała przede mną małe dzieła sztuki, jak z najlepszych ziemskich restauracji. I tym razem z rozkoszą zatopiłem zęby w miękkim, soczystym mięsie. Smakowało trochę jak kurczak w miodowo ostrej, chrupiącej skórce. Było to dla mnie o tyle przyjemnie, że na naszej podniebnej barce nie dało się uświadczyć jakiekolwiek typu mięsa. Mieliśmy swoje ogrody warzywne i sady na jednym z górnych pokładów. Mieliśmy więc ziemniaki, rzodkwie, pomidory, ogórki, marchewki, jabłka, gruszki i trochę cytrusów. Jedzenie prawie jak na Ziemi. Ale nie mieliśmy warunków, żeby założyć hodowlę trzody chlewnej czy bydła. Mieliśmy kilka niosek, ale tylko na jajka – odnawialne źródło produktów spożywczych. A polowanie w puszczach poniżej było surowo zabronione. Raz – bo ingerencja w tubylcze życie, dwa – dopiero uczyliśmy się, co jest jadalne i na jaki sposób. Chociaż nawet gdyby udało nam się wyhodować jakąś świnkę na szynkę, prawdopodobnie nie pozwolono by mi jej skosztować. Ci od powietrznych patroli musieli być jak najbardziej… lotni. Smukli, lekcy, na granicy anoreksji… Dieta i niekończące się ćwiczenia były ceną, jaką płaciło się za szybowanie w błękicie. Ale warto było, bez dwóch zdań. Tylko że moje skrzydła zniszczyłem. Wątpiłem, bym kiedykolwiek jeszcze poleciał… Za to mogłem wcinać, wszystkie te pyszne rzeczy, która moja gospodyni podsuwała mi pod nos. Moja waga nie miała już sensu.

Kiedy skończyliśmy pałaszować, Xilonen nie od razu zabrała moją miskę, jak czyniła to zawsze. Spuściła wzrok.

– Jesteś aniołem? – spytała. Zaskoczyła mnie. Głupio gapiłem się na nią.

– Jesteś aniołem? – powtórzyła cichym głosem. – Latałeś na skrzydłach. Spadłeś z nieba. Ale krwawisz jak człowiek. Jesz i pijesz jak człowiek…

Głos jej się załamał. Westchnąłem. Przez sekundę toczyłem walkę ze sobą. Powiedzieć czy grać? Udawać czy pokazać siebie? Znów westchnąłem. I wytłumaczyłem jej, na tyle, na ile mogłem to uczynić, co właściwie robiłem w Raju. Słuchała w ciszy i bezruchu, z rozczarowaniem… ale i ulgą. Niemniej, kiedy skończyłem swoją opowieść, zauważyłem, że już na mnie nie patrzy. Dłonie kurczowo zaciskała na brzegu pledu, który przykrywał jej ramiona. Kiedy się odezwała, jej głos drżał. Z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że ledwie panuje nad gniewem.

– Pozbyliście się nas. Wyrzuciliście. Na śmierć. Na zapomnienie. A teraz wróciliście? Tak po prostu? Patrzeć, sprawdzać, czy przeżyliśmy?

Podniosła się gwałtownie i ruszyła do wyjścia. Odsłoniła kolorową zasłonkę i zatrzymała się. Odwróciła głowę – trochę, ale nie na tyle, by faktycznie na mnie spojrzeć.

– Lepiej nigdy nie mów tego innym. Lepiej zostań aniołem.

I wyszła.

Czułem się wystarczająco dobrze, że postanowiłem wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Czy też wyczołgać się. Skrzydło ciągnęło się za mną – poruszałem się ostrożnie, starając się nim o nic nie zaczepić. Wciąż miałem nadzieję, że zjawią się moi i uratują od zniszczonej konstrukcji. Przez ten cały czas, gdy wpatrywałem się uparcie w otwór w suficie chaty, w ten wąski pasek błękitu, łudziłem się, że zaraz pojawią się skrzydlate postacie i… I zabiorą mnie do domu? Zaśmiałem się pod nosem. Ale póki życia…

