- Opowiadanie: PostrachKlawiatury - Elficka magia w proszku

Elficka magia w proszku

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Elficka magia w proszku

 

*Część poprzednia

 

 

 

Elficka magia w proszku

 

 

 

Nieśli Marka niczym worek kartofli. Z racji różnicy wzrostu, nie mogli zarzucić go sobie na ramiona i w ten sposób odstawić w domu. Wyglądali przy tym, jakby przemycali najprawdziwsze zwłoki. Oparli bezwładnego prawnika o ścianę i stanęli naprzeciw zamkniętych drzwi.

 

– Co teraz? – zapytał szpic-taksiarz, wskazując na klawiaturę i niewielki wyświetlacz. Brakowało tradycyjnego zamka, więc bez odpowiedniej kombinacji cyfr mogli pomarzyć o wejściu do środka.

 

– Bo ja wiem… Chyba musimy go jakoś ocucić, inaczej pewnie nie uda nam się zgadnąć hasła.

 

– Wiesz… Znam pewien stary sprawdzony sposób – elf rzucił od niechcenia. – Działa prawie zawsze.

 

– Co masz na myśli?

 

– Mam tu magiczną torebeczkę… – sięgnął do niewielkiej kieszonki znajdującej się przy rozporku. Wygrzebywanie zawartości wyglądało obscenicznie, ale trzeba przyznać, że skrytka była niemalże niewykrywalna. Poza tym, przy ewentualnym przeszukaniu, policja musiałaby skoncentrować się na wyjątkowo problematycznej okolicy. Taksiarz wyciągnął przezroczystą plastikową torebeczkę, zawierającą białą substancję: – …a w niej prawdziwe czary w proszku.

 

– Czekaj. Zanim nafaszerujesz go prochami, może po prostu spróbujemy bardziej tradycyjnych metod?

 

– Ty po prostu lubisz zrzędzić, co? Zaufaj mi: stawiałem na nogi nie jednego umarlaka. Biedny Mark potrzebuje czegoś mocniejszego od twoich próśb lub gróźb.

 

Krasnolud zignorował elfa. Nie miał pojęcia co znajdowało się w plastikowej torebce i nie zamierzał sprawdzać tego na nieprzytomnym prawniku.

 

– Hej, Mark! – potrząsnął nim delikatnie. Odnotował gwałtowniejsze chrapnięcie i brak innych reakcji.

 

– Mark, słyszysz mnie? – Gorm włożył w potrząsanie trochę więcej emocji. Głowa mężczyzny latała swobodnie do przodu i do tyłu.

 

– Mark! Potrzebujemy tylko kodu do drzwi. Wpiszesz te parę cyferek i zaraz będziesz w wyrku.

 

Elf splótł ręce na plecach i znudzony rozglądał się po okolicy. Wciąż trzymał torebeczkę z tajemniczą zawartością.

 

– No już! Koniec spania! – krasnolud warknął na długala. – Pobudka! – spoliczkował go dwukrotnie, po razie na każdą stronę.

 

– Zanim powybijasz mu zęby, pragnę przypomnieć o mojej propozycji.

 

– Daj mi jeszcze dwie sekundy i będziesz mógł działać – odpowiedział. – Naprawdę nie chcę tego zrobić, ale w alternatywie masz szpica i jego prochy.

 

Krasnolud zdjął kurtkę i zaczął podwijać rękaw koszuli.

 

– O-ho, zaczynamy się rozkręcać – wesoło zauważył taksiarz.

 

– Ekh-Ehm! – ktoś bardzo głośno odchrząknął za ich plecami.

 

Odwrócili się i dostrzegli ochroniarza w szaro-brązowym uniformie ozdobionym naszywką z logiem agencji ochrony. Na oko miał jakieś pięćdziesiąt lat, mierzył z metr dziewięćdziesiąt, a opięta na jego torsie koszula pękała w szwach.

 

– Możecie mi powiedzieć panowie co tu się wyprawia? – ochroniarz oskarżycielsko wskazał na Marka.

 

Gorm plasnął się otwartą dłonią w czoło.

 

 

***

 

 

 

Pruł ulicami miasta, a krążąca w nim adrenalina zachęcała do wciskania gazu do dechy. Stawka o którą toczyła się gra, była zbyt wysoka, by przejmować się kolejnymi fleszami fotoradarów. Zdążył zapomnieć o krzykach Judith i całkowicie skupił się na czekającej go robocie. Ściął kolejny zakręt, a rozgrzane opony piskiem sprzeciwiły się podobnemu traktowaniu. Od dzielnicy, w której znajdował się aparamentowiec, wciąż dzielił go ładny kawałek drogi. Szaloną eskapadę przerwały dopiero czerwone światła i skrzyżowanie zbyt ruchliwe, żeby przefrunąć przez nie bez ryzyka drogowej apokalipsy.

