- Opowiadanie: michaldomagalski - Brak sygnału

Brak sygnału

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Brak sygnału

 

– Rozpieprzyli się!

 

Przez chwilę żył jeszcze senną wizją („Nie możesz mnie rozpoznać, bo to nie jestem ja!” – wypowiedziane przez postać bez twarzy, ale będącą… kim właściwie?), która bardzo szybko znikała, pozostawiając po sobie zaledwie odczucie niepokoju. Koszmar wyparował, ale w powstałą pustkę nie od razu wkroczyła rzeczywistość. Zamrugał, próbując zrozumieć, co się wokół niego dzieje.

 

Spojrzał w stronę, z której dobiegał głos. W jego pokoju przy drzwiach stał teraz Witek, potężny dwudziestokilkuletni facet, który na Salomonie robił za chłopca na posyłki. Nie grzeszył umysłem, więc funkcje Wynieś, Przynieś, Pozamiataj odpowiadały mu w pełni. Poza tym miał tutaj wszystko – jedzenie, mieszkanie i rozrywkę, gdy zawinęli do jakiegokolwiek portu. W czasie wolnym mógł korzystać ze świetnie wyposażonej siłowni. To mu wystarczało.

 

Robert, próbując odnaleźć się na jawie, zahaczył na chwilę myślami o życiorys Witka, którego w piętnaste urodziny zabrał od zadowolonej najwyraźniej ciotki, żeby przedzierał się z nim przez kolejne galaktyki w poszukiwaniu skarbów. Chłopak na rodzinnej planecie zapewne głodowałby lub zginął w jakiejś bójce. Na Salomonie przynajmniej mógł marzyć. Na razie zarabiali raczej na złomie, niż na niespotykanych pierwiastkach, ale udawało im się razem z całą załogą z tego wyżyć. Teraz mieli trochę gorszy okres. To się jednak zmieni. Może właśnie odnaleźli tortorium.

 

– To znaczy – podjął Witek – panie mistrzu, S1 uderzyła i leży.

 

Na jego twarzy malowało się zmieszanie wraz ze zdenerwowaniem. Robert nienawidził tego „panie mistrzu”, ale nie miał najmniejszej ochoty zwracać Witkowi uwagi. Teraz bardziej interesował go los S1:

 

– Jak to leży?

 

– Tego to już dokładnie nie wiem. Chłopcy próbowali pana mistrza powiadomić przez okulary, ale głuchy sygnał tylko.

 

Spojrzeli obaj w stronę niewielkiego białego stołu, na którego blacie jeszcze przed chwilą Robert miał opartą twarz i drzemał. Obok szklanki z wodą leżały personalne okulary W34. Naprawdę dobra jakość, idealnie przylegające do czaszki właściciela, składane do wielkości zapalniczki, z efektem kameleona alternatywnego wobec możliwości manualnego wyboru koloru. W okularach firmy Gunfar mieściły się miliony innych funkcji, teraz bezużytecznych, bo sprzęt został odłączony od właściciela. Robert zrozumiał wreszcie, że coś wydarzyło się na szalupie, którą zgodnie z zegarem pokładowym Salomona trzy godziny temu wysłali w stronę napotkanego, otoczonego ratenową mgłą, torturium.

 

Sięgnął po okulary i wybiegł z pokoju. Za sobą słyszał zdyszanego Witka, który zapewne drogę z centroomu do pokoju Roberta przebył w podobnym tempie, więc teraz już nie nadążał za „panem mistrzem”, tym bardziej, że jego góry mięśni spalały o wiele więcej tlenu. Na co dzień nie musieli biegać, raczej tylko chodzili. Wyjątkiem był Szen, po treningu siłowym zawsze wykonywał jeszcze czterdziestominutowy bieg, ale Szen właśnie teraz miał kłopoty. Właśnie między innymi Szena Robert wysłał w S1 na torturium.

 

Przypomniał sobie słowa skierowane do swojego kochanka, gdy ostatni raz leżeli na łóżku:

 

– Wiesz, ufam im. Siedzą ze mną na Salomonie dłużej niż ty, ale wolę, żebyś też tam był.

 

– Jasne – odpowiedział Szen i wnętrzem prawej dłoni pogładził prawy policzek Roberta. Delikatnie, pieszczotliwie. Do tego dołączyło hipnotyzujące spojrzenie. Jego błękitne oczy ciągle zniewalały Roberta.

 

(i słowa ze snu: „Nie możesz mnie rozpoznać, bo to nie jestem ja!”)

 

Kiedy się poznali na zapyziałej stacji, gdzie Salomon zawitał w celu uzupełnienia zapasów i sprzedania nagromadzonych materiałów, Szen od roku pracował w obsłudze skupu. Wcześniej zdobył doświadczenie na najróżniejszych statkach. Robert myślał, że urok młodzieńca po wspólnie spędzonej nocy pryśnie. Nie miał zamiaru wiązać się z kimkolwiek na dłużej niż na jeden numerek. Zdarzyło mu się we wczesnej młodości – jeszcze na rodzinnej planecie Oblakinii – z jedną kobietą planować wspólną przyszłość. Spędzili ze sobą pół roku, które przypominało masochistyczne siadanie na rozgrzanych węglach. Bał się powtórki. Szen jednak okazał się dla Roberta partnerem doskonałym. Minęło już kilka lat, a oni nawet nie poczuli znużenia.

 

Robert złapał się na tym, że uległ nastrojowi wywołanemu przez Witka. Dramatyzował. Wspominał ostatnie spotkanie, jakby był bohaterem tanich e-booków, czytywanych przez Cypriana, gdy tylko nie spał, nie siedział za sterami albo nie był obarczony innymi czynnościami wynikającymi z jego obowiązków.

 

Robert razem z Witkiem mieli do pokonania ponad dwieście metrów wąskim korytarzem o ścianach pokrytych videotapetami przedstawiającymi lasy deszczowe na planecie Ziemia. Robert nie bardzo wierzył w legendę o pochodzeniu ludzi z tej przypłaszczonej kuli kręcącej się bezsensownie w zapomnianej przez najstarsze bóstwa galaktyce, gdzieś na obrzeżach wszechświata. Zresztą nie wiedział nawet, czy owe tak zwane lasy deszczowe przedstawiają roślinność Ziemi. Dyskusyjne też mogło okazać się z jakiego okresu. Te kwestie dobre były dla polityków i archeologów. Robertowi zależało na czymś zupełnie innym. Soczysta zieleń, której nie umiał do niczego porównać, pozwalała mu się po prostu uspokoić.

 

Nawet teraz wydawało się to sensownym rozwiązaniem. Po pokonaniu stu metrów zwolnił. Immanentny spokój trójwymiarowych obrazów udzielał mu się. Pewnie Witek przesadził, używając swoich kolokwialnych zwrotów. Nic naprawdę złego nie mogło się stać na S1. Teraz już właściwie nie biegł. Po prostu szedł szybko, spoglądając na kolejne rozbujane drzewa na ścianach. Idąc w tym tempie, mógł nawet założyć okulary, co podczas biegu skutkowałoby utratą równowagi.

 

– Witam, Robercie – usłyszał metaliczny kobiecy głos. – Jeżeli nie masz nic przeciwko, włączam głos otoczenia.

 

Cichy szum lasu dotarł do mózgu Roberta i mimowolnie skojarzył się z spuszczaną w ubikacji wodą, ale zdecydowanie wolał to niż sapanie doganiającego go Witka.

 

– To co się w końcu stało? – zaczął, gdy zrównali krok.

 

– E, zaraz się pan mistrz sam dowie.

 

Witek miał rację. Jeszcze kilka metrów.

 

*

 

Wkroczyli do centroomu, którego nie oddzielały od korytarza żadne drzwi. Nie było takiej potrzeby. Przebywające na statku osoby miały za to dzięki temu łatwiejszy dostęp do sterowania. Po wejściu czuło się różnicę, ponieważ panowała tutaj prawie nienaturalna wizualnie sterylna biel, która według zamysłu miała pozwolić skupić się na zadaniach, ale Robert już zdecydował, że przy następnej wizycie na jakiejkolwiek marketnecie zainstaluje również tutaj videotapety. Koncepcje dotyczące wpływu pomieszczenia na pracę załogi zmieniały się zależnie od projektantów, religii, badaczy i czego tylko chcesz. Wiedział natomiast, że on – mówiąc oględnie – czuje się tu nie najlepiej, gdy godzinami siedzi za sterami. Jak skazaniec pozbawiony widoku świata.

 

Biel i cisza.

 

Okulary momentalnie przerwały nadawanie szumu lasów. W środku tej największej na statku przestrzeni na metalowych krzesłach siedziało dwóch mężczyzn, spoglądających, zdawałoby się bezsensownie, w pustą przestrzeń. Jakby zostali zahipnotyzowani. Na lewej ścianie od wejścia widoczny był wielki czarny, lśniący ekran.

 

– Czy nie możemy przełączyć na główny? – w głosie Roberta słychać było powracające zdenerwowanie.

