- Opowiadanie: meraxes - Byliśmy braćmi (fragment)

Byliśmy braćmi (fragment)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Byliśmy braćmi (fragment)

 

 

 

Witajcie po dłuższej przerwie. Poniżej przedstawiam fragment mikropowieści, która obecnie jest już na ukończeniu. Tekst stanowi retrospekcję jednego z bohaterów, luźno powiązaną z główną fabułą, dlatego, jeśli pominąć kilka odniesień, powinien nadawać się do czytania w oderwaniu od reszty. Jeżeli komuś przypadnie do gustu, informuję, że całość powinna pojawić się w tym lub innym zakątku sieci na wiosnę. Klimat może (chociaż nie musi) przypominać trochę twórczość Stevena Eriksona. Miłej lektury :)

 

Było ich ośmiu: najlepsi spośród adeptów, którzy przed dwoma laty wkroczyli na Drogę. Teraz, kiedy duma rywalizowała w ich sercach z niepewnością, stali obok siebie, nie wiedząc, jakiej próbie będą musieli sprostać. Rytuał Chrztu był jednym z najpilniej strzeżonych sekretów Zakonu, a kandydaci, odseparowani od przyjętych do służby Aszkelotów, nie próbowali dociekać prawdy. Rygorystyczny trening i najcięższe fizyczne próby, z którymi zmagali się od świtu do zmierzchu, nie pozostawiały wiele czasu na plotki i rozważania.

 

Niebo było tego dnia bezchmurne, a popołudniowe słońce cały czas dawało o sobie znać w uciążliwy sposób, chociaż podmuchy wiejącego na tej wysokości wiatru przynosiły nieco ożywczego powietrza. Żaden z adeptów nie był wcześniej na szczycie Wieży Oczekujących i gdyby nie okoliczności, prawdopodobnie mogliby teraz cieszyć oczy roztaczającym się z tego miejsca widokiem. Daleko w dole, we wszystkie strony rozciągały się niezmierzone połacie tropikalnych lasów Ban’it, tylko na wschodzie ograniczonych przez błękitną linię morza. W kierunku północnym zieloną gęstwinę przecinał trakt prowadzący do Imys, ale z tej odległości żaden obserwator nie zdołałby wypatrzyć zabudowań stolicy ani roztaczających się dookoła trawiastych równin. Po zachodniej stronie pod nieboskłon strzelała Katedra, a owalna bryła monumentalnej budowli niemal przesłaniała już słońce. Szczyty wież łączył ze sobą długi na kilkadziesiąt kroków kamienny most, po którym, zgodnie z tradycją, przeprowadzano przyjętych do Chrztu adeptów.

 

Pieśniarz, Balista, Tancerz i Karmazyn. Echo, Płomień, Żeglarz i Krogulec. Jeszcze przed dwoma laty nosili inne imiona, które porzucili, podobnie jak całą resztę: dobytek, rodzinę, przyjaciół oraz wszystkie emocje i doświadczenia, stanowiące o tym, kim byli wcześniej. Własna tożsamość została w tyle i było już zbyt późno, aby do niej powrócić.

 

Nie znali mężczyzny, który wszedł na taras, jednak naszyjnik zdobiący prostą, białą tunikę, zdradzał przynależność do Kapituły: zgromadzenia Sędziów Zakonnych, nie tylko stanowiących prawo wewnątrz Katedry, ale wywierających również wpływ na politykę Rady. Dostojnikowi asystowała dwójka starców w czarnych szatach. Należeli do Sacha’nye, Aszkelotów zbyt posuniętych w latach, aby wykonywać czynną służbę, którzy dożywali reszty dni, wypełniając różne funkcje w murach Katedry, bowiem nikt, nawet na krótko przed śmiercią, nie mógł zerwać więzów łączących go z Zakonem. Oprócz tego na szczycie wieży nie było już nikogo innego.

 

– Jeden tylko krok dzieli was od największego zaszczytu, jakiego dostąpić może miłujący własny kraj Permijczyk – przedstawiciel Kapituły przebiegł wzrokiem po obliczach chłopców, których minione dwa lata przedwcześnie przekształciły w mężczyzn. – Macie świadomość tego, że jesteście najlepszymi spośród adeptów. Na każdego z was przypada dziesięciu, którzy nie sprostali próbom stawianym przez Wieżę Oczekujących.

 

Serce Pieśniarza rozpierała duma. Chociaż nie odważył się oderwać spojrzenia od Aszkeloty i odwrócić w stronę Balisty, był pewien, że przyjaciel myśli o tym samym. Wspominał słowa, które padły tamtego dnia, przed dwoma laty. Dziś osiągnęli swój cel: razem dotarli do miejsca, o którym wcześniej nie śmiał nawet marzyć.

 

Wiedział, że nigdy nie zdołałby osiągnąć tego w pojedynkę. To właśnie Balista, jego wola i niezłamany entuzjazm, z pomocą których tak wiele razy udawało mu się dokonać niemożliwego, pociągnęły Pieśniarza za sobą i pozwoliły stanąć u progu Katedry. Przyjaciel nieustannie podtrzymywał go na duchu i wspierał wtedy, kiedy trud i rygor narzucony przez nauczycieli zakonnych odbierał już zmysły. Pozostawiony samemu sobie, chłopak równie dobrze mógłby dawno już wrócić do cuchnących zaułków Imys.

