- Opowiadanie: lorddomek - Oblężenie.

Oblężenie.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Oblężenie.

 

***

 

Wrzawa na zewnątrz miała swoje źródło w nadciągającym tłumie. Ściana złożona z uniesionych kos, wideł, siekier, a nawet i grabi maszerowała niczym oddział szeroki na piętnaście stóp. Nie mieścili się na drodze, więc rozleźli się na przydrożne pola. Przybyli tą samą drogą co jeźdźcy, południowym gościńcem, a potem piaszczystą ścieżką. Prowadzili ich Roar, Ewald i stary rycerz zmęczony marszem. Ten ostatni był wyraźnie rozwścieczony. Usłyszał, że nie może dosiąść konia. Roar chciał zrobić lepsze wrażenie na chłopach, stać się im bliskim. Udało się, choć niewątpliwie zyskał wroga. Ludzie prędko zapełnili podwórko między Małym Zamkiem, a stodołą połączoną z kamienną stajnią. Oczekiwali jak na nabożeństwo, tyle że teraz skandowali hasła nawołujące do linczu na dawnych panach. Bogowie wiedzą dlaczego jeszcze nie rzucili się na wóz wypełniony kuframi. Być może odstraszyły ich leżące książki, tak obce pospólstwu.

Do Roara podszedł zwiadowca z łukiem i ściągniętym kapturem. Łeb świecił mu łysiną.

– Sir, zastaliśmy najprawdopodobniej tych z żelaznym listem. Odziani byli w zbroje. Oprócz jednego grubasa. Myślę, że się zabarykadowali – meldował – Jeden z nich przywitał nas strzałą. Dobry koń padł. – mówił dalej idąc obok rycerza.

Roar dokładnie obejrzał Mały Zamek. Wielki i postawiony z grubego kamienia – ocenił na pierwszy rzut oka.

– Ten dzień się przedłuży. Przecież to prawdziwa forteca… nie mamy machin… – denerwował się. – Znowu zaczyna padać. Nie użyjemy ognia. Głodem też ich nie weźmiemy. A musimy załatwić to jeszcze dziś. Tak, by żadne oddziały z Północy nas nie odwiedziły. – dzielił się otwarcie tym, co myśli.

Stary rycerz w pancerzu koloru brązowego przyglądnął się wściekłemu tłumowi.

– Oni czekać nie będą – wybełkotał przyćmiony winem.

– Śmierć zdrajcom! Śmierć dawnym panom! Zabić! Zabić! Majątek do podziału! – chłopstwo krzyczało jednym głosem.

– Nachodzi mnie zmartwienie. Mamy za mało ludzi, a chłopi w czasie bitki nie słuchają się najlepiej… Zarządco – Roar zwrócił się uprzejmie do Ewalda – rozkaż swoim ludziom otoczenie budynku. Niech zachowają dystans i ustawią się w odpowiednich odstępach. Mają czuwać nad tym, by nikt się nie wydostał z tego zamku. Mogą ich razić strzały… Poczekaj. Tego im lepiej nie mów…

Ewald pokłonił się. Miał na sobie inne odzienie. Poprzednie uznał za zbyt dostojne na taką akcję. Był przekonany, że dojdzie do rozlewu krwi, w związku z tym postanowił ubrać się w prosty, czarny strój, tak by jeżeli coś na niego kapnie, to bez żalu mógł cisnąć łach w płomienie. Ale przed lustrem uznał, że nie wygląda najkorzystniej. Ponaglany przez człowieka Roara zdążył tylko nałożyć odświętny, przyozdobiony w milion wzorów i złotawe odcienie płaszcz z futerkiem królika wokół szyi.

– Słyszałeś – zerknął niełaskawie na Mertena – Ruszaj się! Nie marnuj czasu! Na bogów, czy ja muszę wszystko ci tłumaczyć z osobna?! – rzucał pretensjami.

Bękart pokwaśniał. Ugryzł się w język, by nie odpowiedzieć czymś, co mogłoby sprawić, że wyląduje w areszcie. „Następnego dnia ta wypudrowana świnia kazałaby odciąć mi głowę”, pomyślał.

– Wy – pokazał na grupkę siedmiu ciągnących się za rycerzami ludzi zarządcy, odzianych w skórzane lekkie pancerze. Wyglądali na przestraszonych. W istocie tak było. Najstarszy z nich miał siedemnaście lat. – Za mną! – ruszył żwawiej w stronę Małego Zamku.

Rycerz o siwej, gęstej brodzie wyrwał się z pytaniem:

– Jaki mamy plan? – uniósł brwi.

– Postaramy się przemówić im do rozsądku. A jeżeli nie przyniesie to rezultatu… zobaczymy na co stać twoich przyszłych poddanych – Roar puścił do Ewalda pełny drwiny uśmiech. Zarządca odwzajemnił go szczerze. Nie miał wątpliwości, że mieszkańcy Rindivii, a więc jego słudzy odpowiednio zajmą się wrogami królestwa Haferlandu.

– Konające zwierzę atakuje mocniej. A motłoch zawsze jest nieobliczalny. W jednej chwili gotów jest ruszyć na rękę, która go karmi. Nie powinniśmy dawać temu tworowi życia… Rozgońmy… Moi żołnierze z zachodniej Betonii załatwiliby nasze kłopoty od ręki… Dawni Lordowie nie poddadzą się. To krew szlachetnie urodzonych. Żadne prawa tego nie zmienią – mówił wyniośle, czym tylko wzbudzał politowanie u Roara.

– Dziękuję ci starcze za dobre rady. Wsadzę je sobie głęboko w dupę… Ja tu dowodzę. – popatrzył na niego jak rasowy monarcha, którego autorytet próbuje poddać się w wątpliwość.

– Pluję sobie w twarz, że dożyłem czasów, w których taki szczyl jak ty naskakuje na lepszego od siebie. Do czego myśmy dopuścili… – westchnął i razem z dwoma swoimi żołnierzami odszedł od Roara bez słowa. Przystanął piętnaście kroków dalej.

Młodszy z rycerzy poczuł potrzebę objaśnienia, że czyni dobrze. Padło na Ewalda:

– Postąpiłem słusznie. Posłałem konnych po uciekinierów, jestem pewny, że zmierzają na Północ. Daleko nie umkną. Dzieci, dobytek, powolne wozy. Nasi dopadną ich przed zachodem słońca…

– Sznury! Dawać sznury! Wywieszamy zdrajców! – pokrzykiwali z tłumu. Nie było takiego, który by się nie zgodził. Kilku weszło do stodoły przez wrota. Szukali tych, których imiona skandowali oraz sznurów. Inni pognali do własnych domów.

Roar oczekiwał na rozwój wydarzeń przy wielkim dębie otoczonym kamieniami. Zobaczył marnego z wyglądu jeźdźca. Musiał konać, pomyślał. Opierał się piersiami o szyję konia, cudem nie spadał.

– Zarządco, czy to aby nie twój człowiek?

Ewald wytężył wzrok w kierunku małej górki pokrytej drzewami.

– Rzeczywiście, mój Panie. Pies… – dziwił się. – Pamiętam, że posłaliśmy go z żołnierzami. Gdzież oni? – wyglądał z myślą, że wkrótce wyjadą.

Rycerz pokazał gestem żołnierzowi, by sprawdził jeźdźca. Wiedział już co się stało. Wybili zwiad.

Knypek dławił się włosiem zwierzęcia. Twarz miał w kolorze mleka, wargi jak śliwka. Dobiegający w kolczudze żołnierz w ostatniej chwili pochwycił go w pasie. Zdjął i położył mężczyznę na plecach. Podtrzymywał mu głowę.

Niemal natychmiast zjawił się Roar wraz z resztą Południowców.

– Mów co się wydarzyło! – rycerz przyklęknął. Badał wzrokiem ciało. Zobaczył krew pod dziurawą, krótką peleryną. Odsunął ją. Bełt wbił się głęboko. Roar rozdarł koszulę pod pachą starca. Rana czerniała. – nie dotykajcie – odskoczył od ciała i polecił to reszcie. Cisnął w bok rękawice – Trucizna… Gadaj! Gadaj co widziałeś! – bał się poklepać Psa po mordzie.

Wojownik, który objął go w pasie nie wiedział co ma zrobić ze sobą. Odmówił modlitwę o życie skierowaną do bogów. Mamrotał z zamkniętymi oczami.

– Jeden człek… w czarnej skórze, bez twarzy… zabijał…

Roarowi to nie wystarczyło.

– Kto?! Imię! Skąd pochodził?! Więcej informacji… Zastaliście dawne elity?

– Widziałem tylko starą wdowę… – powiedział ledwie słyszalnie – Byłem pewny, że mi się uda… ale skurczybyk… on mnie trafił, Panie… czy przeżyję? – oddychał coraz dłużej do momentu, aż usta zastygły mu w bezruchu.

