- Opowiadanie: adamas - W służbie Jej Króloewskiej Mości (SZABLA I KONTUSZ 2011)

W służbie Jej Króloewskiej Mości (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W służbie Jej Króloewskiej Mości (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Pan Achacy Prądzyński herbu Zadora, rodem z Kaszub, wąsaty szlachcic słusznej postury, nie zdziwił się, kiedy strojny pachołek poprowadził go wprost do komnat królowej. Maria Gonzaga, w Rzeczpospolitej znana jako Ludwika, gdyż imię Maria zastrzeżone było dla Najświętszej Panienki, nieraz sprowadzała rycerza na swe pokoje. Pan Achacy sondował dla niej nastroje wśród szlachty, niezbyt chętnej królowej, doręczał tajne poselstwa, słowem: przebywał w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Ludwika Maria usilnie pragnęła zjednać bowiem stan szlachecki dla swego pomysłu. Po Janie Kazimierzu, któren coraz słabszy był, na tronie Rzeczypospolitej królowa widziała bowiem Francuza, Wielkiego Kondeusza, jego syna, Henryka d'Enghien, względnie synowca, księcia Karola. Na poparcie tej kandydatury nie stroniła środków, z własnej kiesy rozdawała prezenty i podarunki. Na razie, co Prądzyński przyznawał, z pewnym pozytywnym skutkiem, jednak nadal niewspółmiernym do wydawanego złota. Doprowadziła nawet do ślubu jednej z panien ze swojego fraucymeru, Marii Kazimiery d'Arquien z Janem Sobieskim herbu Janina, wodzem bitewnym, o którym prawiono, że swymi przewagami wojennymi gotów przyćmić sławę imć pana Stefana Czarnieckiego, i który, prawiono, pobije Moskwę, Turka i Tatara. Najlepiej za jednym razem.

Pachołek otworzył drzwi do komnaty a szlachcic, wiele nie myśląc długo, wtoczył się do środka. Ludwika Maria siedziała na tronie. Prądzyński skłonił się dwornie i przyjrzał królowej. Dawniej uważana była ona za wzór piękności, jednak czasy te minęły bezpowrotnie. Małżonka dwóch królów, władczyni Rzeczypospolitej, wyglądała bardzo słabo. Przez serce Prądzyńskiego przebiegł skurcz. Możliwe, że to już ostatnia wiosna Jej Mości.

– Pan Achacy, jakże miły memu sercu – powitała go ciepłym słowem, a Prądzyński tylko pogłębił ukłon.

– Pani, toż to stary opój – szepnął dość głośno, tak by szlachcic usłyszał, stojący podle tronu zaufany dworzanin, Dupont, który nigdy nie ukrywał, że Achacego nie lubił.

– Niech Wasza Mość wybaczy – Prądzyński wciąż w ukłonie spojrzał na dworzanina – Aleć przypomnieć muszę przysłowie: człek nad apetyt jeść nie może, pić może. A poza tym, co nawet w obcych stronach znają i potwierdzają: in vino veritas! I przypomnieć pragnę, że mięsopust roku pańskiego 1667 właśnie ku końcowi zmierza. Grzech to, nie uczcić tego!

– Nie unoście się, panie Achacy – uśmiechnęła się królowa i wzrokiem skarciła Duponta – Mówiłam, wyście mili memu sercu.

– Stokrotne dzięki za te słowa, Wasza Miłość. Są jak balsam na moją duszę.

– Dobrze – głos Ludwiki Marii stężał – Ale do rzeczy. Słyszeliście, waćpanie, nazwisko Twardowski?

Prądzyński zastanowił się. Coś kołatało mu pod czaszką. Podkręcił wąs, jak zawsze czynił, gdy usilnie myślał. Nagle do głowy przyszedł mu pewien koncept.

– Nie mówicie, Wasza Miłość, o tym słynnym czarowniku? Któren miracula wydziwiał był swego czasu w Krakowie? – zapytał.

- Le sorcier? – zakrzyknął po francusku stojący po drugiej stronie tronu jezuita, brat Francesco, Normandczyk z pochodzenia i spowiednik królowej – Pani! Le sorcier?

– Ciszej, ojcze – skarciła go Ludwika Maria – Oczywiście, że nie o nim mówię – z piersi jezuity wydobyło się westchnienie ulgi – Mówię o jego wnuku – ojciec Francesco głośno wciągnął powietrze.

Prądzyński skłonił się.

– Wasza Miłość – rzekł – Toć on ze sto lat mieć teraz będzie.

– To czarodziej, głupcze – wtrącił Dupont – Pewne, że nie jest starym grzybem.

– Ciszej -Ludwika Maria popatrzyła na stojącego przed nią wąsatego szlachcica – Samiście mówili, waćpanie, że Kondeusza partia słaba, tak? – Prądzyński potwierdził ukłonem – Trzeba więc zrobić coś, by była mocniejsza.

Pan Achacy zadrżał. Królowa chciała użyć diabelskich sił by wprowadzić na tron Rzeczypospolitej swego kandydata.

Pro bono publico – wyjaśniła, widząc wyraz twarzy Prądzyńskiego – Z Bożej Łaski król w Rzeczypospolitej włada. Nie znamy, panie Achacy, dróg, jakimi On się kieruje, ale wierzaj mi: jeśli Pan, w woli swojej, od nas się nie odwrócił, to i Twardowski dopomoże, jeszcze tym uczynkiem duszę swą ratując. Bo Kondeusz na tronie to silna Ojczyzna. Zapamiętaj to sobie!

Szlachcic skłonił się. Królowa miała rację: wola Nieba w różnych cyrkumstancjach się objawia. Jeśliby Twardowski miał Ojczyznę pomóc zbawić, to nie dyabelska, a anielska będzie to sprawka.

– Sprowadźcie go nam – zażądała Ludwika Maria i wyciągnęła rękę z pierścieniem.

Pan Achacy, służący wiernie królowej jeszcze za króla Władysława przyjąwszy rozkazy i pierścień, ucałował dłoń monarchini i wyszedł. Oddalając się czuł na sobie zły wzrok ojca Francesco. Jezuity mowa królowej absolutnie nie przekonała. Pomazańcy boży! Królowie! Będą się bratać z czarnoksiężnikiem, sługą szatana. I to pro bono publico! Co za pogański kraj! Trzeba coś zrobić. Ad maiorem gloria Dei!

 

***

 

Ojciec Francesco wkroczył do gabinetu arcybiskupa wprowadzony przez sekretarza, człowieka o ponurej twarzy i morderczym wzroku. Mikołaj Prażmowski herbu Bielina, od roku arcybiskup gnieźnieński i Prymas Polski, siedział przy mocnym, dębowym stole. Młodszy sześć lat od królowej Ludwiki był jej zaufanym, podobnie jak ona przekonanym o konieczności oddania tronu Rzeczypospolitej możnym francuskim Kondeuszom. Ojciec Francesco zauważył, że dostojnik wygląda niezbyt zdrowo. Może nie po chrześcijańsku było więc naskakiwać na niego, ale jezuita nie miał wyboru.

– Wasza Ekscelencjo – zaczął – Czemuż to pozwalasz, by królowa nasza, Jej Mość Ludwika w pakt z diabłem wchodziła, czemu wzywać każe czarnoksiężnika? Wasza Ekscelencjo! Toż to zdrada!

Arcybiskup zmierzył go chłodnym wzrokiem. Pod tym spojrzeniem jezuita spuścił głowę i cofnął się o krok. Wiedział, że pomylił adresy. Był niemal pewien, że dostojnik wie o Twardowskim, ba, mało tego, sam mógł ten pomysł Jej Mości podsunąć.

– Ty chudopachołku zawszony – powiedział cicho Prażmowski – Co mi tu imputujesz?