 

– Nie pozwólcie jednak, aby pycha urosła w waszych sercach i przesłoniła pamięć o tym, dlaczego tutaj jesteście: nie dla własnych ambicji, ale dla kraju, któremu służycie! – Sędzia podniósł głos. – W bezwzględnym posłuszeństwie i ofiarności, nie w sile oręża, zamyka się to, kim jest Aszkelota. Poświęciliście niejedno, aby się tutaj znaleźć, ale musicie być gotowi poświęcić jeszcze więcej. Jeżeli Zakon zażąda od was ofiary, ofiara musi zostać złożona.

 

Przerwał na moment, robiąc kilka kroków naprzód. Podszedł do szeregu adeptów i przez krótką chwilę patrzył w oczy każdemu z osobna. Surowe oblicze nie zdradzało żadnych myśli. Pieśniarz zastanawiał się, czy Aszkelota, który osiągnął tak wysoką pozycję w Zakonie, rzeczywiście zdołał, zgodnie z tym, czego ich uczono, oczyścić serce z wszelkich emocji i pragnień.

 

– Chociaż tak dalece przewyższyliście pozostałych adeptów, nie możemy przyjąć każdego spośród was – Sędzia ponownie zajął miejsce w odległości kilku kroków, pomiędzy dwójką Sacha’nye. – Dlatego przejdziecie jeszcze jeden sprawdzian, który ostatecznie osądzi, kto spośród was zasługuje na to, aby dostąpić Chrztu. Echo! Żeglarz!

 

Dwaj chłopcy wystąpili przed szereg, nieco zaskoczeni, ale pewni siebie. Jeden z Sacha’nye zbliżył się do adeptów, wyciągając w ich stronę rękojeści triar. Bez chwili wahania chwycili za ostrza i stanęli w gotowości do natarcia.

A więc to takie proste?, pomyślał Pieśniarz. Kolejna próba walki? Przecież robiliśmy to już tak wiele razy, że każdy z nauczycieli powinien wiedzieć, kto spośród nas najlepiej włada triarą. Biedny Echo, dla niego to już pożegnanie. Jest dobry, ale przy Żeglarzu każdy odpada w przedbiegach.

 

– Fann! – rozkazał Sędzia.

 

Adepci zaczęli walkę, która, zgodnie z przewidywaniami Pieśniarza, nie trwała długo. Już po kilku chwilach Żeglarz obalił przeciwnika na ziemię i, pochylając się nad nim, przyłożył triarę do gardła. Usta chłopaka wykrzywiły się w łobuzerskim uśmiechu. Echo ułożył dłoń w geście sygnalizującym, że z jego strony walka jest już skończona.

Było do przewidzenia, myślał Pieśniarz. Biedak Echo, dwa lata na zmarnowanie…

 

Żeglarz rozluźnił mięśnie i już miał zamiar oddalić triarę od pokonanego, kiedy z ust Sędziego padł kolejny rozkaz:

 

– Tet!

Zabij.

 

Radość w jednej chwili zniknęła z oblicza Żeglarza, ustępując miejsca niedowierzaniu. Przez chwilę wydawało się, że nie rozumie. Odpowiedział pytającym spojrzeniem. Z lekka rozchylone wargi pozwalały domyślić się, że chce coś powiedzieć, ale brakuje mu odwagi.

 

– Tet! – powtórzył Sędzia. Surowe oblicze i zniecierpliwiony głos nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.

To jakiś żart? Pieśniarz poczuł, jak w żołądku formuje się bryła lodu. Może po prostu kolejna próba, chce sprawdzić, czy posłuchamy rozkazu, który nie ma sensu, czy wykażemy się rozsądkiem… Nie, to nie może być…!

W bezwzględnym posłuszeństwie i ofiarności, nie w sile oręża, zamyka się to, kim jest Aszkelota.

 

Żeglarz w dalszym ciągu nie wykonał najmniejszego ruchu. Jego spojrzenie krążyło między obalonym na ziemię kolegą a przedstawicielem Kapituły. Nie wiedział, nie mógł zdecydować…

 

Zanim mężczyzna zdążył powtórzyć rozkaz, Echo wykorzystał nadarzającą się okazję. Dłoń, w której przez cały czas ściskał triarę, niespodziewanie poderwała się ku górze, zatapiając ostrze w piersi niedoszłego zwycięzcy. Żeglarz popatrzył z niedowierzaniem na niedawnego kolegę, który właśnie zapewnił sobie dostęp do Chrztu, żeby zaraz potem osunąć się na ziemię. Triara, wypuszczona z bezwładnej dłoni, potoczyła się po kamiennej posadzce.

 

– Bardzo dobrze – Sędzia pochwalił chłopaka, którego zieloną tunikę zabarwiła teraz plama krwi. – Wróć do szeregu.

Echo raz jeszcze zajął miejsce pomiędzy adeptami, nie mówiąc ani słowa. Spuścił głowę w dół, starając się unikać wzroku pozostałych.

