- Opowiadanie: Olchen - Lasostrachy (3)

Lasostrachy (3)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lasostrachy (3)

Część III – Lasostrach

Jakie to banalne zostać wrzuconym do lochu. Pętają takiego delikwenta, otwierają skrzypiące drzwi, nieelegancko popychają, szturchają i wcale nie miło wyzywają. Oczywiście nie może zabraknąć klasycznego potknięcia się i wyłożenia na podłogę jak długi. Ostatnią rzeczą, jaką się słyszy, jest trzask zamykanych za plecami drzwi i zgrzyt towarzyszący zasuwie, która uniemożliwia otwarcie ich od wewnątrz.

I tak. Tutaj w zasadzie można skończyć opowieść o lochu, ponieważ potem następują długie, ciągnące się nieszczęśliwie, przykre minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące i tak dalej. Cóż, w moim przypadku może nie trwało to tak długo, ale i tak najadłem się strachu. Wyciągnięto mnie po – jak szacowałem – godzinie – i zaciągnięto do oddzielnego pomieszczenia – mieszczącego się gdzieś na końcu korytarza.

Dopiero tam ściągnięto mi opaskę z oczu, którą miałem cały czas na sobie. Nie rozwiązano mi jednak rąk, a nadgarstki piekły mnie niemiłosiernie, od ciasno ściągniętego sznura. Nie powiem, ogarnął mnie strach. Kto wiąże ręce człowiekowi sznurem? Policja ma przecież kajdanki. Pozostają zatem – złodzieje, gwałciciele, porywacze.

Mordercy.

Dwóch facetów stojących przed mną właśnie morderców zdawało się wyglądać. Ubrani byli jednak… niecodziennie. Skóra, futra, łańcuchy, wełna. Jak z jakiegoś zlotu fanów potyczek zbrojnych rodem z dziewiątego wieku. Normalnie Ostrogoci!

Coś ty za jeden? – zapytał wyższy z nich.

Nie rozumiem – odpowiedziałem. Jestem…

Coś ty za jeden pytam! Gadaj, bo łeb ukręcę!

Mieszkam niedaleko, spacerowałem. Spotkałem, a w zasadzie zostałem porwany przez kobietę, która jak rozumiem mnie tu przywiozła. Policja się o tym dowie – pomyślałem. O ile oczywiście nie będzie ta jej część, która krwawi na kolorowo płynem lżejszym od powietrza i próbuje mnie zabić – dodałem w myślach.

Łżesz! Nie ma w pobliżu żadnego grodu. Ani wioski. Ani nawet pustelni!

Grodu? Jakiego ku.. grodu?

W tym momencie do pomieszczenia w którym siedzieliśmy, wszedł trzeci mężczyzna. Wyraźnie mniejszy, chudszy i bledszy, od pozostałej dwójki. W ręku trzymał coś, co wyglądało na krótki kawałek gałęzi. Mężczyzna nie był na tyle stary, żeby chodzić o lasce, a nawet gdyby był, cokolwiek co trzymał w ręku – nie nadawało się na laskę (Gandalf?).

Po co te krzyki Sewoj? Nie widzisz, że nasz nieznajomy przybył tutaj z bardzo daleka? – zapytał najnowszy uczestnik zabawy w detektywa.

Nie byliśmy pewni, woleliśmy sprawdzić. Ale skoro wiesz, że pochodzi „stamtąd” – wiemy co robić.

Nie spodobało mi się to „stamtąd”, oj wcale, a wcale.

Bierzemy go i na dziedziniec – powiedział człowiek nazwany Sewojem. Wraz ze swoim towarzyszem, którego imienia jeszcze wtedy nie było dane mi poznać – złapali mnie bezceremonialnie za kurtkę i wywlekli krótkim korytarzem przed budynek.

Światło zakuło mnie w oczy. Poczułem się tak, jakby ktoś wpił mi szpilkę w każdą z gałek ocznych.