– Ekscelencjo. Toć pakt z diabłem jest…

Episcopus sum. Princeps in Ecclesia – warknął arcybiskup – Pamiętaj o tym. To ja mówię, co jest diabolus, a co nie. Ego locuta, causa finita! A poza tym, powiem ci jeszcze jedno. Nawet jeśli, posłuchaj i zapamiętaj, nawet jeśli to jest diabelskie nasienie, to sprawię, że zadziała ad maiorem gloria Dei, gloria Poloniae. Dla Rzeczypospolitej lepszych czasów. Ad feliciora tempora! Nie myśl, że nie wiem, co szaraczki stękają. Nie widzi im się króla zamorskiego. Piasta chcemy, mówią. Słuchaj mnie. Nie dopuszczę do tego. Musimy mieć silnego króla, nie jakiegoś szlachetkę. Karol, książę Longueville, synowiec Kondeusza. Sojusz z Francją. A Twardowski? Nim się nie przejmuj.

– Ekscelencjo…

– Oddal się.

Kiedy tylko drzwi się zamknęły i na korytarzu ucichły kroki zakonnika, Mikołaj Prażmowski ruszył do królowej. Kiedy stanął przed tronem, jeszcze dyszał.

– Pani – zaczął – Był u mnie ten jezuicki normandzki piesek, ów Francesco. Krzyczał coś o pakcie z diabłem, z czarnoksiężnikiem Twardowskim. Może to zaszkodzić naszym wspólnym interesom! Wiecie wszak: Piast na tronie to auctor lamentorum, profusionum sanguinis et universae in regno miseriae. Sprawi płacz i nędzę w Rzeczypospolitej.

– Nie bój się -Ludwika Maria Gonzaga uśmiechnęła się – Naszą sprawę w dobre ręce powierzyłam.

– Wierzę, pani – arcybiskup skłonił głowę nie do końca przekonany.

– Pan Achacy Prądzyński, bardzo miły memu sercu, zgodził się doprowadzić do mnie owego Twardowskiego, któren jest magus zawołany – królowa Ludwika pozwoliła sobie na następny uśmieszek – Pan Achacy to wypróbowany rycerz, drogi Mikołaju.

– Wierzę pani – powtórzył kapłan – Wierzę.

Nie powiedział nic nadto, ale widział coraz więcej zmarszczek na twarzy królowej. Lepiej, pomyślał, aby pan Prądzyński nie zawiódł. I żeby ten parszywy jezuita nam nie namieszał.

 

***

 

Zima dobiegała końca, lecz w głównej izbie karczmy należącej do miejscowego plebana nadal płonął ogień. Z kuchni dolatywał aromat gotowanej kaszy, śmierdział też śledź – w końcu w najlepsze trwał jeszcze Wielki Post. Pan Achacy Prądzyński herbu Zadora siedział przed opróżnioną nieledwie przed chwilą miską i czekał. Kiedy usłyszał otwierane drzwi wejściowe ciekawie zerknął w tamtą stronę. Tym razem też się rozczarował, nie tego gościa wyczekiwał. Na widok nietrzeźwego szlachetki wtaczającego się do karczmy Prądzyński skrzywił się tylko. O, mores, o tempora! W Koronie raz dwa by go obili, ale tu, na Ukrainie, na Dzikich Polach, nikt się postem nie przejmował. No, chyba że prawosławna czerń albo jakiś pobożny Kozak. Szlachta, która tu się zjawiała, miała inne zapatrywania, i obowiązki też nie rycerskie. Za pijanym rycerzem do zadymionej i brudnej izby ostrożnie wlazła chuda postać, wysoka ponad miarę, z odstającymi potwornie uszami. Szybko zlokalizowała pana Achacego i sprężystym krokiem podeszła do zajmowanej przezeń ławy. Z bliska indywiduum to wyglądało jeszcze potworniej – bladą twarz pokrywały liczne pryszcze a i w uzębieniu znać było znaczne ubytki.

– Jest, panie – postać skłoniła się rycerzowi – W żydowskiej siedzi oberży.

– Czemu nie tu? – odparł Prądzyński.

– Pono boi się, że go pleban rozpozna, że magus, i że biskupią anatemą obłożon.

– Idziemy – zadecydował rycerz – Prowadź, Jaśko.

Jaśko, ohydny drab i giermek Prądzyńskiego, skłonił się i ruszył do drzwi. Mimo swego wyglądu i parszywego charakteru pan Achacy lubił swojego sługę. Mało tego. Jaśko był jedyną chyba osobą, której szlachcic ufał bezgranicznie. Razem przeżyli już niejedną przygodę w służbie Jej Królewskiej Mości, zresztą poza nią także. Prądzyński zostawił na ławie skromną zapłatę, przywdział kożuch i czapkę z bobrowego futra i także opuścił szynkwas.

Na dworze było chłodno, dużo chłodniej niż w izbie, jednak w powietrzu czuć już było zbliżającą się wielkimi krokami wiosnę. Tu, na Ukrainie, bywała ona piękna, chyba najpiękniejsza w całej Rzeczypospolitej. Kiedy na dobre tylko mijały mrozy i zniknęły resztki śniegów szerokie stepy zamieniały się w kwietne kobierce, pełne wrotycza, sasanek, miłków i niezapominajek. Zresztą już teraz błoto chlupało pod nogami. Prądzyński westchnął do nie tak odległych wspomnień, kiedy zdarzało mu się wojować na tych ziemiach z Tatarem, Kozakiem czy Moskalem. Przerwał jednak miłe rozmyślania, bo o to Jaśko wskazywał mu już żydowską karczmę. Choć mniejsza od tej należącej do plebana schludniej była utrzymana – żeby wejść do środka nie trzeba było brodzić po kostki w błocie, czy też w tym, co za błoto w tych okolicach uchodziło. Wewnątrz też było przytulniej. Kiedy tylko weszli doskoczył do nich usłużny Żyd, odziany w czarny chałat i takąż myckę. Pokłonił głowę, lecz Prądzyński odprawił go ruchem dłoni, a sam obrzucił spojrzeniem wnętrze. Na dwóch ławach spało kilku Kozaków, obok których siedziała znudzona, lecz zapewne także pijana niewiasta wiadomej profesji. Towarzystwo nie przeszkadzało dwójce łyków, pałaszujących skromną porcję kaszy i siedzącemu w kącie osobnikowi. Rycerz spojrzał na swojego giermka. Jaśko wolno kiwnął głową. Achacy wsadził ręce za pas i nie zdejmując choćby czapki ruszył w stronę owego człowieka.

– Pan Achacy Prądzyński herbu Zadora – skłonił się z pełną galanterią, kiedy stanął przed stolikiem nieznajomego – Imć pan Twardowski, jak sądzę?

Mężczyzna zmierzył Prądzyńskiego wzrokiem. Był młody, rycerz zdziwił się, ale zaraz poprawił. Młodo wyglądał. Nie dał by mu więcej lat niż sobie. Z bladej twarzy, ozdobionej kruczoczarną czupryną i takimż wąsem spoglądały na Achacego stalowe oczy.

– A jeśli to ja? – zapytał.

– W takim razie mam do waści interes – Prądzyński pochylił się nad stołem – Intratny interes. Może z tego być niezłe emolumentum dla waści.

Czarownik uśmiechnął się i powiódł dłonią dookoła.

– A czegóż więcej mi trzeba? Mam tu jadło, napitek. Ba, ciepło. Gdy zechcę, mogę mieć wszystko.

– Zechciejcie więc przyjąć moją propozycję – Achacy także się uśmiechnął.

– Czemuż to? – Twardowski zmrużył szare oczy – Słucham?

Prądzyński wolno sięgnął do wiszącej u pasa sakwy i wydobył z niej pierścień, dar królowej Ludwiki Marii.

– Cóż to za świecidełko, panie? Zapomniałem, jak wasze miano.