Xilonen pomogła mi umościć się na zewnątrz. Po naszej szczerej rozmowie nie odzywała się do mnie przez cały dzień. Ale potem jej ciekawość przezwyciężyła. W zamian za opowieści z Raju, wypytywała mnie o Ziemię. Ponoć jej dziadek opowiadał jej o Meksyku, skąd pochodził. O jego radościach i smutkach. O kobiercach z kwiatów i słodkościach na Święto Umarłych; o paście z tamaryndowca i soku z limonki; o pustkowiach, na których rosły jedynie kaktusy i lasach, porastających stoki wysokich gór; o śpiewach w barze i czyhaniu w ciemnościach na sposobność, by przedostać się przez granicę do innego, lepszego kraju… A potem mówił o wspaniałym pomyśle antropologów, o początkach skrytego pod szlachetną nazwą programu "Czysta Krew". Przeprowadzano wywiady i badania genetyczne, zaglądano do archiwów i sporządzano pełne drzewa genealogiczne, aby wyselekcjonować tych, w których zachowało się najwięcej "czystej, indiańskiej krwi". Następnie wraz z innymi, z ludźmi z wiosek w Andach, z przedstawicielami plemion, które udało się wytropić w gąszczu Amazonki – zapakowano na statki i wysłano na niezbadany ląd. Opowiadał, jak musieli uczyć się życia od nowa. Nie tylko strategii przetrwania – ale całego życia. Co nadaje się do jedzenia, a co nie. Które drewno jest odpowiednie, aby zrobić z niego narzędzia, a które nadawało się na opał. Jak polować bez broni palnej. Które zwierzęta oswajać i jak to robić. Rozpoznawać smaki, zapachy i dźwięki – te przyjazne i te niebezpieczne. To była historia o bólu, śmierci i strachu.

– Ale wcześniej też było ciężko i dawaliśmy sobie radę. A teraz byliśmy razem. Młodzi i starzy, wykształceni i doświadczeni. I też daliśmy radę. Przeżyliśmy. – skończyła jedną ze swoich opowieści, chyba nieświadomie imitując głos swojego dziadka, po czym spojrzała na mnie i uśmiechnęła się promiennie. A ja czułem się jak ostatnia świnia.

Tego dnia także mieliśmy wymieniać się opowieściami. Usadowiła się obok mnie. Przed sobą ustawiła drewnianą miskę. W skraj narzuty, którą zawsze nosiła na ramionach, zawinęła garść podobnych do fasoli strączków, tylko znacznie większych i jaskrawo ubarwionych. Wyjęła mały nożyk, najwidoczniej przygotowując się do łuskania. Było wilgotno i duszno. I pusto…

Świadomość pustki i ciszy uderzyła mnie nagle. Oczywiście, wokół rozbrzmiewały dźwięki – szelest liści, okrzyki ptaków, jakieś buczenie, którego nie potrafiłem określić. Ale… nie było ludzi. Wokół tylko ściana lasu i, o ile się nie myliłem, wąska ścieżka niknąca między drzewami, tuż przed nami.

– Gdzie jest wioska? – spytałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał obojętnie.

Xilonen wyciągnęła rękę przed siebie.

– Prosto ścieżką. Wcale nie tak daleko.

– Ale nie słychać ich. – zauważyłem. Zaśmiała się lekko.

– Bo puszcza nie pozwala. Połyka obce dźwięki, daje swoje. Nigdy nie milknie. Ją na pewno słyszysz.

Skinąłem głową, ale nie zareagowałem na zaczepkę. Myślałem intensywnie. Nie martwił mnie brak odwiedzin miejscowych. Mogłem odpocząć a Xilonen była wdzięczną rozmówczynią. Ale teraz cała ta sytuacja zaczęła mnie odrobinę niepokoić.

– Xilonen… Kiedy twoi bracia mnie znaleźli… – zacząłem, niepewny, jak ująć myśli w słowa. Bądź co bądź, nie zamierzałam zadać zbyt taktownego pytania. – Dlaczego przynieśli mnie akurat tutaj, do ciebie?

Wzruszyła ramionami, wciąż lekko uśmiechnięta.

– Też jesteś extranjero. Inny.

Zamilkła nagle. To jedno małe słówko "też" powiedziało więcej, niż zamierzała. Gwałtownymi ruchami otwierała strączki i wysypywała z nich do miski okrągłe, żółte groszki. Nie powiedziała już ani słowa.

– Kim jesteś, Xilonen?

Znieruchomiała. Kosmyk ciemnych włosów wysunął się z misternie plecionego warkocza i spadł jej na czoło. Przymknęła oczy. Zacisnęła usta, aż wargi stały się jedną, wąską kreską. Nie chciałem naciskać. Czułem, że i tak przeholowałem. Otwierałem już usta, żeby wszystko odkręcić, żeby zmienić temat. Ale nie zdążyłem – zaczęła odpowiadać na moje prostackie pytanie.

Nazywali ją podobno tą, która wie. Była tą, która wie jak, przygotować ostrą zupę krem i mięso w słodko-ostrej polewie. Tą, która wie, czym jest redukcja, karmelizacja, blanszowanie. Jak robiło się to kiedyś i jak trzeba robić dzisiaj. Słyszałem, jak recytuje przepisy. Najpierw składniki, potem wykonywane czynności.