Na środku dziedzińca stał … pień.

A w owy pień, ktoś wbił największą jaką w życiu widziałem – siekierę.

N…nie. Powiedziałem. NIE!

Co nie, nie!? – zapytał Sewoj. Przestań wierzgać bo dostaniesz kopa w ryło.

Dociągnęli mnie na środek czegoś, co kontem oka stasowałem i uznałem za plac otoczony mniejszymi lub większymi chatami i coś na wzór dworku. Wokół zebrał się niemały tłumek, złożony z ludzi w różnym wieku obu płci. Wszyscy milczeli. W pierwszym szeregu pojawili się osobnicy odziani w coś na kształt metalowych pancerzy, z długimi drzewcami zakończonymi cienkimi ostrzami.

Zmusili mnie do klęknięcia przed pniakiem, rozcięli sznur krępujący moje dłonie, a jedną rękę siłą rozciągnęli mi na płaskiej powierzchni pozostałości po ściętym drzewie.

Dlaczego to robicie – krzyknąłem! Zostawcie mnie!

Co on się tak dziora? – zapytał Sławoj. Zakneblować trzeba było – to powiedziawszy sięgnął po siekierę.

NIEEEE!!!!! – krzyczałem co sił w płucach, jednak kilku mężczyzn trzymało mnie mocno. Tak mocno, że nie mogłem się poruszyć.

Sławoj przyłożył mi siekierę do przedramienia. Jezu – pomyślałem – odrąbią mi rękę!

Sławoj chrząknął – po czym naprężył mięśnie – a następnie – lekko naciął mi skórę ostrzem.

Chuderlawiec, który dołączył do pokoju przesłuchań przyglądał się nacięciu z wnikliwością naukowca Harwadru. Sławoj odsunął się, a do Chuderlawca dołączyło kilka jeszcze osób.

Odetchnąłem, jednak uścisk nie ustąpił nawet na trochę, więc cały czas czułem niepokój.

Z rany ciekła mi krew. Nie tryskała jak fontanna obryzgując wszystkich wokół, a delikatnie, leniwie, płynęła sobie kropelką po ręce. Prosto na pniak. W końcu jeden z przyglądających się drgnął, wyprostował i rzekł.

To nie jeden z nich!

Skąd ta pewność?! – zapytał ktoś z tłumu. Właśnie! – zawtórował ktoś inny.

To nie jedne z nich – powtórzył Chuderlawiec. Krew w nim czerwona, ciepła i ciężka. Do ziemi płynie. Nie błękitem rozchodzi się w powietrzu. To nie jest jeden z nich! Niewątpliwie pochodzi z drugiej strony. Ale to nie jest jeden z nich. Jak sami się przekonaliśmy, nie wszyscy mieszkańcy grodów z drugiej strony to Nergowie. O wszechmocy miej w swojej opiece biednego Petrulusa, który nic nie zawiniwszy stracił prawicę i wykrwawił się był na tym oto podwórcu. Miej go w swojej opiece – zawtórował tłumek dookoła.

Podnieście go! – powiedział Chuderlawiec. Polecenie zostało natychmiast wykonane.

Znów byłem wolny. Trzymałem się za nacięcie. Wygląda na to, że chcieli sprawdzić, czy nie jestem taki, jak moi niedawni znajomi. Ale zaraz – przypomniałem sobie. Przecież miałem dość głębokie cięcie w nodze. Dlaczego to im nie wystarczyło? Podciągnąłem niezdarnie nogawkę. Nic! Ani śladu jakiejkolwiek rany?

Może mi się zdawało?

Witaj chłopcze w grodzie Styr. Ja zwę się Jarlo – powiedział Gandalf. W tamtym domu znajdziesz opatrunek – wskazał na niewielką chatkę, po przeciwległej stronie placu. To powiedziawszy – najzwyklej w świecie odwrócił się i odszedł. Za jego przykładem poszli wszyscy zebrani na placu, którzy powrócili do swoich zaję lub do kręcenia się bez celu. Zostałem po środku placu sam. Tylko ja, pniak i siekiera.

Nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć – udałem się do domku wskazanego przez owego Jarlo. Zastanawiałem się, czy po prostu nie wezwać Policji, ale do cholery nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. Tu wszystko było jakieś – inne. Ponadto nie za bardzo miałem z czego zadzwonić, bo po telefonie, który miałem cały czas przy sobie – nie było śladu. Podobnie jak po mieczu, hełmie, sztylecie, pochwie, hełmie i cholera wie czym jeszcze. Bezczelnie mnie ograbili!

Przestąpiłem próg otwartych drzwi. Znalazłem się w czymś na kształt ni to sieni, ni to wiatrołapu. Odsłoniłem jeden z dwóch grubych koców zwisających z sufitu i wszedłem do głównej izby. Po środku – ku mojemu zdziwieniu – znajdowała się studnia. Wokół niej ustawiono niewysokie ławeczki, tworzące zamykający się wokół niej pierścień. W rogu znajdował się piec ze stołem i kilkoma krzesłami, a na ścianach pod ciężarem różnych słojów i słoików uginały się długie półki. W rogu izby, przy piecu siedziało kilka kobiet. Jedne młode, inne stare.

I ona…

Wszystkie – to znaczy cztery – zwróciły wzrok w moim kierunku. Od razu wychwyciłem błękit jej oczu. Tak jak ona wychwyciła… to co tam było w moich szaroburych ślepiach. W każdym razie wstała i podeszła do mnie.

No Niemiaszka – powiedziała. Niepotrzebnie naprawiłam Ci tą nogę. Nie chcieli uwierzyć, że nie jesteś Fenem i uparli się, żeby jeszcze raz Cię naciąć. Środki bezpieczeństwa. Rozumiesz.

Tak, to zdecydowanie ona. Ten głos poznałbym wszędzie.

Najadło się strachu Niemiaszysko co? – powiedziała na tyle głośno, aby pozostałe kobiety były w stanie usłyszeć. Wszystkie cztery wybuchły śmiechem.

To jakiś dom wariatów – pomyślałem. Dobra, będziesz udawał średnio rozgarniętego durnia i w wszystko będzie w porządku. Jak w u rzędzie przed okienkiem.

YYyyy… – zacząłem zgrabnie.

No i co tak nasz Niemiaszek udaje średnio rozgarniętego durnia? – zapytała. Daj tą rękę, bo jeszcze nam tu zemdlejesz, jak ten ostatni. Złapała mnie za rękaw i pociągnęła w stronę studni.

Chwila moment! – posiedziałem podniesionym głosem. Dziewczyna zatrzymała się (te ciemne włosy, te rzęsy, te usta). Jakim Fenem! Czy ja wyglądam jak jakiś bezoki mutant z wyrastającym ostrzem z tyłka?!

Niemiaszek, czy ty masz jakąś gorączkę? Mówię, że sprawdzaliśmy, czy nie jesteś aby Fenem! Oni wyglądają tak jak wy, tylko są znacznie silniejsi i krwawią błękitem ulatującym do nieba, kiedy zranieni.

Coooo!!? – zapytałem, a właściwie wykrzyczałem. Jeden z dwóch facetów, którzy mi towarzyszyli krwawił w ten sposób! Ale polowaliśmy na mutanta, który zabił (zabił?) mojego przyjaciela! Nie miał oczu, był cały poraniony, a zamiast dłoni posiadał jakieś lodowe ostrze, które było równie mocne jak stal! Poza tym gnił. A ten facet powiedział, że to jest właśnie Fen!

Nie – ucięła błękitnooka.

Nie?

Nie, to był Lasostrach.

Cooo??? Laso.. cooo????

