- Opowiadanie: Oatoris - Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Zima idzie. Nie ma co. Ledwie październik się począł, a już pola i leśne dukty śniegiem obwalone. Jakiż to kłopot dla wędrowców, a jakaż strata dla oka ludzkiego! Drzewa wszak też pogodą – a raczej niepogodą – zaskoczone. Nadal barwnym liściem przyodziane muszą teraz znosić ciężar mokrego puchu. A człekowi prostemu cóż za widok zostaje? Pochylonych gałęzi, połamanych konarów – ot, alegoria jesieni życia. Nie wiem jak wy, ale ja wolę obraz tej kolorowej starości, upstrzonej gamą radosnych barw.

Lecz ja nie o tym chciałem prawić. Toż to grzech przecie pergamin i inkaust na czcze rozmyślania marnotrawić. Zwłaszcza iż to wszystko pożyczone. Bez zgody opata Eustachego do tego. Oj nie byłby on zadowolony żem tak bez pytania, ale cóż poradzić skoro zgody i tak by nie dał?

No i znowu parę linijek pergaminu przepadło. Wybaczycie mam nadzieję. W taki ponury dzień różne myśli wszak do głowy przychodzą. Brakuje pracy w polu, czy przyklasztornym ogródku. Podczas roboty czas szybciej mija – sami z pewnością przyznacie. Zima więc najgorsza. Bo cóż w czasie jej trwania braciszkom zostaje poza modlitwą i kontemplacją nad życiem właśnie? Dlatego i mnie niekiedy różne myśli nachodzą.

A sumienie me rozerwane obecnie. Boć trzeba wam wiedzieć, żem niedawno z wyprawy, niemalże krzyżowej, powrócił. Oczywiście sama wyprawa mego sumienia nie zatruwa. W końcu przeciwko poganom – Prusom, skierowana, którzy rzekomo jakowegoś demona, albo i samego diaboła – jak twierdzą niektórzy – zawezwali, by gorliwych chrześcijan nękał. Jakżeby to z tak szlachetnej misji zrezygnować, zwłaszcza gdy sam opat na nią posyła?

Me rozterki niestety innej rzeczy się tyczą. Jestem prostym mnichem, Cystersem dla jasności. Reguły naszego zakonu przestrzegam… no, może niekiedy zbłądzę, ale któż nie błądzi. Przecież to rzecz ludzka, a i ja ułomnym człowiekiem jestem. Kłamać jednak nie lubię, nawet jeśli czasem okoliczności do tego zmuszą. A po powrocie z wyprawy zmusiły.

Opat mianowicie sprawozdanie z misji kazał zdać. No tom zdał. Żadnego szczególiku nie pomijając. Ojciec Eustachy – a jakże – pochwalił sumienność. Ale historię kazał zmienić, nieco urozmaicić, demoniczność demona podkreślić i podsycić, by większe obrzydzenie wśród wierzących wzbudzić. Wszystko to dla dobra Kościoła, w słusznej sprawie, a więc grzech to nie wielki, znikomy wręcz. Sam opat mnie o tym przekonywał. Jakże to nie zawierzyć słowom zwierzchnika? Napisałem tedy, co napisać miałem. Listy zostały wysłane i do księcia mazowieckiego Konrada i do księcia śląskiego Henryka. Tylko patrzeć jak wzmogą wysiłki i krucjatę na Prusów przypuszczą. Być może Szpitalników o pomoc prosząc, by jej efekt był lepszy niźli ostatnio. Pogan trzeba wszak wyplenić, aby na prawych chrześcijan nie napadali. Zdaje się więc, że sprawy ku właściwemu kierunkowi zmierzają. Ale sumienie wciąż nie daje mi spokoju. Dlatego owe słowa piszę, by mą duszę uspokoić i prawdzie honor oddać. A przy okazji o wspomnianym demonie wam nieco opowiedzieć. Bo choć to istota psotna, magią i nieczystymi siłami się zajmująca, to na zainteresowanie zasługuje.

Historia, którą wam przedstawię zdarzyła się ledwie parę miesięcy temu, w sierpniu roku pańskiego 1225. Dokładnej daty niestety nie pomnę. Może gdybym do klasztornych kronik zajrzał… Ale nie. Brat Innocenty ciekawski jest. Zaraz pytaniami by zasypał. Niewygodnymi zapewne. Zostawmy zatem tą kwestię.