– Achacy Prądzyński herbu Zadora. To pierścień miłościwie nam panującej Jej Wysokości…

– Dość – gestem dłoni przerwał mu Twardowski – Myślisz, panie Zadorczyk, że pójdę na łańcuch królowych, królów, magnatów? Jak mój dziad? Otóż mylisz się, szlachetko. Tu mam wolność. Tu moje asylum.

– Rozumiem – warknął Achacy – Po dobroci nie pójdziecie, choć sama Królowa wzywa? Ad feliciora tempora. Dla dobra Rzeczypospolitej!

Czarownik parsknął.

– Nie, rycerzyku. Ani mi się śni. Constitutum.

Prądzyński chwycił za szablę, a asystujący mu Jaśko jak cień wysunął się zza pleców z grubą pałką w dłoni gotów pojmać Twardowskiego.

– Nie po dobroci, to po złości. W pętach do Warszawy was wezmę!

To rzekłszy wraz z Jaśkiem skoczyli na czarownika. Twardowski jednak zaśmiał się tylko i strzelił palcami. Kiedy już szlachcic ze swym sługą podnieśli się z ławy i stolika po czarowniku został tylko szary jak jego oczy dym.

 

***

 

Trzeba było przyznać, że Kozak bardzo szybko przetrzeźwiał. Zresztą, któżby tak nie uczynił, jeśliby drab pokroju Jaśka raz zarazem zanurzał mu łeb w beczce lodowatej wody, stojącej na tyłach żydowskiej oberży. Co prawda Parch protestował, ale pan Prądzyński wpierw obił mu mordę a potem rzucił dukata. Gdyż miał gest. I zabrał pijaną ofiarę.

Pomiłujte, wielkodusznyj pane! – stęknął Kozak, ale Jaśko silnymi dłońmi zanurzył go z powrotem.

– Będziesz gadał? – warknął giermek kiedy już go wyciągnął.

Pomiłujte… – zaczęła jęczeć ofiara, ale wypowiedź znów przerwał jej bulgot lodowatej wody.

Abrennuntiat? Odmawia odpowiedzi? – zapytał przypatrujący się całej scenie z lekkim-li tylko zainteresowaniem pan Prądzyński.

– Nie chce, łajza, mówić – Jaśko ukazał szczerbaty uśmiech.

– Podtop-że go jeszcze trochę.

– Jak pan każe!

Kiedy wreszcie giermek wypuścił Kozaka ze swoich rąk, mężczyzna bezwładnie osunął się na ziemię.

Pane Lach – jęknął - Czomu?

Pan Prądzyński podszedł do leżącego i ukucnął przy nim.

– Po temu, bratku, że masz nas zaraz zawieźć do jakiejś wiedźmy – szepnął do ucha Kozakowi – Wiem, że wy, szczurze pomioty, niecnoty, lebiegi, apostaci, zawsze macie takie białogłowy, co dyabła w dupę całują. Takiej potrzebuję. Rozumiesz chłopie?

Nie znaju ja! – niemal krzyknął Kozaka – Pomiłujte!

– Jaśko – Achacy wstał i odszedł kilka kroków do tyłu.

Sługa z ochotą podniósł mężczyznę z ziemi, ten jednak usiłował się wyrywać. Jaśko bez namysłu zdzielił go kułakiem w kałdun. Kozak zwymiotował i padł na kolana.

– Zabiorę was tam, pany Lachy – stęknął – Tak budie. Ale krzywdy mateczce nie uczynite?

Verbum nobile – poważnie powiedział Prądzyński – Potrzebna nam jest żywa, a jeszcze jakiś profit mieć z tego będzie.

 

***

 

– Tak, mój drogi Francesco – Piotr Paczanowski, prowincjał na Polskę zakonu Towarzystwa Jezusowego zakasłał, bardzo brzydko zakasłał – To poważna sprawa, co mi przynosisz. Obawiam się, że sam sobie z tym nie poradzę…

Mon Dieu! – krzyknął młodszy jezuita – Ojcze!

– Tak, tak, moja ziemska służba w armii Pańskiej powoli się kończy – Paczanowski pokiwał głową, po chwili jednak podniósł głos – Ale nie zostawię tak tego! Nie będzie mi Francuzica kalać Świętej Korony Polskiej! O nie! W tym kraju dostatecznie dużo dyabła mamy, bracie Francesco, żeby jeszcze władcy jego w zmowie z nim byli! Ile to lat minęło, jak czerń na Ukrainie za namową popów obmierzłych Andrzeja Bobolę umęczyła? A Lipkowie? Jeden w drugiego bisurmany, psie syny, Mahometa sługi! Cała Żmudź heretycy! W miastach Żydy! Tak, bracie Francesco! Myśmy antemurale Christianitatis. Nie dopuścimy do tego, by się pan dyabeł Twardowski po sejmach plątał, by do szopy elekcyjnej zaglądał, o nie!

Tyradę prowincjała przerwał straszny atak kaszlu. Starszy zakonnik zwinął się niemal w kłębek z bólu. Wreszcie przestał dychać i popatrzył na młodszego jezuitę przekrwionymi oczami.

– Twoja w tym głowa, bracie Francesco – wycharczał – Zostawię list memu następcy. Wszystko masz zrobić, aby imć dyabeł nie dotarł do Warszawy. A najlepiej, jeśliby pani królowa o tym się nie zwiedziała…

 

***

 

Pan Prądzyński, Jaśko i będący im przewodnikiem Kozak wjechali do zarośniętego wąwozu. Gęste krzaki, obwiązane pędami jakichś pnączy, ścigały się o promienie słońca z karłowatymi drzewami – i te, i te tu i ówdzie poczęły już puszczać pierwsze wiosenne pąki. Pośród bezlistnych jeszcze łodyg widać było czarne kleksy gawronich gniazd. Słowem, nie wyglądało, aby okolica była zamieszkana. Rycerz skinął na swego giermka.

– Stój, chamie! – wrzasnął Jaśko – Gdzie lecisz? W te krzaki?

- Pane – Kozak wstrzymał konia i podjechał do Prądzyńskiego; skłonił się – Wslowitem, bude tak! Tam wid'ma!

Pan Prądzyński pokręcił głową.

– Jeśliś, psi synu, pułapkę jaką wykoncypował, marny twój los – warknął.

Nikoyj! Nigdy!

– Ruszaj.

Stępem wjechali między zarośla – pan Prądzyński z ręką na pistolecie, Jaśko na rękojeści pałki.

Hist, rewizor! – zawołał Kozak – Maty!

– Cichaj, chamie! – Jaśko sięgnął po swą lagę i zamierzył się na Kozaka.

– Czekaj, Jaśko – syknął Prądzyński.

Okazało się, że słusznie postąpił.

Szto? – rozległ się kobiecy głos gdzieś z zarośli.

– Lachy, mateczko! – krzyknął Kozak – Pane dworznin!

Po tej krótkiej wymianie zdań zapadła cisza, przerwana nagle głośnym trzaskiem łamanych gałęzi. Po chwili okazało się, iż źródłem owego charkotu była starsza niewiasta z rozczochranym włosiem, która stanęła przed trójką konnych.

S Panem Bohem! – powiedziała i uśmiechnęła się poczerniałymi zębami – Witaty, Jurij!

Witajtiesz, maty! – Kozak skłonił się kobiecinie.

– Bogiem nas pozdrawiasz – warknął Jaśka – A dyabła pod ogon całujesz?

– Po poradę przybywacie – stwierdziła gospodyni po polsku, choć z ukraińskim akcentem, groźnie łypiąc na konnego draba – A jak do psa mówicież.

– Zamilcz, Jaśko – odezwał się pan Prądzyński – Owszem, mateczko, po radę. A i po pomoc.

– A zapłacić macie? – zagadnęła kobieta.

Szlachcic skinął głową.

Pane dworznin! – krzyknął Kozak Jurij – Czomu nie wslowite tak?

