PROLOG
Ciemno jest, kompletnie nic i niczego nie widać, a ja jestem sam w sercu Mrocznego i Ciemnego Lasu i idę przed siebie po omacku. Drogę, wyznaczają mi jaskrawo mieniące się blaskiem jasne kamyczki żwiru, oświetlone przez biały księżyc, który przykryły nisko sunące po niebie białe szare koloru chmury.
W końcu, po kilku godzinach, ale nie wiedziałem ile czasu upłynęło, bo zapomniałem z domu zegarka, zgubiłem się w mrocznej i ciemnej jak mrok gęstej gęstwinie Mrocznego Lasu.
Po mojej twarzy spływały mi ciepłe i wilgotne stróżki łez, które to szybko wycierałem wierzchem mojej dłoni, aby móc co kolwiek obserwować moimi oczami. Brnę wciąż wśród kolczastych niczym dziurawce Krzewów i Drzew co róż odbijając się o ich pnie, konary, liście i gałęzie, małe i duże. Jest mokro i ślizgo jak na lodzie w zimie.
Bardzo słony płyn toczył się z pod mych powiek, a ja nie mogąc wogóle opanować bólu, jaki mam wciąż w sobie od początku istnienia tej wyprawy.
Jestem taki samotny, porzucony i zgubiony. Jak ja się tutaj wogóle znalazłem? I kiedy się tutaj właściwie znalazłem? W jaki sposób? To dziwne?
Dlaczego nikt mnie wciąż nie szuka? Wciąż czekam i chodzę sam po tym gęstym Lesie, a tu nadal nigoko nie ma.
Chcąc się wydostać z tej mrocznej ciemności szłem dalej przed siebie. A tu dosłownie nagle, ni zowond ni zstond, w tym mroku udeżyłem prawym barkiem w pień potężnego dwutysiącletniego dęba, który stał po lewej stronie, tuż przy drodze usianej kanciastymi kamieniami o zielonym kolorze, i potknołem się o jego wystający znad ziemi konar. Upadłem na bardzo sporej wielkości szary głaz, i uderzyłem głową w miękki mech, którym był dookoła obrośnięty.
Podnosząc moją twarz otarłem ją dwiema moimi dłońmi i wtedy go po raz pierwszy ujrzałem w świetle wschodzącego podziurawionego przez kratery Księżyca. Była pełnia, a noc zimna.
Dla pewności przetarłem oczy jeszcze raz, ale on nadal tam tkwił. Stał blady, piękny o alabastrowej skórze z długimi czarnymi włosami opadającymi na jego twarz i ramiona. Kogoś mi przypomniał. Wglądał jak anioł.
Wstałem powoli, nie wierząc w to co widzę i co słyszę. Ruszyłem spokojnie w jego kierunku wyciągając dłoń do przodu chciałem sprawdzić czy on jest prawdziwy. Serce mi zaczęło walić jak szalone i o mały włos nie wyrwało mi się z klatki piersiowej. Nie potrafiłem się od niego oderwać wzroku. Nie miałem tesz wciąż pojęcia kim on tak na prawdę jest. Nie znałem tego chłopaka ale jakaś dziwna siła ciągła mnie ku niemu. Twarz miał spuszczoną w dół. Nie zwracał wciąż na mnie uwagi, tak jak by mnie tutaj wogóle nie było. Chcąc być bliżej jego podeszłem ze trzy metry. Nadal stał w bez ruchu. Wyglądał tak jak by na coś się patrzył. Kolejne trzy kroki i już prawie byłem na miejscu, gdy spojrzałem w miejsce gdzie tkwiło spojrzenie tego młodego chłopaka. Szok wmurował mi stopy w ziemię. Nie byłem w stanie się ruszyć a usta samoistnie mi się otwierały.
Zobaczyłem siebie. Leżałem sobie na ściółce leśnej. Moje bezwładne ciało, blade, gładkie jak marmur i brudne, osypane liśćmi z drzew i ściółką. Podniosłem ostrożnie i powoli głowę i on też tak samo jak ja zrobił. Spojrzał na mnie z niewysłowionym bólem, troską i przerażeniem w swoich oczach. Miał ostre rysy twarzy, które mocno kontrastowały z jego wielkimi, czarnymi jak węgiel oczami otulonymi wachlarzem długich i gęstych czarnych rzęs. Ból który w nich zobaczyłem odcinał się drastycznie od jego postawy. Miał poważną minę, a jego usta nawet mu nie drgały. Patrzył wprost na mnie. Wyciągnął do mnie swoją rękę. I nagle zniknął mi z oczu.
******
KONIEC PROLOGU.
Potem będzie Rozdział 1.
Niebawem wstawię, może jutro. Tylko muszę nad nim trochę popracować.