 

Wykorzystał wymuszoną przerwę w przejażdżce i sięgnął pod fotel kierowcy. Wymacał chłodną rękojeść i wyciągnął pistolet. Czarna jak bazalt broń była wyczyszczona, załadowana i naoliwiona, a jej lśniący cyngiel aż prosił się o pociągnięcie. Barry dbał o swoją spluwę i wiedział jak zrobić z niej użytek. Rzecz jasna nie miała posłużyć do odstrzelenia Baku – ewentualna śmierć Marka zmarnowała by całe bogactwo zgromadzonej w nim Wachy. Potrzebował silnego argumentu, czy raczej argumentu siły, który bez wdawania się w akademicką dyskusję nakłoniłby cel do posłuszeństwa.

 

Pociągnął za zamek i upewnił się, że nabój znajduje się na swoim miejscu. Uwielbiał dźwięk gładko pracującego mechanizmu i to wzrastające podniecenie, które przeistaczało nawet najłagodniejsze baranki w drapieżne lwy.

 

Światła w końcu się zmieniły i ruszył w dalszą drogę. Starał się ułożyć w głowie jakiś plan działania, ale nie miał pojęcia co czekało go na miejscu. Brakowało mu rozpoznania, przez co musiał improwizować. Zdecydowanie wolał uniknąć walnej rozróby – Szef nie tolerował zbędnego hałasu oraz rozgłosu. Każdorazowe skorzystanie z medialnych i policyjnych dojść, osłabiało te bezcenne kontakty. Z drugiej strony był gotów opróżnić cały magazynek, jeżeli utoruje mu to drogę do Baku. Biorąc pod uwagę potencjalne łupy, ryzyko nagłośnienia sprawy wydawało się nieistotne.

 

Przejeżdżał właśnie mostem nad Srebrnowężą. Z stalowych przęseł rozpościerał się wspaniały widok na szklane wieże śródmieścia na lewym oraz dzwonnice starego miasta na prawym brzegu. Zza postrzępionych chmur wychylał się księżyc i nieśmiało zerkał na swe odbicie w ciemnych wodach, dzielących miasto na pół. Barry uznał jego intensywny, błękitnawy blask za dobry omen.

 

 

***

 

 

 

Drzwi rozsunęły się na rozkaz fotokomórki. Do środka stacji benzynowej weszła Judith, która podczas krótkiego spaceru zdążyła ochłonąć (a nawet zmarznąć). Powiodła wzrokiem po niskich regałach, na których upchnięto rzędy opakowań z ciastkami, szeregi napojów gazowanych i stosy puszek z solonymi orzeszkami. Po prawej kobiety z okładek świerszczyków bezwstydnie świeciły cyckami, a po lewej, na elektrycznym grillu, kręciły się syntetyczne parówki i kabanosy. Skierowała się w stronę kasy przystosowanej także dla niskich, za którą stał podstarzały krasnolud. Miał rzadkie włosy zaczesane na pożyczkę i bordowy sweter.

 

Kraśny podniósł wzrok znad krzyżówki i poprawił okulary spoczywające na jego bulwiastym nosie. Jego wygłodniały wzrok od razu zaczął pełznąć po zadbanym ciele Judith.

 

Oparła dłonie o ladę i uśmiechnęła się uprzejmie do ekspedienta:

 

– Dobry wieczór. Mam do pana nietypową prośbę: czy mogłabym skorzystać z telefonu? Niestety zgubiłam komórkę i nawet nie mogę wezwać taksówki.

 

Sprzedawca podrapał się po bujnie rozrośniętych bokobrodach, których zadanie polegało na rekompensowaniu deficytu włosów w innych miejscach.

 

– Nie mamy tu automatu – odparł. – Zlikwidowali jakieś dziesięć lat temu; w sumie nic dziwnego, skoro wszyscy zaczęli nosić ze sobą komórki. Teraz, jak rozładuje się telefon, to można co najwyżej liczyć na czyjąś grzeczność, a wie pani jak to jest…

 

Uznała to za pytanie retoryczne.

 

– A tak to jest, że ludzie grzeczni nie są – rozłożył ręce. – Chamstwo i brak zrozumienia dla innych się szerzy. Jak to się mówi: całkowita znieczulica. Nie to co kiedyś, ech. Wie pani, ile razy proszono mnie już o telefon?

 

Zamrugała dwa razy, po czym dla pewności dołożyła jeszcze trzy mrugnięcia. Chwila wachlowania rzęsami dłużej, a pewnie oderwałaby się od ziemi.

 

– Podejrzewam, że często – uśmiech na jej ustach nie osłabł nawet na chwilkę.