Chłopstwo otoczyło kołem zamieszanie. Rozmawiali głośno między sobą.

Roar zaklął pod nosem. Nachodziły go różne scenariusze.

– Na piekło Adakara! Czegoś takiego się nie spodziewałem! Któż jest w stanie zabić pięciu wojowników Południa, w tym wielkiego Jagnera w pojedynkę? – Nie dawał wiary. – Ku zaskoczeniu pozostałych zdjął swój płaszcz. Zrobił z niego rękawice i wyciągnął bełt. – wybadał go. Pokazał starszemu rycerzowi. – Spójrz. Grot wykonany jakby… hmm…

– Góry Śmierci. Góra Nekandara. Zawodowi mordercy – zdumiał się mężczyzna o siwej brodzie.

– Jaki mają w tym interes? – Roar zapytał zamyślony. Podziwiał grawer grota.

– Działanie tej sekty znane jest nawet małym dzieciom. Płacisz, a oni zabijają wskazanego człowieka. Ale to wygląda wątpliwie. Po co zabijać zwykłych żołdaków? Zajmiemy się tym później – zobaczył niezrozumienie na twarzach chłopów.

Roar pokazał uniesiony w górę bełt.

– Nikt z nas nie jest bezpieczny! Dawne pany mordują was i waszych obrońców! Wynajęli zabójców! Nie pozwólmy im zabijać nas po cichu! Wymierzmy sprawiedliwość! Kto pierwszy się tam dostanie – wskazał na Mały Zamek – i przyniesie przed me obliczę żywych, dostanie skrzynię złota! – skłamał. Doskonale wiedział, że bez odpowiednio wyszkolonych ludzi i sprzętu nie uda się wejść do kamiennego budynku.

Zachęcone chłopstwo miało we łbach tylko monety. Z radością popędzili na Mały Zamek. – Nie my – położył palce na dłoni wojownika, który przymierzał się do wyciągnięcia miecza. – Bezsensem byłoby tracenie kolejnych Południowców. Nie uda się im. Powalą siekierą o drzwi, aż się zmęczą. Mam nadzieję, że do tego czasu przybędą nasi. – mówił spokojnie. Mijali go chłopi, ale podekscytowani nawet nie przysłuchiwali się.

Chuderlawy żołnierz o gębie spryciarza wyprostował się i oczekiwał kolejnych rozkazów.

Wieśniacy, chyba nieświadomi potęgi grubych murów, cisnęli na nie z młotami, nożami, kosami, siekierami, a nawet pięściami i okładali je w pocie czoła. Nic, prócz kurzu i odprysków, które biły po oczach nie uczynili. Jeden taki oślepiony nie chcąc wypaść z rytmu walenia kilofem o mur trafił w kolano biednego chłopa z zakręconym wąsem. Wrzeszczał tak, że szło się tylko wykrzywić z litościwym współczuciem. Zagłuszony wrzaskami i hukiem uderzania żelastwem o kamień, nie miał co liczyć na pomoc. – Durni w całej swej krasie. – Zażenowany Roar przyglądał się wszystkim z na wpół opadniętymi powiekami. Chłopstwo otoczyło dom i robiło co tylko mogło, by dostać się do środka. Rycerz westchnął. Wszystko zaczęło go irytować. – Z czego oni robią te hełmy? – puknął o przyłbice pozbawioną zasłony. – Łeb mi pęka. Deszcz spadający na to gówno wywołuje tyle grzmotu, co przy burzach. Niech ja tylko dorwę tych kowali… – daleki był od żartu.

Rycerz, Ewald i trzech żołnierzy przenieśli się na tył zamieszania.

Zarządcę zaczęły boleć nogi, a w promieniu tego co widział nie było ani jednego krzesła. Przecież nie usiądzie jak prostak na ziemi. Nie przystoi przyszłemu Lordowi.

– Panie, a gdyby założyć, że sforsują drzwi? – spytał Roara.

– Kpisz sobie? – prychnął – ten jazgot zaczyna ci się udzielać. Spójrz na nich. Walą kosami o gruby kamień. Czego się po nich spodziewasz? Mają zerową wartość bojową. Minie tydzień zanim porąbią dębowe wejście i to tylko pod warunkiem, że będą robić to nieprzerwanie. – rycerz po głębszym przeanalizowaniu struktury Małego Zamku znalazł jedyny słaby punkt. Drewniany dach o małym kącie nachylenia. – Drabiny. Potrzebujemy drabin. Ale tego chłopom nie zdradzimy. Żołnierze. Zabierzcie co cenniejsze z tamtego wozu. Łupy dla was – uśmiechnął się jakoś obojętnie. – Śpieszcie się. Jak hołota się zorientuje, prędko was pogoni!

Wojownicy popatrzyli na siebie nieśmiało. Zerwali się i pomknęli po kosztowności jak rywalizujący w zawodach młodzieńcy.

 

***

 

Malet pociągnął za lejce. Czarny koń potrząsnął łbem i zatrzymał się pośród rosnących blisko siebie drzew. Iliana pierwsza pośpiesznie zeskoczyła. Podciągnęła suknię. Nie baczyła na krzaki, biegła. Ostre jak szpikulce sztyletów kolce rozrywały materiał. Południowiec nie mógł dopuścić, by kobieta nie sprawdziwszy najpierw, czy Mały Zamek jest bezpieczny, udała się do niego. Splunął za ramię. Przełożył nogę przez grzbiet i zeskoczył. Przywiązał niestarannie wierzchowca do cienkiego pnia. Nie wołał Iliany, gdyż wydało się to być ryzykowne, byli za blisko domu Seniora. Ruszył za nią. Zarośnięta górka idealnie nadawała się na punkt obserwacyjny. Widać jak na dłoni Mały Zamek, stodołę połączoną ze stajnią oraz drogę, która przez przełęcz prowadziła do domu Lamberta. Kobieta w końcu potknęła się. Wściekła popiskiwała i odrzucała drapiące gałęzie. Południowiec zaszedł ją od tyłu i położył dłoń na ustach. Próbował ucieszyć. Dziwił się, że Iliana nie słyszy wrzasków. Głuchy by je usłyszał.

– Nie szarp się! Nadstaw ucha! – skierował jej uwagę na hałasy – Musimy zachować ostrożność. Sprawdźmy co się dzieje, zgoda?

Iliana schyliła szybko głowę.

Malet odsunął dłoń.

– Chodź za mną. Błagam… nie rób nic głupiego – nie powiedział tego z wiarą, że może być inaczej.

Przyczajeni jak myśliwi w lesie kierowali się do końca granicy, gdzie drzewa już nie rosły. Każdy krok przynosił kolejne pokrzykiwania. Najpierw sytuację zobaczył Malet. Mały Zamek był otoczony przez hordę chłopstwa uzbrojonego w narzędzia używane na roli. Rozwścieczeni próbowali wtargnąć do środka.

– Bogowie… – podmuch ciepła uderzył w Ilianę. Przeraziła się tym, co widzi. Oczy od razu zrobiły się jej wilgotne. „Jak zareagować”, pytała samą siebie.

Malet zakładał w czarnym scenariuszu, że natrafi na żołnierzy Południa, ale do końca odsuwał te domysły. Bardzo chciałby odkupić winę za znieważenie bogów, ale wiedział, że nie zdoła pomóc zamkniętym w Małym Zamku. Mógł tylko pocieszać Ilianę i obserwować.

– Żyją. To najważniejsze…

– Skąd to wiesz? – kobieta zanosiła się płaczem.

– Próbują się dostać do środka. Oznacza to jedno. Ci, którzy są w budynku zabarykadowali się na tyle skutecznie, że tłum nie jest w stanie tam wejść. Iliano, oni są naprawdę bezpieczni… – szukał argumentu, który dałby jej nadzieję – A jeśli Północ ciągnie tutaj z wojskiem? – to absurdalne, ale jeżeli miałoby ulżyć kobiecie… lepiej nagiąć fakty. Wystarczająco dużo doznała dziś cierpień. A zanosi się na kolejny wewnętrzny ból, jeszcze gorszy niż poprzedni.

Iliana klęczała na jednym kolanie i patrzyła przez szparę w liściach.

– Musimy im pomóc. – rzekła spokojnie, jakby wiedziała co ma zrobić.

Południowiec nic nie powiedział. Nie wiedział jakiego słowa miałby użyć…

– Wymyśl coś! Czemu tak sterczysz? Masz tam przyjaciół! Jesteś im winny lojalność! Okaż ją poprzez swą odwagę! – grzmiała przez zaciśnięte zęby.

Malet nie chciał jej dłużej okłamywać. Z miną godną skarconego psa wyznał:

– Nic nie da się zrobić. Przykro mi…

– Nie rozumiesz chyba tego, co powiedziałam. Musisz zareagować, uwolnić ich. Jesteś im to winny tak samo, jak i mnie! Bogom również! Nie pozwolę, abym przez twoje tchórzostwo straciła rodzinę! – oburzona ze łzami w oczach mówiła coraz głośniej.