 

– Wasz towarzysz nie zrozumiał lekcji, którą przypomniałem wam przed kilkoma chwilami – mężczyzna wskazał dłonią na martwe ciało, które Sacha’nye zdążyli już odsunąć na bok. – Jeżeli pragniecie służyć Zakonowi, nie możecie pozwolić, aby emocje zatrzymały rękę, kiedy trzeba wykonać rozkaz. Ci spośród was, którzy dostąpią Chrztu, złożą śluby braterstwa, ale jeżeli ktokolwiek z waszych braci dopuści się zdrady naszych kodeksów, waszym obowiązkiem będzie wykonać wyrok śmierci, o ile tylko człowiek ten pozostawać będzie poza zasięgiem sprawiedliwego sądu Kapituły. Choćby nawet przyszły mistrz kazał wam pozbawić życia matkę, która przyniosła was na świat, nie powstrzymacie triary w pół drogi. Nie ma miejsca na wątpliwości! – podniósł głos. – Nie ma miejsca na wahanie! Wolność wyboru jest tam, za murami – omiótł dłonią horyzont. – Tutaj jest tylko posłuszeństwo. Jeżeli kiedykolwiek opóźnicie wykonanie rozkazu, ceną będzie wasze życie. Ten, który nie potrafi złożyć ofiary i stawia siebie samego ponad służbę ojczyźnie, nigdy nie zostanie Aszkelotą.

 

Pieśniarz poczuł odrazę do słów, które padały z ust tego człowieka, ale nie pozwolił, żeby na jego obliczu pojawił się choćby ślad wątpliwości. Na Drogę nie składała się wyłącznie nauka walki, ale również powtarzane po wielokroć lekcje kodeksów i zasad, obowiązujących w Zakonie. Miał już zatem niejedną okazję, aby usłyszeć o wolności od emocji i bezwzględnym posłuszeństwie, jednak żaden z nauczycieli nie używał nigdy tak mocnych sformułowań.

 

– Krogulec. Płomień – przedstawiciel Kapituły wskazał kolejnych adeptów. Chłopcy wysunęli się przed szereg i wzięli kolejną parę triar z rąk Sacha’nye. Pieśniarz patrzył na to z przerażeniem: wiedział, że są przyjaciółmi, niemal jak on i Balista.

 

Balista! A jeżeli będę musiał stanąć naprzeciwko Balisty…?

 

Odsunął tę myśl od siebie. Nie chciał nawet zastanawiać się nad tym, jak bardzo prawdopodobne było teraz jej spełnienie.

 

– Fann!

 

Żaden z adeptów nie wykonał ruchu. Patrzyli na siebie, usiłując odczytać własne myśli.

 

-Fann!

 

Kiedy mężczyzna powtórzył rozkaz, obaj chłopcy jednocześnie skinęli do siebie głowami i odwrócili się w jego stronę.

 

– Nie… Nie będziemy walczyć – Krogulec demonstracyjnie cisnął triarę na ziemię. – Od… odmawiam. Wolę od… odejść z wieży, niż zrobić coś takiego.

 

– Ja… Ja tak samo – potwierdził Płomień. – Nie chcę…

 

Zanim zdążył dokończyć, Sędzia wydobył własną broń i jednym ruchem pozbawił życia bezbronnego Krogulca. Płomień, widząc, jak mężczyzna wyciąga ostrze z ciała i płynnie przechodzi do następnego ataku, usiłował postawić rozpaczliwą obronę. Cios, za którym trudno było nadążyć wzrokiem, nie mówiąc już o parowaniu, był jednak bezbłędny. Chwilę później Sacha’nye odciągnęli na bok kolejne zwłoki.

 

Pieśniarz zrozumiał. Test posłuszeństwa, który dokonuje się podczas inicjacji, musi pozostać tajemnicą. Nikt, kto zaszedł tak daleko, nie może już zrobić kroku w tył. Można tylko iść naprzód… albo poświęcić własne życie.

Przedstawiciel Kapituły nie zamierzał tracić czasu na udzielanie kolejnych lekcji. Oczyścił triarę i ukrył ją w przytwierdzonej do pasa pochwie. Kiedy tylko ręce były znowu wolne, wymówił następne imię:

 

– Balista.

 

Pieśniarz miał wrażenie, że chwila wydłuża się na całą wieczność. Jeżeli teraz usłyszy własne imię…

 

– Karmazyn.

 

Mimo świadomości, że kolejna walka może zakończyć jego życie, chłopak poczuł niepojętą ulgę. Lód wypełniający żołądek roztopił się na moment, a po całym ciele rozeszło się przyjemne ciepło.

 

Dwójka wywołanych adeptów wystąpiła do przodu. Pieśniarz zastanawiał się, jakie myśli przebiegają teraz przez głowę Balisty. Jego przyjaciel najczęściej podchodził do kolejnych wyzwań z uśmiechem na twarzy, ale w tej chwili oblicze pozostawało całkowicie poważne.

 

– Fann!

 

Tym razem żaden z adeptów nie zawahał się. Połączeni w śmiertelnym tańcu, toczyli bardzo wyrównaną walkę, obaj równie dobrze opanowali bowiem sztukę posługiwania się triarą. Nie było tutaj miejsca na obronę i przeczekanie przeciwnika: każdy ruch obliczony był na to, żeby definitywnie zakończyć pojedynek.