 

– Jak dwadzieścia pięć lat tu pracuję, a dziesięć nie mamy automatu, to będzie z trzydzieści razy. Trzydzieści razy przenośnie badziewie człeka na cudzą łaskę wystawił! Co kabel, to kabel. A ile choróbsk po drodze te komórki wywołały, ha? Noszą je, sama wie pani gdzie, a potem dzieci mieć nie mogą – kraśny pogroził palcem w powietrzu. – No, ale pani to śliczna kobitka, he-he, a jak to mówią…

 

„A więc przechodzimy do rundy drugiej” – pomyślała.

 

– Ślicznej kobitce się nie odmawia! Tak mówią, ha!

 

– Prawda – uśmiechnęła się, przełykając wiązankę cisnących się jej na usta najczarniejszych klątw.

 

– Kiedyś to i za panienkami-długalami, się ganiało, a jak! Niestety to już nie te czasy. Wie pani, w kraśnych krew szybko przestaje się burzyć. Ledwo przekraczamy setkę, no góra sto dwudziestkę, a już sił i możliwości zaczyna brakować.

 

„Dobijcie mnie” – pomyślała i dla dobra własnego zdrowia psychicznego postanowiła przejąć inicjatywę.

 

– Nie wątpię. Może zamówię szybko taksówkę i porozmawiamy sobie przy kawie?

 

– O, nie, nie, nie, nie i nie! Pani niech sobie posadzi pupę na zydelku, a ja się wszystkim zajmę!

 

„Czy ta noc nie może już po prostu się skończyć?”

 

– Bardzo pan uprzejmy, ale chciałabym jeszcze zadzwonić do brata. Miałam dać mu znać wcześniej, ale niestety zgubiłam przeklęty telefon. Teraz pewnie brat wydeptuje ścieżki w dywanie i nie może zmrużyć oka. Obiecuję, że nie zajmie mi to długo.

 

Kraśny wyglądał na niepocieszonego tym, że odebrano mu szansę na przybycie w sukurs niewieście w opałach.

 

– Jak brat to brat. Na brata nie ma bata, he-he. Zaraz przyniosę pani telefon.

 

Wrócił po chwili z bezprzewodową słuchawką. Judith podziękowała, po czym odeszła parę kroków w stronę „kącika kawowego” (okrągłego stolika i dwóch foteli). Przez chwilę spoglądała na klawiaturę, zastanawiając się kogo wezwać na pomoc. Nie miała zbyt dużego pola manewru – spośród ludzi Szefa pamiętała numery do dwóch osób. Całe szczęście, obydwie z nich uważały Barrego za zadufanego w sobie dupka. Niestety jedna zupełnie nie nadawała się do akcji na ulicach miasta, chociaż jej umiejętności mogły okazać się przydatne w niedalekiej przyszłości. Druga z kolei, aż za dobrze odnajdowała się w zwariowanych przygodach rozpoczynających się od telefonu w środku nocy. Nie przedłużając, wystukała numer.

 

 

***

 

 

 

– Wypił o jednego za dużo. Jesteśmy jego znajomymi i próbujemy odstawić go do mieszkania. Niestety nie znamy hasła do drzwi – Gorm uśmiechnął się głupio do rosłego ochroniarza. Kątem oka zerknął na szpica – torebeczka jak za sprawą czarodziejskiej różdżki znikła z jego dłoni.

 

Ochroniarz przechylił głowę i przez moment wyglądał jak ostatni sprawiedliwy szeryf. Brakowało mu tylko papierosa/wykałaczki w kąciku ust.

 

– Pod którym numerem mieszka ten pan?

 

– Gdybym to ja pamiętał – krasnolud pogładził się po ulizanych włosach i przeniósł wzrok na taksiarza. – Znasz jego adres?

 

– Może zajrzyj do portfela?

 

– Proszę, niech pan zajrzy – ochroniarz zaakceptował to rozwiązanie. Ton jego głosu oraz postawa sugerowały, że wciąż nie kupuje gadki krasnoluda.

 

– Mieszka pod dwunastką – Gorm odczytał adres z dowodu.

 

– A jak godność tego pana?

 

– Aktualnie kiepsko się miewa – zażartował elf. Gorm zmroził go wzrokiem, ale też się uśmiechnął.

 

– Mark Sargath.

 

– Panowie, zaczekajcie tu chwilę.

 

Ochroniarz odpiął od pasa radio i wywołał swojego kolegę. Zaczął weryfikować otrzymane informacje. Zajęło mu to około minuty, podczas której Mark ponownie znalazł się w rękach kierowcy i kraśnego.