– Iliano, ciszej… – zamachał niezrozumiałym gestem.

– Dobrze. Skoro ty nie chcesz tego zrobić, ja to zrobię… – podniosła się i od razu poczuła szarpnięcie za sukienkę, które sprowadziło ją do wcześniejszej pozycji.

– Oszalałaś? Zabiją cię! Pomyślałaś w ogóle, że mogą cię wykorzystać jako przynętę? By twój ojciec ogarnięty wyrzutami sumienia otworzył dębowe drzwi? Wiesz co by się stało? – tłumaczył z coraz bardziej groźnym obliczem. – Miej nadzieję, że nic złego się nie wydarzy… pomódl się do bogów…

– Nadzieja? Co mi po niej. – wlepiła wzrok w trawsko. – Koszmar… oddałabym wszystko, by się z niego obudzić…

– Nadzieję i koszmar łączy jedno. – powiedział obcy głos – Ból duszy – dokończył.

Południowiec wyciągnął miecz. Iliana odepchnęła się nogami i wylądowała plecami na grubych konarach wystających z ziemi. Zamarła przerażona widokiem mężczyzny, którego próbowała zabić pogrzebaczem.

– Powtarzam, nie jestem tutaj, by cię zabić. – z uśmiechem krętacza popatrzył na Ilianę – oraz ciebie, panno z upadłego rodu. – Nie przejmował się wymierzonym w niego czubkiem miecza. Wszedł między nich i przyjrzał się zamieszaniu na dole. – Pięciu z Protektoratu Południa. W tym dwaj rycerze. Wygląda na to, że tłum stoi po ich stronie. Dom jest twierdzą. Przy odpowiedniej ilości zapasów wytrzymają długo. Wiele zależy od pogody. Pada, więc użycie ognia nie wchodzi w grę. Inne zasadnicze pytanie, czy chcą mieć chowających się za grubymi, kamiennymi murami żywych? Nie odpowiem, bo nie wiem. – rozmyślał głośno.

Malet nie do końca ufał odzianemu w czerń. Gotów był użyć broni.

– Ogień nie trawi kamienia. – przypomniał.

– Błąd. Ogień trawi wszystko. A zwłaszcza drewniane okna, drzwi i dach. Sądzisz, że te w dolinie są wykonane z wody? – zaśmiał się raz.

Iliana w jednej chwili przestała czuć strach. Zobaczyła w obcym swoją nadzieję. Nadzieję na ratunek dla jej rodziny.

– Twierdzisz zatem, że uda się im pomóc?

Schowany pod kapturem skrzywił usta.

– Nie tak rzekłem, panienko – och, wybacz. Jesteś jednością. Dziwisz się? – dopytał widząc jej minę. – Niepotrzebnie. Wiem wiele. Ale wracając do nadziei, zabiję ją. Nie uda się ich uwolnić. Potrzebowalibyśmy co najmniej dwudziestu jeźdźców. Konie najlepiej rozpędzają tłum. A moje oczy widzą dwie setki wściekłego chłopa.

– Zabiłeś czterech wojowników bez większego trudu. Spróbuj mój panie czegokolwiek… – odezwał się Malet. Schował miecz, ale nie zdjął palców z rękojeści.

– „Życie nic nie znaczy” – obcy odklepał ciągle powtarzaną formułkę. – Moim zadaniem nie jest wtrącanie się w polityczne zabawy bez wyraźnego rozkazu. Nie jestem panem – rzekł chłodno.

– Zrobiłeś to poprzez zabicie żołnierzy Południa, czyż nie? – Malet sądził, że zapędzi rozmówcę w kozi róg i wymusi na nim działanie.

– „Życie nic nie znaczy”. Ratowałem ciebie, bo takie miałem polecenie. W innej sytuacji nie kiwnąłbym palcem. Nie miałbym wyrzutów, gdyby chłopcy zgwałciliby ciebie, piękna blondyneczko – raz jeszcze posłał jej uśmiech schowany pod gęstym zarostem. – Swoją drogą, nawet nie podziękowałeś za ocalenie życia, Malecie.

Południowiec prychnął, ale nie ze znużenia czy zmęczenia słowem, ale faktu, że ciągle nic nie rozumiał.

– Pora na wielki finał, nie-panie – rzekł niegrzecznie, wręcz z przedrzeźnianiem w głosie i w gestach. – Mów czego ode mnie chcesz i przede wszystkim kim jesteś?

Mężczyzna w kapturze spojrzał z zakłopotaniem na Ilianę. Nie był przekonany, czy powinna tego słuchać. Mogłaby roznieść informacje. Ale jego intuicja podpowiadała, że kobieta długo nie pożyje.

– Jestem dzieckiem śmierci. Nie mam imienia dla ludzi takich jak wy, niewtajemniczonych.

Iliana pokwaśniała.

– Zabójca? – nieśmiało spytała. Dziwiła się sama sobie, że wykrztusiła to z ust. Wiedziała, że ci prawdziwi zawodowcy, nie jacyś samozwańcy siedzący w ciemnych rogach karczmy, popijający tanie piwo, pochodzą z gór na Południu. Ale na tym jej wiedza się kończyła.

– „Życie nic nie znaczy” – obcy odparł obojętnie.

– Właśnie, że życie znaczy…

– Jedności – wypuścił z płuc powietrze – Naprawdę uważasz, że to najlepszy moment na dysputę o filozofii? Zaspokoję twoją ciekawość. – znowu doznał odczucia, że kobieta prędko zginie. A że ów mąż miał pewne skrzywienie, to zawsze szarpał jęzorem, wiedząc, że „ofiara” długo nie pociągnie. – Ludzie wołają na mnie morderca, bądź zabójca. Należę do Góry Szkarłatnego Sztyletu, organizacji zabijającej za pieniądze, lecz wyzbytej pragnienia złota. Przeczę sam sobie? Dlatego nigdy dziewczyno tego nie zrozumiesz. A czego chcę od ciebie? – tajemniczo spojrzał na Maleta – Wyruszysz ze mną. Tę drogę wyznaczyło ci przeznaczenie. Twój ojciec je zainicjował. – kątem oka zobaczył jak cały tłum zerwał się w przeciwnym kierunku.

– Na bogów! Co się tam dzieję? – serce Iliany znów przyśpieszyło. Obawiała się najgorszego, że jej ojciec razem z bratem zostali wyciągnięci siłą.

– Człowiek jest zwierzęciem. Ale różni go od zwierzęcia tylko jedno – chęć bogacenia się. Wygląda na to, że wypatrzyli łupy na wozie. – poprawił oba sztylety.

Wieśniacy się przepychali. Wyrywali kufry i przedmioty zawinięte w szmaty ze skrzyń. Trzech wojowników obładowanych tym, co ich zdaniem było cenniejsze oddaliło się za stajnię. Jeden z chłopów odgarniał księgi z porządnie wykonanego pudła, które upuścił Leander, zupełnie jakby kopał rękoma. Egzemplarze oprawione w miłe dla oka okładki lądowały jak niechciany rupieć w kałużach, wdeptywane w błoto. Głupek sądził, że znajdzie na spodzie złoto. Przeliczył się. Próbował więc zabrać skrzynię. Ale dobiegło do niego dziesięciu innych. Cwańszy gołodupiec uwolnił konia i pogalopował nim najpewniej do domu. Poganiał zwierzę panicznymi kopnięciami gołych stóp. Musiał się obawiać, że zaraz zaczną go gonić.

– Hołota… dzicy… – Malet podsumował bezczeszczenie majątku Seniora.

– Takie zdanie podzielają Południowcy. Spójrz na szepczące arogancją i wyższością mordy rycerzy. Ach ci szlachetnie urodzeni… – mężczyzna w kapturze przemówił wesoło.

Iliana głowiła się jak właściwie zwrócić się do nieznajomego.

– Ekhm… panie… zabójco… – obcy wydał z siebie pojedynczy głos wychodzący z nozdrzy. Ledwie powstrzymał się od śmiechu. Dziwnym było to zwyczajem, gdyż mordercy z Gór Śmierci raczej nie słyną z okazywania emocji. Ten żywo reaguje i zbytnio dogaduje. Czekał na to, co kobieta powie dalej. – Moja rodzina ma dużo złota. Zapłacimy. Ale błagam, uratuj ich…

– Śliczna blondyneczko. Oboje wiemy, że takowego nie macie. Prędzej mi oczy wypadną jak w to uwierzę. Widzisz? Nic się dzieje. Moje gały są na miejscu. Nie przyjmuję zleceń sam. Trafiają do mnie z Góry Nekandara.

Iliana zaklęła pod nosem i niezadowolona ustawiła się bokiem.

– Bogowie wynagrodzą ci twoją bezduszność… – cisnęła jadem zza ramienia.

– Nie, piękna istoto. Oni nie mają z tym nic wspólnego. – odparł wcale nieurażony postawą kobiety.