 

Kolejny atak rozciął tunikę Balisty, pozostawiając krwawą szramę na piersi. Pieśniarz spuścił wzrok. Nie chciał na to patrzeć. Dopiero odgłos upadającej na ziemię stali i przekleństwo, przeradzające się w skowyt bólu, zmusiły go, żeby na powrót podnieść spojrzenie.

 

Triara i odcięta w przegubie dłoń leżały u stóp Karmazyna, który, ściskając krwawiącą kończynę, opadł z rezygnacją na kolana. Twarz chłopaka wykrzywiła wściekłość. Balista stał o krok dalej, kierując pusty wzrok w przestrzeń i powoli uzupełniając zapas powietrza w płucach.

 

– Tet – rozkazał Sędzia.

 

Zwycięzca pojedynku powoli postąpił krok naprzód i przyłożył triarę do gardła pokonanego. Karmazyn nie wykonał żadnego ruchu. Przestał krzyczeć, ale zamiast tego na policzkach pojawiły się łzy. Balista wahał się. Pieśniarz zauważył, że Sędzia kładzie dłoń na rękojeści.

 

– Przepraszam.

 

Słowo było ledwie słyszalne, a w ślad za nim poszedł cios, który zakończył życie Karmazyna. Adept przekazał triarę na ręce jednego z Sacha’nye i wrócił do szeregu, który skurczył się już o połowę. Pieśniarz podchwycił jego spojrzenie i przez jedną chwilę chciał coś powiedzieć, ale zdanie ugrzęzło w ustach.

 

– Pieśniarz. Tancerz.

 

Chłopak dopiero po upływie dłuższej chwili otrząsnął się z myśli i zorientował, że przyszła jego kolej. Powinien odczuwać lęk, ale zamiast tego ogarnęło go dziwne otępienie. Wyszedł przed szereg i wziął do ręki triarę, która z jakiegoś powodu w nieprzyjemny sposób ciążyła w dłoni. Przez chwilę wydawało mu się, że z jego pamięci uleciało wszystko, czego nauczył się przez minione dwa lata i stanie do walki całkowicie bezbronny. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, usiłując wziąć się w garść, ale cały czas czuł się nieswojo. Miał wrażenie, że nigdy nie powinien znaleźć się w tym miejscu, chociaż tak długo wyczekiwał tej chwili.

 

Przeciwnika znał tylko pobieżnie, Tancerz był bowiem starszy i wyjątkowo małomówny. Przyjrzał się jego twarzy, kiedy stanęli naprzeciwko siebie. Jak wiele mógł mieć lat? Większość rekrutów stanowili kilkunastoletni chłopcy, ale on sprawiał wrażenie, jak gdyby przekroczył już dwudziesty rok życia.

 

Jakie to uczucie, odebrać należące do kogoś życie? Pieśniarz znał setki technik mordu, ale nigdy jeszcze nie wykorzystał ich przeciwko drugiemu człowiekowi. W slumsach Imys śmierć była na porządku dziennym, ale czymś innym jest obserwować ją z pozycji świadka, a czymś innym wziąć na siebie odpowiedzialność. Czy tego wymagała służba ojczyźnie? Podnieść rękę na niewinnego człowieka, kogoś takiego jak on sam? Nie, nie w ten sposób powinno się to odbywać. Z drugiej strony, jakie miał prawo oceniać sięgającą tak wiele pokoleń wstecz tradycję i zasady ustalone przez ludzi daleko mądrzejszych i bardziej doświadczonych, niż on sam? Jednak mimo wszystko… Mimo wszystko…!

 

Determinacja i nadzieja zaprowadziły go do miejsca pełnego zła, ale teraz nie było już drogi odwrotu.

 

– Fann!

 

Zawahał się, czekając na ruch przeciwnika. Nie chciał być tym, który zada pierwszy cios: być może przynajmniej w ten sposób zdoła zdjąć choćby część ciężaru z tej decyzji? Jednak Tancerz stał w miejscu i nie wyglądało na to, że ma zamiar zrobić cokolwiek.

 

– Na co czekasz? – zwrócił się do Pieśniarza po dłuższej chwili niebezpiecznie przeciągającego się milczenia. – Zaatakuj i zakończ to jak najszybciej.

 

– Nie rozumiem – na obliczu chłopaka pojawiło się zaskoczenie. – Próbujesz w coś ze mną grać?

 

– Nie – adept uśmiechnął się krzywo. – Po prostu to zakończ. Nie będę się bronił.

 

– Dlaczego? To nie ma żadnego sensu!

 

Pieśniarz na jedną chwilę odwrócił wzrok w kierunku Sędziego. Mężczyzna, podobnie jak podczas poprzedniej walki, położył dłoń na rękojeści, dając do zrozumienia, że nie zamierza czekać zbyt długo.

 

– To nie musi mieć sensu. Po prostu zrób to, co do ciebie należy – Tancerz rozłożył ramiona w zapraszającym geście.

 

– Nie!

 

– Pośpiesz się. Jeżeli tego nie zrobisz, zginiemy obydwaj.

 

– Dlaczego?

 

– To nie powinno być twoim zmartwieniem.

 

– Powiedz mi, dlaczego!

 

Sędzia nie wykonał żadnego ruchu, ale nie zdjął też dłoni z rękojeści. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się.