 

– Odprowadzę panów do windy – rzekł ochroniarz i wstukał odpowiednią kombinację. Brzęczyk obwieścił otwarcie zamka. Rosły facet popchnął drzwi i przytrzymał je, żeby Gorm i elf mogli spokojnie wnieść towarzysza do środka.

 

Stękając przenieśli Marka przez elegancki hol, wprost do lśniącej od chromu windy. Ochroniarz w przypływie uprzejmości wezwał już dźwig. Spoglądał na prawnika z jawnym niesmakiem.

 

– Zdarza się najlepszym – westchnął szpic.

 

 

***

 

 

 

Piskliwy dźwięk telefonu poniósł się echem po ciasnym mieszkaniu. Kolejne sygnały mąciły nocną ciszę, natrętnie domagając się uwagi.

 

– Yyyhhh… – Edgar wydał z siebie iście niedźwiedzi pomruk. Po omacku sięgnął po słuchawkę i z trudem rozkleił powieki. Zgodnie z niepisanym prawem fizyki natrafił na nią po trzecim pacnięciu i, rzecz jasna, strącił ją. Przed twardym lądowaniem uchronił ją poskręcany kabel, przytrzaśniętym stosem dawno porzuconych lektur.

 

– Noż kur… – przewrócił się na kant łóżka, a sprężyny jego starego materaca żałośnie zaskrzypiały. – Lepiej, żebyś miał zajebiście ważny interes, kimkolwiek jesteś – mruknął do słuchawki zdobytej z takim poświęceniem.

 

– Ed? Słyszę, że u ciebie wszystko po staremu.

 

Kobiecy głos wydawał się znajomy. Potarł powieki i ziewnął przeciągle:

 

– Cloe?

 

– Pudło… – miał niepowtarzalną okazję usłyszeć dźwięk nacierającego lądolodu.

 

– Jud? To ty? Nooo peeeewnieee, że Jud! Słuchaj maleńka, nie chcę być niegrzeczny, ale nie pojebało cię do reszty z tymi telefonami?

 

„I ja się z nim przespałam?” – po drugiej stronie linii blondynka pokręciła z niedowierzaniem głową.

 

– Słuchaj Ed, potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o Barrego, tym razem przegiął wszelkie granice.

 

Usiadł na brzegu łóżka i przez chwilę gładził się po idealnie wyrzeźbionych mięśniach brzucha. W końcu wygrzebał coś z pępka i pstryknął tym na dywan.

 

– Taaa, ja to bardzo dobrze rozumiem skarbie, ale mamy – zerknął na budzik – dokładnie wpół do trzeciej w nocy. Wiem, że Barry aż się prosi o korektę mordy, ale naprawdę – NAPRAWDĘ – jest to wykonalne o jakiejś ludzkie porze.

 

– Sprzątnął mi sprzed nosa Bak. Jeżeli sprężysz się, to może uda nam się spłatać mu figla i przy okazji zyskać trochę Wachy. Pamiętasz akcję sprzed miesiąca?

 

Edgar doskonale pamiętał. Barremu udało się wyszperać całkiem obiecujący Bak – jakiegoś mieszanej krwi gówniarza, którego zainteresowania sprowadzały się do cowieczornego wystawania w bramie. Chociaż Szef nie promował między swoimi ludźmi współpracy, to z racji szemranej okolicy, wsparcie było po prostu koniecznością. Pojechali tam razem; Barry miał czekać z zapalonym silnikiem, gotowy do jazdy. Okazało się, że za gówniarzem stanęła połowa slumsów, a ciche porwanie delikatnie mówiąc nie wyszło. Kiedy Szperacz o szczurzym ryjku dostrzegł zgraję dresiarzy goniących Eda, wcisnął gaz i z piskiem opon prysnął.

 

– …albo historię Meryl?

 

Biedna Meryl. Była z niej naprawdę w porządku dziewczyna, trochę wycofana, ale ponoć z wielkim talentem do szperania. Szef widział w niej obiecującego myśliwego, chociaż poza podróżowaniem po sferze eterycznej niewiele potrafiła. Coś zerwało jej nić podczas jednej z wędrówek. Szperacze Szefa przerazili się całkiem na serio, zwłaszcza, że ostatniego Siorbacza ubili z dwa lata temu, o gorszych monstrach nie wspominając. Dokładnie przeszukali miasto, ale nie znaleźli żadnych tropów; nic co wskazywałoby, że pustka jest zagrożona. Chociaż nie padły głośne oskarżenia, niektórzy ludzie Szefa szeptali, że za przecięciem nici mógł stać Barry.

 

– Będziesz wisiała mi cysternę browaru i całusa. Soczystego całusa.

 

– Czekam na ciebie na stacji benzynowej, koło hipermarketu DeDeEn. Myślę, że skopanie dupy Barremu będzie dla ciebie wystarczającą nagrodą.