Iliana poczuła, że jej oczy zaczynają ronić łzy. Jak komary nad wodą atakowały ją myśli, sceny bolesne dla serca i oczu. Jej biedny ojciec zostaje zamordowany razem z bratem. Widziała te okropności. Nachodziły ją na jawie. Stawały się rzeczywistością. „Nie, nie… to się nie wydarzy!”, krzyknęła rozchodzącym się w jej głowie echem, iskierką mogącą pozbawić czarnowidztwa.

– Moja wrażliwość, jedności, jest marna. Ale… – szukał słowa – Żyjesz. Urodzisz dzieci? Tak. Kogoś sobie znajdziesz. Szczęście obdarzy cię łaskami, cokolwiek to znaczy – grzebał w kieszeni na brzuchu. Wyciągnął małą fiolkę. Łyknął z niej, aż syknął orzeźwieniem.

– Wiem przynajmniej w czym jesteś beznadziejny. W pocieszaniu. – Malet podzielił się wnioskiem na wszelki wypadek. W końcu zabójca mógł nie wiedzieć. Teraz nie ma wątpliwości. Południowiec przytulił Ilianę. Biedaczka trzęsła się od chłodu i złych myśli uderzających w przyszłość jej rodziny.

– Wystarczy tych czułości. Sugeruję, abyś ruszył ze mną. Natychmiast. – namawiał póki co pokojowo.

Malet długo nie odpowiadał.

– Zostawisz mnie w spokoju? Nie pójdę z tobą. Pojmij to w końcu… – pokręcił łbem w kiepskim nastroju. Kolejne słowo mężczyzny w kapturze i zrobi się bardziej opryskliwy.

– Przyjacielu, ty pojmij… – przypomniał sobie treść polecenia mistrza. „Zrób tak, by udał się z tobą z własnej woli. Góra tego chce.” Ugryzł się w język i nie dokończył. Liczył, że wydarzy się coś, co sprawi, że jego sprawa dotycząca Południowca pójdzie wedle polecenia mistrza. Postanowił czekać.

– Odejdź, skoro nie leży w twej intencji pomoc. Nie potrzebujemy byś sterczał bez sensu. Idź, nie-panie – cisnął cierpko.

Mężczyzna w czerni pozostał niewzruszony. Pozbył się nadmiaru wody z wierzchu kaptura.

– Zostanę. A jeśli znowu będę musiał ratować ci dupsko?

 

***

 

Zmartwiony Leander siedział na trzecim schodku prowadzącym na piętro Małego Zamku. Rozmyślał o Elsie. Zastanawiał się czy dalej są jednością. W końcu złamał tradycję. Wszedł do miejsca, w którym kobieta oczyszczała się ze zła. Na widok Lamberta wyprostował plecy.

– I co z nią?

– Zjadła trochę sera. Błaga bogów o litość…

– Ojcze, czy mogłem postąpić inaczej? Bogowie to zrozumieją? – liczył, że odpowiedź będzie mu przychylna.

Senior położył dłoń na jego ramieniu.

– Synu mój… – przerwał i niespodziewanie jęknął z bólu. Twarz pokryła się rysami grymasu. Oparł się niepewnie o ścianę. Chwycił za głowę i przysiadł ciężko na krawędzi schodka.

– Ojcze! – zawołał zdumiony złotowłosy. Przytrzymał ojca, by nie spadł. Nie wiedział co się stało, ani jak ma mu pomóc.

Herion zastygł na parterze.

Baldwin zerwał się z krzesła. Popijał kilkudniową wodę w drewnianym kubku. Sądził, że zaczął się szturm i jakimś niewyobrażalnym cudem zraniono Lamberta. Tylko jego jęki słyszał. Rozpędzony znalazł się przy towarzyszu.

– Słyszysz mnie? – potrząsnął chudym przyjacielem. Oczy seniora schowały się pod powiekami. Oddychał opornie z rozdziawioną gębą.

– Na bogów! – krzyknął Leander zaskoczony tym, co się dzieję – Ratuj go! – obawiał się, że ojciec umiera i wołają go na drugi świat. Gorszej chwili nie mogli wybrać, pomyślał wściekły na siły, których nie znał. Chwycił za wierzgające ręce Lamberta.

Senior w końcu nabrał łapczywie powietrza. Zaczął się uspokajać, ale ciągle sapał.

Baldwin nie wyglądał na zachwyconego. Jego oczy wyrażały niepokój. Tylko raz był świadkiem dokładnie tego samego. Pamiętać o tym będzie do końca życia.

– Miałeś wizję? – spytał z nadzieją, że usłyszy zaprzeczenie.

Twarz Lamberta nie pozostawiała złudzenia.

– Czułem cierpienie wielu ludzi. Nie rozpoznałem ich, ale… wydali się mi bliscy. Ginęli od miecza, mordowani w bestialski sposób…

– Myślisz, że… – Baldwin odwrócił spojrzenie. Ale w końcu zerknął w oczy Lamberta. Nie zobaczył w nich radości, a potwierdzenie tego, czego się spodziewał. – Bogowie, dopadli naszych przyjaciół. A może się mylisz i tym razem to nie była… wizja, tylko… złudzenie?

Elsa usłyszała hałasy. Wybiegła z pokoju i stanęła między barierką a ścianą, Obejrzała kamienne, zmęczone twarze mężczyzn.

Leander w końcu wymusił na sobie uśmiech. Podszedł do niej wolno. Objął ramionami.

– Boję się – szepnęła kobieta.

– Jedności – rzekł z wątpliwością. Nieśmiało wierzył, że bogowie zrozumieli w jakiej sytuacji się znalazł i pozwolą na trwanie związku – będzie dobrze. Zobaczysz. Wytrzymasz, prawda? – pochwycił jej twarz w dłoń i na sam widok jej wielkich brązowych oczu uśmiechnął się szeroko.

Elsa powoli kiwnęła kilka razy głową. Sądziła, że nic jej nie grozi, kiedy w pobliżu jest jej ukochany.

Przybitego Heriona zakuło nieco z zazdrości. Chciałby tak samo jak złotowłosy tulić Ilianę i mieć ją przy sobie.

Baldwin zrobił się jakiś niemrawy. Zawsze jak coś idzie nie po jego myśli, musi coś zeżreć lub wypić, a najlepiej obie te czynności naraz. Nie przeszedł obojętnie obok smutku Heriona, brata Tajnej Rady. Żal mu było młodzieńca. Dawno temu był w podobnej sytuacji. Wiedział co czuje. – Masz bardzo piękny i zarazem praktyczny miecz. – Próbował wyciągnąć go z rozmyślań. – Powiem ci, że wycięliście na Południu niezły numer z tymi gwardzistami – zarechotał.

Sam Lambert zaśmiał się. Podniósł tyłek ze schodów.

– Nawet myśmy nic podobnego nie uczynili. Naszym największym grzechem było zeżarcie królewskiego jabłka. Pamiętasz to, Baldwinie?

– Bogowie, kiedy to było. Czas nie ma litości – zakołysał olbrzymią łepetyną. Jego rude kołtuny podążały za ruchami szyi. Polazł po napierśnik, którego nie był w stanie wcześniej przypiąć. – Byliśmy tacy młodzi i… chudzi… – powiedział z głębokim sentymentem. Uwalniały się wspomnienia, kiedy patrzył na swoje fałdy tłuszczu.

Elsa nareszcie się uśmiechnęła. Kobieta nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, jakie czyha na zewnątrz. Najważniejsze było przebaczenie bogów. Leander głaskał ją po mokrych włosach.

– Dość tego dobrego – Baldwin odłożył, a raczej cisnął kawałek pancerza – Nie założę. Obawiam się, że nie schudnę do tego czasu… – prześmiewczy, szybko stłamszony śmiech Elsy wcale go nie ruszył. – Mamy poważniejsze kłopoty. Zobaczę w szparze na górze co znowu kombinują – stęknął i ruszył po schodach, jak powiedział.

Herion oblał Lamberta wzrokiem ciekawości. Starzec musiał się przycisnąć do ściany, by Baldwin mógł przejść.

– Panie, mówiłeś… – Herion powiedział nieco zawstydzony do seniora.

– Niech cię ta uprzejmość po dupie wychlasta. Jesteś członkiem tajnej rady. Zwracaj się do mnie po imieniu. Tak, jak ustaliliśmy. – zszedł na rozmowę. Nie chciał, aby Elsa usłyszała coś, co mogłoby ją przerazić.

– Baldwin wspomniał o wcześniejszej wizji. – rzekł ciszej, kiedy brwi Lamberta uniosły się i prawidłowo wskazały kobietę na górze – Czego dotyczyła?

– Nie powinienem… Mało przyjemna przeszłość. Ale coś mi się wydaje, że dręczyłbyś mnie dalej, co?

Herion czekał na wyjaśnienia.

Lambert westchnął. Zerknął na syna. Zagadywał swoją jedność.