 

– Nie każdemu, kto tutaj trafia, marzy się wstąpienie do Zakonu – Tancerz mówił powoli, nawet na jedną chwilę nie spuszczając z przeciwnika wzroku. – Ojciec miał własne powody, żeby pozbyć się mnie z domu, chociaż nigdy nie chciałem nosić triary w ręce. Tym bardziej nie mam ochoty na niepotrzebny przelew krwi. Nie jestem bezwolną marionetką. Mam własne zasady i nie zamierzam płacić za nie życiem.

 

Pieśniarz zawahał się. Czyn, którego musiał się dopuścić, budził odrazę, ale, z drugiej strony, chciał żyć. Za wszelką cenę pragnął uniknąć śmierci, nawet jeżeli… nawet jeżeli cena ta miała okazać się tak bardzo wysoka. Słowa, wypowiedziane wcześniej przez Sędziego, rzuciły cień na marzenia o służbie zakonnej, nie mógł jednak zrezygnować z nich z taką łatwością. Czy dwa lata walki z wszystkimi słabościami ciała miałyby zostać zaprzepaszczone w tej jednej chwili?

 

Raz jeszcze podchwycił surowe spojrzenie przedstawiciela Kapituły. Wiedział, że czas na podjęcie decyzji dobiega końca.

Uwolnić się od emocji. Jesteś tylko narzędziem… Wykonujesz rozkaz. Nie ma powodu, żebyś miał o nim myśleć, lub obciążać własne sumienie. Nie ma żadnego powodu…

 

Powodowany impulsem skoczył do przodu, świadomie odwracając wzrok od triary, która zmierzała teraz w sam środek piersi przeciwnika. To był błąd. Zdekoncentrowany, nieprzygotowany na jakąkolwiek reakcję, stał się bardzo łatwym celem dla wyprowadzonej kontry. Tancerz bez trudu uchylił się przed atakiem i wyprowadził cios.

 

Został oszukany!

 

Reakcja, na szczęście, przyszła szybciej, niż zrozumienie. Pieśniarz zaskoczył przeciwnika, unikając, wydawałoby się, śmiertelnego ataku, chociaż triara boleśnie otarła się o prawą rękę. Zanim zdążył odzyskać równowagę, został zepchnięty do desperackiej obrony. Kolejne cięcie zbliżyło się do twarzy, pozostawiając bliznę w poprzek policzka.

Chcę żyć…!

 

Wolny od wszelkich wątpliwości i rozterek, raz jeszcze przeszedł do ofensywy. Tancerz, pozbawiony inicjatywy oraz elementu zaskoczenia, okazał się o wiele słabszym szermierzem. Pieśniarz nie zatrzymał ręki, kiedy przeciwnik stracił równowagę i runął na ziemię. Ostrze zatonęło w piersi, jeden i drugi raz. Dopiero po chwili zorientował się w tym, co zrobił, i odzyskał panowanie nad własnym ciałem.

 

Stał bez ruchu, pochylony nad adeptem, który krztusił się krwią, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że sam ponosi za to odpowiedzialność. Piekący ból na ręce oraz twarzy nie znaczył wiele w porównaniu z wyrzutami sumienia, które przyszły wraz ze świadomością popełnionego czynu.

 

– Wiedziałem, że jesteś lepszy ode mnie… – Tancerz podniósł wzrok, chociaż oczy przesłaniała już mgła. – Musiałem spróbować.

 

Pieśniarz patrzył na niego w milczeniu.

 

– Po… Powodzenia.

 

Po tym, jak powieki opadły w dół, zwycięzca jeszcze dłuższą chwilę stał bez ruchu. Dopiero rozkaz, nakazujący wrócić do szeregu, wytrącił go z otępienia. Oddał triarę na ręce Sacha’nye i na powrót zajął miejsce u boku Balisty. Głowę trzymał uniesioną ku górze, nie chciał bowiem okazać słabości, chociaż wyrzuty sumienia ściągały go w dół.

Dopuszczą mnie do Chrztu, ale dlaczego nie czuję radości? Dlaczego zamiast satysfakcji oraz ulgi jest tylko… obrzydzenie? Kiedy szczęśliwy los wyciągnął mnie z Imys, służba w tym miejscu wydawała mi się najlepszą szansą w życiu, ale teraz… teraz… teraz nie wiem już niczego.

 

Tego dnia Pieśniarz zaczynał rozumieć, że droga, na którą trafił, prowadziła nie tylko do chwały, ale również bólu i ciemności. Było jednak zbyt późno, żeby zawrócić, toteż nikomu nie zwierzył się z własnych wątpliwości. I tylko cień, jaki pojawił się tego dnia na sercu, bezustannie rósł i jątrzył się przez kolejne trzy lata nauki oraz pierwsze miesiące pełnoprawnej służby, towarzysząc młodemu Aszkelocie aż do Keels’bur.

 

Tym razem Sędzia nie miał już dla nich żadnych słów. Raz jeszcze uważnie przyjrzał się trójce pozostałych przy życiu adeptów i rozkazał, żeby poszli w jego ślady. Droga prowadziła poprzez wąski, kamienny most prosto do wnętrza Katedry i miała wymiar symboliczny: oto pozostawiali za sobą Wieżę Oczekujących, żeby już nigdy więcej nie postawić stóp w jej wnętrzu.