Patrzyłem na nią ze zdumieniem. Nie rozumiałem tego. A ona nie rozumiała, dlaczego ja nie rozumiem.

– Kiedy rozbijasz jajko… – tłumaczyła cierpliwie. – Nie zawsze potrzebujesz i żółtka, i białka. A kiedy bierzesz tylko jedno, nie wykorzystując drugiego… – zawahała się, szukając słów. – Marnuje się. Marnujesz jedzenie.

Czasem przychodzili do niej. Na specjalne okazje prosili o specjały. Na urodziny, święta, śmierć…

– Gdybyś przyrządzała dla nich posiłki co dzień…

Nie zdążyłem skończyć. Otworzyła szeroko oczy i popatrzyła, jakby mi za uszami wyrosły różowe skrzydełka.

– Tak nie można!

– Ty tak przecież robisz. Co dzień gotujesz dla siebie. – zauważyłem trzeźwo.

– To co innego! – podniosła się, zamiatając spódnicą ziemię. Drżała z oburzenia. – Nie rozumiesz. Nic nie rozumiesz! To nie nasza ziemia. Wciąż nie nasza. Nazywamy ją, dajemy jej nazwy ze Starej Ziemi, ale wiele wciąż pozostaje nienazwanych. Nie znamy wszystkich jej owoców, którymi jest gotowa się z nami dzielić. Więc nie możemy ich marnować. Nie możemy marnować tego, co mamy. Kiedyś będziemy godni by żyć tak, jak kiedyś. Ale jeszcze nie teraz. Nie dziś.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Ona, rozogniona gniewem, i ja, zmrożony jej gwałtowna reakcją.

– Idę po moździerz. – rzuciła oschle, wyniośle, i zniknęła w chacie, zostawiając mnie sam na sam z moim niezrozumieniem.

Wyszła jakiś czas później, dźwigając ciężki moździerz z szaro-błękitnego kamienia. Na powrót usiadła koło mnie. Do kamiennej misy wrzuciła wyłuskane wcześniej ziarna. Zanim jednak zaczęła je ucierać, wyciągnęła w moją stronę garść prażonych insektów. Już wcześniej mnie nimi częstowała, ale się nie skusiłem. Tym razem jednak wyrzuty sumienia zmusiły mnie, bym poczęstował się jednym. Drżącą dłonią włożyłem go do ust, starając się nie myśleć o wyłupiastych, owalnych oczkach i sporej ilości odnóży. Zacisnąłem zęby i moja przekąska chrupnęła. Musiałem pozielenieć, bo Xilonen zaśmiała się w głos, rozbawiona.

– Jesteś mięczak, Azul.

Tak mnie nazywała już od pewnego czasu. Azul. Niebieski. Nie byłem pewny, czy to aluzja do mojego nieudanego lotu czy jakiś inny przytyk… Ale co do mięczaka się zgadzałem. Popatrzyłem na nią ze zbolałą miną. Siedzieliśmy w milczeniu. Ściągnęła z ramion kolorową narzutę i zaczęła rozcierać nasiona fasoli. A ja obserwowałem napinające się mięśnie jej ramion, ciemną skórę lśniącą od potu…

Odwróciłem wzrok. Patrzyłem teraz w zielony gąszcz, który nas otaczał. Pomyślałem o wszystkich tych, którzy poświęcili życie, by odkryć ostępy puszczy amazońskiej. Zawodowych podróżnikach i bogatych ekscentrykach, członkach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, miliarderach z Ameryki Południowej, ludziach z pasją i poczuciem misji, ludziach silnych, wytrwałych, doświadczonych, często dysponujących najnowocześniejszym w ich czasach ekwipunkiem. Ludziach, którzy mimo wszystko cierpieli z powodu chorób i pasożytów, ale przede wszystkim – cierpieli straszliwy głód, nie mogąc wyżywić się w jednym z najbogatszych pod względem flory i fauny regionów Ziemi. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Indianie dawali sobie radę. Wielu podróżników było pod wrażeniem indiańskiej zaradności w zdobywaniu żywności. Ale te plemiona wyrosły z tamtej ziemi, znały ją…

– Przepraszam. – zacząłem, gdy ucichł odgłos ucierania. – Nie chciałem…

– Nic nie szkodzi. – przerwała mi łagodnie, trochę smutno. – Nie mogłeś wiedzieć. Tam, w dół ścieżki, ludzie jedzą zupę na mrówkach i ostrych papryczkach. Starcza, by przeżyć. Inne rzeczy, które znajdą, przynoszą tutaj. Aby karmić przepisy. Żeby nie zginęły, nie umarły, nie zniknęły. Byśmy pewnego dnia…

Zamilkła. Potem zaczęła znów, nie patrząc na mnie, wbijając wzrok w pastę, którą utarła.