 

Mężczyźni odwrócili się w jego stronę. Spoglądali przez swoje okulary personalne identyczne jak jego i nie miał pewności, czy patrzą na niego, czy coś oglądają na szkłach. Nienawidził tego uczucia.

 

– Możemy? – rzucił Robert, co bardziej zabrzmiało jak rozkaz niż pytanie.

 

– Właściwie tak – odparł jeden z mężczyzn. Wstał z krzesła i podszedł do prawej ściany. Z sufitu wyjechała przezroczysta tafla wielkości stołu bilardowego. Zawisła na takiej wysokości, żeby można sięgnąć górnej krawędzi. Mężczyzna dotknął jej na samym środku palcem wskazującym prawej dłoni. Zabłysnęła kilkoma różnokolorowymi geometrycznymi obrazami. Na ekranie po lewej pojawiło się wnętrze dobrze im znanego pokoju kontrolnego na S1. Widać było górę oparcia obrotowego fotela. Za nim, na pomarańczowej ścianie, wisiało czerwone zabezpieczenie przeciwpożarowe o kształcie niewielkiego jajka – coś, co zawsze służyło bardziej komfortowi psychicznemu niż było naprawdę potrzebne. Gdyby wybuchł pożar, to i tak mało kto pomyślałby o czerwonym jajku.

 

Jednak przepisy, to przepisy, pomyślał Robert.

 

– Co sie właściwie kurwa dzieje? – zdenerwowanie wygrało w Robercie z niedawnym spokojem lasów deszczowych. – Dlaczego tam nikogo nie ma?

 

Jakby w odpowiedzi na ostatnie pytanie z lewej strony ekranu pojawił się dobrze zbudowany mężczyzna. Z odrastającymi meszkiem włosami na świeżo zgolonej głowie. Ze zmęczoną lub zrezygnowaną twarzą? Trudno było jednoznacznie określić.

 

– Witam mistrzu – powiedział – Cześć Cyprian, cześć Krystian.

 

– Co tam się stało, Łukasz? – zaczął Robert.

 

– Właściwie nie wiemy – Łukasz zachowywał nienaturalny spokój. – Uderzyliśmy w… coś. – zrobił krótką pauzę i zacisnął usta tak mocno, że zamieniły się w wąziutki pasek na bladej twarzy. Robert odczytał to jako wyraz bezradności. Po chwili Łukasz powiedział:

 

– Szen mówi, że nie widział nic przez wizjery ani na czujkach. Cały czas tylko pustka atmosfery. S1 stanął. Wyłączyły się silniki. Spadliśmy z dwóch metrów prosto w dół. Na skałę, jak wywnioskował Albert. Nie wzniósł sie nawet gram kurzu. Poza tym uderzyliśmy dość mocno.

 

Przerwał. Jakby czekał na reakcję. Jednak ani Cyprian, ani Krystian, ani Robert nie mieli nic do powiedzenia. Na Salomonie zareagował wyłącznie Witek, cmokając z przejęciem za ich plecami.

 

– Na razie sami nic nie rozumiemy. Szen próbuje uruchomić S1. Albert stara się odczytać cokolwiek przy pomocy radarów i innych czujników. Ja… zdaję raport – Łukasz uśmiechnął się kącikiem ust, jakby zrozumiał, że to, co powiedział, nie ma żadnego sensu. Albo jakby próbował rozładować napięcie kiepskim dowcipem.

 

Znowu pauza.

 

– A z waszej perspektywy coś widać?

 

– Jesteście już pod ratenową mgłą – powiedział Krystian. – Robienie zdjęć z naszej perspektywy obecnie okazuje się niemożliwe. Pomiar wykonany przy pomocy lasera będzie nieprecyzyjny. Gdyby nie to, że możemy z tobą porozmawiać, w ogóle nie mielibyśmy pewności, czy istniejecie.

 

– Łukasz, w co uderzyliście? – przerwał mu Robert.

 

– Tego właśnie nie wiemy. Od uderzenia zniszczyły się na lewej burcie bartery. Wygląda to jakbyśmy otarli się o coś. Tylko że nic tam nie było. Albo inaczej, nic nie widzimy. Jak wspomniałem, Szen nic przed zderzeniem nie zaobserwował. Tak przynajmniej twierdzi. Trudno nam w ogóle oszacować straty. Do góry widok na ratanową powłokę, na dole… skała. Albert próbuje pobrać próbki, ale może to być niemożliwe przez zniszczenia.

 

Przerwa.

 

– Jakie rozkazy mistrzu? – spytał Łukasz.

 

– Na razie musicie skontrolować wszystkie możliwe uszkodzenia. My z góry spróbujemy jeszcze raz zbadać to, co sie da. Słyszymy się za piętnaście minut.

 

– Pewnie niewiele tego będzie – zakończył Łukasz.

 

Wstał i zniknął z lewej strony ekranu.

 

Przez chwilę Robert, Krystian i Cyprian przypatrywali się zabezpieczeniu przeciwpożarowemu na pomarańczowej ścianie. Witek stojący z tyłu, zaraz przy wejściu do centroomu przerwał ciszę.

 

– Co robimy? Panie mistrzu.

 

*

 

Krystian z Cyprianem jeszcze raz wystrzelili wiązkę lasera w stronę mgły, pod którą znajdował się S1. Po raz kolejny sino-szara masa, przypominająca burzową chmurę z planety Ces, pochłonęła całość. Robili to kilkukrotnie, zanim wysłali chłopaków szalupą na przebadanie terenu. Większa część tortorium spowita była gęstą kłębiącą się masą, którą nazwali mgłą ratanową tylko po to, żeby jakoś ją oswoić. Żeby mieć wrażenie, że napotkane tertorium nie jest zupełnie obce. W końcu nazwane jest bliższe, mniej groźne. Pewniejsze.

 

– Ratenowa… – zaczął Krystian, gdy bez nadziei na sukces, czekali na kolejną wiązkę promieni. Odchylił się w krześle, ale nadal spoglądał na zwisającą przed nimi tablicę. Zielone kółko oznaczające tortorium trwało niezmiennie. Licznik, odliczający czas od wystrzelenia lasera, pędził niepowstrzymany. Nanosekundy bezwiednie przeszły w sekundy, co dla obserwatorów oznaczało, że promień przez nich wystrzelony nigdy nie wróci. Nie odbije się od niczego. – Skąd niby wiedział, że gówno, otaczające tę zawieszoną w próżni kulkę, ma coś wspólnego z ratenem?

 

– Sam chciał w to wierzyć – odpowiedział mu Cyprian. – Od dobrych siedmiu względnych miesięcy nic nie zarobiliśmy, nic nie znaleźliśmy…

 

– I jeszcze kurwa, że to niby tortorium.

 

– Musisz przyznać, że z daleka właśnie tak wygląda. Zresztą zajmijmy się wyciąganiem chłopaków, a nie pomstowaniem na mistrza.

 

– Dobrze wiesz, ze ich nie wyciągniemy laserem. Dobrze wiesz, że musimy po nich lecieć. Tracimy tylko czas.

 

– Oczywiście! – usłyszeli głos Roberta.

 

Odwrócili się i zobaczyli go stojącego w wejściu do centoroomu. Pomimo że prawdopodobnie podsłuchiwał ich rozmowę od jakiegoś czasu, to nie wydawał się zdenerwowany. „Wygląda jakoś niepoważnie – pomyślał Cyprian – w tych zielonych jeansach i granatowej bluzie na tle owych szumiących drzew w korytarzu.” Efekt komiczny pogłębiała zatroskana, ale spokojna twarz, wokół której spływały czarne, przetłuszczone włosy sięgające ramion. W trudnych momentach zawsze zakładał swój czarny kombinezon i związywał włosy w kitkę. „Teraz wyglądał jakby mu na niczym nie zależało” – pomyślał Cyprian.

 

– Niewątpliwie masz rację, Krystianie – kontynuował Robert. Ruszył powolnym krokiem w ich stronę. – Próbowałem również powtórnie zrobić zdjęcia nalicjusem, dla którego ratenowe zapory nie stanowią problemu. Nie poradził sobie. Zanim jednak podejmiemy jakieś decyzje, poczekajmy na kolejny raport od chłopaków. Może uda im się uruchomić S1. Jeżeli nie… polecimy po nich. A może konkretniej.

 

Zrobił pauzę. Zatrzymał się tuż koło ich krzeseł. Cyprian zdał sobie sprawę, że słuchają go, bo nie wiedzą, jak powinni teraz zareagować. Stał w progu i podsłuchiwał ich rozmowę. Cyprian próbował w głowie przewertować cały dialog, zadawał sobie pytanie, czy nie palnął jakiegoś głupstwa. Obaj byli zawstydzeni i zdezorientowani niespodziewaną obecnością mistrza statku – jak zwykli tytułować Roberta. Co mieli niby powiedzieć? To nie tak jak myślisz? Przepraszam, mistrzu? Nie byli w końcu żoną przyłapaną z kochankiem w łóżku – jak w tych tanich filmach przedstawiających żyjących stale na planetach, które czasem kupowali w marketnetach.