 

Podążając krok w krok za przedstawicielem Kapituły, Pieśniarz, Echo i Balista wkroczyli do rozległej, spowitej w półmroku sali. W przeciwieństwie do surowego wystroju wszystkich pomieszczeń Wieży Oczekujących, w tym miejscu ściany zdobiły, oświetlone słabym blaskiem pochodni, liczne freski oraz marmurowe płaskorzeźby, przypominające stulecia chwały i tradycji Zakonu. Po przeciwnej od wejścia stronie znajdowało się podwyższenie, zajęte przez czwórkę kolejnych Sędziów: mężczyzn posuniętych w latach, których surowe oblicza cały czas wymuszały respekt ze strony młodych adeptów. Dostojnikom towarzyszyła nieodłączna asysta w postaci starców Sacha’nye, rozstawionych po obu stronach sali. W powietrzu unosił się zapach kadzideł, który w nieprzyjemny sposób przypominał funeralne obrządki, znane ze świątyń Teta.

 

– Chociaż sprostaliście najtrudniejszej ze wszystkich prób, nie liczcie na pochwały, teraz ani kiedykolwiek w przyszłości, bowiem żaden Aszkelota nie służy po to, aby zaspokoić własne ambicje – zaczął Sędzia, zajmując miejsce pośrodku szeregu towarzyszy z Kapituły. Adepci pozostali u stóp podwyższenia. – Pamiętajcie, kim stajecie się z dniem dzisiejszym. Wstępujecie w szeregi mężczyzn, którzy stanowią o sile naszej ojczyzny. Jesteście orężem w rękach Rady i tarczą, która osłania ją od niebezpieczeństw. Jesteście tym, co wzbudza strach w sercach naszych wrogów. Jesteście owocem pokoleń tradycji i przykładem dla tych, którzy przyjdą po was.

 

Pieśniarz niemal nie słyszał adresowanych do niego słów. Czarna rana zaczynała jątrzyć się w sercu. Czy w ten sposób pozbywamy się emocji i pozostałości tego, kim byliśmy wcześniej?

 

Mimo wątpliwości, od których nie potrafił uciec, bezbłędnie powtórzył, wraz z dwójką pozostałych adeptów, słowa ślubowania:

 

 

Mam tylko jednego ojca

I jedną matkę

Jeden dom

I jedną przystań

Jednego pana

I jednego mistrza

Jeden cel

I jedną wiarę

Zakon.

Zakonowi ślubuję wierność

Zakonowi ślubuję czystość

Zakonowi ślubuję braterstwo

Zakonowi ślubuję męstwo

Dopóki Tet nie zwolni mnie ze służby

A Dom Słońca nie przyjmie mojej duszy.

 

Kiedy skończyli, z półmroku wynurzył się jeden z Sacha’nye, niosąc w dłoniach wysadzaną drogocennymi kamieniami, pozłacaną szkatułę. Gdy tylko zbliżył się do adeptów, Sędzia opuścił podwyższenie i zajął miejsce u boku starca.

 

– Zanim będziecie mogli służyć Zakonowi, musicie przezwyciężyć słabości własnego ciała – powiedział. – Rytuał, który pomoże wam tego dokonać, jest świętą tradycją i jedną z największych tajemnic, która nigdy nie ma prawa opuścić waszych ust.

 

Na wydany przez dostojnika sygnał, Sacha’nye uniósł powieko. Wewnątrz spoczywał, pogrążony w letargu, maleńki skorpion. Łuski stworzenia, którego rozmiar nie przekraczał długości ludzkiego palca, miały kolor nieskazitelnej bieli, tylko miejscami przeplatanej plamami o barwie złota.

 

– Boski Quan’em. Od stuleci nikt nie natrafił na ślad tych świętych stworzeń na wolności, do dziś przetrwały jednak w naszej hodowli – wyjaśnił Sędzia. – Ukąszenie posiada właściwości, które wyniosą was ponad słabych ludzi, jakimi byliście wcześniej. W tym zamyka się istota Chrztu.

 

U boku dostojnika pojawił się kolejny Sacha’nye. Starzec trzymał w dłoniach dzban, wypełniony substancją o barwie czerwieni. Z naczynia wydobywał się nieprzyjemny zapach.

 

– Pijcie – rozkazał przedstawiciel Kapituły. – W połączeniu z wywarem, jad nie zabije was, ale zadziała w odwrotny sposób. Przekroczycie bariery, które narzuciła wam natura i będziecie gotowi przyswoić umiejętności, czekające na was przed końcem Drogi.

 

Adepci podawali sobie dzban z rąk do rąk. Substancja miała obrzydliwy smak, ale Pieśniarz postarał się, żeby usta nie wykrzywiły się w najmniejszy choćby sposób. Kiedy naczynie wróciło już do Sacha’nye, Sędzia rozkazał nowicjuszom zrzucić tuniki na ziemię. Cała trójka posłusznie odsłoniła ciała, poznaczone przez zebrane w ciągu ostatnich dwóch lat blizny.

 

Mężczyzna ostrożnie wydobył białego skorpiona ze szkatuły. Stworzenie przebudziło się, wykonując kilka ruchów za pomocą przednich szczękoczułek. Dostojnik zbliżył się do Pieśniarza i pozwolił, aby pajęczak usadowił się na wyciągniętej przez adepta ręce.