– Ale niewielu to szanuje. Robię dziwne rzeczy, których nie rozumieją. Moje jedzenie dobrze smakuje, ale nie jest ich jedzeniem. Jest dobre na święta, ale nie na co dzień.

Popatrzyła na mnie błagalnie. Nie wiedziała, jak inaczej mogłaby mi to wytłumaczyć.

– Rozumiem. – próbowałem ją uspokoić. I faktycznie chyba zaczynałem rozumieć. Po chwili ciszy, ciągnęła dalej.

– Dlatego mieszkam tutaj, sama. I tak będzie, dopóki nie przyślą mi jakiegoś małego nieszczęśnika, żebym nauczyła go przepisów.

– Sama?– zapytałem, znów gubiąc część ze swojej pewności. – To znaczy…

Przerwała mi cierpkim głosem.

– Mąż potrzebuje zaradnej żony, która wie, jak przygotować zupę na mrówkach. I która tę zupę przygotuje, a nie która będzie narażała siebie i rodzinę na gniew puszczy za marnowanie jej owoców.

Mówiła to tak… Nie, nie spokojnie. Ale jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że inaczej nie będzie. Dotknąłem jej ramienia i kiedy popatrzyła na mnie, uśmiechnąłem się łagodnie, chcąc dodać jej otuchy.

– Tam, skąd pochodzę, każdy chciałby mieć żonę, która przyrządza jedzenie tak, jak ty.

Patrzyła na mnie, osłupiała.

– Naprawdę? – kiedy potwierdziłem skinieniem głowy, po chwili wahania spytała: – Ty też?

Patrzyła na mnie z powątpiewaniem.

– Oczywiście! – odparłem z przekonaniem i zaśmiałem się lekko, bo pamięć podsunęła mi akurat widok Ewy, wygryzającej miąższ pomarańczy.

Xilonen uśmiechnęła się. W końcu. Potem siedzieliśmy, racząc się prażonymi pseudo-świerszczami. W sumie nie były takie złe.

Następnego dnia podała mi kilka sporych, okrągłych, jasnych owoców o chropowatej skórce i kazała je obrać. Siedziałem więc na swoim posłaniu, obracając jeden z owoców w dłoniach. Wyglądał trochę podobnie do pomarańczy, czy może raczej grejpfruta, tylko był większy, a równocześnie zaskakująco lekki. Ze względu na te podobieństwa, postanowiłem obrać strategię obierania jak w przypadku dobrze znanych mi cytrusów. Chwyciłem nożyk i ostrożnie nacinałem skórkę, jakbym dzielił owoc na cząstki. Potem podważałem ją i zdzierałem, wraz z częścią grubej warstwy albedo. Miałem rację – w środku owoc wyglądał faktycznie jak grejpfrut. Już miałem zabrać się za kolejny, gdy zatrzymał mnie radosny śmiech.

– Nie tak! – krzyknęła i zaśmiała się. Odebrała mi owoc i nóż. Położyła go i cięła głęboko, z góry do dołu, ścinając skórkę aż do miąższu. Potem, spomiędzy błonek, wycinała cząsteczki. Wyglądało to na zabieg czysty i prosty. Wręczyła mi z powrotem nóż.

Przyglądałem się leżącym przede mną cząstkom. Pomyślałem o mojej przyjaciółce, wiszącej gdzieś na niebie w metalowym, zakamuflowanym baraku…

– Co się stało? – Xilonen wyrwała mnie z zamyślenia. Pochyliła się nade mną z zatroskaną miną. Uśmiechnąłem się uspokajająco i opowiedziałem jej, w jaki sposób moja przyjaciółka zjadała pomarańcze. Sam zacząłem się śmiać – ale Xilonen milczała. Kiedy skończyłem, zapytała:

– To na nią czekasz? To jej wypatrujesz na niebie?

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy tak było? A jeśli tak, czy było tak wyraźne?