Co i co? – powiedziała poirytowana.

Lasostrach. Jeden z naszych. Wojownik, który poświęcił się wyłapywaniu takich kreatur jak Feny własnie.

Zbaraniałem. Musiałem to jakoś przeprocesować.

Międzyczasie dziewczyna pokazała mi, jak mam trzymać przedramię, po czym drewnianą chochlą nabrała wody i polała nią nacięcie. Poczułem kojące ciepło, ulgę i … . Było tam coś jeszcze. Strach, który sprawił, że moje serce zaczęło bić szybciej. Rana, na moich oczach, zaczęła się zasklepiać. Skóra po przeciwległych stronach nacięcia wyciągała ku sobie powstające dynamicznie nowo tworzone strzępki, które chwytały się niczym miniaturowe rączki, po czym łączyły w jedność. Tym sposobem, po trzydziestu sekundach było po wszystkim.

Błękitnooka mocno klepnęła mnie po plecach. No i już Niemiaszka. Po wszystkim. Znowu całyś i z zdrowyś – jak mawiała moja matulka.

Co?! Jak?! Nosz kur….

Ale w sumie czy powinienem być zdziwiony? Bezokie istoty z lodowymi ostrzami, chodzący trup Feliksa, włochate pseudo-nosorożce, aż w końcu dziwna niby-średniowieczna osada w środku kawałka lasu, oddzielającego moje osiedle od sąsiadującej miejscowości, pełna Ostrogotów, zamieszkała przez Gandalfa i Alicję z krainy czarów.

Oparłem się o studnię i spojrzałem w swoje odbicie w płaskim lustrze wody.

Błękitnooka stanęła obok mnie.

Wszystko w porządku – zapytała?

Spojrzałem na jej odbicie. Jej piękne, gęste ciemne włosy zastąpiła łysina pokryta broczącymi ranami. Oczy, nos i uszy zniknęły. Szerokie nienaturalnie usta wypełniały rzadkie, ostre zęby – jak u rekina.

Zakręciło mi się w głowie. Zatoczyłem się, postąpiłem kilka kroków w tył i usiadłem na tyłku. Ból przeszył mnie od kości ogonowej aż do podstawy czaszki. Głowa opadła mi na ramiona. Odpłynąłem. W swoim niespokojnym, gorączkowym śnie widziałem Feliksa, patrzącego na mnie pustymi, lodowymi oczami. Krew ciekła mu po jego grubej, skórzanej kurcie, z widocznego otworu, jaki pozostawiło lodowe ostrze tego czegoś. Widziałem też inne, stalowe ostrze, zbliżające się do mojej ręki. Sławoj przyglądał mi się z uśmiechem po czym zapytał – i co się tak Niemiaszek dziora? Ostrze opadło ze świstem.

Świadomość odzyskiwałem powoli. Bolało mnie wszystko.

Wokół mnie rozpościerał się las. Patrzyłem nieprzytomnie na piękne konstelacje gwiazd rozpościerających się na nocnym niebie. Byłem całkowicie przemarznięty. Podniosłem lekko głowę. Leżałem na ziemi w miejscu, które zapamiętałem jako ostatnie, zanim pojawił się ten dziwny wiatr, wir, czy co to tam było. Pokrywała mnie lekka warstwa białego puchu.

Czy to mi się przyśniło?

Rozglądnąłem się wokół siebie.

Nie widziałem ani policjantów, ani dziwnego mutanta, ani w ogóle niczego. Z trudem podniosłem się z ziemi. Nie mając lepszego pomysłu, powlokłem się w stronę przeprawy. Musiałem dostać jakiś majaków. Nie mogłem leżeć tutaj zbyt długo, bo dawno już bym zwyczajnie zamarzł. Jednak ból w plecach był jak najbardziej prawdziwy i sugerował omdlenie raczej dłuższe, niż krótsze.

