- Opowiadanie: grabaszsz - Kwestia śmierci

Kwestia śmierci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kwestia śmierci

 

 

 

Wóz był już na tyle blisko, że dało się słyszeć turkot dębowych kół.

 

– Czekajcie. – szepnęła Liza, ukryta wraz z towarzyszem pod mostem.

 

Dźwięk z każdą sekundą stawał się coraz wyraźniejszy. Tuk-tuk-tuk-tuk. Do turkotania przyłączył się tupot końskich kopyt, a na końcu słyszalne stały się podkute buty obstawy, dzwoniąc ostrogami przy uderzeniu o bele mostu.

 

Nagle wszystko ucichło. Powóz się zatrzymał. Liza spojrzała na Hajrchira, mrugnęła do niego i zakręciła palcem wskazującym w powietrzu, jakby nawijała na niego wełnę. Blondyn zrozumiał znak. Napiąwszy mięśnie, dobrze widoczne na gołym torsie i przedramionach, odczekiwał w gotowości ustalone 240 sekund.

 

Wóz zatrzymał się, ustał tupot. Przed nimi był rozstaj. Jedna droga prowadziła na północ, w gęsty matecznik, druga zaś na zachód, do bindugi.

 

Usłyszeli prychanie koni. Jeden ze strażników podszedł na skraj mostu. Rozglądnął się, po czym wrócił do reszty.

 

– No i którędy teraz, panie kwatermistrzu?

 

Domniemany kwatermistrz soczyście splunął do rzeki.

 

– Psia mać, z wami tak zawsze. Pierdolona gwardia rezerwowa, same obszczymury i niedołęgi, jak bogów kocham. Nic byście ino srali i chlali. Najprostszej rzeczy nie można wam powierzyć, bo zaraz zapominacie. Ja wam, kurwa przysięgam, staniecie za to przed komendantem w Rochelle. Już on was poustawia…

 

– Ale panie kwatermistrzu, to nie nasza wina, że Roderyk poszedł w te krzaki. Ba, nawet nie wiedzieliśmy kiedy on tam polazł.

 

– A żeście, kurwa wasza mać, wiedzieli gdzie go szukać nad ranem! To dlaczego, do chuja ciężkiego, nie poszliście po niego od razu, hę? Jakbyście pomyśleli wczas, to potwora nie zjadłaby go w całości, i może dałoby się odzyskać mapę z truchła?

 

– Może…

 

– MORDA! – ryknął niespodziewanie, Liza aż podskoczyła.

 

Kwatermistrz, cały czerwony na twarzy, zaczął tak intensywnie myśleć, że aż wyskoczyły mu żyły na skroni. Chwilę tak trwał. Westchnął wreszcie zrezygnowany.

 

– Jedziem na wprost. Może obozują gdzieś w lesie. Co jest chlejusy? Ruszać się!

 

Karawana ruszyła powoli, tocząc się w stronę lasu. Gdy dotarła na sam jego skraj, rozległ się gwizd. Nagle zza drzew po wschodniej stronie drogi, wyleciał gruby, sosnowy pień, przywiązany sznurami do co większych konarów. Pień uderzył w wóz z taką siłą, że ten przewalił się na bok. Spod płachty wysypał się ładunek: kilkadziesiąt łuków i kusz wiezionych do obozu wojskowego armii Rozvod.

 

Strzały zaświstały dookoła gwardzistów. Trafiony został kwatermistrz. W miejscu herbu królestwa na piersi, teraz znajdowała się krwawa miazga. Kilku gwardzistów próbowało schować się pod przewrócony wóz, jednak i ich, nim zdążyli się ukryć, dosięgnęły strzały. Z zagajnika wybiegły szare postacie, zwinnie dopadając konających i zaczęły podrzynać im gardła. Powietrze przeszył okropny wizg, topiący się w ohydnym bulgotaniu.

 

 

Strażnik odsunął płachtę namiotu.

 

– Panie komisarzu, przybył inspektor Grzegorz Gierosław.

 

– Wpuścić.

 

Wystrój namiotu był całkiem przytulny jak na tak polowe warunki. Prowizoryczna, dębowa podłoga, skrzynia w rogu, półki zawalone jakimiś papierami, biurko, wreszcie stojak, na którym założona była kolczuga, płytowe naramienniki i hełm z przyłbicą. Wszystko to w przyjemny, ale nienachalny sposób imitowało biuro komisarza Pemberta. Imitowało, gdyż jego prawdziwe biuro, znajdujące się w 13 pawilonie cytadeli Brosbourgh, było o niebo lepiej urządzone i, rzecz jasna, lepiej się prezentowało.