– Chyba tak. – przyznałem. Poczułem tęsknotę za naszym podniebnym barakiem. Za Ewą i naszymi rozmowami; za czasami studenckimi na Ziemi, za rodzinnymi obiadami, za…

Podniosłem wzrok. Xilonen już przede mną nie stała. Odsunęła się cicho w kąt pomieszczenia. Zakładała akurat jeden ze swoich naszyjników – wytłumaczyła mi wcześniej, że jego kolor musiał odpowiadać typowi przygotowywanej przez nią potrawy. Teraz był to ten z małych, zielonych, szlifowanych kamyczków – czyli na rybę. Był też biały na ptactwo domowe, niebieski na dzikie. Czerwone to dziczyzna. Żółte – warzywa i owoce.

Starając się naśladować jej pewne ruchy, obrałem resztę owoców, które mi zostawiła.

Zacząłem czuć się coraz gorzej. Plecy znów paliły, ciężko było mi zebrać myśli. Leżałem na posłaniu, Xilonen poiła mnie i karmiła, nacierała rany. Tym razem bez większych skutków.

Raz, gdy chciała odejść, chwyciłem ją za ramię i zatrzymałem. Uporczywa myśl obijała mi się po głowie.

– Xilonen… Xilonen to twoje prawdziwe imię? – zapytałem, patrząc na nią lśniącymi od gorączki oczami. Milczała, przyglądając mi się. W końcu potrząsnęła głową.

– W starym świecie nasi przodkowie wierzyli, że ludzie zostali ukształtowani przez bogów z mąki… wyrabianej z rośliny zwanej kukurydzą. Dlatego ta roślina była tak ważna. Xilonen była boginią młodej kukurydzy. Młode dziewczyny, te, które wiedzą, przyjmują jej imię. Żeby pamiętać.

– Jak nazywałaś się wcześniej? – zadałem kolejne pytania. Zawahała się.

– Moje poprzednie imię zostało za mną. Jest nieistotne. Gdy się zestarzeję, gdy będę wiedzieć więcej – przyjmę imię dorosłej bogini. Tak jest. To jest ważne.

– Ale jak miałaś na imię przedtem? – nie dawałem za wygraną. Wydawało mi się to niezwykle ważne. Musiałem wiedzieć. Ale ona uparcie milczała. A ja znów przegrywałem z sennością. Zamknąłem oczy. Myśli przestały płynąć. I wtedy z ciemności dobiegł mnie cichy głos, szepczący "Inès".

– Inès. – powtórzyłem, żeby nie zapomnieć. Ładne imię…

Tym razem śniłem o… chyba o aniołach. Spłynęli z zieleni nad moją głową. Pochylili się nade mną… i zaczęli przeraźliwie krzyczeć. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to robią. Próbowałem ich o to spytać, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Zaczynali unosić mnie, coraz wyżej, prosto w zieleń. Chciałem zaprotestować, ale nikt nie słuchał. Wciąż ktoś krzyczał. A zieleń zamieniała się w błękit, błękit jasny, rażący. Próbowałem zacisnąć powieki… Aż w końcu zapadła ciemność.

Kiedy się obudziłem – wokół mnie nie było już trzcinowych ścian. Na powrót byłem w naszym latającym bunkrze. Ewa siedziała koło mnie. Uśmiechnęła się radośnie, kiedy zobaczyła, że otwieram oczy. A potem nawrzeszczała na mnie: za brak odpowiedzialności, głupotę, brak wyobraźni, lekkomyślność… Dalej nie słuchałem – mój nagły wybuch wesołości przeszkodził jej w dalszej tyradzie.

Spędziłem w puszczy dwa tygodnie, zanim mnie odnaleźli. Ostatnie dni przeleżałem w malignie. Jednak dorobiłem się zakażenia. Z początku przypuszczali, że zginąłem – ale translator od czasu do czasu łączył się z głównym komputerem w bazie, aktualizując słownictwo, terminy i definicje. Dopóki to robił – Ewa nalegała na kontynuację poszukiwań. Jednak mnie szukała… I się udało. Byłem jej za to wdzięczny. Usunęli mi resztki skrzydeł, opatrzyli rany – i dobrzałem powoli. Straciłem tylko możliwość korzystania ze skrzydeł – na czas nieokreślony. Dobrze, że skończyło się tylko na tym. Na dyscyplinarne odesłanie na Ziemię Instytut nie miał funduszy. Jedyne, czego żałowałem, to że nie udało mi się pożegnać, ani podziękować Xilonen… Inès. Gdy się obudziłem, przegub oplatał mi naszyjnik z błękitnych, podłużnych kamieni. Na dzikie ptactwo… Pamiątka, bym nie pomyślał sobie, że to był tylko sen.

Kiedy już mogłem, zacząłem wędrować po statku. Wydawał mi się ciaśniejszy niż poprzednio. Często zachodziłem do Ewy, pogadać i pośmiać się. Prosiła mnie, żebym opowiedział jej o puszczy, co chętnie czyniłem.