Nie no, przecież to nie dorzeczne. Tutaj nie ma żadnej kurwa osady i żadnych wojowników, magicznych studni z uzdrawiającą wodą, ani włochatych nosorożców. To tylko gry i zabawy mojej wyobraźni. To nie mogło być prawdziwe.

Doszedłem do zapory. Wdrapałem się na mostek i przeszedłem przez zamarzniętą rzeczkę. Równie dobrze mógłbym przejść po niej, ale to wymagałoby zejścia do rowu. Zeskoczyłem z drugiej strony. Poczułem się jakoś dziwnie. Przeszedłem parę kroków, spojrzałem przed siebie i ponownie mnie obezwładnił.

Strach.

Żołądek ścisnął mi się niemiłosiernie. W jednej sekundzie pojąłem dwie rzeczy. Po pierwsze zrozumiałem, czego przy sobie nie mam. Po drugie, co widzę przed sobą. To pierwsze, to kolczuga, którą żeby ściągnąć trzeba się namęczyć przynajmniej z dwadzieścia minut, a miałem na sobie jeszcze kaftan. Ta druga, to samochód, którym przyjechałem z dwoma niby-policjantami, nie wyłączając tego, który usiłował mnie rozpłatać swoją maczetą. Powoli i możliwie cicho zacząłem obchodzić samochód.

P p p p p o o o o m m m….. – słabym i charczącym głosem powiedziała postać, leżąca za pojazdem. Kiedy obszedłem go z drugiej strony, zobaczyłem na ziemi leżącego Arego. Na głowie miał potrzaskany kask. Ręce coś powyginało mu w nienaturalnej, odrażającej pozycji. Cały pokryty był w błękitnej mazi, która miejscami ulatywała w powietrze. Charczał, pluł, bełkotał i… umierał.

Osz kur…! On umiera!

Jak Ci pomóc zapytałem? Co mam robić?

Poommóż….

Nie wiem jak! – powiedziałem w desperacji.

Glina westchnął jeszcze i zamknął oczy. Z jego ust i nosa przestała wybywać się para. Umarł. Lekarz co prawda był ze mnie żaden, ale wszystko na to wskazywało. Jak ja to wszystko wytłumaczę – pomyślałem.

Nosz kur…., jak ja to wytłumaczę? – tym razem powiedziałem pod nosem.

Co wytłumaczysz? – usłyszałem głos za plecami.

Rzuciłem się jak poparzony. Pół obrotem przekręciłem się na drugą stronę, padłem plecami na ziemię i zacząłem desperacko czołgać się tyłem. Serce waliło mi jak młot kowalki.

Co tym razem? Fen? Lasostrach?

Nie.

Zatrzymałem się i spojrzałem prosto w lodowe oczy… Feliksa.

Strach.

Serwus kolego. Wstawaj z tej ziemi do Ci dupsko przemarznie. Idziemy do domu, bo zimno jak sam skurwysyn – powiedział Feliks.

Feliks! Tobie nic nie jest? – zapytałem zaskoczony.

A co ma mi niby być?

Feliks postąpił kilka kroków przed siebie.

Błąkasz się sam po tym lesie. Wydzierasz się. Twoja matka powoli zaczyna się o Ciebie martwić. Nie żeby bardzo się zmartwiła, jak w końcu tutaj zamarzniesz, ale przyzwyczaiła się do Ciebie. Podobnie jak ja do mojego psa. Poważnie stary, co wychodzimy do tego lasu, to ty świrujesz. Nabawiłeś się strachu przed nocą, czy co?

To powiedziawszy, Feliks roześmiał się.

Ale ten koleś! – wskazałem palcem za Feliksa.

Jaki koleś? Feliks odwrócił się, żeby spojrzeć.

Za jego plecami nie było niczego.

Nie no, ja zaraz oszaleję! Kurwa, tam przed chwilą stał samochód, koło którego leżały zwłoki!