– Jureczka mi, pane, pobli? – skrzywiła się niewiasta, ale zaraz uśmiechnęła się do gości – Nienażiera myj! Pewnie pijanyś leżał, synku. Zapraszam w moje skromne progi. Jurij, końku!

Podczas gdy Kozak, posłuszny nakazowi, zajął się końmi pan Prądzyński w towarzystwie mateczki – wiedźmy i Jaśka udali się do stojącej tuż za krzakami chatynki. Był to nie wielki budynek, drewniany, jednoizbowy, kryty porosłą mchem strzechą. W środku śmierdziało, choć intensywność zapachu trochę niwelowała woń ziół, zawieszonych w pęczkach pod sufitem. Na palenisku buzował ogień, nad nim, w kociołku, bulgotała woda.

– Tak, pane – uprzedziła pytanie kobieta i wskazała przybyszom zydelki do siedzenia – Jestem wiedźma. Jasnowidząca. Po to tu przyjechaliście.

– Tak – krótko potwierdził Prądzyński.

– Zapłata? – wiedźma łypnęła na rycerza.

– Patrz na to, kobieto – rycerz zacisnął dłoń w kułak i podstawił jej pod nos – Pierścień Jej Wysokości, królowej Ludwiki. Jestem w służbie Jej Mości. Dostaniesz to, co będziesz chciała za pomoc.

Kobiecina pokręciła głową.

– Nie mogę ja królowej losów zobaczyć – westchnęła – Krzyża tam za dużo. Nie mam mocy. A jeśli Jej Mość umrze niedługo? Co z zapłatą?

– Nie kracz, stara wrono – warknął Achacy a Jaśko drgnął i ręka poczęła dążyć ku zawieszonej u boku pałki – To offensa maiestatis!

Pomiłujte, pane – wiedźma przechyliła się do tyłu – Ja nieuczona.

– Więc zamilcz, i rób, co powinnaś.

– Tak?

– Znasz-li – Prądzyński ściszył głos – Twardowskiego? Czarodziej i dyabelski to pomiot – wiedźma potwierdziła kiwnięciem głowy – Oto, zdybałem go tu, w miasteczku. Aleć zniknął mi. W dym się zmienił. Teraz chcę, byś go dyabelskimi sztuczkami odnalazła. Zrobisz to?

Kobieta parsknęła.

– Znaleźć nie trudno – rzekła – Złapać ciężko.

– Pochwycę go – warknął rycerz – choćbym i do samego piekła za nim miał iść.

– Dam wam, pane, radę jak go uchwycić. Bo on gotów znów w dym pójść.

– Daj – po chwili milczenia odparł Achacy – Królowa nie zapomni.

– Amen.

– Amen.

– Zaczynajmy więc.

Wijty – zgodziła się wiedźma.

Już po chwili krzątała się po izbie i wraz z Jurijem przygotowywała się do magicznych obrzędów. Najpierw omiotła podłogę, potem narysowała nań krąg węglem.

– Panie – szepnął nagle Jaśko – Toć wypada nam na takie dyabelstwo patrzeć? Przeca oślepnąć możem! Albo parcha dostać!

– To się przeżegnasz najwyżej – wzruszył ramionami Prądzyński – Krzyż każde zło odstrasza.

Usłyszawszy taką mowę wiedźma podeszła do pana Achacego i pokręciła głową.

– Odstrasza chrest, odstrasza – warknęła – Ale wtedy czary na nic. Twardowskiego nie będzie. Nie czyńcie go tu.

Prądzyński ze zrozumieniem kiwnął głową, zaś oczy Jaśka zrobiły się wielkie z przerażenia. Oto pozbawiony został ostatniej przed Złego zakusami nadziei. Tymczasem wiedźma nadal przygotowywała się do obrzędu. Miał on zacząć się równo o północy, więc było jeszcze trochę czasu. Mimo to ledwo zdążyli. Zimowa pora sprawiała, że świeże zioła i kwiaty były niedostępne, a upleść wianek z suchych łodyżek dzięcieliny i niebieskich kwiatów werbeny to była zaiste sztuka sama w sobie magiczna. Dwie te rośliny, jak jest wiadome, zmieszane ze sobą miały moc odczyniania najsilniejszych nawet uroków, a wiedźma była pewna, że taki mag jak Twardowski, umiejący zniknąć jednym pstryknięciem palców na pewno otoczony jest różnymi ich rodzajami. Dużo łatwiej poszło z magicznym wywarem, mającym wprowadzić jasnowidzącą w ekstazę i wieszczy trans. Nasiona biedrzeniecha, zwanego też anyżem, były świetnym środkiem wzmacniającym zdolności jasnowidzące, podobnie korzeń pieprzu betel, choć ten razem z bieluniem, czyli daturą, miał wprowadzić wieszczkę we właściwy trans. Innych składników pan Prądzyński nie rozpoznał, co nie dziwiło – na arkanach sztuki magicznej nie znał się prawie wcale. Tymczasem jednak zbliżała się wyznaczona godzina.

Kiedy lelki swoim śpiewem obwieściły środek nocy, kiedy trzy razy zahukał puchacz, wiedźma nałożyła wianek z dzięcieliny i werbeny, dzban z naparem postawiła przed sobą i uklękła wewnątrz kręgu. Jurij zapalił cztery świece, tak, by stojąc na brzegu koła dokładnie pomiędzy nimi biegły kierunki świata. Tymczasem wiedźma zaczęła śpiewać inwokację, zwrócona twarzą na wschód. Po skończonym śpiewie upiła łyk magicznej mikstury. Potem czynność tę powtórzyła, zwracając się we wszystkich kierunkach świata.

– Na moc Świętowita – zawołała, prężąc swoje stare ciało – Przybądźcie, żywioły! Przybądźcie, Powietrze, Ogień, Wodo i Ziemio.

Jaśko zadrżał, a pan Prądzyński wzniósł rękę by uczynić znak krzyża. Za nadgarstek w stalowy uchwyt złapał go Kozak Jurij.

Ehadate! – szepnął – Nie chrest!

Prądzyńskiemu wąsy stanęły dęba, tymczasem wiedźma kontynuowała rytuał. Uniosła puchar z resztą naparu i zawołała:

– To powietrze, które Cię uwolni. To ogień, który da Ci siłę. To woda, która Cię oczyści. To ziemia, która pozwoli Ci być.

To wyrzekłszy wypiła napój do reszty. Po chwili ucichła, a kiedy otworzyła oczy, były zielone jak szmaragdy. Widząc to, Jaśko westchnął i zemdlał

- Dopytate! – szepnął Kozak i trącił rycerza łokciem.

– Gdzie – Prądzyńskiemu zadrżał głos; przełknął ślinę – Gdzie znajdę czarownika Twardowskiego?

– W małym gaju, przy ruczaju – najczystszym polskim zaśpiewała wiedźma – Tam, gdzie latem śpiewał kos. Za wzgórzami, tu w tym kraju, gdzie owoców była moc.

– Co? – zdziwił się szlachcic.

Horodinnyj haj! – sapnął Jurij.

– Wiesz, gdzie to jest? – Prądzyński złapał go za koszule.

Kozak potwierdził skinieniem głowy i gestem nakazał ciszę. Wiedźma nadal klęczała na ziemi i mamrotała coś pod nosem. Nagle krąg rozjarzył się światłem tak zielonym, jak kolor oczu wieszczki. Po chwili do nozdrzy rycerza doleciał smród siarki a z uszu i nosa kobiety wystrzeliły strużki dymu. Przerażony, szlachcic chciał rzucić się do ucieczki, niestety, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zamknął więc oczy i czekał na śmierć.

– Już po wszystkim, pane – usłyszał słowa wiedźmy tym razem mówione zwyczajnie, z ukraińskim akcentem – Macie swoją przepowiednię.

Pan Prądzyński wolno uchylił powieki. Wieszczka stała przed nim jak gdyby nigdy nic, krąg też już się nie jarzył. Także woń siarki zniknęła.