– Niech będzie. Po przegranej bitwie na polach stolicy Haferlandu dostaliśmy się do niewoli. Rozdzielili schwytanych Lordów. Okazało się, że w ten sposób ważą się nasze losy. W zależności do jakiej grupy cię skierowali, przeżyłeś, albo zostałeś stracony. – przerwał na moment, by zebrać myśli. Wspomnienia zabolały. – Pewnego chłodnego poranka wywieźli nas na Północ. W czasie podróży doznałem… wizji – rzekł niepewny tego określenia – Widziałem jak rozdzieleni ode mnie druhowie umierali. Niedługo po tym gruchnęła wieść o masowych mordach na rodzinach ówczesnych elit.

– Bogowie – Herion poczuł złość. Marzył, aby żyć w czasach, w których żył jego ojciec. Nie zdawał sobie sprawy jak okrutny był to okres w dziejach. Tyle cierpienia, ale i zmian dla życia wielu ludzi. Jedni upadali, inni wznosili się po szczeblach władzy.

– Na piekło i niebo! – rozdarł się Baldwin.

Broniący się w małym zamku prędko popędzili do pokoju seniora, gdzie zamieszaniu na zewnątrz przyglądał się Baldwin.

– Cóż dostrzegłeś? – ryknął Lambert. Omal nie wyrwał drzwi ze swej ogołoconej z mebli sypialni, które blokowały dębowe drzwi od środka. Jedynie ładny okrągły czerwony dywan był na swoim miejscu.

– Szykują się do szturmowania! Dwie drabiny! – Baldwin odparł z podnieceniem żołdaka. – Skubańce wzięli nawet twoją! Pamiętam, bo ją od ciebie pożyczałem…

– Dach! – wydusił z rozczarowaniem na twarzy Lambert. – Gdzie ja miałem głowę! – Wtedy nagle się zatrzymał. Jego oczy zaświeciły pomysłem.

Zdziwiony Baldwin zamiast zerkać przez szparę w okiennicy patrzył na seniora.

– Coś wymyślił? – znał tę mordę zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że starzec zaraz czymś zaskoczy.

– Pamiętasz jak załatwiłem tę posiadłość?

Baldwin od razu się skrzywił.

– Zapłaciłeś rodowymi klejnotami wartymi dwieście takich kup kamieni! Według mnie nie wyszedłeś na tym interesie najlepiej…

– Skonfiskowali całą resztę. Ale… – machnął ręką – dlaczego ci to tłumaczę. Nie rozumiesz – wrócił do właściwego wątku, o którym chciał opowiedzieć – Ta budowla jako jedyna nadawała się do obrony. Pamiętasz jakie były czasy. Nic nie było pewne. Mogli przyjść o każdej porze i próbować…

– Do rzeczy Lambercie – bąknął Baldwin, zaczynał przewracać oczami. Senior małego zamku mógłby się rozgadać na godzinę albo i więcej. A przecież wkrótce dojdzie do szturmu. Szkoda tracić czas.

– Transport z Północy, mówi ci to coś? – wyszczerzył się do Baldwina. Młodzież przysłuchiwała się wymianie zdań z niezrozumieniem na twarzach. – broń dla nas, dawnej elity nieoficjalnie od Periana.

– Och, oczywiście! – obudził się Baldwin – Racja… gdzie… gdzie masz te cuda? – miał taki zapał, że gotów był przenieść góry.

– Na poddaszu – spojrzał na sufit ułożony z mizernych desek. – Leander leć prędko po siekierę! – przechadzał się spacerkiem po sypialni, aż w końcu znalazł się w wąskim korytarzu. – Gdzieś tutaj to było… zaraz, zaraz… – rozglądał się – dawaj tę siekierę! – poganiał rozdzierając się na dół. Złotowłosy przybył w biegu. Podał to, co chciał jego ojciec. – Widzicie? Tutaj! – puknął bronią w ledwie widoczną szparę na suficie. Wysunął jęzor i majtnął nim po kącikach ust. Przymierzył czubkiem siekiery i rąbnął prosto w dechę. Jej kawałek uniósł się i naszedł na sąsiednią deskę. Posypał się kurz. Wpadł do oczu Lamberta. Starzec pluł i przecierał twarz. Podobnie uczynił z kawałkiem drewna obok. Teraz dało się przejść przez otwór.

– Przejście? – Zdumiony Herion popatrzył w czarną głębię. Sprytne, pomyślał.

Lambert pociągnął nosem i chwilę zarechotał.

– Lepiej zobacz co ja tam trzymam. Co prawda nie jest to poczwara o pięciu pyskach i pazurach długości kotów, ale w naszych rękach posieje porównywalne spustoszenie. Pomóż mi. Co tak sterczysz, stary spaślaku? – powiedział do Baldwina rozanielony. – Wcześniej mnie poganiałeś, a teraz co? Mina ci zrzedła? Za późno, dawaj ręce. Muszę się tam dostać.

Starzec nic nie odpowiedział. Zmarszczył czoło i wyglądał jakby był topiony w rzece przez serdecznych kolegów. Ciut wściekły pochylił się. Splątał palce. Będzie robić za stołek. Na domiar złego coś boleśnie chrupotało mu w plecach.

Lambert włożył nogę jak do strzemienia. Uniesiony zaparł się łokciami o deski. Wdrapał się na górę. Popatrzył po zdumionych i odwzajemniających spojrzenie rozdętych twarzach.

– Twoja kolej Baldwinie! – pośpieszał ręką.

– Moja? Deska cię tam nie rąbnęła? Może twój syn ma podstawić plecy? Chcesz, żebym go połamał? Za dużo ważę i… zawsze chciałem bronić głównej bramy… Mam lęk wysokości… – wyznał zawstydzony z trudem. Ani myślał się wdrapywać.

– Przynieście mu krzesło! – Senior polecił nie wiadomo komu.

Leander wypuścił ociężale powietrze. Skoro wpasował się w rolę sługusa, to i tym razem zachowa się jak on. Przyniósł siedzisko i ustawił dokładnie pod czarną dziurą, z której wyłaniała się twarz Lamberta. Baldwin opieszale stanął na krześle, na którym zwykle siedział na zebraniach. Zapaskudzi sobie tylko później dupę, pomyślał. Jego uniesione łokcie sięgały sporo ponad przejście. W końcu się nimi zaparł. Włożył całą siłę w oderwanie stóp od siedziska. Warstwa potu natychmiast pokryła jego twarz w kolorze obranego buraka.

Lambert ciągnął go za ręce ale nie przynosiło to większego efektu.

– Pchajcie! – polecił prędko.

Elsa przez nieuwagę przewróciła krzesło. Herion oraz Leander wyglądali jak kolumny, które zaraz runą.

Baldwin tarmosił chaotycznie nogami.

– Opuśćcie mnie ostrożnie! Nie chce umrzeć! Nie zmieszczę się! Trzeba wyrwać kolejną dechę! – zasugerował drżącym głosem.

– Nie pieprz! Właź, pókim dobry! Wciśnij ten brzuchor. Nawciskałeś do tego pieca za dużo jadła przez dwadzieścia lat! – Lambert czuł, że coś zaczyna go rwać w kręgosłupie. Połowa grubasa była na poddaszu. Wreszcie po chwili udało się. Leżał na dechach jak rozbitek na plaży.

Leander odciągnął Elsę na bok.

– Posłuchaj uważnie. Niedługo nas zaatakują. Spokojnie! – złapał za ramiona kobiety. Przestraszona była na dobrej drodze, by wpaść w całkowitą panikę. – Odeprzemy wrogów. Masz moje słowo. Nie podchodź do okiennic. Zarygluj za sobą drzwi. – tłumaczył pospiesznie i bez zbędnej wrażliwości. Chciał być przy ojcu, a Herion już wdrapał się na górę. – Uczyń, jak kazałem. – Puścił ją i w parę sekund niezwykle sprawnymi ruchami znalazł się na strychu.

Oczy Baldwina urosły ze zdziwienia. Poddasze przypominało zbrojownię.

– Niech mnie ziemia pochłonie. Siedem kusz i ze sto bełtów. Włócznie, topory, miecze… Moglibyśmy cały oddział uzbroić – podziwiał długą na siedem stóp pikę. Paluchem dotknął szpica. Skaleczył się. – I miesiąc bronić by się dało. Dostrzegam tylko jeden problem. Nie mamy żarcia, ani wody. – podszedł do stojaka, gdzie w równym rzędzie ustawione były potężne żelazne kusze.