 

– Tylko nałożę jakieś gacie. No i nie zmieniam zdania co do całusa, chyba, że masz jakieś inne soczyste propozycje.

 

 

***

 

 

 

Zaparkował niedaleko pustej taksówki. Wysiadł i zapalił papierosa. Serce kołatało mu w piersi i zdecydowanie potrzebował nikotynowego wsparcia. Budynek robił wrażenie, szczególnie, że gdzieś za rzędami szyb znajdował się przepełniony Wachą Bak. Barry zaciągnął się głęboko, pozwalając by dym dobrze zadomowił się płucach. Nie wiele obchodziły go pokrywającą jedną trzecią opakowań ostrzeżenia przed rakiem, impotencją, udarem i innym chorobami. Dopóki pozostawał najlepszym w mieście Szperaczem i jednym ze skuteczniejszych myśliwych, mógł liczyć na szczególne korzyści. Szef już dawno zostawił za sobą bolączki zwykłych zjadaczy chleba, a co ważniejsze potrafił dzielić się swoimi sekretami.

 

Przydeptał niedopałek i ruszył w stronę drzwi wejściowych. Nie było klasycznego domofonu z listą lokatorów – zamiast niej widniała lakoniczna instrukcja dzwonienia do mieszkań i otwierania drzwi. Dla świętego spokoju pociągnął za klamkę, jednak nie czekała go żadna szczęśliwa niespodzianka.

 

Wrócił do samochodu i otworzył aktówkę przekazaną mu przez Judith. W środku znajdowały się cieńsze i grubsze teczki, masa papierów w koszulkach, a także luźne kartki. Pobieżnie przejrzał koperty, na których w większości widniał adres kancelarii radców prawnych i adwokatów: „Saeverian, Morn i Fandon, spółka partnerska”. Pośród służbowej korespondencji znalazł też rachunek za prąd. Zaadresowany był na Johna Ormdelo Trzeciego, sto czterdzieści trzy przez dwanaście. W torbie, oprócz dokumentów, znajdowała się dzisiejsza (a patrząc na zegarek wczorajsza) gazeta, z zakreślonym na czerwono artykułem. „Wielomilionowy pozew przeciw Jednemu Głosowi” – głosił wytłuszczony nagłówek. Barry odnotował w pamięci by później przyjrzeć się temu dokładniej.

 

Posiadanie adresu Marka wcale nie rozwiązywało problemu dostania się do środka. W głowie wykluł mu się pomysł, jednak niósł on pewne zagrożenie i w związku z tym nie do końca go przekonywał. Wpatrywał się w ulicę zalaną żółtym, pochłaniającym kolory światłem latarni i ważył potencjalne ryzyko oraz korzyści. Za pierwszym razem dokonał przejścia bez najmniejszych trudności. Drugi raz, kiedy namierzał Bak dysponując liczniejszymi tropami, był nieco trudniejszy. Trzecie przejście w ciągu jednej doby stanowiło jego próg ostrzegawczy, który mógł przekroczyć tylko w gardłowych sytuacjach. Dwa razy w życiu przekroczył tę granicę, jednak zawsze niosło to ze sobą dotkliwe koszta.

 

Chociaż nie uważał Judith za godnego rywala, posiadała ona wiele cennych znajomości oraz charakter. Nie chciał popełnić błędu polegającego na niedocenieniu przeciwnika. Oczywiście odnalezienie innego Szperacza zajmie jej chwilę, jednak nie mógł sobie pozwolić na marnotrawstwo czasu. Zdecydował się wykorzystać swoje unikalne umiejętności, póki nadarzała się ku temu okazja. Zaczął wprowadzać się w trans.

 

 

***

 

 

 

Wysiedli z windy na trzecim piętrze i pokonali ostatnią prostą. Korytarz zdobiła marmurowa posadzka, wypolerowana tak, że można było się w niej przeglądać. Zarówno z szpica jak i kraśnego spływały krople potu – dźwiganie pijanego długala stanowiło ciężką harówkę. Nie wiedzieli jednak, że bezwład Marka spowodowany jest nie tylko krążącym w żyłach alkoholem. Toksyna (lub narkotyk) zaserwowana mu przez Judith, charakteryzowała się potężną mocą, ale stosunkowo krótkim działaniem. W chwili gdy dowlekli go do drzwi, prawnik otworzył oczy:

 

– Gdzie… – czknął donośnie – ja… jestem…?

 

Elf-taksiarz i Gorm wymienili spojrzenia.

 

– Na mecie – odparł kraśny. – Pozwoliliśmy sobie na odniesienie ciebie do domu. Zdrowo zabalowałeś Mark.