 

– Któryś z nas poleci – podjął urwaną myśl Robert. – S2, a tylko ją możemy wysłać w pobliże toratorium, jest o wiele mniejszą od S1. Jeżeli zmieszczą się w nim trzy osoby, to będzie dobrze. Zasadniczo jest w nim miejsce dla dwóch. Sterownik i pasażer.

 

Po pauzie dodał:

 

– Musimy salwować ich aż trzech. Trzeci może lecieć w miejscu na żywność i bagaż. Ale nie uda nam się posłać tam S2 bez pilota. Wówczas robią się cztery osoby.

 

Nie musiał dodawać, że ewentualna misja ratunkowa będzie oznaczała konieczność wyboru. Wiedzieli też, jak taki wybór będzie trudny, szczególnie dla Roberta, który wysłał w S1 Szena. W głowach powoli jednak rodził sie inny lęk. Małe ziarenko zaledwie, zaniedbane i póki co niekarmione. Może nigdy nie będzie mu dane wyrosnąć i stać się dojrzałą pełnowartościową rośliną siejącą spustoszenie w głowach całej załogi. Może nigdy nie stanie się chwastem utrudniającym przebicie się logicznym decyzją. Jeżeli to nie był raten? Jeżeli to mogło nie być tortorium? To co?

 

– Będziemy musieli wysłać S2 dwa razy – powiedział Robert.

 

Cała trójka bardzo dobrze wiedziała, że będzie się to wiązało z dodatkowym zużyciem paliwa, a to – co najgorsze – spowoduje uszczuplenie ich, obecnie nader skromnych, możliwości finansowych. Właśnie z względu finansowych popełnili błąd i beztrosko wypuścili S1, licząc na to, że pod mgłą znajduje się tortorium, czyli obiekt składający się głównie z opadów metalowych, które, przemierzając przestrzeń kosmiczną, łączyły się w jedną całość. Najczęściej wokół nich, szczególnie największych, powstawały chmury z innych lżejszych płynów i gazów. Załogi takie jak Salomona, trafiając na tortorium, mogły się obłowić. Najczęściej należało składający się na całość złom zgnieść, aby zajmował jak najmniej miejsca, a czasami posegregować – co było czasochłonne, ale się opłacało. Dali się uwieść nadziei. Tymczasem natrafili na coś, czego nie rozumieli. Coś, co tylko przypominało tortorium. Nawet otaczająca mgła stanowiła tajemnicę. Widzieli ją, ale wszystko wskazywało, że jej nie ma.

 

Nagle główny ekran zabłysnął różnokolorowymi obrazami. Krystian, Robert i Cyprian zwrócili się w jego stronę. Najwyraźniej minęło piętnaście minut od poprzedniego połączenia. Tym razem ujrzeli trzech mężczyzn. Łukasz siedział na fotelu. Tuż za nim po prawej stał Albert, a po lewej Szen. Wszyscy nosili granatowe jednoczęściowe luźne kombinezony, które kontrastowały z pomarańczową ścianą. Znajdujące się tuż nad głową Łukasza – pomiędzy Albertem a Szenem – czerwone jajko skojarzyło się Robertowi z młodzieńczym wągrem, który niedługo zamieni się w okropnie oszpecający twarz biały wzgórek, zaś jego naduszenie spowoduje eksplozję gęstej mlecznej substancji, lądującej zazwyczaj na lustrze.

 

– Więc jest gorzej – nie bawiąc się w przywitanie i pokłony, rozpoczął Łukasz.

 

– Co? – zapytał Robert, ale zamiast skupić się na Łukaszu, wzrok skierował w lewo.

 

Jak to się stało? Jak mógł zakochać się w tym młodszym od siebie o dwadzieścia lat chłopcu? Związek z Szenem pochłonął Roberta całkowicie. Nigdy nie miał do siebie o to wyrzutów, ponieważ Szen sprawdzał się świetnie na statku – angażował się w każde powierzone mu zadanie i sam zwracał uwag, kiedy uznał, że Robert go niepotrzebnie faworyzuje. Nikt na Salomonie nie mógł mieć pretensji do – jak go zgodnie nazywali – mistrza o jego partnera. Może czasami trochę mu zazdrościli, szczególnie kiedy im w trakcie długich bezpłodnych rejsów przychodziło się relaksować przy e-booku lub filmie, a oni oddawali się wtedy seksualnym uniesieniom. Robert czuł jednak, że za chwilę usłyszy coś, co spowoduje, że pożałuje swojego związku z Szenem. Nie powinno się mieć kochanka w załodze. Szczególnie, gdy jest się głównodowodzącym.

 

Nerwowo ocierał kciuk o palec wskazujący.

 

– Nadal nie wiemy, w co pierdolnęliśmy – zaczął Łukasz. – Wiemy za to, że zostało nam tlenu na godzinę. No, jeżeli postaramy się oddychać rzadziej, to może na dwie.

 

Nikt się nie zaśmiał.

 

„Jeżeli zdarzały się udane dowcipy, z których nie wypadało się śmiać, to wypowiedź Łukasza należy do nich zaliczyć” – pomyślał Cyprian.

 

– Możesz konkretniej? – Robert oparł się o oparcie krzesła, na którym siedział Cyprian i przechylił się tuż nad jego głową. Zacisnął mocno palce, aż zbielały mu knykcie. Nie pomogło to jednak w ukryciu drżenia rąk. Cyprian poczuł, że oparcie rusza się, jakby ktoś włączył w nim program masażu. „Czekała nas wszystkich bardzo trudna przeprawa” – pomyślał.

 

– Zbiorniki z lewej strony są rozpieprzone – powiedział Łukasz tonem sędziego wydającego nieodwołalny wyrok.

 

Nie musiał nic dodawać. Nikt nie musiał nic dodawać. Wszyscy zdawali sobie świetnie sprawę, co to oznacza. Zdążą posłać S2. Zdążą, ale tylko raz. Krystian opadł w swoim fotelu i wypuścił powietrze przez nos. Cyprian zacisnął mocno wargi. Obaj widzieli, że to sytuacja, w której cieszysz się z zajmowania miejsca niżej w hierarchii. Ostateczna decyzja o dalszych poczynaniach należała do Roberta.

 

I właśnie wtedy, w chwili, kiedy wszyscy ulegli sile bezradności (z wyjątkiem Witka ćwiczącego teraz na siłowni), w tym krótkim momencie wymownego milczenia, gdy Krystian z Cyprianem zaczęli się w myślach kajać za radość z braku odpowiedzialności, a Robert roztrząsał wszelkie możliwości, jakie przed nimi stały, cała trójka na S1 czekała na… cokolwiek; właśnie wtedy przez główny monitor przeszło lekkie falowanie. Jakby zamiast twardej powierzchni mieli przed sobą powierzchnię wody albo jakby ktoś nasuwał na ekran przezroczystą błonę.

 

– Widzieliście to? – zapytał Robert.

 

„Nie, nie na ekranie. To działo się na S1 – pomyślał. – Tam się… coś działo!”

 

Krystian i Cyprian spojrzeli w jego stronę, zaś Łukasz zamrugał oczami.

 

– Co?

 

Nie prosił o wyjaśnienie, co mieli zobaczyć, ale co w ogóle powiedział Robert.

 

Nie rozumieli. Patrzyli na Roberta jak na człowieka, który bez wprowadzenia przeskakuje na nowy temat. Czyżby nic nie zauważyli? Chociaż sam zaczął się zastanowić, czy było to coś, co miało jakiekolwiek znaczenie. Odsunął się od fotela Cypriana.

 

– Coś przemknęło przez ekran. Nie widzieliście.

 

– Nie – powiedział Krystian.

 

Cyprian natomiast zmarszczył brwi, dając w ten sposób do zrozumienia, że dziwi go w ogóle ta uwaga. W końcu mają trochę ważniejszy problem niż…

 

– Zakłócenia – pewnie zawyrokował Albert.

 

Jak dla Roberta zbyt pewnie. Tak szybko w trakcie rozmowy reagują tylko ludzie, którzy wcześniej przewidzieli, jakie kwestie mogą zostać poruszone. „Albo zaczynasz popadać w paranoję – przemknęło mu przez głowę. – „Niby z jakiego powodu miałoby być inaczej? I skąd Albert mógł przewidzieć, że owe zakłócenia się pojawią? Może po prostu sam je widział i tylko podzielił się własnymi wnioskami?”

 

– Jakie zakłócenia? – mimo wszystko zapytał Robert.

 

– Od samego początku żadne instrumenty nie potrafią zbadać miejsca, w którym się znaleźliśmy – Albert, mówiąc, zachowywał spokój, który w chwili, kiedy cała załoga stanęła przed trudnymi do podjęcia decyzjami, mógł okazać się pomocny, ale jednocześnie nienaturalny. Przypominał raczej suche komunikaty nadawane z lądowisk na planetach. Pozbawiony wyrazu i wyciszony emocjonalnie. – Laser przelatuje przez całość, jakby jej w ogóle nie było, a my uderzamy w niewidzialną przeszkodę. Nic tutaj nie działa poprawnie, a ty się dziwisz, że są zakłócenia w przekazie obrazu?