– Jak odeprzemy szturm chłopstwo ucieknie. To będzie nasza szansa. Udamy się na Północ i nakłonimy Periana do wojny. Przyjrzyjcie się – Lambert podważył fragment dachu – Krótkie dachówki. Łatwo je wyciągnąć. Kiedy nadejdzie moment i pojawią się drabiny, zaczną się wspinać, pchnijcie włócznią a zaskoczycie przeciwnika. Padnie kilku i rozbiegną się w popłochu. Chłop to nie żołnierz. Bogowie… co się dzieje. Jesteśmy dawnymi panami z żelaznym listem, a Południowcy atakują nas wspierani mieszkańcami Rindivii? Szaleństwo… – naszła go zgoła inna myśl od tego, o czym zaczął mówi – Umowa została złamana. Prawo zlekceważone. Na honor… Lordowie z Północy muszą rozpętać wojnę! Kto wie, czy już nie ma ona miejsca…

Baldwin miał inne zdanie. Uważał Periana za tchórza. Protektor swym zachowaniem potwierdził to wiele razy. Przede wszystkim w wojnie królów, kiedy nie przybył z własnym wojskiem i w czasie mordowania ludzi z żelaznym listem w Betonii. Obecne wydarzenia również nie zmuszą go do działania.

– Zapomnij o jakiejkolwiek odsieczy… Jesteśmy zdani na siebie. Przygotujmy się do oblężenia. Załadujmy kusze… – mówił z zimnym obliczem. Krzywił się na samą wzmiankę o Lordach Eparu czy Tarku.

Reszta zgodziła się co do przygotowań. Zabrali się do roboty. Herion ustawiał wzdłuż skośnego dachu włócznie, a obok nich po kilka bełtów.

– Połóż przodem. Stań na nią i złap za cięciwę obiema rękoma. Naciągnij i włóż bełt. Proste? – Baldwin objaśniał trudzącemu się z obsługą kuszy Leanderowi.

Tłum zaczynał żwawiej reagować. Hałasował jak przy święcie darów. Drugiego dnia jedenastego miesiąca Lordowie rozdają za darmo chleb. W ten jeden dzień jakieś zezwierzęcenie wychodzi z chłopa. Dla darmowego chleba gotów jest zarżnąć własną matkę. Pokrzykiwali hasłami nawołującymi do rozpoczęcia szturmu. Drabiny niesione dziesiątkami rąk ruszyły na ścianę małego zamku, wysoką na co najmniej dwadzieścia stóp.

Lambert zamlaskał parę razy.

– Zaczyna się… Herion wybij cztery dziury w dachu! – polecił mocując pas z mieczem do boku.

Baldwin podniósł dopiero co naładowaną ciężką kuszę.

– Sprzyjajcie nam bogowie. – powiedział cicho Leander. Ładował kolejną kuszę.

Huknęło. Drabina opadła na dach.

Herion natychmiast dobył miecza. Oczekiwał wrogów.

– Nie miejmy litości! Zabijać! Nie dyskutować ze słabym sumieniem! Ono nic dobrego nie poradzi! – Baldwin uśmiechnął się podniecony. Mimo okoliczności czuł się szczęśliwy. A przecież zaraz może umrzeć lub sam odbierze komuś życie. Chęć walki nigdy nie ujdzie z człowieka. Uzależnienie ciągnąć się będzie do ostatniego oddechu. – Jak za dawnych dobrych lat! – mrugnął zapadniętym okiem do Lamberta.

– Głupi stary cep! – cisnął zaczepnie i z poważną miną stanął na szeroko rozstawionych nogach. Trzymał długą włócznię gotową do pchnięcia.

– Druga drabina! – Herion zobaczył ją w zrobionej przez siebie dziurze.

Baldwin ustawił się naprzeciwko. Zerknął na leżącą włócznię. Miał ją praktycznie pod ręką. Kusiło go jeszcze oddać strzał z kuszy. Ryzykowne posunięcie, pomyślał. Położył kuszę i podniósł długą broń.

– Stańcie za nami! Ja z twoim ojcem załatwimy pierwszych! Traktujcie siebie jako wsparcie… – koniecznie chciał grać na pierwszym planie. Zrobił dwa kroki w bok. Przetarł jęzorem pulchne wargi. Jednym przymkniętym okiem ogarniał wzrokiem to, co przed nim. Niespodziewający się zagrożenia dwaj rycerze, kilku żołnierzy i Ewald widoczni byli na tyłach jak na dłoni. Baldwin znalazł swój cel – Roar.

Stłoczeni chłopi pokrzykiwali każdy co innego. Pchali się do drabin.

Lambert w oczekiwaniu żałował rozdeptywanych ksiąg. Wtedy pojawili się pierwsi szturmujący dach. Po stronie Baldwina wylazł mizernej postury wieśniak. Miał na wychudzonym łbie zardzewiały pół-hełm, wykopany pewnie z ziemi. Był za duży. Osunął się mu na oczy i biedak nic nie widział. Mało tego, musiał mieć lęk wysokości, bo cały się trząsł.

Baldwin zawył groźnie i długo. Wycofał ręce do tyłu, tak, by pchnięcie było jeszcze silniejsze. Zaatakował. Trafił w dachówkę, zamiast w przeciwnika. Uczynił to z taką krzepą, że wybił kawałek drewna w powietrze a razem z nim chłopa, który dopiero co postawił stopę na dachu. Ów puścił siekierę i runął do tyłu na kotłujących się w dole mężczyzn. W ostatniej chwili pochwycił za wystającą włócznie Baldwina i porwał ją razem z sobą.

Lambert zobaczył starą gębę z zapuszczonym białym wąsem. Nie pozwolił oponentowi wejść do końca po drabinie. Precyzyjnie trafił grotem w szyję starca trzymającego w prawej ręce widły. Poleciał bez życia i przy okazji pozrzucał kolejnych wspinających się pod nim.

Baldwin, podobnie jak Senior Małego Zamku uczynił z następnym przeciwnikiem. Tyle, że użył do tego miecza. Młody szczyl spadając zawiesił się na drabinie i ściągnął ją w bok. Przestraszeni chłopi, zszokowani widokiem ciał nie pałali już chęcią wejścia do budynku przez dach.

– Kusze! – nie próżnował Lambert. Był przekonany, że morale chłopstwa wkrótce się posypią. – Strzelać! – krzyknął doniośle.

Leander i Herion popatrzyli na siebie z pytającymi buźkami.

– Co tak sterczysz? Ja nie dam rady. Na bogów, jestem kaleką. Jak utrzymam kuszę? Słyszałeś, co rozkazał twój ojciec…

Złotowłosy z kamienną miną pochwycił za broń dystansową i przymierzył.

– Mam po prostu zabić? – spytał z wątpliwością w głosie. Nie traktował teraz ludzi, których nieraz mijał na drogach Rindivii, jako śmiertelnych przeciwników.

– Najpierw chłopi! Zaczną uciekać! – polecił Lambert.

– W Południowców! – poprawił krzykiem Baldwin. Celował w Roara.

Drugi, starszy z rycerzy zareagował instynktownie.

– Strzelać w szczeliny! – machał rękoma. Poganiał dzierżących dystansową broń żołnierzy.

Baldwin wybuchł nieokiełznaną radością. Nawet podskoczył.

– Trafiłem! – nie odrywał wzroku od starca w srebrnej zbroi. Mężczyzna sterczał ledwie na nogach i nie mógł się nadziwić, że w jego klatce znajduje się bełt.

– Drzesz się jakbyś trafił w samego Króla! – Lambert odebrał naładowaną kuszę od Heriona.

– Stary dziad, rycerz. Zobacz, zaraz się osunie! – Baldwin miał zamiar tym razem ustrzelić samego Roara. Najpierw się zdziwił. Mógłby przysiąść, że bełt leciał w jego stronę, a nie w starego rycerza. Zwalił winę na wiatr, mimo że żadnego nie było.

Parę centymetrów od policzka Lamberta wbiła się w deskę szkieletu strzała.

– Uwaga! Odpowiadają! – zanim schował łeb zdążył trafić prosto w serce chłopa, który spadł z otwartymi ustami. Rozglądający się po sobie mężczyźni nie mieli zamiaru być kolejnymi sinymi trupami. Ruszyli do ucieczki. Najpierw kilku, ale panika jak zaraza przeniosła się na wszystkich. Popychali się i rozdeptywali przewróconych.

Roar starał się powstrzymać chłopstwo i zawrócić do szturmu. Stanął im na drodze, ale ci pędem go mijali. Każdy jeden ze strachem na twarzy.

Baldwin nie zwracał uwagi na przelatujące blisko siebie bełty. Próbował ubić Roara, ale trafił kusznika klęczącego pięć stóp przed nim. Widząc to rycerz zerwał się za tłumem. Zboczył niespodziewanie w bok i znalazł schronienie za zdemolowanym wozem.

Widok panicznego odwrotu spowodował u broniących się w Małym Zamku entuzjazm. Uśmiechnięte gęby wiwatowały jak na wygraną.

– Nie wierze! Udało się nam! – Herion wyściskał Leandera.

Senior zdawał sobie sprawę, że to nie koniec. Mina mu zrzedła. Dwa granatowe płaszcze wystawały po bokach dębu, dwa następne przy wozie. Jeden schowany pod hełmem żołnierz zerkał na pusty plac z narożnika stodoły.