 

– Znamy… – czknięcie – …się?

 

– Jestem Gorm, poznaliśmy się w Szakalu, gdy spławiłeś rasistowskiego smarkacza.

 

– Aaa! – na ustach prawnika odmalował się szeroki uśmiech. – Toma Bakobonga… czy jakoś tak. Masz coś do picia?

 

Krasnolud pokręcił głową.

 

– Przepraszam, ale twojego imienia też nie pamiętam – Mark zwrócił się do taksiarza.

 

– Sim – ukłonił się lekko.

 

– A jak brzmi to w Odzie, jeśli mogę spytać?

 

Szpic uniósł brew, najwyraźniej zbity pytaniem z tropu. Długal dociekający takich rzeczy? Od kiedy ludzi interesuje Oda i Prawdziwe Imiona? Poczuł się zakłopotany. Co gorsza dokonał tego pijany w sztok facet, którego woził przez miasto, przy okazji licząc na to, że nie zarzyga mu tapicerki. Co mógł stracić wyjawiając mu swoje Imię? Kiedyś zabijano za tę wiedzę, a teraz nie przedstawiała ona żadnej wartości. Eksilium przecież w kółko pieprzyło o „asymilacji” i nie alienowaniu się od reszty społeczeństwa.

 

– Simadril’Sun’Vrangui Rubinokrzew – odpowiedział, sam zadziwiony dumą, jaka zabrzmiała w jego głosie.

 

Prawnik zamrugał i poklepał się po twarzy:

 

– Chyba za dużo wypiłem – tym razem zdołał stłumić czknięcie. – Pomożecie mi wstać?

 

Uwadze Gorma nie uszła reakcja elfa-taksiarza (czy też Sima) na pytanie Marka. Pijany facet po raz pierwszy zmazał z jego twarzy uśmieszek i to dało kraśnemu trochę płytkiej satysfakcji. Przypomniał sobie jednak o powodach nocnej przygody i bez zwłoki chwycił wyciągniętą rękę prawnika.

 

– Przede wszystkim dzięki Mark – dźwignął długala z ziemi. – Głupio mi, że nie zrobiłem tego już w Szakalu. Po prostu nie trawię rasistowskich pacanów, a tamten wyjątkowo mnie wpienił. Dobrze, że można jeszcze napotkać normalnie myślących długali – kraśny uśmiechnął się.

 

– Nie ma spraaa…. – mężczyzna w garniturze zaczął tracić równowagę, jednak dobrze przygotowani Gorm i Sim zdążyli go złapać.

 

– Dasz radę? – zapytał krasnolud.

 

– No cóż… Mózg mam chyba trzeźwiejszy niż resztę ciała.

 

– Wydaje mi się, że na dziś starczy ci wrażeń – westchnął Sim.

 

– Nie wiem jak wam dziękować, panowie. Gdyby jeszcze ktoś trafił za mnie kluczem do dziurki… – Mark podkreślił tę potrzebę serią trzech szybkich czknięć.

 

– Jasne, to ten duży? – kraśny odebrał od prawnika pęk kluczy.

 

– Nie, nie, to… AKTÓWKA!

 

Blady strach odmalował się na twarzy Marka, a towarzyszący mu Gorm i Sim odnieśli wrażenie, że na półtorej sekundy całkowicie wytrzeźwiał.

 

 

***

 

 

 

Dotrzymała słowa i dała się poczęstować kawą (rzecz jasna na koszt firmy). Wodnista lura zaprawiona mlekiem wystawiła wyczulone kubki smakowe Judith na ciężką próbę. Z grzeczności nie skomentowała jednak wysiłków krasnoluda, którego wkład w przygotowanie napoju ograniczył się do wybrania odpowiedniej kapsułki i podstawienia papierowego kubka. Ważne, że czekając na Eda mogła wypić coś gorącego. Pozwoliła sprzedawcy snuć wyświechtaną od wielokrotnego użycia i pozbawioną związku serię anegdotek-opowieści i mniej więcej w równych odstępach kiwała głową i uśmiechała się.

 

Gdy tylko czerwony sportowy wóz podjechał pod drzwi wejściowe, podziękowała za telefon, kawę i towarzystwo, po czym niemalże wybiegła na zewnątrz.

 

– To ma być taryfa? Chyba zaczynam nie nadążać… – wysapał wyłysiały kraśny i wrócił do doglądania kręcących się na grillu parówek.

 

Wciśnięty w kubełkowy fotel Edgar, wyglądał komicznie. Był to kawał solidnego chłopa i ledwo mieścił się w smukłym wnętrzu sportowego auta. Opuścił elektrycznie sterowaną szybę i zawołał w stronę Judith:

 

– Mam nadzieję, że się za mną stęskniłaś!