– Mam – wydukał, bo zęby latały mu jak opętane.

– Przyjmiecie jeszcze trzy rady, abym całkiem na nagrodę zapracowała?

Prądzyński opanował się. Choć nadal dygotały mu kolana, mógł już jako tako myśleć. Jurij wie, gdzie mieszka Twardowski, myślał, wiedźma nad Kozakiem panuje…

– Mów-że – zadecydował.

– Rady me są takie – zaczęła – Pierw zaczekajcie, pane, do Czwartku Krzyżowego. Tego dnia chrest moce czarodziejowi zabierze. Dwa to weźcie Jurija mego. Chocia pijak, braty swoje skrzyknie, łacniej dom zdobędziecie. Ostatnia rada jest taka: pochwycić łatwo, utrzymać trudno. Weźcie go na postronek wodą święconą skropion. Poparzy się, jak szarpać się będzie. Oczami swymi widziałam, jak na znak chrestowyj pierzchnął, mało by nie umarł. Pewnie więc może go to ubić, tedy uważajcie.

Rycerz popatrzył na siwą i szczerbatą wiedźmę.

– Królowa nie zapomni – zapewnił – Nagrodzi.

Ukłonił się jasnowidzącej.

 

***

 

Wielki Czwartek, zwany też Krzyżowym, Roku Pańskiego 1667 zdawał się być dniem spokojnym, pełnym zadumy nad ukrzyżowanym właśnie Jezusem Chrystusem. We wszystkich katedrach Korony i Litwy biskupi święcili olej krzyżma, używany między innymi do ostatniego namaszczenia. Takoż i dla pana Twardowskiego takim się zdawał – czasem pełnym spokoju i ciszy. Czarownik doskonale wiedział, że w dniach poprzedzających Wielką Noc jego moc słabnie – tryumf Szatana był wszak tylko pozorny – więc takie okoliczności bardzo mu odpowiadały. Dla bezpieczeństwa zaszył się w swoim domku, nie miał on wbrew legendzie kurzych stóp; zwykła kurna chata, w dolince pomiędzy dwoma wzgórzami. Dokoła rosły jarzębiny, zwane tu horodina, bardzo przez czarnoksiężnika cenione. Zwłaszcza dla owoców – zalewając je okowitą można było otrzymać przepyszną nalewkę.

Zmierzchało, kiedy jakiś niezrozumiały niepokój wkradł się w czarną duszę Twardowskiego. Nic to, pomyślał, jestem przewrażliwiony, wszak czas taki teraz…

– Otwieraj – kontemplację czarnoksiężnika przerwało głośne pukanie do drzwi.

Twardowski zamarł. Wolno, powolutku dobył szabli. Był pewien, że przeczucie go nie myliło. Szykowało się coś złego.

– Otwieraj waść! – powtórzył tajemniczy napastnik.

Nagle Twardowskiego olśniło – ów szlachetka, głupi rycerzyk, który zaczepił go w karczmie!

– Zadorczyk? – zapytał, pamiętając herb mężczyzny.

– We własnej osobie, czarci pomiocie! Otwieraj, bo wywalę te drzwi!

– Całuj mnie w rzyć, taki synu – zaśmiał się czarnoksiężnik, i świadom słabości swych nadprzyrodzonych mocy rzucił się do okna.

Tymczasem pan Prądzyński wraz z Jaśkiem wzięli rozbieg i z całej mocy uderzyli w drzwi chaty. Zamek nie wytrzymał i obaj mężczyźni wpadli do środka. Twardowski nie zwracał na nich uwagi – jego myśli zaprzątało okno. Nagle na zewnątrz dostrzegł ruch. Przebił szablą wstawione w ramę błony.

Suczyj syn! – usłyszał, kiedy broń natrafiła na opór.

Nie namyślając się długo skoczył do drugiego okienka, ale przez nie wskakiwał już wystrzyżony na łyso Kozak, a za nim następny.

Uraaa, braty! – krzyczał.

Twardowski, choć umiał wybijać szabelką, zdawał sobie sprawę, że z zaprawionymi w bojach lub karczemnych zawieruchach Kozakami nie ma szans, upozorował więc atak, kilka razy zwarł broń z napastnikami i dał dyla w stronę drzwi, gdzie podnosili się z polepy Prądzyński i Jaśko. Czarnoksiężnik zdzielił kopniakiem chudego giermka, przeskoczył nad panem Achacym i wybiegł w noc z chałupy. Nagle poczuł, że coś spada mu na szyję i zaciska się. Pętla! Już chciał ją zerwać, kiedy poczuł na dłoniach pieczenie. Zawył z bólu i upadł. Pętla zwarła się mocniej. Twardowski krzyknął i zaczął zwijać się na ziemi. Z chatki wyszedł Prądzyński, a stojący opodal Kozacy z Jurijem na czele, który to był właśnie pętlę zarzucił na Czarownika, zapalili pochodnie. W świetle łuczyw widzieli, jak z szyi Twardowskiego w miejscach, gdzie dotyka go poświęcona przez miejscowego plebana lina, strzela dym cuchnący siarką.

– Rację miała wiedźma – stwierdził Achacy, a Jurij uśmiechnął się szeroko.

- Maty wid'ma. Maty mudra – odrzekł.

Pan Prądzyński pochylił się nad wijącym się z bólu Czarnoksiężnikiem.

– Ot, panie Twardowski – wycedził przez zęby – Nie chciał waść po dobroci, pójdziesz de necessitate po złości.

 

***

 

– Pani – królewski medicus pochylił się nad łożem królowej Ludwiki.

– Nic nie mów – słabo odparła Maria Gonzaga, żona dwóch władców Rzeczypospolitej – Wielkanoc przeżyłam, Godów nie dotrwam…

Jutra nie dożyjesz, pomyślał medyk, lecz nic nie odrzekł. Popatrzył tylko na zgromadzonych wokoło dworzan.

– Gdzie król, mój mąż? – zapytała kobieta.

– Sejmuje, Wasza Wysokość – cicho odezwał się Dupont – Posłać po niego?

– Ani mi się waż – warknęła królowa Ludwika – Nie przerywajmy mu. Sprawy państwowe go wzywają.

Po tej przemowie leżała chwilę w ciszy. Wreszcie stęknęła.

– A więc pora umierać – wyszeptała i były to jej ostatnie słowa.

Medicus złapał ją za dłoń i sprawdził puls. Po chwili przecząco pokręcił głową. Ojciec Francesco zamknął jej powieki, przeżegnał się i zaintonował modlitwę za zmarłych.

 

***

 

Na widok nadciągającej kolaski trzech konnych poruszyło się nerwowo.

– Masz siedzieć spokojnie, czarnoksiężniku – warknął pan Prądzyński do przywiązanego do siodła Twardowskiego, Jaśko zaś dotknął pałki – Do Warszawy już niedaleko, zdejmiem waści tam sznury.

Czarownik nic nie odrzekł. Dojmujący ból, tortura, jaką zadawała mu poświęcona lina od chwili schwytania niemal odebrał mu mowę i rozum. Nadgarstki miał poprzepalane do żywego mięsa, na szyi nadal ropiejące rany – pamiątka po Wielkim Czwartku i Kozaku Juriju.

– No, to rozumiem – uśmiechnął się Achacy.

Wkrótce kolaska zbliżyła się na tyle, by wędrowcy mogli zauważyć, że wewnątrz siedzi osoba duchowna, a sześciu konnych z eskorty to nie byle ułomki, tylko niezwykle rosłe chłopy. Kiedy pojazd podjechał jeszcze bliżej, Prądzyński zaklął. Rozpoznał duchownego. Jezuitę. Ojca Francesco, spowiednika Jej Wysokości.

– Pan Prądzyński herbu Zadora! – krzyknął na jego widok jezuita – Mon Dieu! Ileż to czasu waści nie widziałem.