– Wojownicy zostali sami. – koncentracja nie schodziła z jego szczupłej buzi. Poklepał syna oraz Heriona po plecach. Dobrze się spisali, ocenił. – Przed nami ostatnia przeszkoda. Musimy pokonać Południowców. Wtedy ruszamy do Zakonu na wzniesieniu Góry Oddania. Mamy szanse. Jest nas czterech. Ich niewiele więcej. Gotowi? – popatrzył hartującym do walki wzrokiem na Baldwina.

Gruby starzec podniósł topór. Kiwał głową, zgadzał się.

Pojawiły się odgłosy koni. Najpierw przykuły uwagę rozpromienionego Leandera.

– Północna odsiecz! – rzekł z całym przekonaniem, że inaczej być nie może. Znalazł się w jednej chwili przy wybitej dziurze w dachu. Nie baczył na zagrożenie, choć mógł na dzień dobry dostać bełtem w czoło.

Baldwin opuścił topór z zawiedzioną miną. Nie musiał patrzeć. Wiedział co się święci. Brakowało zbyt wielu żołnierzy z Południa. To muszą być oni, pomyślał. Perian nie kiwnąłby palcem, by uratować dawnych przyjaciół. Splunął z obrzydzeniem.

Przeczucie Lamberta było takie same, jak jego wiernego kompana, a kiedy zobaczył granatowe płaszcze tylko się to potwierdziło.

– Nie trać ducha! – chciał wywołać iskrę, by ta pochłonęła smutek i żal Baldwina – Mamy dużo bełtów, kusze i to, co widzisz. Obronimy się. – Podniósł załadowaną kuszę z podłogi.

Na placu przed Małym Zamkiem zbierali się jeźdźcy. Długą kolumnę, po dwóch w rzędzie prowadził młody rycerz. Leander od razu go rozpoznał. To był dokładnie ten sam młokos, który siłą próbował ich zaciągnąć na ucztę w domu Zarządcy. Za żołnierzami zbierali się wcześniej rozproszeni chłopi. Przybyli raczej z ciekawości. Ostrożnie trzymali się z tyłu. Nikt nie chciał ryzykować własnym życiem.

– Pewne siebie bydlaki. Zajeżdżają bez obaw, że coś im grozi. Łapcie za kusze. Zaraz jednego z nich poślę na tamten świat! – syknął Lambert. Przymknął oko. Wiedział, że najpierw musi zabić najwyższego rangą młodego rycerza. Ale przed naciśnięciem spustu powstrzymał go płacz dziecka. Uniósł zdziwiony głowę. Odsunął opadłe na prawe oko siwe włosy.

Zbliżających się stępem ośmiu jeźdźców trzymało przed sobą małe dzieci. Sami chłopcy. Oszołomieni, wystraszeni przez płacz na przemian wołali rodziców.

– Ścierwa… – krzywił się Lambert. Gdyby mógł pozbawiłby życia wojowników. na których patrzy. Znał te dzieci.

Baldwin zmarszczył czoło. Nie rozumiał dlaczego senior małego zamku nie strzelił. Oparł rękę o wystającą belkę szkieletu dachu i popatrzył tam, gdzie jego towarzysz.

Ciszę przerywaną tylko rżeniem koni i płaczem dzieci wypełnił tryumfalny śmiech. Roar wylazł zza wozu i podszedł do jednego z konnych, trzymającego ubabranego błotem na oko sześcioletniego chłopca.

– Mama! Mama! – wołał z rozdzierającym szlochaniem.

– Dawaj tego bachora – Rycerz polecił suchym tonem. – Lambercie niedźwiedziu! – ryknął przechadzając się z dzieckiem na rękach. – Widzisz tego słodkiego szkraba? – drugą wolną ręką wyciągnął sztylet. Machał nim przed twarzą dziecka. – Rechotał jak wariat, który uciekł z domu obłąkanych. – Nie muszę ci tłumaczyć, co się stanie, jeśli nie wyjdziecie? Uczynicie według mojej woli, a otrzymacie łaskę… – przekonywał. Zawiesił ślepia na głębi jednej z dziury w dachu. – Długo jeszcze każesz czekać na odpowiedz szlachetnie urodzonemu rycerzowi, chłopie?

Złotowłosy stanął za ramieniem Lamberta.

– Ojcze, co my teraz zrobimy? – przejęty spytał ciszej.

Seniora szargały wspomnienia jak wilki padlinę. Południowcy kupczą synami członków tajnej rady. Hańba – nie miał wątpliwości jak to ocenić. Z drugiej strony traktował te dzieci jak swoje. Osierocone nie miały nikogo innego. A on czuł, że jest coś winien swym kompanom. Jak inaczej mógłby postąpić? Musi zaopiekować się synami dawnych panów. Uczynić wszystko, co w jego mocy, by żyły. Tylko tak będzie w stanie spojrzeć w oczy swym druhom na tamtym świecie. Brzemię odpowiedzialności zaczynało go przytłaczać. W sumieniu pokusił się o zrozumienie dla Periana i Lordów, którzy nie przybyli w wojnie królów ze swym wojskiem. Bali się o swoje rodziny. Uwięzione tak, jak te dzieci, były narzędziem szantażu. Presja wypalała honor i chęć oddania się sprawie, jak ogień trawę.

Baldwin wydmuchał ciężko powietrze z nozdrzy. Przeanalizował minę przyjaciela. Nie musiał zgadywać co siedzi w jego głowie. Cokolwiek by nie postanowił, poprze go.

– Ojcze! Jaka jest twoja odpowiedz? – Leander ponaglał krzykiem. Nie rozumiał zachowania ojca.

– Ostrzegam! – zawołał Roar. – Długo go nie utrzymam! Chłopak swoje waży! – rzucił w tonie żartu. Paru jeźdźców się uśmiechnęło. – Jak upadnie… na pewno zrobi sobie krzywdę!

Zbierający się chłopi znowu zaczynali kotłować się w tłumie. Trzymali się kilkanaście kroków od ostatnich jeźdźców. Utworzyli szeroki na dwadzieścia pięć stóp pas.

– Jaka jest twoja odpowiedź, Lambercie niedźwiedziu? Nie mogę zawołać twoim rodowym nazwiskiem, bo go nie masz! Żaden chłop nie ma! Nieliczni je noszą w Haferlandzie! Rzadko który rycerz posiada taki przywilej! Nawet ja!

– Wyjdę sam! – odparł Senior Małego Zamku. Echo jego słów rozniosło się po placu. Nie zadowoliły Roara.

– Zgadzam się. Ale za każdą osobę, którą wyciągniemy ze środka, życie straci jedno z dzieci. Ty wybierz. Pasuje ci taki układ?

– Wyjście oznacza poddanie się. Zabiją nas. – Herion patrzył z zaciśniętymi ustami na Lamberta.

– Nie będę czekał w nieskończoność! Ogłaszam, że czas minął. Spójrz czym kończy się twoja opieszałość! – grzmiał groźnie Roar.

Niemal natychmiast odezwał się Lambert. Nie mógł pozwolić, aby rycerz skrzywdził chłopca.

– Wstrzymaj się! – po krótkiej chwili kontynuował – Zrobimy jak kazałeś. Lecz trzymam cię za słowo, że okażesz łaskę…

– Tego możecie być pewni! – szyderczy uśmieszek wylazł na gębę Roara. Dla pozorów zasłonił go dzieckiem.

Zszokowany Leander sądził, że się przesłyszał.

– Oszalałeś, ojcze? Co ty wyprawiasz? Taka ma być twoja decyzja? Poświęcisz nas? Dla tych dzieci nie ma ratunku… Nie bądź głupcem, zabiją nas! – zasypał gradem pytań. Nie chciał przepuścić seniora. Żądał odpowiedzi, ale Lambert ignorował syna. – Przemów mu do rozsądku! – powiedział rozgoryczony do Baldwina.

Starzec w odpowiedzi rozłożył ręce i wiernie poszedł za druhem.

– Nie wierzę! – Leander zaczął mrugać bez przerwy – Elsie nic nie może się stać! Nie pozwolę na to! Dlaczego milczysz, ty stary głupcze?! – Ojciec nawet się nie odwrócił. Zeskoczył na piętro, a za nim Baldwin. Przewrócił się. Szczęśliwie niczego sobie nie połamał. – Co się tutaj dzieje? – Złotowłosy razem z Herionem ruszyli za starcami gotowi zatrzymać ich siłą.

– Panie? – Elsa spytała Lamberta z przerażeniem w oczach. Wyczuwała złe emocje. Senior przeszedł obok niej z opuszczonym wzrokiem. Nie odpowiedział jej.

– Lambert… – Baldwin złapał kompana za ramię. – twój syn ci nigdy tego nie wybaczy… może… spróbujemy przetrzymać?