 

Chłopak zamknął oczy, ale wciąż czuł poruszające się na skórze pary maleńkich odnóży. Skorpion, w pierwszej chwili zdezorientowany, wspiął się na ramię i usadowił w pobliżu karku. Zszedł w dół po drugiej kończynie, tylko po to, żeby zaraz zawrócić i raz jeszcze zatrzymać się u podstawy szyi.

 

Kiedy kolec jadowy zagłębił się w górnej części pleców, ciałem adepta targnął spazm bólu. Tym razem Pieśniarz nie zdołał powstrzymać krzyku. Podniósł powieki tylko po to, żeby zobaczyć, jak Sędzia raz jeszcze bierze skorpiona na ręce. Poczuł zawroty głowy, które nasilały się przy każdym uderzeniu bijącego z zawrotną prędkością serca. Mięśnie ogarnęło dziwne odrętwienie i zrozumiał, że nie zdoła utrzymać się na nogach. Opadł na kolana i zwrócił ostatni posiłek, prosto pod nogi dostojnika. Rozchodzące się po całym ciele fale pulsującego bólu odbierały resztki zmysłów, nie zastanawiał się więc nad wstydem ani godnością. Zdążył jeszcze unieść wzrok i podchwycić przerażone spojrzenie Balisty. Wyciągnął rękę w stronę przyjaciela.

 

Czy to już koniec?

 

Chwilę potem świat wypełnił się mgłą, a tył głowy uderzył o zimną posadzkę i Pieśniarz stracił przytomność.

 

 

***

 

 

Zbudził się otępiały, z bólem głowy, któremu towarzyszyło jednak dziwne poczucie świeżości. Po całym ciele przebiegały łagodne drgawki i dreszcze. Podniósł powieki, ale obraz nie mógł nabrać ostrości: wiedział tylko, że leży na twardym, niewygodnym łóżku, w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Pole widzenia wypełniło należące do kogoś oblicze, ale dostrzegał tylko niewyraźny kształt, jak gdyby patrzył przez bardzo gęstą mgłę.

 

– Nareszcie doszedłeś do siebie. Trwało to dłuższą chwilę.

 

Pieśniarz rozpoznał głos Balisty.

 

– Ja… nic nie widzę – poskarżył się.

 

– Nie martw się, to minie. Twój wzrok przechodzi przemianę, ale wszystko będzie dobrze – przyjaciel poklepał go po ramieniu. – Martwiłem się, że, tak jak Echo, już do nas nie wrócisz. Ale, co ja gadam! Nie po to było tyle trudu, żebyś teraz się poddał, prawda? – zaśmiał się.

 

– Echo? Co się z nim stało?

 

– Jego ciało nie wytrzymało. Mówili, że bardzo rzadko, ale czasami się to zdarza.

 

Pieśniarz przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale zachował milczenie. Z jakiegoś powodu wcale nie żałował niedoszłego Aszkeloty. Nie po tym, w jaki sposób rozprawił się z Żeglarzem.

 

– No, ale najważniejsze, że nam się udało, prawda bracie? Mamy to już za sobą! – ton głosu Balisty był radosny i swobodny, jak gdyby chłopak miał na myśli wygrany sparing, a nie najtrudniejszą próbę w ich dotychczasowym życiu. – Pamiętasz, co powiedziałem tamtego dnia? Jesteśmy tutaj!

 

– Nigdy nie miałeś wątpliwości, że nam się uda? – Pieśniarz pozwolił sobie na słaby uśmiech.

 

– No jasne, że nie! To nasz wspólny sukces.

 

Uścisnęli sobie dłonie, chociaż chłopak miał trudności z uniesieniem ręki.

 

– Radisz… – adept naruszył obowiązujące zasady, zwracając się do przyjaciela prawdziwym imieniem. – Co oni nam zrobili…?

 

– Przekonasz się, kiedy dojdziesz do siebie! Lepiej zdrowiej szybko, bracie. Czeka nas jeszcze wiele nauki, zanim będziemy zdolni służyć Zakonowi tak, jak powinniśmy!

 

Pieśniarz zazdrościł Baliście entuzjazmu, którego sam już nie podzielał. Nie było już jednak drogi wstecz. Pójdzie w ślady przyjaciela, tak, jak robił to do tej pory. Miał nadzieję, że przynajmniej on pozostanie dla niego wzorem do naśladowania, nie potrafił już bowiem dostrzec go w Zakonie.

 

Czy Chrzest rzeczywiście nie zostawił na sercu Radisza najmniejszej choćby skazy? Chłopak wielokrotnie zastanawiał się nad tym, ale przez kolejne trzy lata nie zdołał dostrzec nawet śladu wątpliwości, które jątrzyły się w jego własnej duszy. Radosny i zawsze niezłomnie idący do przodu, wyśniony przykład rekruta, którego nie złamie najtrudniejszy nawet rozkaz. Przyjaciel, na którego słowie i wsparciu zawsze można było polegać.

 

Wszystko zmieniło się w Keels’bur. Od tamtej pory Pieśniarz nie poznawał już Balisty.

 

Czy odebranie życia, które tliło się w sercu śmiertelnego boga, może pozbawić człowieka duszy?

 

Bał się szukać odpowiedzi na to pytanie.