 

Do namiotu wszedł wysoki, lecz strasznie chudy mężczyzna w średnim wieku. Miał na głowie kuni kołpak, spod którego wystawały kosmyki atramentowo czarnych włosów. Ubrany był w pikowany kaftan z kołnierzem i czarne, zakurzone spodnie. Na nogach nosił wysokie, skórzane buty z cholewą i mnóstwem srebrnych klamerek. Szary płaszcz zarzucony na lewe ramię symbolizował przynależność do swoistej inkwizycji wojskowej armii Rozvodu, od którego wzięła nazwę – Szare Okapy.

 

– Komisarz mnie oczekiwał?

 

– Tak, siadaj.

 

Grzegorz zajął miejsce na topornie wykonanym krześle. Otyły komisarz odsunął się od biurka, odetchnął głęboko.

 

– Daleką drogę przebyliście z Vesno.

 

– Owszem, daleką.

 

– Pewno chcielibyście odpocząć po męczącej podróży, co?

 

Grzegorz rozpiął klamrę płaszcza, ściągnął go z siebie i zawiesił na oparciu.

 

– No cóż, nie powiem, że nie.

 

– Pewno chcielibyście zjeść ciepły posiłek? Wojskową grochówkę?

 

Tym razem inspektor milczał.

 

– Nie dziś, drogi panie Gierosław. A przynajmniej nie teraz.

 

Z jego ust nie wydobyło się żadne słowo skargi. Wiedział, po co go wezwano.

 

– Dopiero jak załatwimy papierologię i przesłuchasz zatrzymanych. Skryba wprowadził cię w szczegóły?

 

– Szczegółowo.

 

– Dobrze. Wiecie, musimy się spieszyć. Do wtorku, to jest za trzy dni, zwijamy obóz i ruszamy na północ. Rebelianci wspierani przez Leśnych, dali rady przebić się przez nasze flanki. Teraz palą i rabują na traktach, które rzekomo są pod kontrolą wojska. Przegrupowujemy się z armią konną marszałka Ruperta i ruszamy znowu na południe, tym razem nie zatrzymując się. Uderzymy na Bodrog. Jak to mówią, utnij kurze głowę, to reszta pójdzie w pizdu, czy jakoś tak…

 

Inspektor dalej milczał, oczekując.

 

– I tu wasza robota. Szanowny komendant Szarych polecił mi was, ze względu na wasze nietypowe umiejętności, aczkolwiek wiem, że gros z tych pochwał to jeno mielenie ozorem. Chciałbym się mile zaskoczyć. Macie przesłuchać zatrzymanych w sprawie napadu i rabunku na konwój z bronią należącą do armii jej królewskiej mości, wyciągnąć jak najwięcej informacji o Leśnych i ich kryjówkach. Wszystko w raporcie ma trafić do mnie.

 

– Tak jest.

 

– Przydzielam wam do pomocy jednego z moich ludzi. Nazywa się Bartosz Grot. Mam nadzieję, że się dogadacie, bo prawdę mówiąc, nie jest on taki, jak większość stacjonujących tutaj przydupasów. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Jakieś pytania?

 

– Raczej nie.

 

– Dobrze. Odmaszerować.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na zewnątrz, Grzegorza zastała typowa rozvodzka wiosna. Ciepłe powietrze i lekki wiaterek zostały zagłuszone przez obozową woń. Gdzieniegdzie leżały jeszcze zaspy brudnego, topniejącego śniegu zaś nad tym wszystkim rozchodził się hałas.

 

Obóz armii Rozvodu nie różnił się niczym od innych obozów, które Gierosław widział podczas swojej kilkunastoletniej służby. Znajdowała się tu kantyna, szpital polowy, latryny i od cholery namiotów żołnierskich. Główną arterią łączącą wszystkie wspomniane miejsca była wydeptana błotnista ścieżka ciągnąca się od urwiska nad jeziorem Goldfeld, aż do samej bramy, która w zamyśle miała chronić przed niechcianymi gośćmi w postaci dzikich zwierząt, ale faktycznie wyglądała, jakby miała się zawalić pod naporem kilku pijanych drwali.

 

W powietrzu unosił się smród ekskrementów, grochówki i kapusty. Z okolic kantyny dochodziły krzyki i śpiewy żołnierzy wypuszczonych z głównego obozu na przepustkę. Nagle rozległ się gwizd. Grupa pijanych żołdaków stanęła na baczność. Stanął przed nimi niski, przysadzisty mężczyzna o blond włosach i zmierzwionej bródce. Zaczął się na nich wydzierać.

 

– Co tu się, kurwa dzieje? Pytam się, co tu się, w pizdę palec wyprawia? Co to jest Hemfelt? Wgniecenie na naramienniku? Kuźwa, ile razy mam wam powtarzać sukinsyny, żebyście ściągali oporządzenie na czas przepustki? Pytam się ile?!

 

Żołdacy chwiejąc się, stali ze spuszczonymi głowami.

 

– Cofam przepustkę! Zapierdalać w podskokach do namiotów i przygotować się na musztrę! Ja wam pokażę, jak prawdziwy żołnierz ma się zachowywać. Ruchy!

 

Gierosław podszedł do mężczyzny.

 

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam sierżanta Bartosza Grota.

 

– Bartosza Grot. Nie odmienia się. To ja.

 

Inspektor podniósł brwi w zdziwieniu.

 

– Miło mi, Grzegorz Gierosław – podał rękę mężczyźnie. – Szczerze mówiąc spodziewałem się kogoś innego.

 

Bartosz odwzajemnił uścisk.

 

– To chyba na pana czekałem.

 

– Zdaje się, że tak.

 

– Też mi miło, aczkolwiek nie rozumiem, kogóż innego się pan spodziewał.

 

– Kogoś mniej zapracowanego.

 

Grot uśmiechnął się.

 

– Niech się pan nie martwi, moje obowiązki nie będą kolidowały ze sobą. Spokojna głowa.

 

– W takim razie – ironicznie uśmiechnął się Grzegorz – został tylko jeden problem.

 

Bartosz zmarszczył krzaczaste brwi.

 

– A jakiż to, jeśli łaska powiedzieć?

 

– Nie jestem żadnym panem. Po prostu Grzegorz.

 

Grot rozchmurzył się.

 

– W takim razie, po prostu Bartosz.

 

Roześmiali się oboje.

 

– Długa podróż za tobą, co? Chodź, wstąpimy do kantyny. Zjesz coś, wypijesz…

 

– Nie wiem czy to rozsądne, szczerze mówiąc.

 

– Bez obawy. Surowym ojcem jestem tylko dla moich chłopców. A poza tym, oni dbają w sumie sami o siebie. Z każdej drużyny wyznaczam jednego kaprala, który musztruje i prowadzi swoją grupę. Ja im tylko robię za tatuśka.

 

– Zauważyłem. Szkopuł w tym, że komisarz zalecił mi wziąć się od razu do przesłuchań.

 

– Kim ty się chłopie przejmujesz? Starym komisarkiem? On tu gówno ma do powiedzenia. Ani ja, ani ty przed nim nie odpowiadamy przecież, prawda? A przynajmniej ja.

 

Grzegorz westchnął.

 

– Chyba masz rację. A kij z tym, jakoś to będzie! Wejdźmy.

 

– Słuszna decyzja. – wyszczerzył zęby Grot.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Grzegorz przestał już się dziwić typowości obozu, jednak uderzył go niesamowicie standardowy wystrój kantyny. Stoły poustawiane prostopadle do wejścia, lada w tylnym rogu namiotu, drewniane beczki poustawiane wzdłuż płachty namiotu. Panował tu zaduch, unosił się zapach alkoholu i pieczonej wieprzowiny. Gierosław poczuł się tu jak u siebie, w Krejdanie. Był pewien, że zaraz usłyszy głos Krewitza, pijacki bełkot jego przyjaciela Shalana albo śpiew Grubej Berty.

 

Zamiast tego jednak, doszedł go głośny toast jednego z podchmielonych żołnierzy, poubieranych w zielone tuniki.

 

– Na pohybel skurwysynooooom!

 

– I Leśnyyyym! – wtrącił drugi.

 

– No przecież powiedziałeeeem!

 

Towarzystwo ryknęło śmiechem.

 

Grzegorz i Bartosz usiedli w przeciwległym do kontuaru rogu namiotu. Grot podniósł rękę do ust i gwizdnął. Szybciutko podleciał do nich wysoki, ale potwornie chudy barman. Był tak wysoki, że głową prawie zahaczał o kandelabr.

 

– Służę uprzejmie szanownym panom?

 

– Co chcesz Grzegorz? Miodulę?

 

– Nie, ja na razie zrezygnuję. Przydałoby się coś zjeść, prawda?

 

– Noż, ja głupi. Grochówkę i kapustkę zasmażaną, dwa razy. – pociągnął głośno nosem, zamlaskał. – Czuję w powietrzu wieprzowinkę! Jak stoją z nią sprawy?

 

– Przykro mi, ale wieprzowina pieczona jest dla dowództwa na dzisiejszą wieczerzę.

 

– A co to ja nie dowództwo? Jam sierżant, jeśliby szanowny pan nie zauważył.

 

Barman chrząknął nerwowo.

 

– Dla wyższego dowództwa. – zaznaczył.

 

– Bartosz, daj spokój. – uspokoił żołnierza. – Jest coś innego na stanie niż grochówka i kapustka?

 

– Nie.

 

– No więc musi nam wystarczyć.

 

Barman odwrócił się i odszedł w stronę kuchni.

 

– I dwie Miodule! – krzyknął w ślad za nim Grot. – Pierdolone lizusy…

 

– Słucham? – spytał Grzegorz.

 

– Nieważne…

 

Chwilę siedzieli w milczeniu. Gierosław przyjrzał się dokładnie Bartoszowi. Mocno przekrwione oczy praktycznie cały czas łzawiły. Możliwe, że to od spojówek, ale kto by tam wiedział. Paznokcie u dłoni obcięte były bardzo krótko. Same dłonie trzęsły się, nawet oparte o blat stołu. Niesamowity kontrast z jego nieruchomą twarzą, pomyślał.

 

– Dobra, wprowadź mnie w szczegóły sprawy.

 

– To znaczy? Myślałem, że powiedzieli ci wszystko.

 

– Wiem z grubsza, o co chodzi, ale nie znam szczegółów.

 

Bartosz chrząknął.

 

– No dobra, od czego by tu…

 

– Powiedz, kim są zatrzymani.

 

– Zatrzymani to para chłopów, których znaleźliśmy na miejscu. Grabili trupy, mieli przy sobie kołczany ze strzałami i trochę złota.

 

– To oni są sprawcami?

 

Grot przetarł oczy.

 

– Wiesz, to nie jest tak, że ja się sprzeciwiam osądom wszechwiedzącego kapitana, czy coś, ale nie wydaje mi się. To są zwykli grabieżcy, nie wyglądali na zorganizowanych. Nie mieli strojów Leśnych. Przeszukaliśmy bindugę niedaleko miejsca masakry. Nie znaleźliśmy prawie żadnej broni, ot tylko łuki myśliwskie, jakieś noże, tyle. Wziąwszy pod uwagę to, że strzały użyte na miejscu zdarzenia miały karbowane groty i były zdecydowanie za krótkie, na te chłopskie łuki… Ale wiesz, kapitan nie myli się nigdy. Znalezieni na miejscu? Znaczy winni.

 

Grzegorz ściągnął kołpak, podrapał się po głowie.

 

– Czyli wiemy tyle, co nic?

 

– Na to wygląda.

 

– Cóż, będę musiał porozmawiać z tymi chłopami. Będziemy musieli wybrać się też do tej bindugi, popytać, sprawdzić okolicę.

 

Grot machnął ręką.

 

– Chłopie, gdzie ty tam chcesz jechać! Gwardia wszystko zadeptała, ni chuja nie znajdziesz.

 

– Byłeś tam?

 

– Nie. Ale znam się na tym, zaufaj mi.

 

Gierosław pokręcił głową.

 

– Ja też się na tym znam, pragnę zauważyć.

 

– Nie umniejszam twoich umiejętności ani się nie wywyższam. Po prostu sądzę, że nie zdążymy tam pojechać i wrócić przed egzekucją.

 

– Chwila, to czy w końcu nie ma sensu tam jechać, bo wszystko zadeptane, czy nie ma sensu, bo nie zdążymy?

 

Bartosz zamilkł. Poruszył się niespokojnie.

 

– Jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

 

– Wiesz teraz tyle ile ja. A oba powody są równie ważne, więc o co się spierać?

 

Chwilę trwała cisza. Nagle Grot pochylił się do przodu i szepnął Gierosławowi do ucha.

 

– Jak wyjdziemy, to ci coś powiem. Teraz cicho.

 

Posiłek upłynął w milczeniu.

 

 

 

 

 

 

Gdy skończyli, poszli za latryny. Stanęli tak, by Grot mógł obserwować okolicę. Śmierdziało gównem

 

– Wytłumacz mi w końcu, o co chodzi, bo powoli zaczyna mnie to denerwować.

 

Bartosz wytarł nos rękawem.

 

– Słuchaj, sprawa ma się tak, że dowództwo ściągnęło cię tu tylko w celach wizerunku, rozumiesz? Z założenia miało to wyglądać tak, że przyjeżdża tutaj odrzucony kandydat starszyzny Szarych, przygląda się sprawie, wszystko na widoku, nagłośnione przez grajków i pisarków z obozowej langrebdy…

 

– Chwila, chwila. Co, kurwa? Skąd wiesz, o moim odrzuceniu…? Kto w ogóle, do kurwy nędzy zlecił szpiegowanie mnie?

 

– Ciszej, nie drzyj mordy. Więcej tu donosicieli niż na placu tysiąclecia. Komisarz mi powiedział. Nie mam pojęcia, skąd on o tym wie. Zresztą to nieważne w tym momencie.

 

– W takim razie co jest ważne? Co uważasz za ważniejsze niż inwigilację naszego zakonu?

 

– Wasz zakon obchodzi mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg. Musimy zrobić co w naszej mocy, żeby pomóc tutaj.

 

– Pomóc tutaj? Co masz na myśli?

 

Grot przetarł oczy.

 

– Widzisz, to co powiedziałem ci w kantynie… To nie tylko domysły. Jestem pewny, że ci chłopi nie są z bojówki. Łuki, o których mówiłem. To były takie same łuki jak te w bindudze. Nie te z wojskowego transportu. A monety, które mieli przy sobie były okarbowane. Żołnierze nie mają prawa do karbowania królewskiego złota. Są pod tym względem sprawdzani! Ci chłopi to oszuści i rzezimieszki, ale na bogów, nie bojownicy.

 

Grzegorz sapnął, oparł się o ścianę latryny.

 

– Rozumiem… Ale teraz już nic z tym nie zrobisz. Wyrok zapadł, a mnie sprowadzili po to, by ich przesłuchać i by mogli narobić o tym hałasu. Sam powiedziałeś, że tu chodzi tylko o politykę.

 

– Ale masz prawo zawetować wyrok i uniewinnić ich.

 

Gierosław pokręcił głową.

 

– Nie zrobię tego.

 

– Musisz!

 

– Nie!

 

– Kurwa!

 

Grot wbił w niego łzawy wzrok, sapiąc głośno. Wyglądał jak niewyspany basset.

 

– Wiem dlaczego tego nie zrobisz.

 

– Oświeć mnie w takim razie.

 

– Nie mam zamiaru. Sam zdajesz sobie z tego sprawę. I musisz zrozumieć, że twoja promocja to przeszłość. Nie ma opcji, żeby brali cię pod uwagę po raz kolejny, rozumiesz?

 

– Skąd możesz wiedzieć? Kim ty, kurwa jesteś?

 

Grot spojrzał na niego.

 

– Cholera… Ty pracujesz dla Leśnych?

 

– I tak i nie… Współpracuję z nimi. A w zamian mogę prosić o różne przysługi.

 

– Co wiesz? Gadaj co wiesz!

 

Gierosław postąpił krok do przodu. Grot uniósł ręce.

 

– Do tyłu, kuźwa! Nie zbliżaj się. Powiem ci. – rzekł i sięgnął do kieszeni kożucha.

 

– Co to jest?

 

– List polecony. Z Rady Starszych Szarych Okapów.

 

Gierosław rozwinął kartkę. I zaczął czytać.

 

– Kurwa, no nie…

 

Sprawdził pieczęć i podpis. Nie ma mowy o falsyfikacie.

 

– Nie mają zamiaru cię awansować. Nie jesteś im nic winien.

 

Grzegorz podniósł wzrok.

 

– To ty kazałeś przysłać mnie tutaj, prawda? To twoje manipulacje, tak?

 

– Owszem. Ja kazałem.

 

– Kim ty jesteś?

 

– Nieważne jest to, kim jestem. Pomożesz mi?

 

Zapadła cisza. Słychać było tylko wodę kapiącą z topiących się sopli.

 

– Nie wiem.

 

– To musisz się dowiedzieć. I to prędko.

 

– Czemu?

 

– Za kilka godzin przyjdzie list, skracający czas dochodzenia do jutra rana. Do momentu egzekucji.

 

– Masz świadomość, co się ze mną stanie, gdy Starszyzna dowie się o tym?

 

– Mam świadomość. Jednak bez ciebie ci ludzie zginą niesłusznie oskarżeni. Chcesz popełnić ten błąd kolejny raz?

 

Gierosław dyszał ciężko. Zastanawiał się.

 

– Nie wiem. Daj mi pomyśleć.

 

– Pamiętaj, że masz mało czasu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kilka kroków dzieliło go od przepaści. Wschodzące słońce zalało horyzont, farbując niebo i jego odbicie w wodzie na pomarańczowo.

 

W dole szumiały fale. Jezioro zwykle spokojne o tej porze roku, teraz zdawało się poruszone tym co rozgrywa się niedaleko. Gierosław usiadł u stóp dębu, jedynego drzewa na tym skalistym brzegu. Zdjął kuni kołpak, przeczesał spocone włosy palcami. Co tu się dzieje?

 

Nie mam prawa znowu decydować o życiu i śmierci. Pokładam wiarę w nieomylność kodeksu, ale przecież on nie zawsze się sprawdza. Wierzę w nauki inkwizytorium, ale jakie prawo ma człowiek, by decydować o śmierci drugiego człowieka, choćby nie wiadomo jak nieomylna była ta osoba? Wmawiają nam, że to nie my, że to Chranos naszymi rękami decyduje o tym. Wmawiali nam to kiedy leżeliśmy krzyżem przed figurą Pana Mąk. Wmawiali nam to kiedy siadaliśmy do studiów w bibliotece i wtedy, gdy ofiary patrzyły na nas wytrzeszczonymi ze strachu oczyma. Nie przestawali, kiedy nasze ręce były ubrudzone po łokcie we krwi. Gdy naciągaliśmy haki. Gdy kręciliśmy kołem. Wszystko po to by nie zadrżała nam dłoń.

 

I po co to wszystko? Dlaczego byłem wierny zasadom, jeśli w chwili próby inkwizytorium odwróciło się ode mnie? Dlaczego byłem jak pies ogrodnika, gdy odebrali mi możliwość rozwoju, w karze za wierność? Zabrali mi sens istnienia i wtłoczyli do głowy kodeks. Teraz on jest moją drogą. A raczej był, dopóki i tego mi nie odebrali. Wypełnia mnie żal za tymi wszystkimi ludźmi, których osądziłem bez prawa, usprawiedliwiając się bożym słowem.

 

To za nich wszystkich powinienem być ukarany. To za nich powinienem odpokutować. Bez względu na cenę.

 

Wstał, założył kołpak. Spojrzawszy ostatni raz na jezioro, ruszył główną arterią obozu na miejsce kaźni.

 

 

 

 

Na wzniesieniu, niedaleko obozu zebrał się tłumek ludzi. Zgromadzeni byli dookoła skleconej naprędce, drewnianej kładki. Na wznoszących się nad kładką szubienicach dyndały sznury. Były gotowe na zakończenie.

 

Bartosz rozglądał się nerwowo, co chwila przecierając oczy. Nie widział Grzegorza od wczorajszego wieczora. Bał się, że inspektor mógł stchórzyć i uciec pod presją. Obawy okazały się nieuzasadnione. Z tłumu wyłonił się Gierosław. Wszedł na podwyższenie. Za nim wkroczyli kolejno kat w czarnym kapturze, sędzia i komisarz. Wszyscy stanęli w rzędzie.

 

– Wprowadzić skazańców!

 

Po schodkach wspinali się skrępowani chłopi: gruby, siwy rolnik oraz młodziutki chłopak, najprawdopodobniej syn rolnika. Oboje byli rozebrani do pasa oraz bez butów.

 

– Ustawić ich do egzekucji.

 

– Panie najdroższy, co wy! My nic żeśmy nie zrobili! To nieporozumienie! Sylve ratuj!

 

Syn rolnika łkał z opuszczoną głową. Łzy spływały po jego piersi.

 

– Dobromirze oraz Ziemowicie z Zachodniego Brodu! Zostaliście oskarżeni o udział w napadzie rabunkowym na transport wojskowy armii Rozvod. Ponadto o udział w bojówce, zwanej Leśnymi, morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, zatajenie dowodów, krzywoprzysięstwo oraz bluźnierstwo. W przypadku zdrajców narodu prawo łaski nie obowiązuje, toteż prośba o takową nie została skierowana. Czy obecny tutaj komisarz policji polowej zgadza się z werdyktem?

 

– Tak.

 

– Jako formułujący werdykt, również wyrażam zgodę na egzekucję. Czy szanowny inspektor Grzegorz Gierosław zgadza się z werdyktem?

 

– Nie.

 

Zapadła cisza. Wszyscy wbili wzrok w Grzegorza, jednak on nie spuścił głowy.

 

– Zatem egzekucja zostaje odroczona do następnego terminu. Zamykam rozprawę.

 

Przez tłum przebiegł pomruk niezadowolenia. Komendant uśmiechając się sztucznie, podszedł do Gierosława i szepnął:

 

– Za chwilę, w moim namiocie. To rozkaz.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Komisarz, dysząc ciężko, podpierał się o blat stołu.

 

– Co to miało znaczyć?

 

– Wydałem werdykt.

 

– Wydałeś werdykt? Czy ja się właśnie przesłyszałem?

 

– Nie. Przeprowadziłem dochodzenie i wydałem wyrok. Mam do tego prawo.

 

Grzegorz stał z uniesioną głową.

 

– Po co to zrobiłeś?

 

– Słucham?

 

– Nie udawaj głupca. Po chuj to zrobiłeś?

 

– Bo mogę.

 

– Przestań mi tu kadzić komunały o tym, co możecie a co nie. Szare okapy to cień przeszłości. Wolno wam jedynie wykonywać rozkazy. Pytam, kto kazał ci to zrobić!

 

Gierosław utrzymywał nieruchomy wzrok na komisarzu.

 

– Inspektorze. Macie mi natychmiast odpowiedzieć, kto was zwerbował!

 

Nagle do namiotu wszedł posłaniec. Zakurzony od stóp aż po czapkę uszatkę, sprawiał wrażenie niezbyt zmęczonego. To przykuło uwagę Gierosława.

 

– Panie komisarzu, list z pieczęcią do rąk własnych.

 

– Skąd?

 

– Ze stolicy.

 

Grubas otworzył usta w niemym zdziwieniu.

 

– A dokładnie?

 

– Z samej góry.

 

– Król…

 

Wziąwszy list w tłuste palce, zaczął łapczywie chłonąć każde słowo. W miarę czytania, niewiarygodnie czerwona twarz komisarza stawała się coraz bardziej podobna do buraka. W końcu podniósł wzrok znad listu.

 

– Wszyscy, wypierdalać…

 

– Wydaje mi się, że jeszcze nie skończyliśmy…

 

– Zejdź mi z oczu. Won!

 

Grzegorz nie miał pojęcia, co się stało. Rozmyślając nad tym, ruszył w stronę kantyny. Miał ochotę zalać się w trupa. W połowie drogi spostrzegł jednak dwie postaci stojące pod samą palisadą. Jedna niska i przysadzista, druga wysoka, w czapce uszatce. Nie zastanawiając się długo, poszedł w tamtą stronę.

 

Nagle usłyszał teatralny szept.

 

– Gierosław, nie skradaj się. To ja.

 

– Wiem, że to ty.

 

– Nie musisz dziękować.

 

– Wiem. Sam siebie w to nie wciągnąłem. Jednak co z komisarzem?

 

– Jak to co? Gówno! Komisarek chuja ma tutaj do powiedzenia. Przecież ci mówiłem.

 

– W furii gotów zaś rozpatrywać sprawę, a i na tym nie poprzestanie. Będzie prowadził śledztwo aż nie dowie się, kto za tym stał.

 

– Spokojna twoja kalarepa. Godzinę temu, tuż po niedoszłej egzekucji, więźniowie zamiast do namiotu więziennego, trafili do karawany idącej w stronę Zachodniego Brodu.

 

– I po co to? Pewnie znowu będą przeszukiwać bindugę za nimi.

 

– I o to też się nie bój. Wiesz co to za list, tam niedawno przyszedł? Powiedz mu Bochna.

 

Zakurzony typ uśmiechnął się szeroko.

 

– Król nie żyje. Jego wysokość Denham III Mściwy, przedwczoraj, a właściwie wczoraj, zszedł w boleściach z tego świata.

 

– Jak to?

 

– A tak to. Stary zbok jest martwy. Nie będzie więcej swoich sióstr krzywdzić. Jego brat, przywódca rebelii Leśnych obejmie tron z dniem trzysnastego marca, to jest za tydzień. Ale już teraz wydał dekret zwalniający wszystkich więźniów politycznych z nim powiązanych i rebeliantów z pierdla.

 

– O ty skurwysynu, wiedziałeś o wszystkim od początku.

 

– Wybacz, nie mogłem ci ufać. Przykro mi, takie są realia. Więcej tu donosicieli niż na placu tysiąclecia.

 

– Czyli co? Wojna się skończyła?

 

– Na to wygląda. Chodź, idziemy to oblać.

 

Gierosław pokręcił głową.

 

– Wybacz Bartosz, nie ze mną.

 

– A to niby czemu?

 

– Wyruszam natychmiast.

 

– Co jest? Myślałem, że wszystko załatwione.

 

– Tutaj tak. Ale dzisiaj uświadomiłem sobie, co tak naprawdę jest dla mnie ważne. I gdzie tego powinienem szukać.

 

– To znaczy?

 

– To znaczy, że muszę już iść.

 

Grot wyciągnął dłoń.

 

– W takim razie żegnaj. I do zobaczenia…

 

– Bywaj.

 

Grzegorz odszedł w stronę walącej się bramy. Drwali nie było nigdzie widać, a i tak sprawiała wrażenie, jakby miała się zaraz przewrócić.

 

– Coś mi się zdaje, że kiedyś się jeszcze spotkamy.

 

– Skąd wiesz?

 

– Tacy jak my, on i ja, nigdy nie umierają młodo. Chodź Bochna, najebiemy się!

 

I rzeczywiście. Wśród śpiewów i muzyki najebali się iście po królewsku.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Powiem ci. – rzekł <– kropki w dialogach w tym miejscu do wywalenia, ta i wszystkie jej podobne. Dlaczegóż to nazwisko "Grot" ma się niby nie odmieniać? Oboje byli rozebrani <– chłop i jego syn, dwóch mężczyzn, a więc "obaj".

A na koniec chciałabym zapytać, o co chodzi. Jest napad, jest wojna, jest niesłuszne oskarżenie, komisarz gorliwiec, zagubiony inkwizytor, sierżant, który sprzyja rebeliantom itd. Ale po co to wszystko? Po co to próba przeprowadzana na zagubionym przez nieodmiennego Grota, skoro król umarł i niczem ona nie służy?

To opowiadanko to raczej próba rzemiosła niż coś, co miało być częścią większej historii. Ale całkiem dobrze sie bawiłem z zagubionym inkwizytorem i mam już pomysł na to jak go rozwinąć.

Przeczytałam dwie pierwsze scenki i nie wciągnęły mnie. Do turkotania przyłączył się tupot końskich kopyt, a na końcu słyszalne stały się podkute buty obstawy, dzwoniąc ostrogami przy uderzeniu o bele mostu. – Czy obstawa jechała na koniach? W takim razie co robiła z butami, że było to słychać? A jeśli nie, to po co im ostrogi? odczekiwał w gotowości ustalone 240 sekund. – Liczby słownie. Czym odmierzył te sekundy? Gierosław też się odmienia.

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Niezbyt podoba mi się to opowiadanie.

Domyślam się, że skoro wyposażenie wojska stanowią łuki i kusze, rzecz nie dzieje się dzisiaj, ani nawet w ubiegły stuleniu. Dlatego rażą mnie niektóre użyte określenia, np.: inspektor, komisarz, papierologia,  przydupasy, arteria, inwigilacja, bojówki, niewyspany basset, nie ma opcji, pies ogrodnika, spokojna twoja kalarepa, że na tym poprzestanę.

Mam wrażenie, że nawtykałeś do tekstu pełno wulgaryzmów, aby podkreślić, że to język żołnierzy. Problem w tym, że Twoi żołnierze, mówiący takim językiem, stali się niewiarygodni. Przekleństwa też należy dostosować do czasu, w którym dzieje się opowiadana historia.

 

Powóz się zatrzymał”. — Ponieważ wcześniej pisałeś, że to wóz, proponuję: Pojazd się zatrzymał.

Za SJP: powóz  «pojazd konny czterokołowy, na resorach, z podnoszoną budą»

 

„Karawana ruszyła powoli, tocząc się w stronę lasu”. — Wolałabym: Kawalkada ruszyła powoli, w stronę lasu.

Piszesz, że jedzie jeden wóz.

Za SJP: karawana  «o grupie jadących pojazdów»

 

„…znajdujące się w 13 pawilonie cytadeli Brosbourgh…” —  …znajdujące się w trzynastym pawilonie cytadeli Brosbourgh

Liczby zapisujemy słownie.

 

„Rebelianci wspierani przez Leśnych, dali rady przebić się…”  — Rebelianci wspierani przez Leśnych, dali radę przebić się

 

„I tu wasza robota. Szanowny komendant Szarych polecił mi was, ze względu na wasze nietypowe umiejętności…” — Powtórzenia.

 

„Chciałbym się mile zaskoczyć”.Chciałbym zostać mile zaskoczony.

 

 „…konwój z bronią należącą do armii jej królewskiej mości…” — …konwój z bronią należącą do armii jego królewskiej mości

Panował król, nie królowa.

 

„Na zewnątrz, Grzegorza zastała typowa rozvodzka wiosna”. — To nie wiosna zastała Grzegorza, to Grzegorz zastał wiosnę.

 

„Ciepłe powietrze i lekki wiaterek zostały zagłuszone przez obozową woń”. — W jaki sposób obozowa woń zagłuszała powietrze i wiaterek? ;-)

 

„Główną arterią łączącą wszystkie wspomniane miejsca była wydeptana błotnista ścieżka…”Główną drogą łączącą wszystkie wspomniane miejsca była wydeptana błotnista ścieżka

Za SJP: arteria  «ważny szlak komunikacyjny lądowy lub wodny»

 

„…śpiewy żołnierzy wypuszczonych z głównego obozu na przepustkę”. — Powtórzenie.

 

„Grupa pijanych żołdaków stanęła na baczność. Stanął przed nimi…” — Powtórzenie.

 

„Roześmiali się oboje”.Roześmiali się obaj.

Oboje, to pan i pani. Oboje to także dęte instrumenty drewniane.

 

„Stoły poustawiane prostopadle do wejścia, lada w tylnym rogu namiotu, drewniane beczki poustawiane wzdłuż…” — Powtórzenie.

 

„…że głową prawie zahaczał o kandelabr”. — Trochę mnie dziwi kandelabr w namiocie.

 

„Śmierdziało gównem” — Na końcu zdania stawiamy kropkę.

 

„Przestań mi tu kadzić komunały o tym…” — Komunałów się nie kadzi.

Za SJP: kadzić  «przesadnie kogoś chwalić»

 

„…obejmie tron z dniem trzysnastego marca…” — Literówka.

 

„Wybacz Bartosz, nie ze mną”.Wybacz Bartoszu, nie ze mną.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No cóż, kiedy patrzę na styl ubioru i wypowiedzi oraz kreację świata wydaje mi się, że opowiadanie powinno być osadzone sto lat później, niż autor planował. Rozumiem, że to fantastyka, każdy może tworzyć, co mu się podoba i tak dalej, ale po prostu uważam, że wszystko wyglądałoby trochę wiarygodniej, gdyby z wozu wypadły wojskowe pistolety i muszkiety, nie łuki. Samo opowiadanie jest dość ciekawe. Trochę tu anachronizmów, ale miło jest przeczytać coś, czemu bliżej do realiów Polski szlacheckiej niż typowego fantastycznego pseudo-anglosaskiego tworu. Na początku poczułem się wciągnięty, intryga została ciekawie zarysowana, ale gdzieś w połowie wszystko zaczęło się rozjeżdżać. Dialogi straciły na mocy, ahistoria rozwinęła się w sposób odrobinę niezadowalający. Ale ogólne wrażenie pozostaje pozytywne.

Nowa Fantastyka