 

W odpowiedzi uśmiechnęła się i pokręciła głową: – Jak za żadnym innym chłopcem. Wielkie dzięki, że przyjechałeś.

 

Usiadła obok niego, zajmując niemalże poziomą pozycję. Powiódł wzrokiem po jej nodze i zatrzymał się w okolicy stopy:

 

– Co ci się stało w stópkę? Gdzie tak brykałaś; i czemu beze mnie?

 

– Głupstwo; potknęłam się w Szakalu. Trochę mnie poniosło kiedy wyczułam Bak.

 

– Jeżeli chcesz mogę ci ją wymasować. Słyszałem, że mam bardzo czułe palce.

 

– No mięśniaku, łapy przy sobie! – trzepnęła go w wyciągniętą dłoń. – Skup się, bo będziemy potrzebować twoich szarych komórek. Wszystkich trzech.

 

– Grrroźna – zaśmiał się, ale jednocześnie przeszła mu chęć na amory. – Co z tamtym chujem? Aż mnie ściska, żeby przeliczyć Barremu żeberka.

 

– Jedź, opowiem ci po drodze. – Pomimo, że Ed nie należał do zbyt lotnych osobników (a może właśnie z tego powodu), Judith poczuła, że losy dzisiejszego rozdania mogą się odmienić. Potrzebowała brutalnej siły, świeżej energii i determinacji Eda – mogła ona zrównoważyć atuty Szperacza.

 

– Swoją drogą: jeszcze nie wyrosłeś z tej plastikowej zabawki? – Blondynka powiodła wzrokiem po nafaszerowanym elektroniką wnętrzu.

 

– Zabawki? – Ed przekręcił kluczyk, a dwanaście cylindrów zatrzęsło okolicą. – Ja ci pokaże zabawki! – zmrużył brwi i pozwolił czterystu koniom mechanicznym robić swoje.

 

 

***

 

 

 

Astralna projekcja Barrego zbliżyła się do czarno-białych drzwi. Ich eteryczne odbicie nie różniło się wiele od swego „rzeczywistego” odpowiednika. Gdyby tylko zechciał, bez trudu przeniknąłby na drugą stronę, miał jednak inny plan. Skupił całą uwagę na klawiaturze. W sferze eterycznej cyfry na przyciskach stały się niemal niewidoczne. Szperacz czuł pod palcami chłód małych, kwadratowych kawałków metalu. Niektóre z klawiszy były dotykane tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy razy. Każdy mieszkaniec apartamentowca wstukiwał tę samą kombinację, żeby dostać się do środku.

 

Spróbował jeszcze bardziej dostroić się do okolicy, w czym zawsze pomagał mu zmysł węchu. Czuł bliżej niesprecyzowane wonie, które mogły być śladami obecności nieznanych mu osób, albo równie dobrze ulotnym aromatem kamienia, metalu i szkła. Sfera eteryczna rządziła się swoimi prawami. To co w zwykłym świecie wydawało się bezwonne, tutaj mogło eksplodować feerię intensywnych zapachów. Zmysły błądziły w pustce po nieznanych i zagmatwanych ścieżkach.

 

Barry skoncentrował się w stopniu maksymalnym i niemalże przywarł nosem do klawiatury. W końcu dostatecznie dostroił się i przejrzał przez osnowę. Dostrzegł subtelne odciski, utrwalone wielokrotnym naciskaniem. Cztery klawisze spośród dwunastu wydawały się szczególnie często używane.

 

– Siedem, pięć, jeden i trzy – wyszeptał, jak zwykle zafascynowany sposobem, w jaki w pustce rozchodził się dźwięk.

 

Pozostawała jeszcze kwestia kolejności. Kombinacja czterech cyfr dawała dwadzieścia cztery możliwości. Jeżeli drzwi nie blokowały się po paru nieudanych próbach, wejście do środka zajmie mu najwyżej dwie minuty. Uznał, że czas wracać.

 

Przemieszczając się wzdłuż srebrnej nici raz jeszcze, tylko dla potwierdzenia, skoncentrował się na Baku.

 

 

***

 

 

 

– Muszę wrócić po swoją ak… – czknięcie – …tówkę!

 

– Nie, Mark. Musisz znaleźć się w łóżku, wytrzeźwieć i wstrzymać się do rana. Jeśli do tej pory nikt jej nie zawinął, to tym bardziej zaczeka na ciebie do rana – Gorm miał zdecydowanie dość nocnych wypraw.

 

Prawnik zaśmiał się histerycznie: – Nic nie rozumiecie. Jeżeli nie będę jej miał TERAZ, to równie dobrze mogę so… – czknięcie – palnąć łeb. Ewentualnie upleść pętle i przerzucić ją przez gałąź.