Koniec

Komentarze

Bardzo fajne! Przyjemnie się czytało, nie mogę się już doczekać ciągu dalszego. :)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Dziękuję za komentarz :) Tak jak pisałem we wstępie, jest to wyjęta z całości retrospekcja – właściwa akcja rozgrywa się kilka lat później. Dlatego reszta, o ile pojawi się na tej stronie, nie będzie dalszym ciągiem w tym sensie, że przedstawi bezpośrednią kontynuację tych wydarzeń :) Poza tym miną jeszcze co najmniej dwa miesiące, zanim to skończę, a nie zamierzam już zamieszczać niczego więcej, dopóki nie będę miał całości.

Przedstawiłeś bardzo porządnie napisany i pełen ciekawych wydarzeń fragment mikropowieści, która, jak zapowiedziałeś, będzie gotowa na wiosnę. A ponieważ do wiosny już niedaleko, uzbroję się w cierpliwość i poczekam na prezentację całości. Mam nadzieję, że jednak w tym zakątku sieci. ;-)

Przeczytany właśnie tekst rozbudził we mnie ochotę na większą dawkę Twojej twórczości, dlatego – czekając na mikropowieść – zerknę pewnie do starszych opowiadań, szczególnie że piórka zachęcają.

 

„To właśnie Balista, jego wola i niezłamany entuzjazm…” – Czy tu nie miało być: To właśnie Balista, jego wola i niezłomny entuzjazm

 

„Bez chwili wahania chwycili za ostrza i stanęli w gotowości do natarcia”. – Czy na pewno chwycili za ostrza, czy raczej: Bez chwili wahania chwycili ostrza i stanęli w gotowości do natarcia.

 

Spuścił głowę w dół, starając się unikać wzroku pozostałych”.Spuścił głowę, starając się unikać wzroku pozostałych.

Masło maślane. Czy można spuścić głowę w górę? ;-)

 

„…obaj chłopcy jednocześnie skinęli do siebie głowami…” – Wydaje mi się, że można skinąć na kogoś, a nie do kogoś.

Proponuję: …obaj chłopcy jednocześnie pozdrowili się skinięciem głowami

 

„Dwójka wywołanych adeptów wystąpiła do przodu”. – Czy można wystąpić do tyłu? ;-)

Wolałabym: Wystąpiła dwójka wywołanych adeptów. Lub: Dwójka wywołanych adeptów wystąpiła (przed szereg).

 

„…wziął do ręki triarę, która z jakiegoś powodu w nieprzyjemny sposób ciążyła w dłoni”. – Czy można wziąć inaczej, niż do ręki/ w rękę? (Nie mam na myśli pana i pani w sytuacji intymnej) ;-)

Czy trzymając coś w ręce, można czuć ciężar nie w dłoni? ;-)

Może: …wziął triarę, która, z jakiegoś powodu, wydała mu się nieprzyjemnie ciężka.

 

„Przez chwilę wydawało mu się, że z jego pamięci uleciało wszystko…” – Skoro wydawało się jemu, nie mogło ulecieć z czyjejś pamięci. ;-)

Proponuję: Przez chwilę wydawało mu się, że z pamięci uleciało wszystko

 

„Dopiero po chwili zorientował się w tym, co zrobił, i odzyskał panowanie nad własnym ciałem”. – Wolałabym: Dopiero po chwili zorientował się, co zrobił i odzyskał panowanie nad ciałem.

Nie mógł odzyskać panowania nad cudzym ciałem. ;-)

 

„Stał bez ruchu, pochylony nad adeptem, który krztusił się krwią, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że sam ponosi za to odpowiedzialność”. – Zrozumiałam, że adept, krztusząc się krwią, nie może uwierzyć, że ponosi odpowiedzialność. ;-)

 

„Po tym, jak powieki opadły w dół…”Po tym, jak powieki opadły/ zamknęły się

Masło maślane. Czy cokolwiek może opaść w górę? ;-)

 

„Głowę trzymał uniesioną ku górze, nie chciał bowiem okazać słabości, chociaż wyrzuty sumienia ściągały go w dół”. – Wolałabym: Głowę trzymał wysoko, nie chciał bowiem okazać słabości, chociaż wyrzuty sumienia przygniatały go.

 

„I tylko cień, jaki pojawił się tego dnia na sercu…”I tylko cień, który pojawił się tego dnia na sercu

 

Po przeciwnej od wejścia stronie znajdowało się podwyższenie…” – Czy nie prościej będzie: Naprzeciw wejścia znajdowało się podwyższenie

 

„Na wydany przez dostojnika sygnał, Sacha’nye uniósł powieko”.Na dany przez dostojnika sygnał, Sacha’nye uniósł wieko.

 

„…którego sam już nie podzielał. Nie było już jednak…” – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajne :)

Przynoszę radość :)

Intrygujące i wciągające. Jak dalej będziesz trzymał poziom to może być naprawdę dobre.

@regulatorzy – bardzo dziękuję za wnikliwą korektę. Co do starszych opowiadań – szczerze odradzam większość z nich, patrząc z perspektywy czasu nie są one najlepsze ;) W ostateczności można sięgnąć po te, które były zamieszczane jako ostatnie oraz opowiadanie z NF sprzed dwóch lat (mogę udostępnić na mail).

Nowa Fantastyka