– Wzajemnie, ojcze – niechętnie mruknął rycerz, nie lubił ojca Francesco, zapewne z wzajemnością.

– A dokąd to Bóg prowadzi? – uśmiechnął się zakonnik – I czy to nie ów le sorcier, imć Twardowski, na tamtym koniu?

– Z rozkazu Jej Wysokości Królowej Ludwiki mam jej dostarczyć pana Twardowskiego – Achacy wpadł w podniosły ton – Czas mi w drogę. Wybaczcie mi, ojcze, nie przez brak szacunku dla duchownej sukni tak czynię, ale z rozkazu.

– Nie tak szybko, panie rycerzu – ojciec Francesco wstał i zszedł z wozu a draby z eskorty otoczyły konnych – Jej Wysokość, królowa Ludwika, świeć Panie nad jej duszą, nie dalej jak tydzień temu opuściła nasz ziemski padół i teraz nie w naszym już ona świecie króluje.

– Jak to?

– Tak to, panie Prądzyński – jezuita zbliżył się do niego – Jako żołnierz Pana muszę zwalczać Szatana, a to, co tu widzę, to zatwardziały grzesznik, le sorcier. Zejdźcie mi, proszę, rycerzu po dobroci.

– Nie masz prawa, klecho! – warknął szlachcic, a Jaśko wyciągnął swoją pałkę.

Nie zdążył jej jednak użyć. Dwóch drabów podjechało do niego i nim się zdążył zorientować, siedział już związany we własnym siodle.

– Prawo boskie wyżej stoi niźli prawo ziemskie – spokojnym głosem powiedział ojciec Francesco – Zejdź z konia, panie Prądzyński, a daj waść słowo, że będziesz spokojny.

Widząc pistolety w rękach pozostałych drabów Achacy wolno zszedł z wierzchowca. Twardowskiego ściągnięto siłą i rzucono do stóp jezuity. Zakonnik uklęknął i zaczął się żarliwie modlić. Nagle do czarnoksiężnika, ciągle otumanionego wielodniowym cierpieniem, dotarło, co za chwilę ma się wydarzyć. Zawył nieludzko. Jeden z drabów kopnął go w głowę. Wycie ustało.

Wtedy ojciec Francesco wydobył z fałd habitu potężny, zdobiony krucyfiks, zawierający drzazgę z Drzewa Prawdziwego Krzyża. Twardowski zbladł. Ze strachu nie wytrzymały mu też zwieracze.

– Boisz się, Szatanie? – krzyknął jezuita.

Czarnoksiężnik nic nie odrzekł, tylko z całą mocą wpatrywał się w dzierżony przez zakonnika krucyfiks. Jakby wierzył, jakby samym wzrokiem chciał wyrwać to narzędzie z rąk prześladowcy i odrzucić gdzieś hen, a może zniszczyć. Nic takiego się jednak nie stało. Ojciec Francesco nadal klęczał nad czarownikiem.

- In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti! – zaczął egzorcyzmy – Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio; contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperat illi Deus; supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae coelestis, Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude. Amen.

Twardowski, słysząc modlitwę do Michała Archanioła przewrócił oczami, wrzasnął przez nos i zaczął straszliwie się szamotać.

– Przytrzymajcie go – rozkazał jezuita, a dwóch drabów przycisnęło nieszczęsnego czarownika do ziemi; tymczasem ojciec Francesco kontynuował – Zaklinam cię przez Boga żywego, przez Boga prawdziwego, przez Boga świętego! Duchu nieczysty! Wrogu wiary i nieprzyjacielu rodzaju ludzkiego, sprawco śmierci, ojcze kłamstwa, korzeniu zła, zwodzicielu ludzi, zarzewie cierpień! Złośliwy smoku! Zaklinam cię w imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa! Idź precz. Odstąp precz od tego Bożego stworzenia.

Mimo asysty dwóch mężczyzn Twardowski nadal zwijał się jak w ukropie. Na jego usta wytoczyła się gęsta ślina, przez zaciśnięte szczęki dobywało się jeno potępieńcze wycie.

– Nakazuje ci to Chrystus, odwieczne Słowo Boże. Jemu posłuszne są morze, wichry i nawałnice. Ten Chrystus, który strącił cię do otchłani z wyżyn niebios. Któren dla zgubionej przez twą nienawiść ludzkości, dla jej zbawienia, użył samego siebie i był posłuszny aż do śmierci. Zabity jako baranek, ukrzyżowany jako człowiek, jako Zwycięzca powstał z otchłani. Uchodź przed nim! Ugnij się pod wszechmogącą prawicą Pana!

Ojciec Francesco wyjął podróżne kropidło i pokropił czarnoksiężnika. Na twarzy, tam, gdzie upadły krople wody święconej, z sykiem wznosiły się kłęby pachnącego siarką dymu. Na skórze w tych miejscach powstawały krwawe dziury. W wielu miejscach wyłoniła się goła czaszka. Przerażone draby odskoczyły w popłochu. Prądzyński patrzył na to z przestrachem, wytrzeszczając oczy. Jaśko zemdlał i tylko sznury przytrzymały go w siodle. Jeden z jezuickich pomagierów zwymiotował pod konia, drugi padł na kolana i zaczął się modlić. Pozostali stali jak słupy soli.

– Niech cię przerazi i odpędzi wezwanie przez nas świętego imienia Jezusa, przed którym drżą mieszkańcy otchłani, któremu poddane są Moce niebios, Potęgi i Panowania; którego Cherubini i Serafini wychwalają nieustannymi hymnami uwielbienia, śpiewając Święty, Święty, Święty Pan Bóg Zastępów. Odejdź więc w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ustąp miejsca Duchowi Świętemu przez ten znak świętego Krzyża naszego Pana Jezusa Chrystusa, który żyje i króluje na wieki wieków. Amen.

Uczyniwszy znak krzyża, jezuita zamilkł. Po twarzy spływały mu krople potu. Zamilkła także ofiara egzorcyzmów. Nienaturalnie zwinięte ciało czarnoksiężnika nie dawało żadnych, nawet najmniejszych znaków życia. Twarz, poparzona wodą święconą, zastygła w grymasie bólu i cierpienia.

– Nie było w nim nic dobrego – grobowym głosem odezwał się w końcu ojciec Francesco i z trudem wstał.

Wymiotujący zbir już przestał i ocierał twarz rękawem.

– Zakopcie go gdzieś – zakonnik wydał rozkaz.

Czterech pomocników chwyciło płótno i przykryło truchło czarownika.

– Arcybiskup Prażmowski waści tego nie daruje – cicho powiedział pan Prądzyński.

– Jest wyższe prawo od prawa Jego Ekscelencji – odparł jezuita – A pan Prymas zbyt ziemskimi rzeczami zajęty, aby się przejmować, że w Rzeczypospolitej wiara się chwieje.

– W takim razie ja waści nie daruje – przez zęby warknął Achacy.

– Wasza wola, panie rycerzu – skłonił się ojciec Francesco, odwrócił się i wszedł do kolaski – Wracamy do Warszawy – zakomenderował.

Prądzyński patrzył jeszcze chwilę za oddalającym się jezuitą po czym poszedł ocucić Jaśka. Przez głowę przelatywało mu setki myśli, dotyczących głównie przyszłości Ojczyzny. I zemsty na zakonniku.

 

***

 

Nastał rok pański 1669. Rzeczpospolita, przez pana Snopkowskiego osierocona, słuchała głosu arcybiskupa Prażmowskiego, który po województwach słał zawiadomienia: elekcja.

– Nie wygląda to dobrze, wasza Ekscelencjo – odezwał się sekretarz.

– Wiem – odwarknął arcybiskup.

– Poselstwo księcia Longueville wielce niezadowolone. Wielce.

– Wiem. Wezwij mi pana Prądzyńskiego. Czeka, jak kazałem?

– Czeka, wasza Ekscelencjo.

Kiedy Achacy wszedł do komnaty arcybiskup siedział i patrzył się w okno. Znać po nim było lata posługi Kościołowi i Rzeczypospolitej.

– Jak to wygląda? – spytał – Jak sprawa kondeuszowego synowca?

– Marnie, wasza Ekscelencjo – szlachcic skłonił się zgrabnie – Obietnice, podarki. Na nic to. A Lotaryńczyka posłowie w taką nutę uderzyli byli: Quotquot sunt inimici vestri, cum omnibus in hac arena certabit – soluta sessio ad cras. Braci to podoba się. Ninie Lotaryńczyk, nie Kondeusz, nie Nymburczyk.

Arcybiskup pokręcił głową.

– Rządzili Rzecząpospolitą Szwedzi – westchnął – Madziarzy, Francuzy. I Lotaryńczyk być może. Ale ja do tego nie chcę dopuścić. Rozumiesz? Karol de Longueville! Najlepszy dla Ojczyzny wybór!

– Dla Ojczyzny – zgodził się Prądzyński – I dla waszej Ekscelencji.

– Milcz.

– Nie zostanie Francuz królem.

Arcybiskup westchnął i pokiwał smutno pokiwał głową.

– Toczy mię choroba – powiedział w końcu po chwili ciszy – I Bóg mi świadkiem: wbrew mojej woli to się dzieje. Ale ta dzicz, psie syny, senatorów pogoniła, będzie trzeba to siłą mnie, starca, do szopy zaciągną. Co robić?

– Wielkopolscy za Lotaryńczykiem stoją – wolno odparł Prądzyński – Jeśliby jego królem wybrali…

– Lepszy on, niźli Piast jakiś – sapnął arcybiskup – Piast na tronie to zguba Rzeczypospolitej! Pamiętaj moje słowa! A teraz, panie Achacy, podaj mi ramię. Wstać mus i do szopy trzeba.

Prądzyński skłonił się i pomógł starcowi wstać. Po chwili wyszli z komnaty i w asyście arcybiskupiej świty i senatorów udali się do szopy. Kiedy dotarli na miejsce Prażmowski usiadł między senatorami i czekał. Łudził się, że może uda się jeszcze chwilę poczekać. A nuż zdarzy się cud, i książę Longueville poparcie zyska? Nagle przemyślenia arcybiskupa przerwał zły głos:

– Mości Panowie, nie na próżnowanie żeśmy tu przyjechali; milcząc a patrząc na siebie, nic tu nie sprawimy. Ponieważ ksiądz Jegomść z Prażmowa funkcji urzędowi swemu należytej nie czyni dosyć, więc prosimy Jegomości pana kasztelana krakowskiego, jako pierwszego in regno senatora, aby nam był dyrektorem; wszakże też to nie papieża obierają, możemy się obejść i bez księdza.

Wzdrygnął się na te słowa arcybiskup, a widząc, jak kasztelan krakowski Stanisław Abdaniec Warszycki z krzywym uśmiechem kłania się przedmówcy sam rzekł:

– Mości Panowie, pókim ja żyw, w tych wszystkich okazjach, quae sunt met muneris, ojczyźnie i każdemu z Wielmożnych Mości Panów specialiter służyć non desinam. I teraz zaczynajmy szczęśliwie, azali Bóg pobłogosławi, o co dnia dzisiejszego cum toto clero Jego świętego prosiłem majestatu, żeby łaską Ducha świętego raczył nakłonić serca nas wszystkich, co by mogło być z Jego świętą chwałą, a z dobrym ojczyzny naszej et similia. Wielmożni Mości Panowie mianujcie, który się z tak wielu zacnych podoba konkurentów, a ja starszy brat i sługa Wielmożnych Mości Panów, do gotowego.

Zmęczony tą przemową Prażmowski przymknął powieki, a dookoła rozległy się hałasy. Każdy bowiem senator pragnął swoje zdanie wyrazić, przekrzykiwał pozostałych. Nagle zaczął wyłaniać się konsensus książę Lotaryński. Kiedy fama taka między brać szlachecką poszła, wnet rozległy się wiwaty na cześć nowego, zdało by się króla. Szybko jednak odezwały się inne stronnictwa, głusząc głos Wielkopolan. Najpierw posłowie z województwa Łęczyckiego i Brzeskiego kujawskiego głos podnieśli.

– Polanowskiego na króla. On Piast, on waleczny, Stefana Czarnieckiego, wielkiego wojownika uczeń!

Na to obruszyła się Ziemia Sandomierska:

– Michał Korybut – zawołali – Syn Jeremiego Wiśniowieckiego, Ojczyzny obrońcy.

Wzdrygnął się arcybiskup słysząc to poruszenie. Kiedy zaś do szopy dotarły okrzyki sławiące króla Piasta zbladł zupełnie.

- Vivat Rex! Vivat Michael!

Kiedy odprowadzano arcybiskupa do jego kwater, pośród tłumów wiwatujących na cześć króla Michała, Prądzyński widział w możnym Prażmowskim strzęp człowieka. Pokręcił głową.

– Ot, Ekscelencjo – rzekł pod nosem – No i mamy Piasta na tronie. Czas pokaże, czyś miał rację, czyś się mylił.

Koniec

Komentarze

Postaci historyczne występujące w utworze:

Ludwika Maria Gonzaga de Nevres (1611 - 1667) - królowa Rzeczypospolitej, żona Władysława IV i Jana II Kazimierza. Osoba przedsiębiorcza, błyskotliwa i oczytana talentami, przewyższała swojego drugiego męża. Potrafiła podczas Potopu samodzielnie kierować wojskiem. Energiczne działania mające na celu elekcję następcy tronu za życia Jana Kazimierzem, postulowane wzmocnienie władzy króla i senatu oraz mieszanie się do polityki nie przynosiły jej poparcia wśród mas szlacheckich. Na niczym spełzły też jej próby zbudowania przymierza polsko - francuskiego. Nawet wciągnięty do profrancuskiej partii Jan Sobieski, kiedy został królem dużo chłodniejszym okiem spoglądał na odległą Galię. Prowadziła pierwszy polski salon literacki i wydawała Merkuriusza Polskiego - pierwszą naszą gazetę. Imię Ludwika otrzymała na koronacji - Maria było bowiem w Rzeczypospolitej imieniem zastrzeżonym dla Matki Boskiej

Mikołaj Prażmowski herbu Belina (1617 - 1673) - prymas Polski w latach 1666 - 1673. Popierał plany królowej Ludwiki, m.in. vivente rege. W czasie sejmu elekcyjnego i potem zajadły wróg króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, za co szczerze nie lubił go Jan Chryzostom Pasek. Przez konfederację gołąbską ogłoszony zdrajcą ojczyzny.

Stanisław Warszycki herbu Abdank (1599 - 1681) - kasztelan krakowski, tudzież kilkukrotny wojewoda: mazowiecki i sandomierski. Podobno typ antypatyczny, nadano mu pseudonim „Diabeł", i podobno, przez swego imiennika za życia jeszcze do piekła uprowadzony został.

Piotr Paczanowski (zm. 1667) - prowincjał jezuitów na Polskę w latach 1666 - 1667. Zmarł w trakcie pełnienia urzędu. Następcą został Marcin Hińcza.

Dupont - jeden z francuskich dworaków królowej Ludwiki. Po jej śmierci wyjechał z kraju.

Postaci historyczne niewystępujące, ale wzmiankowane i ze wszech miar godne uwagi:
Jan II Kazimierz Waza (1609 - 1672) - król Rzeczypospolitej, po abdykacji w 1668 roku otrzymał od sejmu nazwisko Snopkowski i wyjechał do Francji, gdzie zmarł. Uznawany za najmniej udanego Wazę na tronie Rzeczypospolitej. Zresztą okoliczności też mu nie sprzyjały - wojny ze Szwecją wymyślone przez tatulka Zygmunta III, utrata Państwa Kijowskiego, rosnąca potęga Turcji i Moskwy. A w kraju nie bardzo dało się coś z tym zrobić. Widniejący na monetach owego czasu napis: Iohannes Casimirus Rex, ICR, poczęto z biegiem czasu tłumaczyć jako Initium Calamitatis Regnum: początek klęsk królestwa. Także, do pewnego momentu, tytularny władca Szwecji.