 

– Nie dramatyzuj i nie uderzaj w rzewne tony – skarcił go Sim. – Gorm chciał powiedzieć, że w tym stanie nie dasz rady wrócić samemu do Szakala.

 

– Samemu, nie! – Mark wyszczerzył się, z trudem utrzymując głowę w pionie. – Od czego ma się kumpli! Co wy na to?

 

– To… – zaczął kraśny.

 

– To jest kosztowny pomysł – przerwał mu szpic. – Na dole stoi moja taksówka, a licznik wciąż tyka. Nie chcesz chyba, żeby Gorm musiał zastawić swoje organy?

 

– Pinioondze… – rozległo się kolejne czknięcie. – Zawsze musi chodzić o kasę? Gdzie się podziali poszukiwacze przygód i awanturnicy, spragnieni chwały i takich tam?! – Mark zdecydował się wzbogacić swój wywód o szereg dziwnych min. – Z resztą, ja stawiam. Wsszyyyystkim stawiam. Tylko odzyskajmy moją aktówkę. Proszę, nie zostawiajcie mnie w tym gównie samego – popadał w różne skrajne nastroje.

 

– Dobrze Mark, ale będziesz musiał przyjąć witaminę na wzmocnienie. Nie możemy nosić cię do rana.

 

Zaalarmowany Gorm złapał prawnika za przedramię: – Szpic chce cię nafaszerować prochami – ostrzegł.

 

– Ciii brodaty przyjacielu. Niech Sim mówi dalej – zachęcił kierowcę.

 

– Tylko nie mówcie mi potem, że nie ostrzegałem.

 

– Mam tu magiczną torebeczkę…

 

Trzy minuty później wyszli z apartamentowca – o dziwo każdy o własnych siłach. Mark całkiem nieźle utrzymywał prosty kurs, chociaż wszystko w koło wirowało i pulsowało w kolorach tęczy. Zbierało mu się na kichanie, a w ustach czuł śmieszny, cytrusowy posmak – ale czary Sima działały! Kiedy wsiadali do taksówki, zauważył kierowcę samochodu zaparkowanego kilka metrów dalej. Facet leżał na kierownicy bez najmniejszego ruchu.

 

– Panowie, spójrzcie na tamtego dżentelmena. Chyba też miał dzisiaj baaaal – prawnik spróbował wykonać piruet, przy którym mało nie wyłożył się na chodniku.

 

Krasnolud bez słowa złapał długala za fraki i wepchnął na tylną kanapę. Od niechcenia zerknął w wskazaną przez niego stronę i rzeczywiście dostrzegł śpiącego (martwego?) faceta. Przeniósł wzrok na szpica, który wzruszył wymownie ramionami:

 

– Nie dość ci trupów? Myślę, że Mark w swym szampański nastroju będzie wystarczająco ciężki do upilnowania.

 

 

***

 

 

 

Wyczuł Bak kilka kroków za swoimi plecami. Odwrócił się przez ramię i dostrzegł go w towarzystwie jakiegoś krasnolud i szczupłego mężczyzny. Mrugnął i dostrzegł jak trzy sylwetki nikną w samochodzie zaparkowanym tuż obok jego własnego. Pognał do ciała, modląc się w by raczyli zaczekać na niego jeszcze kilka sekund.

Koniec

Komentarze

Fajne :)

Przynoszę radość :)

No, owszem, fajne. Ale masz kilka literówek i innych drobiazgów. Najbardziej rozbawiło mine "zmrużenie brwi". Aż kusi, żeby wykorzystać w grafomanii. Mogę? ;-)

Babska logika rządzi!

Proszę cię bardzo :D (przecież wiem, że mruży się oczy!) Mam słabość do szybkiego publikowania tekstu i przez to wypuszczam seriami literówki.

Wybaczie, że wrzucam post pod postem, ale muszę sobie ulżyć: Jak mnie wkurza to, że po 24 godzinach nie można edytować tekstów!!! ARGH

We wszystkich trzech parę absurdalnych zwrotów typu "pozytywnie rozczarować", "tylko i wyłącznie". Trochę interpunkcji. Ale pal sześć to wszystko. Całość jest ŚWIETNA. Dawno nie było tu czegoś tak świeżego i zachęcającego do czytania. Czekam na ciąg dalszy.

Infundybuła chronosynklastyczna

Miło mi Wniosek płynie z tego jeden – pisać, ALE sprawdzać swoje wypociny po trzy razy, bo bezwzględna prekluzja edytorska dosięgnie każdego!

Zaczęłam od drugiej części, ale zrezygnowałam na chwilkę, żeby zacząć od początku. Bardzo fajny tekst. Gnam do kolejnej części.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka