- Opowiadanie: Victor_Frankenstein - Czarny biały kruk

Czarny biały kruk

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarny biały kruk

 

Winda przesuwała się w szybie z zawrotną prędkością, jednak dzięki niwelatorom przyspieszenia, przeciążenie działające na pasażerów nie było odczuwalne. Żółte światło oznaczało przejście do mezosfery, następnie seledynowe – do jonosfery. Ośmioramienny pająk wykonany w całości z durastali i kompozytów pędził pod swojej ścieżce, zaliczając drogę od terminalu w Roswell do stacji Oko, by wreszcie zadokować w luku platformy Tytan, na której pracowałem z Rupertem od roku, w którym ukończyłem naukę w Akademii Technomancji.

 

Platforma widziana z powierzchni ziemi nie była na pewno tak okazała, jak wtedy, gdy jest się od niej zaledwie dziesięć czy nawet dwadzieścia mil. Na niebie prócz konturów, których siateczka maskująca nie zdołała ukryć, nie było widać nawet jednego heksa statku. Dopiero powyżej egzosfery objawiała się w całości. Połyskująca w promieniowaniu kosmicznym, pokryta seledynowym kolektorem Kula zawieszona w centrum całej konstrukcji, ze wspólnym środkiem dla koncentrycznych okręgów, które tworzą moduły laboratoryjne i mniejsze stacje badawcze – nazywane Dystryktami przede wszystkim ze względu na wąski zakres prowadzonych tam obserwacji. Niemniej, placówka – o ile można tak to określić – miała być spełnieniem marzeń fantastów minionych stuleci, a przez współczesnych gloryfikowana jako Jedyny Cud Tego Świata. Podobno kiedyś istniały inne, ale nikt nie widział ani samych obiektów, ani nawet jakichkolwiek znaków, które dowodziłyby ich istnienia.

 

Dotychczas ledwo zauważalna strużka światła pochodząca gdzieś spoza kosmicznej windy, a świdrująca jej soczewkowate sklepienie, poszerzyła się na tyle, że w sztucznej atmosferze były widoczne śladowe ilości Fluidu, które mimo swojego nieożywienia formowały się w różne kształty, nierealne, ale jakby… przemyślane i na swój sposób uporządkowane. Bezrozumne, nieistniejące jak… cokolwiek żywego, a jednak zasługujące na szacunek – zawieszone w przestrzeni i poza naszym czasem – widzimy bowiem ich przyszłość, ponieważ poruszają się szybciej od światła.

 

Dziwne uczucie w okolicach żołądka, który wydawać by się mogło, że przesuwa się niezdecydowanie ku górze, wywołało u mnie swego rodzaju lęk, a może zwykłe, chwilowe zwątpienie, czy aby na pewno ta droga w górę nie wiedzie do upadku…

 

– Rupert Xirdal – głos, który pochodził gdzieś z już turkusowej przestrzeni, wyartukołał moje imię i nazwisko.

 

– Je-den – wydałem lakoniczne polecenie dla komputera pokładowego stacji Oko, który przyjął wizytę z Ziemi.

 

– Przy-ję-to. Zefirin Basal. Drugi członek wyprawy.

 

– Je-den – rozległ się basowy głos mojego towarzysza, który w pustej hali naszej windy, prawie wykrzyczał komendę sprawdzenia sygnatur energetycznych naszych bioidentyfikatorów. Było to na swój sposób intrygujące, bowiem mój towarzysz, znany mi od wielu lat mówił tak niewiele, że w pojej świadomości rodziły się podejrzenia co do tego, jakoby zatracił on zdolność mówienia, a przynajmniej zrozumiałego wysławiania się.

 

– Chociaż raz się odezwałeś. Rozumiem, że można stronić od rozmów, od towarzystwa, bo to podchodzi pod nieśmiałość albo pogardę dla otoczenia, a w pewnych swoich ekstremach, które ty często osiągasz, nazwiemy to mizantropią.

 

– Nie zadałeś mi żadnego pytania, na które można by odpowiedzieć, a przy tym nie skłamać, by wrosnąć w tę sieć próżnej fascynacji – mówił spokojnie, starannie dobierając słowa, jakby dokonywał wyboru, którą ścieżką przejść po polu minowym.

 

– Może nie słyszałeś, ale stwierdzę, że przynajmniej z mojej strony pojawiły się błahe przejawy chęci prowadzenia dialogu, jednak swoją postawą sprowadziłeś mnie do poziomu Hamleta.

 

– Czy – patetycznie przeciągnął jednosylabowy wyraz na tyle, żeby wywołać u mnie zalążek jakiegoś niemiłego uczucia, którego nigdy nie mogę zdefiniować – masz na myśli – w dalszym ciągu mówił powoli i ze spokojem, który mój idealny towarzysz podróży zdawał się absorbować ze mnie – te wzmianki dotyczące „ciekawych” układów gwiazd, nowego modelu Skoczka i tym podobnych zjawisk?