Fakt jest faktem, iż podówczas do klasztoru naszego przybyło poselstwo od księcia śląskiego Henryka. Zaraz dało się poznać, że o poganach będzie mowa. W oczy rzucali się bowiem zakonnicy zwani przez wielu Krzyżakami – z racji świętego symbolu noszonego przez nich na płaszczach. Krzyżowcy jak się patrzy, z wielkimi mieczami u boku, których bym pewnie nie uniósł nad głowę. Towarzyszący im szlachcice wraz ze swymi szabelkami prezentowali się jakoś mniej groźnie, co nie oznacza, że mniej dostojnie. W końcu w gości przybyli. W byle czym pokazać się nie mogli. Co prawda ich piękne odzienie w czasie podróży się nieco przykurzyło, ale coby nie? Sucho jest, drogi rozjeżdżone, dziurawe, pył się wznosi od byle podmuchu. Wjechali więc na klasztorny dziedziniec brudni, ale z animuszem, choć z nie większym z jakim przystąpili do pochłaniania jadła i napitku przygotowanego dla nich podczas wieczerzy. Posilić się w spokoju nie było im jednak dane. Sielską atmosferę przerwał brat Marcin, przynosząc wieści z Mazowsza. Przysiadł się do suto zastawionego stołu i choć oczy jego z tęsknotą wtopiły się w skąpane w tłuszczu mięsiwo, jął opowiadać.

– Oj źle się dzieje bracia na włościach księcia Konrada. Prusowie spokoju nie dają tam nikomu – czy to chłop, czy szlachcić. Nawet na duchownych porywają swe pogańskie łapy. Niewiele brakowało a i ja nie wróciłbym do Łekna w jednym kawałku. Jednakże nie to budzi tam największą grozę – zawiesił głos i głośno przełknął ślinę na widok pieczonej kaczki znikającej powoli acz sukcesywnie w ustach jednego ze Szpitalników.

– To co budzi? Mówże wreszcie! – zniecierpliwił się szlachcić o sumiastych wąsach.

– Wybaczcie, alem z podróży. Głodnym nieco.

– Jadła starczy i dla braciszka, ale nie każ przecie nam czekać. Skoroś zaczął to skończ.

Brat Marcin wzdychnął raz i drugi.

– Nuże – pogonił go łysy mężczyzna siedzący obok mnie.

Gdyby tylko wiedział co to za pokusa sięgnąć po tak przyrządzone mięsiwo. I to w piątek! Zwykły mnich i w dzień powszedni takich smakołyków na talerzu nie ogląda.

– A bo powiadają, że pogany demona z piekła zawezwali.

– I w bajki brat wierzy? – parsknął łysy oblewając mnie miodem – co zmilczałem taktownie. – Pospólstwu różne rzeczy się w gały rzucają. Ostatnio na ten przykład chłopi próbowali mi wmówić, że widzieli topielca, który chciał ich wciągnąć pod wodę. Duchownego do hołoty musiałem wzywać by jezioro pokropił, bo się nawet zbliżyć do niego nie chcieli.

– Ale to nie żadne bajanie – nie ustępował Marcin. – I nie tylko chłopów się tyczy. Nie jeden szlachcić już ponoć z nim walczył i rady nie dał. Sam proboszcz pewnej parafii mi o tym mówił. Przez łzy zresztą, bo ta sama istota Najświętszy Sakrament zbezcześciła. Na własne oczy żem widział co z tabernakulum się stało. Ani opłatka, ani kropli wina mszalnego się nie ostało.

Zamilkł i przez chwilę w sali panowała cisza. Nawet kielichy nie wędrowały już do ust – takie wrażenie zrobiły na zebranych słowa brata Marcina. W końcu odezwał się milczący do tej pory Mikołaj – szlachcic, który już bywał u nas w gościnie.

– Zostawić tego nie można. Skoro demon na świętości się już porywa, to trzeba mu te łapy uciąć, by nie miał czym sakramentów plugawić.

– Razem z rogatym łbem – dorzucił zarośnięty Krzyżak.

– Niech się braciszek więc nie martwi. My tego stwora odeślemy tam gdzie jego miejsce. W końcu w tamte strony zmierzamy. Nie zaszkodzi po drodze gadziarstwo ubić – powiedział ze spokojem łysy szlachcić. – Proszę się częstować – dodał jeszcze, sięgając po pyszny placek z jagodami.

I tak oto wyklarowała się wyprawa przeciwko prusackiemu demonowi. A że opat Eustachy nalegał by i mnie do kompaniji dołączono, takom pojechał z nimi.

Wyruszyliśmy następnego dnia. Miało być skoro świt, ale rzecz jasna świt się nieco przeciągnął. Dość powiedzieć, że jeszcze na obiad się załapaliśmy. Lecz jak to mówią: co się odwlecze to nie uciecze. Summa summarum opuściliśmy w siedmiu klasztor w Łeknie – Siedmiu Jeźdźców Apokalipsy chciałoby się rzec.

Z początku podróżowało się nam dobrze. Bracia zapewnili wikt i opierunek, a swad było niewiele. Wreszcie i pierwsze wieści o szukanej przez nas istocie zaczęły się pojawiać. Czym bliżej Mazowsza i Prus tym więcej. Niestety wtenczas i warunki się pogorszyły. Najpierw zaczęło siąpić, aż w końcu lunęło dokumentnie. A że choćby lichej gospody złośliwy los nam na drodze nie stawiał, mokliśmy.

Nie trudno się chyba domyśleć, iż wpływ na atmosferę w kompani słota miała. O słownych utarczkach wspominać jednak nie będę, bo po co? Wystarczy przejść się do pierwszej lepszej karczmy, by samemu w takiej wziąć udział. Trzeba jednakowoż zaznaczyć, że Krzyżacy na tym polu naszym szlachcicom nie ustępowali. Jeden z nich, Godfryd von Sorza był nawet dość krewki. Nieraz musieliśmy go uspokajać. Jak się później okazało te liczne kłótnie w jego wykonaniu były zaledwie nieco wyrazistszą formą wymiany poglądów.

Prawdziwy wybuch gniewu Godfryda miał miejsce o dziwo w piękny, bezchmurny wieczór, zapowiadający nareszcie suchą noc. Nastroje przy wesoło tryskającym iskrami ognisku były lepsze niż ostatnio, ale afery to i tak nie powstrzymało. Poszło bowiem nie o błahostkę, a o piękny, zdobiony cennymi klejnotami miecz dwuręczny, który gdzieś się zapodział. Niefortunną okolicznością w sprawie był fakt, iż szlachcic Piotr Turkowski herbu Turoń swego czasu owym orężem się zachwycał. Toteż podejrzenie o kradzież zaraz na niego spadło. Więcej nie trzeba było…

– Mnie waść o kradzież posądzasz? Mnie?! Szlachcica? Wypluj zaraz to słowo nim po szablę sięgnę – wyrzucił z siebie zdenerwowany nie na żarty szlachcic.

– A kogóż mam posądzać? Wszyscy widzieli jakżeś wlepiał w niego chciwe gały. Do ręki chciałeś brać!

– Juże, potrzebny mi taki klok! – odkrzyknął na to pan Piotr.

– Jak kurduplu mój miecz określił? – obruszył się Godfryd. – Niech ino go odzyskam, zaraz obaczysz co potrafi.

– Nie zdążysz się zamachnąć, a już poczujesz zimną stal w swych wnętrznościach – zripostował Polak. – W taki bandzioch nie trudno trafić.

– No to teraz się zacznie – rzekł zza moich pleców Mikołaj. I jak zwykle wiele się nie pomylił.

Krzyżak w momencie poczerwieniał na twarzy, zacisnął zęby i pięści, i ruszył na przeciwnika. Do rękoczynów jednak niedoszło. Po dwóch krokach Szpitalnika zatrzymała szabla wyciągnięta przez Piotra w mgnieniu oka z pochwy. Niewiele brakowało, a Godfryd sam by się na nią nadział.

– Widzisz? Turkowski nie rzuca słów na wiatr – powiedział łysy szlachcic z drwiącym uśmieszkiem i wymownie ukłuł postawnego mężczyznę w wydatny brzuch.

– Pożałujesz – wycedził przez zęby Krzyżak i rzucił do kompana: – Miecz, Urlych!

Zaraz dało się słyszeć szczęk wyciąganej broni z pochwy. I to nie jednej. W migocącym świetle ogniska zalśniły dwa miecze oraz szabla Bogumiła, który dołączył do przyjaciela. Z przerażeniem stwierdziłem, że może polać się krew. Wskoczyłbym między nich, by temu zapobiec, ale sami rozumiecie. Cóż ja mogłem? Z krzyżem w dłoni między zbrojnych wchodzić? Podbiegłem tedy do pana Zaleskiego, który opodal stał o brzozę oparty.

– Panie Mikołaju, zróbże coś, bo się zaraz przecie pozabijają.

– Spokojnie bracie Wojciechu – on mi na to.

– Jakże mam być spokojny?

– A normalnie. Wy tam w tym klasztorze życia nie widzicie. Ja zaś żem się go naoglądał dość. I wie brat do jakiej konkluzji, doszedłem? Że lepiej między szable głowy nie wciskać. Niech sami rozstrzygną ten spór.

– Mikołaju, zlituj się.

Zabrzmiało to pewnie żałośnie, ale poskutkowało. Przykrych widoków oglądać nie musiałem. A do tych było blisko. Gdy się obróciłem zwaśnione strony akurat przestały obrzucać się obelgami i ruszyły na siebie. Zaszczękał metal o metal, w niebo wzbiły się iskry z kopniętego przez Bogumiła ogniska, mające zdezorientować jego rywala. Godfryd zamachnął się mieczem raz i drugi, przewracając niemal Piotra, który z trudem parował potężne ciosy. Oj marnie by się to skończyło gdyby nie wkroczył Mikołaj.

– Hola, panowie! Koniec rozróby! – zakrzyknął władczo.

Odgłosy walki umilkły natychmiast. Nawet las zamarł na moment, by po krótkiej ciszy rozbrzmieć pretensjami różnorakich ptaków. Także skonfliktowani mężczyźni szybko się ocknęli, lecz pan Zaleski nie dał im dojść do słowa.

– Uspokójcie się z łaski swojej. Głowa już mi od tego rumoru pęka. Zważcie, że w jednej kompani jesteście. Przeciwko prusackiemu demonowi w szranki przyjdzie wam stawać.

– Jak mam stawać w szranki, skoro ten kmiotek miecz mi…

– Licz się ze słowami! – przerwał Piotr Godfrydowi.

– To moją własność oddawaj!

– Spokój do cholery! – nie wytrzymał Mikołaj. – Sprawę kulturalnie trza wyjaśnić. Gdzie waść ten miecz zostawił?

– Jak to gdzie? Pod tamtym dębem, na jukach położyłem. Poszedłem się odlać, wracam, i go nie ma – wyjaśnił zakonnik, nie spuszczając wzroku z domniemanego złodzieja. – Tylko jeden z tu obecnych miał chętkę na mój oręż.

– Nie rzucaj waść słów na wiatr – powiedział z powagą pan Zaleski, gestem uciszając wyrywającego się do ciętej riposty Piotra. – Turkowski to nie głupiec – kontynuował. – Po co miałby okradać wprawionego w bojach krzyżowca, skoro może być okazja zabrać broń trupowi? Nie wiemy co jest nam pisane w potyczce z demonem.

– Czyli co? Mam puścić płazem tą kradzież?

– Tak. Ktokolwiek to zrobił nie jest wśród nas. A broń dla waszmościa na pewno się znajdzie.

– A choćby ja użyczę z dobrej chęci – rzekł z przekąsem Piotr Turkowski i wyciągnąwszy zza skórzanego pasa sztylet, rzucił go przed siebie.

Chciał zapewne efektownie wbić go w drzewo, ale ostrze omsknęło się tylko o korę, robiąc pokaźną szramę w pniu, i sztylet wylądował w krzakach. Mikołaj zaraz zgromił wzrokiem zaczepnego szlachcica. Na szczęście Godfryd von Sorza nie dał się już sprowokować. Rzucił tylko grobowym głosem: „Bez łaski" i odszedł do swoich tobołów.

Atmosfera do końca wieczora była już jednak gęsta i ponura. Wokół ogniska iskrzyło, ale do kolejnej konfrontacji nie doszło. Umiejętności pana Zaleskiego w zażegnywaniu sporów okazały się wręcz nieocenione.

Ranek następnego dnia był dalej nerwowy. Zarzewiem nowego konfliktu stał się owy sztylet, który nie wrócił do właściciela. Ile zaś było krzyków, gróźb i wyzwisk. Trudno zliczyć. Na szczęście swadę przerwał dość niecodzienny widok. Przez las, chyżym krokiem maszerowali chłopi uzbrojeni w kosy, widły, cepy – co ino w zagrodzie znaleźli. Scena sama w sobie dziwna nie była, ale zaintrygowało nas czemu jeszcze nie są w polu i gdzie w tak bojowym nastroju zmierzają.

– Hola, chłopy – zagadnął ich pan Bogumił. – Gdzie to się udajecie?

Mężczyźni stanęli jak wryci i poczęli się oglądać po sobie.

– Nie bójta się – uspokoiłem ich. – My są prawi chrześcijanie. Chcieliśmy tylko zapytać czy aby jakiego demona w okolicy nie ma.

– Jużci. Toż to my na niego właśnie idziem. O, ten tam wypierdek czortowi ledwie z garnca uciekł – rzekł stary chłop z cepem, wskazując może dziesięcioletniego chłopaczka kurczowo trzymającego grabie.

– Gdzie? – zainteresował się Bogumił.

– Niedaleko – odpowiedział słabym głosem mężczyzna, zastanawiając się pewnie czy aby kłopotów z tego nie będzie.

– Idziemy zatem z wami – zadecydował Krzyżak, którego imienia niestety przypomnieć sobie nie mogę. Inni już kulbaczyli konie, poza jedną osobą…

– A po co czas marnotrawić? – zapytał Piotr, patrząc na garstkę brudnych od ziemi ludzi. – Chłopom waszmościowie zawierzycie? Toż to hołota. Jakieś brednie im się przywidziały i od razu rumoru robią. Do roboty dziadów wysłać, niech…

– Pohamuj, panie Turkowski – rzekł Mikołaj, widząc kulących się mężczyzn. – Sprawę warto sprawdzić. A nuż to ten czart, którego szukamy.

Oczywiście Piotr Turkowski nie miał nic do dodania. Zarzucił swoje juki na konia i ruszyliśmy do miejsca gdzie rzekomo miał czyhać diabeł. Jak się okazało niedaleko.

– O. Tu – rzucił chłop, wskazując na zagłębienie w ziemi.

– O tym dole dziadzie mówisz? – zapytał nadspodziewanie grzecznie Godfryd.

– Mówiłem. Bata chwycić i złoić skórę nierobom. Nauczą się tedy…

– Zamilcz waść – uciszył go ponownie Mikołaj i zwrócił się do starca. – Mów. Co z tą dziurą?

– To nie dziura, a dół – rzekł wieśniak z powagą. – Czarci dół. O tam, na tej gałęzi czort siedział i nieszczęśników do tego doła spychoł, by takich połamanych i wrzeszczących w garze we wrzątku żywcem ugotować. Ledwom mego syna od takiego losu uratował. Chodź Stasiek – przywołał chłopca. – Powiedz panom rycerzom jak to było. Jak temu czortowi ogon dyndał, a jak się do rozpuku śmioł, gdyżeś do doła wpadł. Żem w życiu swem takiego paskudnego rechotu nie słyszoł. Pfu! – Splunął i przydepnął, jakby samego diabła miał pod podeszwą.

– I co? Brednie, nic więcej. Słyszał kto kiedy o czarcim dole? Dziadowi jak nic się we łbie…

– Zamknij się wreszcie! – przerwał Mikołaj już trzeci raz Piotrowi.

– Widzę, że coś Mikołaj dzisiaj nie w humorze – zauważył (słusznie zresztą) Bogumił. – Piotr tymczasem dobrze prawi. Czarci krąg to rzecz znana, ale czarci dół? To już chłopina sobie wymyślił. Chodźmy panowie. Nie ma co tu czasu marnotrawić.

– Ale czekajta – wtrącił się starzec. – Jak potrzeba to i ten krąg się znajdzie. Powiedzta ino co to jest.

– Ano gdy grzybki taki okrąg tworzą.

– Na co mu to mówisz braciszku? – rzekł do mnie Urlych, siadając już na konia. – Rozumu mu tym nie dodasz.

– Jest! Jest! – zawołał uradowany chłop. – Spójrzta ino. Tu grzybek, i tu grzybek, i tu, i tam jeszcze jeden…

– Dosyć stary. Zamiast szukać diabła w lesie, wracajcie do roboty.

– Ale…

– Żadne: ale. Chyba, że chcecie zachęty w postaci bata. Odpowiedni kijaszek zawsze się znajdzie.

Stanowczość Godfryda siedzącego dostojnie na koniu poskutkowała. Chłopi w mig znaleźli się na ścieżce, którą przyszli. My również ruszyliśmy w dalszą drogę. Nim odjechaliśmy, rzuciłem jeszcze okiem na dół, który tak wieśniaków zainteresował. Faktycznie kilka grzybków na jego obrzeżach rosło. Szkoda tylko, że muchomorów. A mnie tak marzyła się podówczas grzybowa…

Następny dzień był tym, którego nie zapomnę aż do śmierci. Jak zwykle zwinęliśmy obóz o poranku i bez większych ceregieli ruszyliśmy dalej. Traf chciał, że podróż wypadła nam przez niewielką wieś, której nazwy nie sposób zapamiętać – takoż wam jej nie przekażę. Jednakże nie ona była najważniejsza. Jak się okazało, w owej wsi wypadł kres naszej wyprawy. Już z daleka dało się zobaczyć wybiegającego w wielkiej panice z miejscowego kościółka księdza, który co nas ino ujrzał, zaczął drzeć się w niebogłosy.

– Ludzie! Pomocy!

W tym momencie, biegnąc w naszym kierunku zahaczył stopą o połę sutanny i efektownie się wypieprzył, lądując w błocie. O dziwo nic sobie z tego nie zrobił. Zerwał się natychmiast i z jeszcze większym wrzaskiem ruszył w naszym kierunku.

– Szatan! Ludzie, pomóżcie! Szatan kościół pustoszy!

Na te słowa od razu poszliśmy w galop. W końcu to nie był jakiś tam czart z dyndającym ogonem, rzekomo siedzący na gałęzi, a najprawdziwszy diabeł, i to nasz, tabernakulum pustoszący. Doskoczyliśmy zatem do księdza, który padł na kolana i rozpaczliwie błagał nas o pomoc. Chcieliśmy się czegoś od niego o kreaturze wywiedzieć, ale nie szło. Cały czas tylko o ratunek prosił oraz nad winami – ponoć przedniej jakości – rozpaczał. Zeskoczyliśmy więc z koni i udaliśmy się na spotkanie z demonem.

Próg świątyni przekroczyliśmy ostrożnie z wyciągniętym orężem w dłoni. Ja rzecz jasna ostatni, gdyż moją bronią był tylko prosty, metalowy krucyfiks. Przeciwko siłom nieczystym niby skuteczny, ale nie znam osoby, która bezgranicznie w to uwierzyła i dożyła sędziwych lat.

Kościółek był mały. Na drewnianych ścianach niewprawnie namalowano sceny biblijne, w których połapać się mogli chyba tylko sami parafianie. Nad ołtarzem górował za to misternie wyrzeźbiony krzyż, a pod nim równie dobrze wykonane tabernakulum, przedstawiające się obecnie nieciekawie. Prawdę mówiąc niewiele z niego zostało. Obok szczątków leżały porozrzucane kielichy i butelki po zacnym trunku – niestety puste. Jedynie aromat wskazywał, że księżula na winach mszalnych się znał i byle czego Panu nie ofiarowywał.

– A demon gdzie? – wyrwał wszystkich z osłupienia Godfryd.

Rzeczywiście sprawcy tego bałaganu nigdzie nie było widać.

– Uciekł – rzucił zawiedziony Bogumił.

– Jak uciekł, skoro tylko jedno wejście jest, a okna całe? – zauważył Piotr. – Widzielibyśmy przecie jak daje nogę. Chyba, że księżulek zapomniał wspomnieć, iż przyszedł na gotowe i żadnego szatana na oczy nie widział.

– A widział, widział – odrzekł posąg, stojący koło wejścia, który niespodziewanie ożył. Do tej pory zastanawiam się czemu nie zwróciłem na niego uwagi. Przecież takich maszkar w świętym miejscu się nie stawia. Nie ja jeden zostałem jednak zaskoczony. Wszyscy – łącznie z postawnym Godfrydem – aż podskoczyli, usłyszawszy głos nienaturalnej barwy.

– Zaraz sczeźniesz – rzekł potężny Krzyżak, sięgając po miecz. Problem w tym, że pochwa była pusta. Reszta kompani podobnie nie natrafiła na rękojeści swoich broni.

– Ki czort? – powiedział ze zdumieniem Piotr.

– No. Wreszcie słyszę swojskie słówka – zarechotał demon. – Uwielbiam ludzkie określenia mojej osoby. Może spróbujecie wymyślić coś nowego?

Szlachcice i Krzyżacy solidarnie myśleli nad tym gdzie podział się ich oręż i jak bez niego mają zgładzić stojącą przed nimi poczwarę. Czart jakby wiedział co ich nurtuje i zdradził nam tę tajemnicę.

– Tam – wskazał ogonem za siebie na leżące w stosie szable i miecze. To jeszcze bardziej nas zdezorientowało.

– Nie mogłem przecież pozwolić byście splamili krwią ten święty przybytek – wyjaśnił drwiąco. – Nikt nie chce odzyskać zguby? Tak myślałem – rzekł po chwili z ironią w głosie.

Nikt oczywiście nie był na tyle głupi, by na drwinę zareagować i po swoją własność się udać. Przecież istota piekielna na drodze stała. Kto o zdrowych zmysłach chciałby ją wymijać?

– Coś mało rozmowni jesteście. A w podróży…

– Mój miecz! – wyrwało się Godfrydowi na widok swojej zguby, która niedawno taką awanturę wywołała, a teraz spoczywała na szczycie kupki.

– Nareszcie. Już myślałem, że nikt nie zauważy. Ale było z nim zabawy – pisnął demon uradowany. – Takie spektakle lubię – dodał przeciągle.

– Jak… – zaczął Krzyżak, ale nie skończył.

– Jak go zabrałem? Wybaczcie – jął wyjaśniać – ale nie lubię zdradzać mych tajemnic. Mogę się wam tylko przyznać, że zabawa była przednia. Dopóki oczywiście on jej nie zepsuł – powiedział z wyrzutem, wskazując pana Mikołaja.

Myślałem, że szlachcic zaraz zginie. Zapali się na ten przykład samoistnie. Ale nie. Nic się nie wydarzyło. Czart za to poruszył inną kwestię.

– A ten wczorajszy dół? – rzekł akcentując ostatnie słowo i robiąc przy tym dziwną minę – nie wiem czy miała nas rozbawić czy przestraszyć. – Myślałem, że pęknę – kontynuował. – Prości ludzie są najlepsi. Pośmiać się z nich można co niemiara.

– Czyli jednak mieli rację – szepnął Bogumił.

– Mieli? – podniósł głos demon. – Nie do końca. Prawda, chłopak widział jak wylegiwałem się na konarze, dyndając przy tym ogonem. Lecz o garze nic mi nie wiadomo. Nawet dół to nie moja robota. A że dzieciak się zapatrzył na moją dość oryginalną urodę i wpadł do niego – cóż poradzę. To jednak w chłopach lubię. Wszystko potrafią wyolbrzymić i przeinaczyć. Dawniej nawet ofiary mi składali. Brzucha pustego nigdy nie miałem. Nie to co teraz.

– Jeszcze darów byś chciała paskudo?! – odważył się Piotr. – Może w podzięce za bezczeszczenie Sakramentów Świętych?

– O przepraszam – przerwał zaskakująco grzecznie diabeł. – Cóż poradzę, że tam gdzie kapłan, tam najwięcej żarcia jest?

– Ty poczwaro! – zakrzyknął jeden z Krzyżaków i z pięściami chciał się rzucić. Dobrze, że kompani go przytrzymali.

– Ale opłatków nie ruszam – rzekł jakby usprawiedliwiająco czart. – Tylko raz spróbowałem. Z ciekawości. Ale ścierwo to. Nie na moje podniebienie.

– Czego chcesz – rzucił, jak zawsze rzeczowy, Mikołaj.

– Ja? Jadła, napitku i rozrywki. Czyli wiele się od siebie nie różnimy.

– Puścisz nas cało? – zapytałem ostrożnie. Wstyd się przyznać, ale skórę swą cenię i do życia wiecznego śpieszno mi nie jest. Odpowiedź na szczęście podniosła mnie na duchu. Nie powiem.

– A czemu by nie? Krew mnie nie kręci. Chyba, że ktoś inny ją przelewa.

– Zaraz ją zobaczysz, jak cieknie z twego cielska – wycedził Godfryd.

– Niejeden już tak mówił – machnął ręką demon. – Moja obecność tu chyba wiele wyjaśnia co z tych gróźb zostało. Zaraz was opuszczę, skoro widok mój tak was sierdzi. Nim to jednak zrobię, zabawmy się jeszcze. Jak mnie nazwiecie?

– Co to, imienia nie masz? – zapytał Bogumił.

– Jeszcze czego – obruszył się czart. – Byle komu przedstawiał się nie będę.

– W zgadywanki mamy się zatem bawić?

– A czy ja powiedziałem, że ktoś me imię zna? Lubię zwyczajnie twórczą pracę waszych ludzkich umysłów. Dla Prusów jestem na ten przykład Perkunisem, a na tych terenach byłem zwany Perunem. Ech… – zamyślił się. – Szkoda, że to określenie wychodzi z użytku. Brzmi tak dostojnie. To jak? – wrócił do tematu. – Wymyślicie coś? Tylko proszę. Żaden diabeł, czort czy rokita. Te nazwy już mi się przeżarły. Na okrągło je słyszę. Bądźcie bardziej oryginalni. Puśćcie wodze fantazji.

– Zachciało się poczwarze zabaw – rzekł półgębkiem Urlych.

– Poczwara też słaba…

Na nieszczęście dla spragnionej rozrywki istoty nie mieliśmy tego dnia głowy do wymyślania fikuśnych określeń. Demon przyjął to ze spokojem, co my przyjęliśmy z ulgą.

– W takim razie pora się rozejść – zdecydował w końcu. – Poszukam jakichś chłopów. Oni przynajmniej nigdy mnie nie zawodzą. Broń możecie sobie zabrać, ale gdy wyjdę za próg.

Czart się odwrócił i zamiatając ogonem ruszył do wyjścia. Nikt go nie zatrzymywał. Dopiero gdy był przy drzwiach, Piotr rzucił za nim:

– A mój sztylet gdzie?

– Tam gdzieś go zostawił – odpowiedział przez ramię czart.

– Nigdzie go nie zostawiłem! – zaprzeczył szlachcic.

– W krzakach leży.

– Gdyby leżał to bym go znalazł – upierał się Piotr.

– Gdybyś krzaki rozgarnął, to byś znalazł – uściślił demon.

Po tych słowach znikł za drzwiami.

– Czemuś waść lepiej nie poszukał tylko mnie o kradzież posądzał? – zapytał Godfryd.

– Trzeba było bezzasadnej kłótni wcześniej nie wszczynać, tobym tak nie pomyślał – odparł Piotr i kwestię sztyletu uciął.

A ja sobie tak myślę, że panu Piotrowi zwyczajnie łapy między kolce nie chciało się pchać. Bo krzaczek, o którym mowa, mały nie był, a kolce też niczego sobie.

Tak czy owak, w ten sposób skończyła się nasza wyprawa na demona, którego imienia poznać nie było nam dane. Kompani moi poniewczasie wybiegli jeszcze za nim, ale napotkali tylko wieśniaków, którzy nie widzieli, by jakaś kreatura z kościoła wychodziła. Zapewne z jakowyś czarów lub innych nadnaturalnych technik korzystał. Summa summarum przepadł jak kamień w wodę.

Na tym opowieść mą mógłbym skończyć, lecz jedną rzecz należałoby jeszcze wyjaśnić. Konkretnie czemu Krzyżacy i szlachcice księcia Henryka sami relacji z wyprawy nie zdali, tylko jam musiał listy wystawiać. Ano niestety – z przykrością to piszę – nie mieli okazji.

Mianowicie. Po całym zajściu postanowiliśmy wrócić się po sztylet pana Piotra. Szkoda go bowiem było tak na pastwę losu w krzakach zostawiać. Dojeżdżaliśmy już na miejsce gdy lać mi się zachciało. Zszedłem tedy z konia i potrzebę załatwiłem. Kompania mnie jednak trochę odjechała. Podobnie jak koń, którego przywiązać do jakiej gałązki mi się nie chciało. Gdy po niego zmierzałem przydarzyła mi się rzecz niesłychana… Wpadłem do doła. I to nie byle jakiego, bo czarciego, o którym już opowiedzieć okazję miałem. Kiedy próbowałem się z niego wygramolić, zaczęło się. Krzyki, rżenie koni, szczęk oręża. Zrobiło mi się gorąco jakbym do garnca z wrzątkiem wpadł. Wrzaski Godfryda od razu dały mi znać, że to prusacki napad. Bałem się jak cholera. To spotkanie z demonem przeżyłem, by od prusackich dzid pomrzeć? – przeszło mi przez myśl. Na szczęście dół od takiego losu mnie ocalił. Komu bowiem do głowy przyszedłby pomysł, że w dziurze ukrywa się jeszcze pewien mnich? Dla mych kompanów była to niestety ostatnia walka. Sami z tego padołu jednak nie odeszli. Zabrali ze sobą kilku pogan, ale szans nie mieli. Szkoda mi ich szczerze. Modlitwy w ich intencji nie skąpię. Ale cóż poradzić. Kiedyś umrzeć trzeba, a dla wojownika zginąć w bitwie to ponoć zaszczyt. Nie mnie to rozsądzać.

No. Od razu lżej na sercu. Sumienie me też już chyba zadowolone. Pora więc kończyć. Na modlitwę trzeba się udać. Ubytku inkaustu i pergaminu nikt nie zauważy, w przeciwieństwie do nieobecności na popołudniowym nabożeństwie…

Koniec

Komentarze

Jakoś nie wciągnęło mnie to opowiadanie.Niestety, słabe.

Nawijankę masz niezłą, ale naciągane to strasznie. Początek, rozumiem, miał wprowadzić w klimat. Sam w sobie, fajnie się czytał, ale jako element opowiadania, to tak nie do końca mi pasował. Wypadasz też często ze stylizowanej konwencji. Słowa: "lać mi się chce", "kurdupel", "spokój, do cholery", nijak mi nie pasują do reszty.
Najsłabiej wypada cała scena z diabłem w kościele. Jak parodia, teatrzyk. Główna scena opowiadania, kulminacja, a Ty zrobiłeś z tego taką nijaką pogadankę i ze strasznego diabła, takie nie wiadomo co.
Realia: zadbałeś o to, żeby działo się w odpowiednim czasie- rok 1225, i żeby umieścić zakony, które chrystianizowały Prusy: cystersi i świeżo przybyli Krzyżacy ( zwani Zakonem Szpitalników). To ci się chwali.
Szkoda, że potknąłeś się na realiach kościelnych: w tabernakulum nie przechowuje się wina mszalnego. Może nie to miałeś na myśli, ale pisząc o pustych butelkach i rozbitym tabernakulum, to właśnie sugerujesz.
Suma sumarum, daję ci 3

Stylizacja wyszła Ci dosyć kiepsko i nierówno. A co do tekstu, to, na mój gust, za duzo tu lania wody, za mało konkretu.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tekst jest - że tak powiem - słabo zbalansowany. Mam na myśli to, że raz składa się z ciężkich, przydługich opisów by po chwili przejść w niby-dynamiczny dialog. Napisałam "niby" ponieważ dialogi też trochę się ciągną. Nie są na tyle zabawne i zajmujące, by na dłużej przykuć uwagę. Wstęp jest całkiem fajny i rozmowa z demonem w sumie też. Niestety za mało tu akcji i humoru, a za dużo zbędnej waty. Czytając, czułam się jakbym oglądała niskobudżetowy film - fantasy bez "drogich" efetów specjalnych i scen akcji. Tak pewnie wyglądałby książkowy Wiedźmin, gdyby pisano go na podstawie filmu, a nie odwrotnie. Jest w tym pomysł i kilka niezłych scen, ale większość opowiadania to zmarnowany potencjał.

No cóż. Dzięki za opinie i przede wszystkim wytknięcie słabych punktów. Mam nadzieję, że kolejne opowiadanie będzie już lepsze :)

Nowa Fantastyka