 

– Nie – odpowiedział Robert.

 

Albert miał zapewne rację. Nic nie wskazywało na to, żeby działo się coś innego. Sprzęt wariował, bo nie został przygotowany do pracy w takich warunkach. Ale właśnie „te warunki” najbardziej niepokoiły Roberta. Czy oni w tych warunkach powinni zachowywać spokój taki sam, z jakim perorował Albert? I z jakim milczał zawsze rozgadany Szen? Szen po prostu stał. Od początku połączenia nie odezwał się nawet słowem. Nie przywitał się. „Czy on chociaż mrugnął? – pomyślał Robert. I zaraz skarcił się: „Nie histeryzuj!”

 

Poza tym Łukasz, który przeklinał, ale bez złości, zdenerwowania.

 

– I tak to, kurwa, wygląda. – jakby na potwierdzenie myśli Roberta, odezwał się Łukasz. – Sami stąd się nie ruszymy – podjął, patrząc w samo oko kamery. – Przylatujecie po nas? Przypominam, że została nam godzina.

 

– Więc nie udało się wam nic nowego ustalić? – spytał Robert.

 

I wtedy po raz pierwszy odezwał się Szen. Nie drgnął. Nie opuścił złożonych pod klatką piersiową rąk. Stał identycznie. Nawet na twarzy zagrały tylko usta, jakby całkowicie zostały odcięte od innych mięśni albo dołożone w późniejszej obróbce obrazu. Tylko że nikt nie mógł przecież tego obrazu montować. Rozmawiali w końcu tu i teraz.

 

– My za godzinę umrzemy z braku tlenu, a ty zastanawiasz się, czy udało nam się cokolwiek zbadać?

 

– Nie. Oczywiście. Mamy jednak zupełnie inny problem.

 

– Jaki? – głos zabrał znowu Łukasz.

 

W centroomie dało się słyszeć wyłącznie bzyczenie wiatraków schładzających dyski. Niewyraźne, odległe, a może nawet nie do końca realne wobec problemów załogi statku. Cyprianowi przypominało to trochę odgłosy wydawane przez owady – malutkie muszki, jakie widział na planecie Zeus 3, a które potrafiły w nocy obsiąść wszelkie wolne miejsca na skórze człowieka. Odgonił nieprzyjemne wspomnienie. Starał się skupić na obecnej sytuacji, na wymyśleniu sposobu na wydostanie chłopaków z kłopotów.

 

Krystian natomiast zawiesił się. Jego umysł – niczym mantrę – powtarzał myśl dotyczącą Roberta: „Nie będzie mu łatwo zostawić Szena. Nie będzie mu łatwo zostawić Szena. Nie będzie…” Tkwiła w nim ta fraza niczym drzazga, jakby ktoś zapętlił kilkusekundowy plik dźwiękowy, żeby móc zahipnotyzować Krystiana. Ta myśl blokowała wszelkie inne. Nawet związaną z pomocą chłopakom, którzy popadli w tarapaty.

 

Robert zwlekał. Najzwyczajniej zwlekał z podaniem niewygodnej informacji. Czyni tak każdy lekarz, który wie, że w jego obowiązku leży przedstawienie pacjentowi prawdy o nieuleczalności choroby, która trawi organizm od środka. Nie było jednak innego wyjścia.

 

– Nie uda nam się was wszystkich zabrać na raz.

 

Nastała pauza. Pauza, w której i Cyprian, i Krystian odczuwali głównie wdzięczność dla Roberta, że nie zrzucił obowiązku wyjaśniania czegokolwiek na nich. Uczucie to górowało nad współczuciem. Zanim padło pytanie ze strony S1, obaj zastanowili się, czy przypadkiem nie skazali już swych kolegów na pewną śmierć.

 

– Dlaczego?

 

Albert wypowiedział to jedno słowo, ale bez najmniejszego zaangażowania. Jakby sam wiedział, jak brzmi odpowiedź albo jakby w ogóle go ona nie interesował. Po raz pierwszy zachowanie chłopaków z S1, jakie śledzili na głównym monitorze wydało się dziwne Cyprianowi oraz Krystianowi. Obaj jednak uważali, że nie warto o tym wspominać. Robert utwierdził się w przekonaniu o niezwykłości sytuacji. „Coś tutaj jest, kurwa, najwyraźniej nie tak!” – pomyślał – „I tylko ja zwracam na to uwagę?” Prawie równocześnie udzielił odpowiedzi na zadane przez Alberta pytanie:

 

– Zabraknie na S2 jednego miejsca. Ktoś z was musi zostać.

 

Szen, Albert i Łukasz popatrzyli na siebie. Po żadnym z nich nie było widać zdenerwowania. Przypominali raczej osoby, które miały wziąć udział w kolejnej sztuczce wykonywanej przez iluzjonistę. Poprzednie były jednak tak nudne, że po tej również nie spodziewali się zbyt wiele. Nie przejęli się. Chociaż wszystko wskazywało na to, że za chwilę któryś z nich będzie musiał…

 

– Robercie, dramatyzujesz – rzucił w końcu Albert.

 

Nie: mistrzu; nie: mistrzu Robercie. Nie! Po prostu: Robercie. Tym razem zazgrzytało to także w uszach Cypriana i Krystiana. O ile Krystian prawie od razu porzucił rozmyślania o nietypowej formie użytej przez Alberta („Nie będzie mu łatwo zostawić Szena. Nie będzie mu łatwo zostawić Szena. Nie będzie…”), to Cyprian nie mógł się od owego zwrotu uwolnić. Jakiś dysonans, zgrzyt w postaci pojedynczego uderzenia w bęben podczas partii skrzypiec. Czy ten dźwięk się powtórzy? Czy miarowe uderzenie zacznie wyznaczać rytm? Nieznany rytm rozmowy, zbaczającej powoli… Dokąd?

 

– Sprawa jest banalnie prosta. Wysyłacie po nas S2. Jeden z nas zostaje…

 

– … i umiera. – dokończył za Alberta Robert.

 

– Nie – podjął tym razem Łukasz. – Przecież kiedy dwóch z nas zostanie już zabranych, to dla ostatniego zostanie dużo więcej tlenu. Nie wystarczyłoby go dla całej trójki, ale dla jednego – spokojnie.

 

Robert, Cyprian i Krystian przez chwilę, która może trwała zaledwie kilka sekund (Tak, to nie mogło trwać nawet pół minuty – pomyślał Robert) patrzyli tępo w największy w centroomie ekran, jakby rozwiązanie problemu, zaproponowane przez Łukasza, musiało dopiero zostać przetrawione przez ich mózgi. Pozornie prosta koncepcja nie zagościła w żadnej z trzech głów próbujących coś, cokolwiek, wymyślić. Otrzymali odpowiedź na talerzu, zaserwowaną jako oczywistość, więc przez chwilę podejrzewali, że tak naprawdę nie powinna ona okazać się prawdziwa.

 

„To nie zadziała” – pomyślał Cyprian. – „Jeszcze nie wiem dlaczego, ale nie zadziała. Nie może zadziałać.”

 

Oczekujący na ratunek w S1 członkowie załogi nie mieli zamiaru czekać. Od razu przystępowali do zakreślenia dokładniej planu działania.

 

– Zostanie Szen – mówił Łukasz. – Jest najmniejszy, waży najmniej, ma najsłabiej rozbudowane mięśnie, więc można przypuszczać, że zużyje najmniej tlenu. Nawet podczas ewentualnych ubytków z drugiego zbiornika, powinien sobie poradzić. Wy przylatujecie i zabieracie mnie i Alberta. Czekamy.

 

Pauza.

 

Wszystkie trzy głowy w centroomie, patrząc niewidzącym wzrokiem w ekran, próbowały poddać w wątpliwość cały plan. Ale…

 

– Możecie się pospieszyć?

 

…wątpliwości nie było.

 

Cyprian odwrócił się na fotelu tak, aby spojrzeć w twarz Roberta. Oblicze ich mistrza okazało się nieprzeniknioną mieszaniną najróżniejszych uczuć i wahań. Przypominał słoik z wlanymi do środka farbami, które na początku tworzą wyraźne smugi określonych barw, a potem zamieniają się w jednolitą szarobrązową breję. Czekać, aż z tej mieszaniny wyłoni się najciemniejszy z możliwych scenariuszy. Nie ratujemy was! „Chociaż, czy to okazałoby się tak złym rozwiązaniem?” – zastanowił się Cyprian, a później przeniósł swój wzrok poza Roberta.

 

W drzwiach stał Witek w swoim treningowym stroju. Spod czarnej przepoconej koszulki na ramiączkach wystawały ramiona, które prawdopodobnie przed chwilą zostały mocno przećwiczone i teraz pęczniały. Witek był jedynym członkiem Salomona regularnie korzystającym z siłowni. Reszta czasami pozwalała sobie zaniedbać obowiązkowe ćwiczenia.

 

„Najpierw Robert, teraz Witek – pomyślał Cyprian. – Czy dzisiaj wszyscy mają zamiar się skradać do centroomu?”

 

*

 

Nie powinno być żadnych wątpliwości. I Robert świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Liczył się przede wszystkim czas. Należało działać. Tym bardziej, że wszyscy milcząco zaakceptowali ratowanie Szena jako ostatniego. On również. Zależało mu oczywiście przede wszystkim na najmłodszym członku załogi, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Już pewnie Krystian i Cyprian zareagowaliby na pomysł wyciągania na początku Szena zdziwieniem, jeżeli nie – słusznym – oburzeniem. Co mogłoby się zacząć dziać na S1? Wolał

 

(Przyjęliby to z właściwą całej trójce obojętnością.)

 

nie myśleć.

 

Zaraz po zakończeniu połączenia z S1 ustalili, że wyślą z ową ratowniczą misją Krystiana.

 

– Mnie?

 

To właściwie nie było pytanie. Raczej reakcja obronna. Zmarszczone czoło, szeroko otwarte oczy oraz wyglądające zza szkieł okularów personalnych ciemnobrązowe tęczówki wyrażały sprzeciw.

 

– Mamy Witka puścić? – rzucił, starając się być ironicznym, Robert.

 

– Pozostajesz ty i Cyprian.

 

Krystian bujał się na krześle, przestając kryć swoje zdenerwowanie. Cyprian bezwiednie poszedł w jego ślady. Przypominali Robertowi osierocone dzieci z ośrodków, w których – wbrew egoistycznej naturze – ludzie nieśli innym pomoc. Tak samo jak oni teraz mieli zamiar pomóc pozostałym członkom załogi. Trudno powiedzieć, że ich poczynania mają być zupełnie bezinteresowne, szczególnie jego. W końcu na S1 znajduje się Szen.

 

– Ja nie mogę. Zdajecie sobie w pełni z tego sprawę.

 

Tak, zdawali. Nie chodziło teraz tylko o to, że jest mistrzem. Chodziło o…

 

– A Cypr…

 

– Co za różnica? Ty czy Cyprian?

 

Nie było wielkiej różnicy. Chociaż może…

 

Może to zemsta za wypowiedzi Krystiana w podsłuchanej przez Roberta rozmowie? Może jakaś wyrobiona przed chwilą antypatia? Może tajona od dawna nienawiść? Może…

 

– Tracimy tylko czas na zbędne dyskusje. Oni tam czekają. Ktoś musi polecieć.

 

Cała trójka zdawał sobie sprawę, że wcale nikt nie musiał nigdzie lecieć. Nie pozwalali jednak tej myśli wygrać z altruizmem. Może „altruizm” to za duże słowo? Może tkwiła w nich jakaś potrzeba nadania porządku całości – niesienie pomocy wspólnikom pozwala sądzić, że i oni kiedyś przyniosą pomoc? Może najnormalniej należało ratować z opresji tych, z którymi spędza się prawie całe swoje życie?

 

Stojący przez cały czas w drzwiach Witek wypuścił głośno powietrze przez nos, odsunął się od drzwi, odwrócił i zniknął w korytarzu, na którego ścianach, obojętne wobec całej sytuacji, bujały się drzewa.

 

*

 

S2 poruszało się szybciej niż S1. Tylko dlatego, że było o wiele mniejsze.

 

Tak naprawdę to zaledwie dwuosobowa szalupa. I nawet dla tylu ludzi nie mogła stanowić wygodnego środka lokomocji na dłuższych odległościach. Bardzo rzadko w ogóle ją uruchamiali. Służyła jako awaryjne rozwiązanie, sporadycznie wykorzystywał ją Robert, kiedy wolał sam zadokować w jakiejś bazie. Kiedy już spotkał Szena myślał, że we dwóch będą mogli czasami się właśnie na S2 wyrwać od obowiązków, od załogi, zaszyć na noc lub dwie. W praktyce wystarczała im sypialnia na Salomonie. W samej szalupie nie było wystarczająco miejsca na jakąkolwiek namiętność, zaś spędzanie całej doby poza Salomonem kosztowało za dużo – nie tylko czasu. Poza tym, nastrój przypadkowych baz i hoteli przypominał korzystanie z publicznej toalety, kiedy za drzwiami czekała kolejka ledwo wstrzymujących potrzeby fizjologiczne.

 

Zupełnie inaczej niż S2 sprawdzała się S1. Była kilkakrotnie większa, mogła nie tylko pomieścić całą załogę, ale nawet posłużyć jako laboratorium badawcze lub – przy mniejszej ilości towaru – jako transporter. Właśnie w tej roli miał się sprawdzić, jeżeli tortorium okazałoby się zbiorem odpadów możliwych do wykorzystania.

 

Sprawa skończyła się zupełnie inaczej.

 

Nie można podlecieć na ratunek Salomonem, gdyż jego rozmiary uniemożliwiały jakiekolwiek manewry wokół małej wysepki, jaką stanowiło tortorium. Wiedzieli, że tylko czysto teoretycznie mogli podjąć inną decyzję. Tak naprawdę musieli po prostu wysłać kogoś w S2. Padło na Krystiana.

 

„Można było jeszcze siedzieć na dupie i czekać, aż zdechną” – przemknęło mu przez głowę. Sam przed sobą wstydził się tej myśli, ale jednocześnie, gdzieś w najciemniejszym zakamarku głowy, czuł, że Cyprian i Robert również bali się tego, co tak naprawdę

 

„Po prostu czekają w uszkodzonym S1!”

 

stało się na… właściwie na czym? Na tym czymś, co tylko pozornie przypominało bezpieczny, znany teren. Tak naprawdę pod powierzchnią, pod przykrywką, czaiło się nieznane. Jakby ktoś postawił tylko plandekę z narysowanym olbrzymim hotelem, za którym ukrył

 

„Nikt nic nie ukrywał! Przestań!”

 

coś! Fałszywe tortorium przypominało bilbord reklamowy przed domami publicznymi z prężącą się wysportowaną, szczupła dziewczyna, której nie ma co szukać w środku, wśród smrodu niezmienianych prześcieradeł oraz brudnych kobiet z często powybijanymi zębami i całym ciałem pomarszczonym, jakby zapomniały w odpowiednim czasie wyjść z wanny.

 

Zamknął za sobą właz, po czym rozległo się delikatne piknięcie i zabłysło zielone światło – sygnał, że wszystko przygotowane jest do startu. Otworzyła się brama, przez którą bardzo powoli wysunął się S2, jakby właśnie wydostawało się na nieznany świat z wielkiego łona matki. Ta myśl nie uspokoiła Krystiana. Wręcz przeciwnie – podnieciła jeszcze ogień niepewności.

 

– Pamiętaj, żeby nie wyłączać okularów – usłyszał głos Roberta.

 

– Co spodziewasz się zobaczyć?

 

Pytanie wydało mu się o tyle słuszne, że jeszcze nikt nie wyartykułował rodzących się obaw. Obaw tym straszniejszych, im trudniej było je ująć w słowa. Wypowiedziane okazałyby się czymś śmiesznym. Ich śmieszność stanowiła obronę przed lękiem.

 

– Po prostu może uda nam się zobaczyć coś, co umknie twoim oczom.

 

Oczywiście. Wszystko było aż nadto oczywiste. Niepotrzebnie wmawiał sobie, że dzieje się cokolwiek nieokreślonego. Napotkali nową rzecz, ale przecież zdarzało się to nie po raz pierwszy. Zapewne nie po raz ostatni. Nie ma powodu, dla którego mieliby się przejmować. Chłopacy z S1 najprawdopodobniej przyrżnęli przez nieuwagę w skałę i teraz czekają na ratunek. Robert wysłał go, bo kogoś należało wysłać. Teraz zaś prosi go o pozostawienie włączonych okularów personalnych, aby móc widzieć, co się dzieje. Może wraz z Cyprianem zauważą dzięki zamontowanym w oprawkach kamerom coś, co umknęło chłopakom, a teraz umknie i mu.

 

„Tylko że mogli to równie dobrze dostrzec przez czujniki i rejestratory wmontowane w S2.”

 

Mogli. I pewnie to robili. Ale dodatkowy obraz jeszcze nikomu nie zaszkodził. Nie ma sensu podejrzewać, że Robert chce kontrolować przy pomocy okularów Krystiana… właściwie co?

 

S2 nabierało prędkości.

 

Za chwilę spotka się z nieznanym.