 

Może mimowolnie, ale nie obchodzi mnie to, zaczął działać mi na nerwy – bowiem w przeszłości (i tej odległej, i bliższej) każdą wspólną podróż na Platformę wieńczyło podobne pytanie retoryczne, które zawsze zawiera w sobie tyle goryczy ironii i pogardy, której nie przyjmę, a z pewną satysfakcją, wypluł na jego ciosane w marmurze oblicze.

 

– Uważam, że jest to nieistotny aspekt progresu naszej cywilizacji – zachwycanie się nowoczesnymi formami rozrywki – bowiem dowodzi infantylności pewnych jednostek.

 

Czara goryczy została przelana – można znieść takie coś najwyżej dwa razy, od trzeciego zaczyna się chęć przywalenia w facjatę. Otóż jak dorosły człowiek, mężczyzna, może stwierdzić prosto w twarz, że ten drugi, to jestem ja, jest „infantylny”, „w gruncie rzeczy – niepoważny”, „ulegający wpływom innych” i tym podobne „aspekty”.

 

– Wybacz mi – dodał, jakby wyczuwając nadciągającą falę „ekspresji moich odczuć” – nie mam nic do ciebie. Mam pewien problem w swoim życiu, który powraca tylko przy tobie, jednak – nie z twojego powodu.

 

Ożywienie i „wylewność” Zefirina, których wcześniej nie zaobserwowałem, wzbudziły we mnie… skruchę? Nie, raczej zaciekawienie, nasilające się z każdą sekundą tego dialogu przed jedynym świadkiem naszej rozmowy – komputerem pokładowym stacji Oko, który nie przyjmował do sztucznej świadomości nic a nic oprócz czterystu tysięcy komend, którym zawierzył swój byt ograniczony do zawartości dysku twardego.

 

– Widzisz – w tym momencie Zefirin powiódł szybko wzrokiem po całej hali, przeprowadzając szybkie rozpoznanie otoczenia, po czym z niewielką zwłoką dodał – to wszystko, co wyszło spod ręki człowieka w XXIII wieku niewiele odbiega od wizji fantastów, którzy żyli dwa wieki przed nami. Ludzie żyją prawie trzy razy dłużej niż dawniej, nie ma chorób o podłożu genetycznym, nie ma podziałów, walki klas, nie istnieją nawet państwa – tylko jedna Gaia, największa konfederacja w historii, nie ma wojen, nie ma bohaterów.

 

– Tak ściślej mówiąc – czy do czegoś zmierzasz? – zapytałem, na wpół zafascynowany, jak mniemam wstępem do większej rozprawy, a w pozostałej części świadomości dotknięty obawą,

że mam do czynienia z ofiarą własnej introwersji.

 

– Niezupełnie. Nie umiesz tworzyć, a to prawie samobójstwo.

 

To był cios, który mnie oszołomił. Przecież jestem inżynierem, pracuję na tej stacji.

 

– W gruncie rzeczy masz zawód, jakąś profesję czy co tam, ale ty tylko myślisz, natomiast nie wymyślasz. Odbieram to jako postawę bierności wobec możliwości wykorzystania zdolności twórczych i talentu, które niewątpliwie posiadasz. Realizujesz projekt obejmujący wiele zagadnień, jednak jest to powielonny schemat. Cztery wieki temu zbudowano samolot – zaczęł się spełniać marzenie o podróżach w przestrzeni powietrznej, powstawały maszyny matematyczne i komputery, roboty, także nowa koncepcja świata – bez przemocy, bez wojen, ale, z czasem, i bez zrywów kreatywności. Poniekąd jesteśmy ubodzy – na przełomie XX i XXI wieku żyli fantastycy, często laicy naukowi, jednak posiadający to, czego współcześnie brakuje inżynierom – wyobraźnia.

Otóż, widząc to a to, fantastyk chciał, żeby było za ileś było po prostu lepiej. Możliwe, że wizja urzeczywistniła się za życia twórcy – pisarze, malarze. Była to jakby gra, pojmujesz – rzut monetą czy kością – obstawiało się, że w roku entym będzie to albo to. Po pewnym czasie okazywały się czyja była racja. Odbywało się to bez zawodu przegranego i chwały zwycięzcy. Zatem pomyśl choć raz jak było kiedyś – bo okazuje się, że teraz możesz wróżyć przeszłość, która dla człowieka twojego pokroju jest tak niedostępnam, jak przyszłość dla tego fantastyka, którego cenię za upór przy dostępie do małych zasobów.

 

Uczyniła się krótka przerwa, jaką mistrz-wykładowca pozostawia swoim uczniom na zadanie kilku pytań lub na dokończenie notatki z wykładu.

 

– Z białych kruków, które dla świadomości były jak najbardziej potrzebne, pozostały tylko

te czarne, co skrzeczą na każdego, bo ich świetność w gruncie rzeczy przeminęła, a polegają

na nazwie gatunkowej i dawnej bytności.

 

– To, niby jaka jest twoja porada dnia? – odparłem z niezamierzoną goryczą i ironią.