Senior z obliczem kata złapał Baldwina za wierzch tuniki i przywarł do ściany. Miał w oczach żal wymieszany z gniewem.

– Jesteśmy starzy, niedługo umrzemy… Ważne czy dziś? Co odpowiesz napotykanym braciom na zielonych pastwiskach raju, kiedy zapytają cie o swoje dzieci? Egoizm niegodny jest naszego urodzenia…

– Zaślepia cię strach przed opinią innych. Zawsze taki byłeś, Lambercie. Przykładałeś wagę do zdania drugiego. Chciałeś prezentować się najbardziej okazale, szykownie i gdzie cię to zaprowadziło? Nie widzisz?

– Nie będę prać brudów… nie powiem ile razy uratowałem ci życie przez to, kim byłem w oczach całej reszty. Wstyd mi było, że wybrałem ciebie na kompana. Nigdy nie potrafiłeś się wysłowić, zachować… Przynajmniej w tej ostatniej chwili daj mi odejść tak, jak tego chcę! – warknął Lambert i puścił palce z obskurnej tuniki druha. Policzki Baldwina stały się fioletowe. Nic nie powiedział. Ściskał pięści, ale nie odważyłby się uderzyć seniora. Był przekonany, że mówił to ogarnięty emocjami. Na pewno tak nie myślał o przyjacielu, który stawał z nim u boku do bitew.

– Nic młodym nie zrobią. Śmierć przychodzi po nas. Czuję to tutaj – Lambert wskazał na serce.

Złotowłosy podleciał rozjuszony i popchnął ojca.

– Otworzysz dębowe drzwi po moim trupie! – pluł się. Desperacko próbował wpłynąć na ojca. – Chwała, fałszywa duma i honor znaczą dla ciebie więcej niż my? Perian miał rację wybierając rodzinę… – użył argumentu, który podskórnie rozgniewał seniora. Jego powieki zaczęły drgać. Nie popatrzył na syna. Schodził schodami jak gdyby nigdy nic.

Herion nie miał odwagi wykłócać się z członkami tajnej rady.

Baldwin chwycił za ramiona Leandera. Chłopak się szarpał, klął, wyzywał. Niewzruszony starzec postanowił trzymać go do momentu, aż się uspokoi.

 

***

 

Schowany pod kapturem z kolczugi młody rycerz siedział wygodnie na przewieszonym złotą płachtą koniu.

– Nie wyjdą. Mówię ci… ścierwa będą się chować. – powiedział do Roara wpatrującego się w potężne dębowe drzwi.

– Zaraz staną przed tobą bez broni. Zdaj się na moją intuicję. – Rycerz przywołał ręką Mertena, sługę zarządcy.

Okaleczony blizną przebiegającą przez oko zjawił się błyskawicznie.

– Panie? – kiwnął łbem.

– Zabierz to dziecko. – Rycerz przekazał z rąk do rąk sześcioletniego chłopca. – Wszystkie bachory umieść w jednym miejscu. Ujadają płaczem, aż głowa pęka. Grzecznie zaczekają na podróż na Południe. Słyszałem, że Lordowie z Eparu lubią małych chłopców. – zadrwił – Och i znajdź mi twego pana, Ewalda. Mam nadzieję, że tłum go nie rozdeptał…

– Uczynię wedle twej woli, sir – w biegu ruszył do ludzi zarządcy. Kiedy zrobiło się gorąco, oprychy pierwsi prysnęli w las. Z jeźdźcami na przodzie poczuli się pewniejsi.

– Piękna, długa gałąź – Roar zachwycał się dębem. – Nada się?

Młody rycerz rozkosznie się uśmiechnął. Najpierw sądził, że Roar dotrzyma słowa i okaże łaskę. A więc przynajmniej ich uwolni. Z drugiej strony nie powiedział przecież jakiej łaski mają się spodziewać. Równie dobrze mogła to być śmierć.

– Jak znalazł, czyżby szykowało się widowisko miłe dla oka? – mrugnął uprzejmie.

– Oprawa godna prymitywnego mieszczaństwa. Szare, zachmurzone niebo, błoto i bijąca z tego miejsca ponurość… Nie zapominam o zbierającym się motłochu – spojrzał przez ramię na, jego zdaniem, nic nie wartych szepczących ze sobą ludzi. Żal umrzeć w taką pogodę, a tym bardziej cokolwiek oglądać… Rozstaw naszych, nie pozwolę na lincz. Od wybuchu w domu zarządcy wiele się zmieniło. Mamy prawo… usiłowali zamordować Utera… no i nas. Sami odwalimy brudną robotę.

Młody rycerz poklepał po pysku czarnego konia z białą łatą na czole.

– Jak sobie życzysz, panie… – pokłonił się i odjechał z rozkazami.

Koniec

Komentarze

>> Wrzawa na zewnątrz miała swoje źródło w nadciągającym tłumie. Ściana złożona z uniesionych kos, wideł, siekier, a nawet i grabi maszerowała niczym oddział szeroki na piętnaście stóp. Nie mieścili się na drodze, więc rozleźli się na przydrożne pola. Przybyli tą samą drogą co jeźdźcy, południowym gościńcem, a potem piaszczystą ścieżką. Prowadzili ich Roar, Ewald i stary rycerz zmęczony marszem. Ten ostatni był wyraźnie rozwścieczony. Usłyszał, że nie może dosiąść konia. Roar chciał zrobić lepsze wrażenie na chłopach, stać się im bliskim. Udało się, choć niewątpliwie zyskał wroga. Ludzie prędko zapełnili podwórko między Małym Zamkiem, a stodołą połączoną z kamienną stajnią. Oczekiwali jak na nabożeństwo, tyle że teraz skandowali hasła nawołujące do linczu na dawnych panach. Bogowie wiedzą dlaczego jeszcze nie rzucili się na wóz wypełniony kuframi. Być może odstraszyły ich leżące książki, tak obce pospólstwu.<< -– Co tu jest źle? WSZYSTKO. Gramatyka w tych zdaniach nie dość że leży i woła o pomstę do nieba, to jeszcze w ogóle nie istnieje. W zdaniach istnieje totalny chaos. Nie wiadomo o co chodzi. Sorki, ale to co występuje od początku, to niestetety bardzo źle się czyta. Masz ogromne problemy z pisaniem. To, że teskt jest przegadany, to jedno. Najgorsze jest co innego. Braki w gramatyce, w podstawowej pisowni języka. Dalej już nie czytałem, bo nie do mnie należy zadanie by poprawiać i instruować autora co i gdzie jest źle. To zadanie, nalezy w głównej mierze do Autora – każdego.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

I poczytaj sobie o tym, czy w tytułach można stosować kropki.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Jeden taki oślepiony nie chcąc wypaść z rytmu walenia kilofem o mur trafił w kolano biednego chłopa z zakręconym wąsem. Wrzeszczał tak, że szło się tylko wykrzywić z litościwym współczuciem.   ---> Trafił chłopa w kolano i rozwrzeszczał się? A może to zakręcony wąs zaczął wrzeszczeć? Zmiana podmiotu, jeśli nie zaznaczona, daje dziwne efekty…   Zarządcę zaczęły boleć nogi, a w promieniu tego co widział nie było ani jednego krzesła.   ---> ja napisałbym, że w zasięgu wzroku, w polu widzenia, nigdzie w pobliżu…    Doczytałem do pierwszych gwiazdek. Potyczki z dziwnymi zdaniami odebrały mi chęć poznania, co, kto, jak i dlaczego dalej. Dobra znajomość języka to pierwszy warunek napisania czegoś strawnego dla oczu i umysłu… Przykre dla Autora, wiem, ale taka jest prawda.

Ja również z żalem stwierdzam, że czytanie tego tekstu przypomina przedzieranie się przez trudny, podmokły teren na szpilkach. Wygląda to tak, jakbyś miał dużo w głowie, i nie bardzo wiedział, co pierwsze i jak przekazać czytelnikowi. Narracja musi być przejrzysta, bo jeśli czytelnik ma wątpliwości, co autor chciał przekazać, to szybko się zniechęci. Już pierwsze zdanie jest niezgrabne. Nie pytaj dlaczego, po prostu jest. Przeczytaj je sobie na głos. Dalej mamy ścianę narzędzi rolniczych, która maszerowała, a jednocześnie rozlazła się po okolicznych polach… znaczy, sam sobie przeczysz. Uważnie dobieraj słowa, buduj zdania proste, jasne, a wydarzenia przedstawiaj logicznie jedno po drugim. Inaczej się nie da. Inna sprawa że ten fragment, który zdołałam przeczytać, wydał mi się zwyczajnie nieciekawy. Ale też nie była w stanie dotrzeć dalej, podobnie jak Adam, by móc odkryć, kto kogo napadł i dlaczego chce się bić. Może dalej się coś rozkręca. A może nie. Ale najpierw język, którym operujesz. To podstawa. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

I coś takiego jest dla mnie świetne

Nowa Fantastyka