 

*

 

Zanim połączenie zostało zerwane, Robert podobnie jak Krystian starał się przekonać sam siebie, że niepokój, który go opanował, nie ma najmniejszego uzasadnienia. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Wielokrotnie znajdowali się w prawdziwych tarapatach – te do takich nie należały. Nawet problem tlenu na S1 został zażegnany. Jeszcze nie całkowicie, ale dokonane na podstawie wskazań obliczenia pozwalały mieć nadzieję. Nie, nadzieja to złe słowo. Pewność! Wszyscy wrócą. Krystian najpierw sprowadzi Alberta i Łukasza, a potem wróci po Szena. Straty związane z uszkodzeniem S1 będą ogromne. Dodatkowo ich finanse nie wyglądały od pewnego czasu najlepiej. Trzeba będzie prawdopodobnie pozbyć się Salomona w ogóle i… osiąść na jakiejś planecie lub zaciągnąć się jako szary załogant. Po tylu latach przestać być „mistrzem”… Ale o tym pomyśli później. Teraz najważniejsze było obserwowanie monitora, który podzielony na sześć prostokątów pokazywał obraz ze wszystkich kamer umieszczonych na obudowie S2. Na małym monitorze, przesuniętym w pobliże głównego, obserwowali to, co widział Krystian. Nie zaskakiwało ich nic. Zjawiskowe coś, na co natknęli się w trakcie swojej podróży, do złudzenia przypominało tortorium. Mieli nadzieję, że w miarę, jak S2 będzie się zbliżać, uda im się zauważyć znaczące różnice.

 

Obserwowali w milczeniu. Każdy zagłębiony we własnych rozmyślaniach. Jakby znajdowali się w zupełnie innych pomieszczeniach, w zupełnie innych światach, choć przecież przystających do siebie. Sklejonych ze sobą niczym hipnotyzującym klejem obrazem z monitorów. Cyprian rozmyślał o tym, czy na pewno dobrym pomysłem było ratowanie chłopaków. Bał się przyznać na głos, ale niepokoiło go… po prostu go coś niepokoiło. Coś w zachowaniu Łukasza, Alberta i Szena. Coś w owym pozornym-tortorium, jak zaczął je nazywać w swojej głowie.

 

Zupełnie inaczej, niż pozostałych na Salomonie kompanów, kształtowały się myśli Krystiana. Obserwował, jak cel jego lotu zmieniał się na monitorze z jednolitej kulki w przepełnioną bruzdami najróżniejszych odcieni nieregularną bryłę. Bryłę, którą uważali na początku za gazy ukrywające masę metali. Prawdopodobnie była czymś innym. Zupełnie innym. Krystian nie skupiał się jednak na tym, co widział. Jego myśli podróżowały w inną stronę. I w inny czas. Próbował, co samemu Krystianowi wydawało się przez krótką chwilę dziwnie naiwne oraz patetyczne, zrozumieć, kim tak naprawdę jest. Nie chodziło mu o miejsce urodzenia, imiona rodziców i cały ten bełkot zawarty w dokumentach. Chciał, właśnie wtedy, lecąc na ratunek ekipie w S1, pojąć istotę własnego istnienia. Z wczesnego dzieciństwa pamiętał niewiele, jakby w ogóle go nie było, jakby zaledwie bywał sobą. Kilka mglistych przebłysków świadomości. Najwyraźniejszy obraz to oczekiwanie z matką w jakiejś absurdalnie długiej kolejce – nie przypominał sobie nazwy miasta, nie przypominał sobie nawet nazwy planety. Mógł sięgnąć po dokumenty albo zapytać o swoje pochodzenie chłopaków na Salomonie – nie wydawało mu się to jednak pożądane. Co najwyżej pomyśleliby, że traci rozum, zadając takie pytania. Poza tym, i to było najważniejsze, nie potrzebował tej wiedzy. Nie w tej chwili.

 

Teraz bardziej interesowało go wspomnienie.

 

Trzymał matkę za rękę – mały bezbronny chłopczyk pośród tłumu czekających ludzi, których głosy zamieniały się w szum. Przypominało to powoli podnoszące się do sztormu morze. I rzeczywiście niedługo cała wataha wygłodniałych ludzi miała ruszyć niemożliwą do powstrzymania falą. Krystian nie wiedział, w jakim celu, ale pamiętał bardzo wyraźnie zryw. Oraz przepychającego się między nim a matką osobnika – potężnego faceta śmierdzącego starym potem i gnijącymi jabłkami. Chwilę później leżał na ziemi (a właściwie w błocie), a jego dłoń zamiast na ręce matki zacisnęła się na… powietrzu. Przez chwilę nie umiał złapać oddechu. Nos i usta wypełniała mu mokra breja, pachnąca rozkładem, przed oczami zrobiło się ciemno. Kiedy próbował się podnosić, kolejne brudne bezmyślne buty wgniatały go w błoto. Powietrze docierało do płuc pojedynczymi haustami, wydzieranymi rzeczywistości w ułamkach sekundy, kiedy twarz wystawała ponad poziom śmierdzącego gruntu. Jeszcze raz. Wdech. Czuł się coraz… jeszcze raz… słabszy… wydech – wdech… Aż wreszcie poczuł zapach. Zapach pomarańczy. Dojrzałych pomarańczy. Intensywny, słodki zapach pomarańczy. Potem zemdlał.

 

„Zemdlałem – myślał Krystian, pilotując S2. – Zemdlałem, czując zapach pomarańczy. Ten sam zapach pomarańczy, który czuję teraz. Zapach pomarańczy.”

 

*

 

Usłyszeli, że w wejściu do centroomu pojawił się Witek. Spojrzeli w jego stronę – odruchowo, nieświadomie – a kiedy odwrócili się znowu, na monitorze pozostawał tylko powielony sześciokrotnie napis „BRAK SYGNAŁU”. Robert zamrugał dwukrotnie. Spojrzał na mniejszy ekran, żeby przekonać się, że on też pokazywał wyłącznie dwa czerwone, migające na czarnym tle, słowa.

 

– Jak to, kurwa, brak sygnału?

 

Robert nie potrafił ukryć zdenerwowania, które tak naprawdę gromadziło się w nim od momentu, kiedy do jego gabinetu wszedł Witek i go obudził. Coś definitywnie było nie tak, a w dodatku nie wiedzieli co. I nie mógł pozbyć się przekonania, że Albert, Łukasz oraz Szen… że całe S1…

 

– On już nie wróci – ogłosił definitywnie Witek głosem lekarza odłączającego sprzęt podtrzymujący pacjenta przy życiu.

 

…że całe S1 nie jest już S1.

 

– Co to znaczy?

 

W pierwszej chwili Robert nie wiedział, czy pytanie Cypriana skierowane zostało do niego, czy do Witka. Później zrozumiał, że to bez znaczenia.

 

– Nie wróci – podjął Witek. – Nie wróci. Tak samo jak i cała reszta.

 

Cyprian ciągle wlepiał oczy w ekrany monitorów z miną dziecka, które po rozwinięciu papierka, zamiast wyczekiwanego cukierka ujrzało, schowany w środku dla żartu, kamyszek. Robert potrząsną głową, jakby chciał czemuś zaprzeczyć. Naprawdę wyrażał dezaprobatę wobec stwierdzenia Witka, a konkretniej własnego przekonania, że stojący w drzwiach przepakowany załogant jego własnego statku, ten, który wydawał mu się najgłupszym ze wszystkich zaciągniętych na Salomona, powiedział coś, co on jeszcze pragnął trzymać… w tajemnicy?

 

– Nie rozpoznawałeś Szena…

 

– … bo to już nie jest Szen! – dokończył za Witka Robert.

 

*

 

Pamiętał wyraźnie zapach pomarańczy. Zapamiętał zapach albo wydawało mu się, że pamiętał. W końcu pozostałe wspomnienia składały się głównie z obrazów, czasami dźwięków.

 

– Czy można zapamiętać zapach? – Krystian zadał sam sobie pytanie na głos, nie zastanawiając się w ogóle, jak zareaguje na nie załoga Salomona. Nie interesowało go to w tej chwili. Zresztą – o czym nie wiedział – nie słyszeli go. Połączenie zostało zerwane.

 

Nie mógł przypomnieć sobie kontekstu. Cała scena z matką zdawała się być wyrwaną z filmu sekwencją, pozbawioną swojego znaczenia, początku i końca – jak większość wspomnień z dzieciństwa. Z jego obecną sytuacją łączył ją zapach pomarańczy. Wyraźny, zbyt wyraźny.

 

– Skąd właściwie tutaj zapach pomarańczy – zadał sobie pytanie i przestał istnieć. Tak po prostu, jakby ktoś wyłączył jego życie przy pomocy pilota. Ktoś przerwał odbiór program o nazwie „Życie Krystiana”. Lub raczej jego nadawanie.

 

*

 

Robert nie mógł uwierzyć w opowiedzianą przed chwilą przez Witka historię. Nie, to nie prawda, że nie mógł. Gdzieś w głębi swojego umysłu bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że była ona prawdziwa tak samo jak ta, w której teraz się znaleźli. Mógł uwierzyć, ale nie chciał. Nie chciał, aby prawdziwa okazała się opowieść o ojcu Witka, który pojechał wraz z ekipą badawczą zobaczyć, co wylądowało na pustyni opodal miasteczka, w którym mieszkali.

 

Nigdy nie wrócili. Prowadzili wyłącznie video rozmowy. Namawiali wszystkich, aby przyjechali do nich. Według ich relacji obiekt, który spadł na pustynię miał być wyjątkowym zjawiskiem. Zmienił wszystko. Przeistoczył pustą przestrzeń w oazę. Raj na planecie.

 

Niektórzy uwierzyli. Między innymi matka Witka. Zostawiła go pod opieką ciotki i pojechała.

 

Szybko jednak ludzie zrozumieli, że rację mają zdjęcia satelitarne. Nic tam nie ma. Wszystko zaczyna za to powoli skrywać chmura. Szara chmura…

 

– Taka jak ta – kończył Witek. – Jak ta niby ratenowa.

 

Cyprian z Robertem przez chwilę zdawali się zahipnotyzowani. Patrzyli na wielkiego osiłka niczym urzeczeni. Dopiero po kilku długo przeskakujących po zegarku sekundach, Cyprian zamrugał oczami, odchrząknął, jakby dając do zrozumienia, że nie został przekonany do końca.

 

– I nie ciągnęło cię nigdy do rodziców? – zapytał.

 

– Oczywiście, że ciągnęło – odrzekł Witek. Nerwowo przeczesał prawą dłonią włosy, ścierając wierzchem ogromne krople potu gromadzące się na czole.

 

– Ciągnęło, ciągnęło – kontynuował. – Ale ciotka szybko zabrała mnie z wioski. Wywiozła w zupełnie inne regiony, do Resterowerowa, z którego ty zabrałeś mnie, gdy skończyłem piętnaście lat. Nigdy nie zapomniałem rodziców. Chociaż wspomnienia czasami wydawały mi się zaledwie mirażem. I jeżeli nie mówiłem nic po rozbiciu się S1, to właśnie dlatego, że chciałbym, aby nadal moja przeszłość była tylko wymysłem. Im byłem starszy, tym bardziej starałem sobie sam wmówić, że to sen z wczesnego dzieciństwa. Ciotki nie pytałem o nic, aby nie kusić losu. Nie kusić losu w żaden…

 

– Ale poczekaj… – przerwał mu Cyprian. – Sugerujesz, że co… Że całe S1 rozpłynęło się gdzieś tam? Zniknęli?

 

– Nie wiem dokładnie, ale…

 

– Nikt nigdy nie znalazł zwłok twoich rodziców ani nikogo innego?

 

– Już mówiłem, ciotka…

 

– Coś mi tu…

 

– Cisza! – uciął Robert.

 

*

 

Kiedy już cię nie ma, nie możesz zrozumieć zagadki bytu, nie może zrozumieć nieistnienia, nie możesz nawet nikogo poinformować o tym, że pustka nie jest ani straszna, ani dobra… Pustka to… pustka… Coś, za czym nic się nie kryje, gdzie imię (Krystian?) przechodzi z bycia nazwą w zbiór liter, w zbiór niejasnych znaczków, które w końcu ulatniają się równie efektownie jak ich sens.

 

Nie sprawdza się nawet metafora pustej kartki.

 

I może ostatecznie zrozumiałbyś, że śmierć nie ma z tym nic wspólnego, gdybyś jeszcze mógł rozumieć cokolwiek…

 

… gdybyś…

 

*

 

– To, że nie wiem, jak to się dzieje, jeszcze nie oznacza, że to się nie dzieje.

 

Robert zmrużył powieki w zamyśleniu, zaś Cyprian parsknął z dezaprobatą.

 

– Też mi…

 

– Tak samo jak nie potrafię wyjaśnić zasady funkcjonowania Salomona, bieżni, mięsni i wielu innych…

 

– To coś zupełnie innego.

 

– Zamknij się, Cyprian!

 

Zdecydowany ton głosu Roberta uciszył także Witka.

 

Robert oparł się o biały stolik w rogu i powiedział przez ramię:

 

– To oznacza, że Krystian też nie…

 

I wtedy rozbłysnął ekran monitora. Tym razem obok Szena, Łukasza i Alberta stał właśnie Krystian. Przypominali raczej zdjęcie niż przekaz wideo. Pamiątkowa fotografia grupy naukowców tuż przed wspólną wyprawą w nieznane tereny.

 

„Ale oni już są w miejscu jak najbardziej nieznanym.” – pomyślał Robert.

 

Delikatne uśmiechy. Na wszystkich twarzach. Bardziej niepokojące niż milczenie.

 

„Dlaczego my też milczymy?”

 

Czekamy. Czekamy, bo to, co właśnie widzimy staje się powoli potwierdzeniem opowieści Witka. Czekamy tylko, aż… Czekamy, aż…

 

– Przybywajcie.

 

Milczenie przerwał Krystian.

 

…aż nas zaproszą do siebie.

 

Ekran zgasł. Robert zamrugał. Potrzebował chwili, aby zrozumieć, że połączenie zerwał Cyprian.

 

*

 

Cyprian się obudził.

 

Nie zadzwonił żaden alarm. Nie dotarł do jego uszu żaden inny mocny dźwięk. Nic złego mu się nie przyśniło. Wszystko zdawało się być w jak największym porządku. Otworzył oczy. Przeciągnął się w swoim łóżku i obrócił na drugi bok. Zdziwił się, że tak dobrze spał. Jakby mieli za sobą zwyczajną wyprawę po międzygalaktyczny złom. Tymczasem stracili czterech załogantów w niewyjaśnionych tak naprawdę okolicznościach, a poza tym nadal klepali biedę. Musieli jak najszybciej dotrzeć gdzieś, gdzie będą mogli wreszcie albo zdobyć fundusze na dalszą działalność, albo rozstać się…

 

Było jeszcze kilka innych możliwości, ale wolał teraz ich nie rozważać. Porozmawia o nich później z Robertem. Teraz trzeba się podnieść, zjeść coś i sprawdzić, co robi mistrzu oraz Witek. Możliwe, że w najlepsze śpią.

 

Witka co prawda zostawili przy sterach, zaraz po tym, jak tylko zawrócili. Po raz pierwszy miał się nimi zająć sam. Nie mógł raczej jednak tam nic spieprzyć. Włączony został autopilot. Witek w razie problemów miał wezwać albo Cypriana, albo Roberta. Wszystko. Zmęczony monotonią zadania zapewne zasnął.

 

Cyprian usiadł na łóżku, sięgnął po okulary pozostawione na stoliku. Obok walało się porzucone w nieładzie ubranie. Gdy przyszedł do swojej kajuty, był zbyt zmęczony, aby takie drobnostki okazały się ważne.

 

Ociągając się, założył okulary, a potem ubranie. Miał ochotę wezwać Roberta, ale uznał, że po ostatnich przeżyciach nie warto mu przeszkadzać. Wyśpi się, to przyjdzie. Sen mu dobrze zrobi. Cyprian ruszył więc do centroomu, sprawdzić, jak radzi sobie Witek.

 

Wlókł się korytarzem, słuchając szumu drzew i oglądając wideo tapetę. Rozpierało go od wewnątrz uczucie spełnienia. Stracili kolegów, ale im w końcu udało się uciec owej nieznanej sile podróżującej przez wszechświat. Nic nie wskazywało na to, że ich goniła. Pewnie czeka sobie teraz na innych naiwnych, może walnie w jakąś planetę – tak jak w dzieciństwie Witka.

 

No, ale przynajmniej Cyprian nie będzie musiał…

 

Tok jego myśli przerwał niespodziewany widok. Gdy wkroczył do centroomu zauważył stojącego przy głównym monitorze Roberta, który, wpatrzony w wyświetloną przestań kosmiczną i towarzyszące jej na ekranie najróżniejsze wskaźniki, nie zauważył wejścia swojego załoganta.

 

Cyprian w pierwszej chwili pomyślał, że Robert obudził się i zmienił Witka przy sterach. Dobry z niego szef. Pozwala innym na regenerację, wypoczynek… Witek pewnie skorzystał z okoliczności i udał się do siłowni, aby odreagować…

 

Nie, Witek nigdzie nie poszedł.

 

Leżał skrępowany na podłodze. W ustach miał knebel zrobiony z przypadkowych szmatek, których pierwotnego przeznaczenia Cyprian nie mógł rozszyfrować. Zresztą to było teraz najmniej istotne. Przerażony rozejrzał się gwałtownie po pomieszczeniu. Nie, nie było w nim nikogo oprócz nich. Wszystko wskazywało na to, że to Robert skrępował Witka. Najpierw zapewne go ogłuszył. Nie poradziłby sobie z tym wielkoludem inaczej.

 

Dlaczego?

 

Zanim jednak Cyprian zdążył dać sobie odpowiedź, Robert odwrócił się do niego. Uśmiechnął, jakby właśnie spotkał niewidzianego długo kolegę.

 

– Cześć – przywitał się Robert. – Jak się spało?