 

– Być jak dziecko, które dostało do swoich rąk opasłą książkę o smokach, rycerzach, księżniczkach i kosmitach. Dziecko przejdzie do świata wymyślonego, nierealnego w swoim czasie albo nigdy niespełnionego. Jednak nie będzie jak dorosły człowiek, który przy wierze w istnienie smoków postrada zmysły. Dziecko ma w sobie tyle rozwagi i sprytu, że będzie w swoim świecie, tym prawdziwym, na swoich nóżkach, ale będzie potrafiło wejść w ten inny, czyli fantastyczny,

i zaspokoi tam swoją ciekawość i potrzebę tworzenia. To zaś rzuci więcej światła na jego przyszłość.

 

Dopiero teraz dotarło do mnie, że ta dyskusja, którą prowadziłem nieumyślnie z Zefirinem zeszła na niepewny dla mnie grunt.

 

– Eh… może i mądrze mówisz, ale co to ma… każdy chciał tego, co… mamy teraz. W czym tkwi twój problem? W braku wyobraźni?

 

– Mylisz się… nie winię nikogo, bo i nie jest za co – tu nie ma winnych. Pomimo tego wszystkiego, co już mamy, można dążyć do osiągnięcia jeszcze większych celów. Architektura kosmiczna? Manipulacje genetyczne? Androidy i Ścigacze? – wyliczał z kaskadą sarkazmu i wyrzutem – kalki wynalazków. Teraz tworzy się to, co bytowało w głowach wybitnych literatów, a nie naukowców, przed kilkoma wiekami! Nie widzisz, że zmiany czegokolwiek są inicjowane przez jednostki.

 

– Kochaneczku, teraz ty przejrzyj! Możliwe, że nie zauważyłeś tego – gorycz zaczęła wydostawać się na zewnątrz – że od dwudziestu siedmiu lat ta sama winda odbywa dwa razy w miesiącu kurs z dwoma pasażerami, a właściwie… Jestem przekonany, że to rozumiesz, gdyż ja to doskonale rozumiem. Za każdym razem starałem się dotrzeć do ciebie tak, jak by do… siebie samego, ale… ty jesteś tylko marną kopią mnie! Rozumiesz! Replikantem! To nic, że jesteś młodszy. Wyhodowano ciebie w laboratorium i śmiesz mnie pouczać, co mam robić, do czego dążyć, co mam myśleć?! Odważyłeś się skrytykować i zbeszcześcić całokształt XXIV wieku! Ty…

 

– Ale myślę, tworzę, operuję na tym, co mam w granicach moich zdolności dostrzegania i poznawania, rozumienia i kreowania. Korzystam z zasobów współdzielonych przez całą ludzkość, zatem nie masz prawa nawet pomyśleć o takim wystąpieniu, jakie przez momentem zaprezentowałeś.

 

– Nie jestem z tobą związany do tego stopnia – Basal kontynuował ze spokojnym, ale nieco podniesionym głosem, ale za to z roziskrzonymi oczami – żebyś mną kierował, dysponował moją osobą jak własnością osobistą, wreszcie: jak… przedmiotem, plugawstwem, śmieciem…

 

W tej chwili snop światła padający na jedynych obecnych w hali windy zaczął pulsować. Całe otoczenie wypełniła żółta poświata, która szybko przeszła w karminową i krwisto czerwoną. Dał się słyszeć szum, jakby szeleszczące kartki, setki stronic ocierających się o siebie… Zza pleców Zefina wyleciał biały kruk, ale zginął zaraz pośród czarnych, które wychynęły chmarą z drugiego końca Sali.

Koniec

Komentarze

co te LO I wyrabia, scrinium nie wygrał to teraz tu spamuje XD

No dobra, konstrukcja opowiadania wygląda tak: – opis windy przyszłości, mknącej ku górnym warstwom atmosfery, ale nie wiadomo dokładnie gdzie i w jakim celu. – opisy i dywagacje na temat przełomu wieków i rozwoju techniki oraz cywilazji, też nie wiadomo po co. – i na koniec (prawdopodobnie jest puenta)… znów opis windy.   To, o czym to w ogóle jes / będzie ? Generalnie teskt usiany błędami, i do tego masakratycznie nudny.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Mkmorgocie, nie pytaj. Tego nikt nie wie – i chyba lepiej, aby tak pozostało.

Adamie, zasiałeś we mnie grozę… Aż boję się tu zaglądać, by przypadkiem nie zobaczyć jakiejś odpowiedzi. Skoro nadal nikt nic nie wie, to niech lepiej tak pozostanie.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Tekst jest tak dziwaczny, niespójny i nie prowadzący do niczego, że czytanie jest stratą czasu. Nie mam pojęcia, jakie prawdy chciał autor przekazać czytelnikowi. I po co to przekraczanie prędkości światła?

Również i do mnie ten tekst nie trafił. Przydałoby się przełamać czymś monotonię sceny, jak również zadbać o nieco żywsze emocje w wypowiedziach bohaterów.

I po co to było?

Nowa Fantastyka