Pewnego dnia, gdy wszedłem do jej małego pokoiku, siedziała przy komputerze. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się, ale szybko przeniosła spojrzenie z powrotem na monitor.

– Siadaj. – powiedziała, potem jej ton zmienił się w drwiący. – I wielkie dzięki. Dostąpiłam zaszczytu opracowywania twoich notatek, "dopóki całkowicie nie wydobrzejesz".

Usiadłem i czekałem cierpliwie. W końcu przeciągnęła się, wyłączyła urządzenie, przetarła oczy.

– Swoją drogą, to naprawdę świetny materiał. – powiedziała już poważnie. Wstała i podeszła do szafki wiszącej na ścianie. Wyciągnęła z niej talerzyk, nóż i pomarańczę, i wróciła z powrotem do stołu.

– Masz ochotę? – uniosła brew pytająco.

– Chętnie. – uśmiechnąłem się zaczepnie. – Ale pozwól, że tym razem ja obiorę.

Wstałem, zabrałem jej nóż i zrobiłem użytek z metody, której nauczyła mnie Inès.

– Voilà! – gestem wskazałem jej czyste cząsteczki.

– Ach! – jej oczy błyszczały, kiedy z lubością wgryzała się w soczysty miąższ. – To jest coś, co pokazujesz, gdy chcesz komuś zaimponować…

Poraziła mnie nagła świadomość.

"Naprawdę? Ty też?", pytała. A ja powiedziałem jej, że oczywiście, że nie mogłoby być inaczej. "Czy to jej wypatrujesz?" Czy mówiła to ze smutkiem, z wyrzutem? Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej?

– Czy chciałby mi pan zaimponować, proszę pana? – spytała Ewa figlarnie, przymykając oczy. To jej spojrzenie wróciło mnie chwili obecnej.

– Być może… – uśmiechnąłem się, trochę krzywo, ale może nie zauważyła mojego nagłego zmieszania, nagłego dyskomfortu…

– Choć, przyznam… – porwała z talerzyka kawałek pomarańczowej skórki. – …sporo się marnuje.

I wgryzła się w pozostały na niej miąższ. A ja nie mogłem pozbyć się sprzed oczu ciemnego, uśmiechniętego oblicza młodej bogini kukurydzy.

Koniec

Komentarze

Bardzo ładnie poprowadzona historia. Trochę moim zdaniem nieprawdopodobne założenie wysłania "pierwotnych" kultur gdzieś w Kosmos (albo nieprawdopodobne przy obecnych założeniach geopolitycznych) nie popsuło mi przyjemności z czytania Twojego opowiadania. Po raz kolejny dowód, że trup nie musi ścielić się gęsto, a akcja mknąć na złamanie karku, żeby napisać dobry kawałek prozy. Czytało się płynnie, z przyjemnością mogłem zanurzyć się w tekst (tylko zgrzytnęło mi "COŚ" pisane kapitalikami - trochę takie pretensjonalne). Przy okazji, gratuluję wyróżnienia w HW 2010. Byłem ciekaw nagrodzonych tekstów. Słuszne wyróżnienie, IMHO.

Pozdrawiam
RR-Ajw.

podzielam pogląd Ajwenhol- "Trochę moim zdaniem nieprawdopodobne założenie wysłania "pierwotnych" kultur gdzieś w Kosmos (albo nieprawdopodobne przy obecnych założeniach geopolitycznych)", przy czym sam trochę się zapętliłeś, bo najpierw pisałeś, że wysłano tylko rasy pierwotne, a potem z opowiesci dziewczyny, ze także osoby czyste etnicznie, które były już cywilizowane.
Drugi mój zarzut, to powód odosobnienia dziewczyny. Bo marnowała jedzenie?! Oddzielone białko (korzystajac z twojego przykładu), też się da wykorzystać. Nasze babcie też robiły wyszukane potrawy i nic się nie marnowało.
Rozumiałbym, gdyby dziewcze przejęło po dziadku naukę robienia lekarstw i leczenia, gdyby plemię uznało ją za znachorkę, mającą kontakt z duchami. To byłby powód zamieszkania osobno.
Co do tresci, wciąż czytam.