Henryk Juliusz d'Enghien (1643 - 1709) - syn Wielkiego Kondeusza, jak to się mówiło: wspaniałego wodza wojennego. Przymierzany przez Jana Kazimierza i Ludwikę Gonzagę do elekcji vivente rege w 1660. Jak wiadomo, nie udało się.

Maria Kazimiera d'Arquien (1641 - 1716) - królowa Rzeczypospolitej, popularna Marysieńka. Z fraucymeru Ludwiki Marii trafiła najpierw do łożnicy Jana Sobiepana Zamoyskiego, bogatego wojewody sandomierskiego, a następnie Jana Sobieskiego, męża marsowego który po trupach niewiernych trafił w końcu na tron królewski. Próbowała doprowadzić do zbliżenia Rzeczypospolitej i Francji, z takim sobie skutkiem.

Michał Korybut Wiśniowiecki (1640 - 1673)- król Rzeczypospolitej, syn Jaremy Wiśniowieckiego. Wybrany na tron trochę z przypadku, zapisał się utratą Podola. Nie wiadomo, czy dokonałby czegoś więcej, bo szybko zmarł. Zresztą miał przeciw sobie znaczną część magnaterii na czele z arcybiskupem Prażmowskim i hetmanem Sobieskim. Planowano go nawet zdetronizować i osadzić na tronie księcia Longueville. Francuz jednak zmarł.

Jan III Sobieski herbu Janina (1629 - 1696) - król Rzeczypospolitej, pogromca mahometan w całej niemal Europie, wódz ostatniej chyba krucjaty jaką była „odsiecz wiedeńska". W kraju wiodło mu się gorzej, nie do końca chyba z jego winy - po prostu było już dla Rzeczypospolitej za późno. Nie udało mu się także przekonać szlachty by w następnych wyborach postawiła na syna, Jakuba. Na pocieszenie dodajmy, że jego potomkiem w prostej linii był Karol Stuart, Bonnie Prince Charlie, pretendent do tronu Anglii i Szkocji, na północy Brytanii do dziś darzony sympatią.

Karol d'Orleans-Longueville (1649 - 1672) - diuk Longueville, kandydat na tron Rzeczypospolitej w czasie elekcji 1669 roku, popierany przez obóz profrancuski z arcybiskupem Prażmowskim na czele. Także potem, za panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego, poważny kandydat do naszej korony, za sprawą partii „malkontentów". Zmarł, zanim ci zdołali przeprowadzić zamach stanu.

Ludwik II Burbon (1621 - 1686) - zwany Kondeuszem Wielkim, uważany za jednego z największych wodzów Europy. Kandydat na tron Rzeczypospolitej w 1669 roku. Oprócz niego jako następcy Jana Kazimierza rozpatrywani byli, wymienieni w opowiadaniu, Michał Korybut Wiśniowiecki - zwycięzca, Henryk d'Enghien - syn Kondeusza, Karol - jego synowiec, Karol V Lotaryński, Filip Wilhelm Neuburski, Aleksander Polanowski - rokoszanin od Lubomirskiego. Oprócz tego swe kandydatury zgłaszali była królowa Szwecji Krystyna, car Aleksy I Michajłowicz Romanow oraz jego dwaj synowie: Aleksy i Fiodor, Dymitr Wiśniowiecki, Aleksander Janusz Ostrogski-Zasławski i chan krymski Aadil Girej. Plus włoski mnich Barnabita. Było więc z czego wybierać.

Stefan Czarniecki herbu Łodzia (1599 - 1665) - hetman wielki koronny, jeden z najwybitniejszych wodzów polskich, twórca guerilli w czasie Potopu. Jako ten, który dla „Ojczyzny ratowania rzucił się przez morze" występuje, obok Bonapartego, Dąbrowskiego i Basi w tekście hymnu narodowego. Z ciekawostek: miał metalowe podniebienie - oryginalne roztrzaskała mu wraża kula któregoś razu.

To "króloewskiej" w tytule, to tak specjalnie? Tekst ciekawy, choć po drodze zauważyłem kilka błędów, ale nie wypisywałem ich. Pamiętam, że brakowało czasami spacji przy myślnikach. Ale generalnie czytalo się przyjemnie, a tekst jest dobry, moim zdaniem.
Pozdrawiam

Mastiff

Do przeczytania, ale szału jak dla mnie nie ma. Zwłaszcza, że z całej intrygi nic nie wynika.Ot, szukali Twardowskiego, znaleźli i zabili.

A na mnie robi wrażenie. Jestem jeszcze w trakcie czytania, więc o treści się nie wypowiadam, ale podziwiam włożoną pracę i przygotowanie z historii i powiedzeń łacińskich.
Nie jestem dobry z łaciny, więc poprawności wszystkich nie sprawdzę, ale jedno mi się rzuciło na oczy: "pro publico bono", nie: "pro bono publico".
Z innych potknięć, to gdzieniegdzie przecinek, lub zjedzona litera. ale to drobiazg.
Podoba mi się stylizacja i język. Prawie jakbym czytał Sienkiewicza.

Cytat:
Czarownik doskonale wiedział, że w dniach poprzedzających Wielką Noc jego moc słabnie - tryumf Szatana był wszak tylko pozorny - więc takie okoliczności bardzo mu odpowiadały- chyba "nie odpowiadały"
Ciekawy jestem- te słowa egzorcyzmu- prawdziwe są? Skądżeś je wyciągnął?
Fabuła nie jest powalająca, ale ogrom wiedzy i pracy włożony w napisanie tego, naprawdę mi imponuje.
Zastanowię się nad oceną.

Ode mnie 5

@TomaszMaj
Łacina ma szyk przestwany - a tak jak mówisz jest po porstu "poprawniej", nie "poprawnie"

Fuckt, w tytule czeski błąd :/

przyjmuję do wiadomości :-)

Warsztat jest, znajomość tematu jest, tylko faktycznie fabuła taka po najlżejszej lini oporu...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo dobry tekst. Aż dziwne, że jeszcze nikt na niego nie głosował (chyba). Warsztat i przygotowanie - super. Fabuła - IMO - też niezła. Jej wadą jest to, że została mocno "osadzona" w historii. Żeby ją docenić trzeba znać kontekst, czyli konsekwencje tej konkretnej elekcji. Opowiadanie pobudza wyobraźnię. Mnie przynajmniej nasunęło się pytanie: co by było, gdyby Ludwika żyła dłużej i - zgodnie z jej zamierzeniami - Rzeczpospolita otrzymała silnego króla? 5

Lubię historie alternatywne, które dzieją się nie "zamiast" tylko "wewnątrz" rzeczywistej historii, ale Twoja, chociaż widać wiedzę, przygotowanie, znajomość łaciny itd. nie porwała mnie jakoś szczególnie. Rzeczywiście warto bardziej popracować nad fabułą, bo ważne dla niej punkty są słabo zaznaczone. W pierwszym akapicie zdradzasz zbyt wiele szczegółów, przez co potem jest średnio ciekawie, aż do konfrontacji z Twardowskim, które jest opisana naprawdę nieźle. Za to potem napięcie zamiast rosnąć, słabnie. Szkoda, bo - tak jak napisała Ranferiel, tekst prowokuje do interesujących rozważań "co by było gdyby". Ode mnie 4.

egzorcyzm to anachronizm, jest to bodajze modlitwa Leona VIII, papieza z XX wieku :)

Nowa Fantastyka