 

– Dobrze – odpowiedział Cyprian, choć zdawał sobie sprawę z dziwności sytuacji.

 

Właściwie przecież powinien… nie wiedział co powinien, ale normalna rozmowa wydawała się nie na miejscu. Zrobił krok w stronę Roberta, który podniósł prawą rękę uzbrojoną w nóż. Cyprian zatrzymał się.

 

– Czyżbyś wybierał się do kuchni?

 

Robert zaśmiał się, jakby żart Cypriana naprawdę był na miejscu.

 

– Nie, mój drogi Cyprianie, ale gdyby przyszło ci do głowy mnie powstrzymać, a po wczorajszych rozmowach podejrzewam, że mógłbyś chcieć mnie powstrzymać, to…

 

Nie dokończył, ale wymownie przyjrzał się ostrzu, obracając nóż w dłoni, jakby wybierał najlepszy produkt na straganie, gdzieś na targu, na biednej planecie, na której ludzie żyją z handlu wszystkim – nawet używanymi nożami.

 

– Ale – kontynuował Robert. – masz rację, zabrałem go z kuchni.

 

– Robercie, przed czym miałbym cię spróbować powstrzymać?

 

– Nie udawaj.

 

– Nie, naprawdę nie wiem.

 

Cyprian nie kłamał. Sam jednak nie wiedział, czy bardziej przejmował się tym, co zamierza Robert czy losem Witka i – ostatnie, ale nie mniej ważne – swoim.

 

Wtedy rozświetlił się główny ekran. Oboje odwrócili się w jego stronę. Zobaczyli pokój kontrolny na S1. Na środku znajdowała się twarz Szena. Z tym samym głupkowatym uśmiechem, jaki widzieli na ostatnim przekazie – przekazie widmowym, nieautentycznym. Prawdopodobnie teraz też nie mieli do czynienia z prawdziwym Szenem.

 

Cyprian zrozumiał całą sytuację.

 

– Chcesz spróbować wrócić po Szena?

 

Robert odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął.

 

– Ty naprawdę chcesz to zrobić!

 

Robert kiwnął głową.

 

– Przecież… przecież sam mówiłeś, że to nie jest on!

 

– Nie wiem tego na pewno. Muszę to sprawdzić. Zrozum.

 

– Ale, kurwa, beze mnie!

 

Cyprian rzucił się w stronę Roberta, jakby zupełnie zapomniał o trzymanym przez tamtego nożu. Wpadł na mistrza i obaj się przewrócili. Huk – przypominający rzucenie na podłogę worka z jedzeniem – obudził Witka. Otworzył szeroko oczy i szybko zorientował się, że został skrępowany. Nie mógł się ani ruszyć, ani nawet krzyknąć.

 

Kiedy turlali się po podłodze, Cyprian poczuł ukłucie w brzuch. Tuż pod żebrami z lewej strony. Delikatne. Jakby ktoś chciał zrobić mu zastrzyk. I osłabł. Poluźnił dłonie. Robert zaczął się wyślizgiwać z jego objęć. Potem wstał. Cyprian zauważył w ręce kapitana nóż, który teraz miał ostrze umazane krwią.

 

„Moją krwią?”

 

Robert przestał się nim interesować i skierował swoje kroki w stronę monitora, aby porozmawiać z Szenem. Gdzieś wił się i stękał Witek, ale odgłosy jego daremnych prób uwolnienia oddalały się od Cypriana z każą kolejną kroplą krwi uciekającą przez ranę.

 

„Umrę?”

 

– Widzisz Cyprianie – mówił Szen z ekrany. – Tobie wydaje się, że wiesz, co znaczy prawda, co zaś jest jej granicą. Uznałeś, że ja nie istnieję bądź że nie jestem prawdziwy. Jednak przecież mnie widzisz. Czyżbyś nie wierzył swoim oczom?

 

I to stwierdzenie nie pasowało zupełnie do sytuacji. Cyprian widział coraz mniej. Powieki samoczynnie się zamykały, mimo że starał się, naprawdę starał się je trzymać otwarte. Nadciągał sen. Tym razem jednak będzie to sen nieprzespany. Skąd znał tę frazę? Nie mógł sobie przypomnieć, ale wiedział, że źródło owych słów w tym momencie jest co najmniej mało ważne. Umierał. Chciał jednak spojrzeć na Szena. Szena, który ciągnął swój wywód:

 

– Twoje oczy zawodzą? Ale jeżeli nie ufasz własnym zmysłom, to skąd ta chorobliwa pewność, że ja nie istnieję? Czymże jest ta twoja prawda bez oparcia w zmysłach?

 

Cyprian chciał powiedzieć coś o wewnętrznym przeświadczeniu, o logicznej niezgodności i tak dalej, ale zalewała go błoga fala śmierci. Nadciągała pustka, w której ramiona po prostu chciał się oddać. Koniec przestał być straszny. To po prostu koniec.

 

Ale nie było końca. Nie było śmierci. Zniknął.

 

Jak zresztą Robert i Witek.

 

Zniknął cały Salomon.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobre opowiadanie.

Przynoszę radość :)

Takiej grafomanii udającej science fiction dawno nie czytałem. Pozdrawiam ze smutkiem.

Dzięki @Anet, dzięki @ryszard za opinię. Ciekawym, co w nim grafomańskiego.

Autorze Przytoczę ci dla przykładu tylko jeden grafomański kwiatek:   Zalewała go błoga fala śmierci… " Pozdrawiam.

Dziękuję. Pozdrawiam Michał

@ryszard, nie uważam tego za grafomańskie, ale rzecz gustu. Pozdrawiam Michał

Nazwę własną kosmolotu należało brać w cudzysłów, sama wielka litera to za mało w przypadku, gdy nazwą jest imię, które mogą nosić ludzie.   Nie kupuję tej historii. Skoro "szara, ratenowa chmura" była już znanym fenomenem, to jak można być takim cymbałem, żeby w niej czy pod nią czegoś szukać? Rozumiem, że to tylko pretekst fabularny dla zilustrowania "tezy założycielskiej" opowiadania, ale są granice naiwności…

Ale tekst tłumaczy, dlaczego podjęli tę próbę. Chodziło o kwestie finansowe.

Poza tym, nie było żadnej "tezy założycielskiej", daleko mi do literatury spod znaku socrealizmu ;)

Skąd skojarzenie z socrealem? Coś chciałeś opowiedzieć, przedstawić ludzi w działaniu, zilustrować jakąś kwestię lub zadać pytanie o coś, ocenić i do własnych ocen skłonić czytelnika – nawet mogłeś sobie pewnych kwestii nie uzmysławiać jasno podczas pisania, ale one rzutowały na obierany przez Ciebie sposób pisania, na przyjmowanie rozwiązań fabularnych. To nazwałem "tezą założycielską".    Nie przekonuje mnie "kwestia finansowa". Ryzyko należy kalkulować; co nieboszczykom po największym skarbie?

Ale oni nie wiedzieli, że "znikną". Na sucho wiemy, że ryzyko trzeba kalkulować. Gdyby jednak wszyscy to wiedzieli, o ile mniej ofiar byłoby na świecie. Wszyscy poszukiwacze skarbów, którzy w drodze do polegli… Wszyscy ci, którzy codziennie podejmują ryzyko, aby coś zdobyć, co pozornie jest poza ich zasięgiem… i wreszcie ci, którzy czują już nóż na gardle i podejmują wyzwanie, ryzyko, chcą lub po prostu musz. Poza tym, to nie jest opowiadanie o ludziach takich, jakich byśmy chcieli widzieć, ale o takich, jakimi bywali, bywają, będą bywali. Czyli popełniającymi błędy. Czasami w imię zasad, czasami zupełnie nie mając zasad.   Oczywiście, nie mam zamiaru nikogo przekonywać do niczego. Każdy może od literatury oczekiwać tego, czego chce.

Nigdy nie wrócili. Prowadzili wyłącznie video rozmowy. Namawiali wszystkich, aby przyjechali do nich. Według ich relacji obiekt, który spadł na pustynię miał być wyjątkowym zjawiskiem. Zmienił wszystko. Przeistoczył pustą przestrzeń w oazę. Raj na planecie.

Niektórzy uwierzyli. Między innymi matka Witka. Zostawiła go pod opieką ciotki i pojechała.

Szybko jednak ludzie zrozumieli, że rację mają zdjęcia satelitarne. Nic tam nie ma. Wszystko zaczyna za to powoli skrywać chmura. Szara chmura…

– Taka jak ta – kończył Witek. – Jak ta niby ratenowa.     Czy naprawdę nie wiedzieli, nie mogli podejrzewać, kojarząc?    W jednym masz absolutną rację. Obie strony, autorzy i czytelnicy, mają prawo do własnych wizji, oczekiwań. Tak więc pokój między nami pomimo różnicy zdań…

Ale to przed wydarzeniami wiedział tylko Witek, który zaznacza, że nie chciał sam sobie tego przypominać, że blokował wspomnienia. Oczywiście, ze pokój między nami.

Nowa Fantastyka