@TomaszMaj
Lubisz konwencjonalizm, jak widzę. Dlaczego dziewaczyna miałaby zajmować się znachorstwem? Bo przyzwyczaiłeś się do schematu "kobieta z chaty za wsią=znachorka, wiedźma"? Huberath w "Vatranie Auraio" wprowadza mnóstwo dziwnych zachowań i zjawisk, których nie wyjaśnia, i robi to książce na dobre. Bolączką fantastyki jest brak fantazji.
Powodem do zamieszkania osobno jest to, że Xilonen mieszkała osobno. Bo w jej kulturze tak było przyjęte i już. Zakonnice też miszkają osobno, a kontaktu z duchami nie mają. I gdzie znalazłeś fragment, że Xilonen marnowała jedzenie?
Poza tym określenie "cywilizowany" jest bardzo ambiwalentne. Czy wystarczy osiągnięcie wyższego stopnia rozwoju technologicznego od innych kultur, by mówić o cywilizowanych ludziach? A może osiągnięcie pewnego poziomu uniwersalnych wartości (ale znowu: co decyduje o ich uniwersalizmie?)? A może rezygnacja z kary śmierci (i kto powiedział, że kara śmierci jest zła?)? A może umiejętność posługiwania się nożem, widelcem i innym kieliszkiem do koniaku, a innym do szampana?

No cóż, nie mój typ prozy. Opowieść o kucharce z innej planety? Oczywiście. Równie dobrze akcję można było osadzić w Amazonii i wyszłoby równie fantastycznie.To czy jest to dobrze napisane czy źle nie jest ważne. Dla mnie opowieść musi byc ciekawa i o czymś. Ta jest o niczym.

Ajwenhoł- pytasz: gdzie znalazłeś fragment, że Xilonen marnowała jedzenie?
Odpowiadam:
- Kiedy rozbijasz jajko... - tłumaczyła cierpliwie. - Nie zawsze potrzebujesz i żółtka, i białka. A kiedy bierzesz tylko jedno, nie wykorzystując drugiego... - zawahała się, szukając słów. - Marnuje się. Marnujesz jedzenie.
A co do konwencjonalizmu- nie chodzi mi o to, ze do takiego wyjaśnienia- znachorstwo- się przyzwycziłem, tylko że,
1- w prymitywnych kulturach izolowano właśnie czarowników, szamanów itp., a tutaj mamy właśnie prymitywne plemię ( pomijam milczeniem twoje dywagacje, co jest cywilizowane, a co nie- używam po prostu ogólnie przyjętych zwrotów)
2- wyjaśnienie autora wydaje mi się naciagane.
 Odnośnie samego tekstu- zastanawiam się jeszcze, dlaczego do skrzydeł była pompowana krew nosiciela? To nie zarzut, tylko pytanie.
Osobiście przychodzą mi do głowy dwie teorie, ale obydwie nie sprawdzaja się w tekście:
a- krew odżywia mięśnie; tylko że te skrzydła są szkieletem mechanicznym, nie organicznym
b- rozprostowują i napinają skrzydła, pdobnie jak, na przykład motyl pompuje w skrzydła powietrze; ale to też się nie sprawdza, bo u ciebie skrzydła są już rozpostarte.
Więc nie wiem, po co krew w skrzydłach?

A tak generalnie- to dobrze mi się czytało. Podoba mi się, przedstawiony tutaj świat i sposób pisania. Dałbym 4,5, ale nie da się tak; więc daję 5

Jak dla mnie jedno z najlepszych opowiadań, które czytałam w tym miesiącu. Przede wszystkim dlatego, że (na co zwrócił już uwagę Ajwenhoł) rozbija utarte stereotypy, schematy do których jesteśmy przyzwyczajeni w science-fiction (i nie tylko). Trochę kojarzyło mi się z "Opowiadaniem świata" Le Guin, ale w odróżnieniu od powieści, którą (przyznam ze wstydem) czytało mi się dosyć ciężko, pochłonęłam je jednym tchem ;) Kilka pomysłów (skrzydła, Xilonen) zasługuje na jakąś nagrodę. Do tego sposób prowadzenia narracji - niespieszny, dbanie o "realizm" (o ile można mówić o realizmie w tym przypadku). Już wiem, czemu nieszczególnie podobał mi się "Avatar" Camerona - bo nie Ty pisałeś scenariusz. Gratulacje za wyobraźnię i styl.

@Tomasz
Z przytoczonego fragmentu nie wynika wprost, że Xilonen marnowała jedzenie.
Zwrotu "cywilizowani ludzie" Ty sam użyłeś w komentarzu, nie autorka i nie ja. Ja się tylko przyczepiłem.
Co do konwencjonalizmu - nie po raz pierwszy w swoich komentarzach sugerujesz, że wolałbyś standardowy i wylizany do obrzydzenia schemat w miejscu gdzie autor wykazał się większą lub mniejszą oryginalnością.A co do konwencjonalizmu- nie chodzi mi o to, ze do takiego wyjaśnienia- znachorstwo- się przyzwycziłem, tylko że,
1- w prymitywnych kulturach izolowano właśnie czarowników, szamanów itp., a tutaj mamy właśnie prymitywne plemię
  - to właśnie jest konwencjonalizm. Ciekawe, co byś powiedział na "Vatrana Auraio".

Przyznam, że z drżeniem czekałam na pierwsze komentarze - i dziękuję Wam za przychylne opinie :) Postaram się odnieść do zarzutów i niejasności, krótko, żeby nie pisać drugiego opowiadania...
W prymitywnych plemionach izoluje się tych, którzy naruszają normy społeczne albo są ponad nimi, co w sumie i „przeciw kosmicznemu porządkowi rzeczy", więc na jedno wychodzi. Bo tak: przyjmijmy, że zawiązuje się nowa społeczność. Musi wypracować nowe normy społeczne. Ciężkie warunki, w jakich żyją, niedostatek jedzenia, sprawia, że jednym z najważniejszych jest zakaz marnowania jedzenia. Xilonen nie jest odizolowana jedynie przez to, że marnuje jedzenie, ale za to, co się za tym kryje - złamanie reguł gry, choć nawet konieczne, musi zostać ukarane. Oczywiście, że można wykorzystać najmniejszą część jajka/kozy/kokosa i na pewno przykładne żony w tej społeczności robiły użytek ze wszystkiego, co tylko wpadło im w ręce. Ale nie taka była rola samej Xilonen. Bazując na starych zapiskach, próbowała w nowych warunkach, przy użyciu nowych składników, odtworzyć pewne potrawy. Jak wiele rzeczy musiało się przy tym „zmarnować", według norm przyjętych przez społeczność? Pewnie trochę :) A przykład jajka był jedynie uproszczeniem, bo jak inaczej człowiek z „prymitywnego" społeczeństwa mógłby dobrze wytłumaczyć, o co chodzi w pokrętnym systemie norm takiemu nic nie pojmującemu „cywilizowanemu"? ;) W tym szaleństwie!
Co do skrzydeł - krew miała faktycznie pomóc w poruszaniu skrzydłami; dodatkowo miało to zaznaczyć pewien rodzaj symbiotycznej relacji pomiędzy nimi a ich użytkownikiem, choć w toku pisania porzuciłam myśl o rozwijaniu tego wątku. Może troszkę za wcześnie...
Ale dzięki raz jeszcze za komentarze - zmusiły mnie do (auto)refleksji :)

Świetne opowiadanie. Inne od większości tekstów, które można tu przeczytać i za to wielki plus. Co do elementów kulturowych - nie jestem ekspertem, ale to co zaprezentowała autorka wygląda, moim zdaniem, dość wiarygodnie. W tekście widać też dbałość o szczegoły. Bardzo podobał mi się wątek różnych "szkół jedzenia pomarańczy", który niejako podkreślał odmienność charakterów obu bohaterek. W moim subiektywnym odczuciuopowiadanie jest tylko jeden minus: mimo całej swej głębi opowiadanie nie wywołało u mnie zbyt silnych uczuć. Ot zachwyt nad warsztatem i myśli typu "dobry tekst". Niestety nic więcej. A przecież powinno wzruszyć, czy choćby zmusić do myślenia. Prawodopobnie jest to kwestia mojej spaczonej emocjonalności, więc się nie przejmuj ;) 6

Dobra, po raz kolejny totalnie nie rozumiem Waszych zachwytów. Napisane przyzwoicie (poza zaimkozą na początku), ale sama historia jest mocno przeciętna, a momentami wręcz nudnawa.

www.portal.herbatkauheleny.pl

komentarz trochę po  niewczasie, ale jak już się tekst przeczytało to wypada podzielić się swoimi odczuciami na jego temat. a myśli w mojej głowie pałętają się jak najbardziej pozytywne.
pomijając kilka niepotrzebnych powtórzeń (które mnie osobiście zawsze trochę kłują), opowiadanie jest naprawdę bardzo dobre.
5/6

Witaj!

 

Mam nadzieję, że jeszcze tu zaglądasz i przeczytasz to, co chciałbym Ci napisać. Masz talent i rób z niego dobry użytek. Wspaniale poprowadzona historia. Siedzę teraz i mi smutno. Wywołałaś u mnie emocje, a wywoływanie tekstem emocji to zawsze wyższy poziom wtajemniczenia. Tekst wciąga i czyta się go zatrważająco dobrze, mając na uwadze fakt, że tu się w sumie prawie nic nie dzieje... Ode mnie również w pełni zasłużone 5!

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Nowa Fantastyka