Jedyne zwłoki w okolicy – stwierdził Feliks – to twój obmarzły mózg. Wstawał i idziemy.

Posłusznie wstałem i ruszyłem za Feliksem w stronę zabudowań.

Feliks jak zwykle wyciągnął fajkę i odpalił ją od poprzedniego niedopałka.

Ja rozglądałem się tymczasem niepewnie dookoła.

Jak zwykle najpierw poszliśmy do domu Feliksa.

To co – serwus kolego! – powiedział i podał mi rękę.

No… na razie. Do jutra?

Pewnie. Co niby będziemy robić innego w niedzielę, jak tylko szlajać się bez sensu po okolicy.

Ruszyłem wzdłuż osiedla do domu. Z okien świeciły się światła. Lampy klatek schodowych nieznacznie rozświetlały chodnik. Nic z tego nie rozumiałem. Ale Feliks się odnalazł i to się liczyło. Może cała akcja z policjantami to mój wymysł wyobraźni. Może to ja świruję? Nie mogło być żadnych gliniarzy, krwi ani w ogóle niczego.

Zadecydowałem. Tak właśnie było. Cała reszta to bzdury.

Kiedy włożyłem klucz do zamka od drzwi wejściowych od mojego domu, ponownie mnie zmroziło i poczułem znajomy już skurcz żołądka.

„Co niby będziemy robić innego w niedzielę?” Przecież powinien być piątek!

Przekroczyłem próg domu. Ze środka dobiegły mnie liczne podniesione głosy. Czyżby jakaś impreza?

Wszedłem do salonu. Kłębiło się w nim sporo ludzi, w tym część umundurowana. Policja. Czyli jednak mi się nie upiecze. Matka ze łzami w oczach siedziała w fotelu. Za rękę trzymała ją moja najstarsza siostra. Ojca nie widziałem nigdzie.

Nie wiedząc co powiedzieć, wykrztusiłem po prostu – Dobry Wieczór!

Wszyscy zamilkli i spojrzeli prosto w moją stronę. Poczułem się dość dziwnie.

Mata ze szlochem rzuciła się w moją stronę i przytuliła mnie mocno chlipiąc. Po chwili dołączyła do niej moja starsza siostra, a następnie młodsza, która słysząc zgiełk w salonie, zbiegła po schodach z pierwszego piętra.

Gdzie byłeś! Wykrzyczała starsza siostra! Wszyscy się o Ciebie martwili! Co ty sobie kurwa wyobrażasz!

O co Ci chodzi! – zapytałem, wyplątując się z ramion matki. Przecież wyszedłem tylko na chwilę. Poczułem wzbierającą we mnie złość. Przecież nie było mnie tylko chwilę (albo w najgorszym wypadku – dzień).

Nagle koło nas znalazł się obcy człowiek, w idealnym czarnym garniturze.

Drogie Panie, wiem, że to trudne, ale proszę się od niego na chwilę odsunąć. Musi być w szoku.

Jakim szoku. Nic mi nie jest – zaprotestowałem.

Tak!? Powiedziała młodsza siostra. A widziałeś, jak ty w ogóle wyglądasz.

Co jak wyglądam? – to powiedziawszy odwróciłem się do tyłu, ponieważ wiedziałem, że za moimi plecami wisiało spore lustro.

Odskoczyłem momentalnie! Zamiast lustra stał tam jakiś obszarpany, zarośnięty menel! Nie! Zaraz! To moje odbicie! zaryczał głos w mojej głowie.

Mój zarost sugerował co najmniej miesięczną absencję maszynki. Lewe oko miałem podbite. Całą twarz pokrywały mi zadrapania. Byłem niesamowicie brudny, a do kurtki, którą miałem na sobie, poprzyczepiały się jakieś połamane gałązki, błoto i inny niezidentyfikowany syf. Lewa dłoń wyglądała na odmrożoną. To samo uszy, nos, usta. Ubranie miałem całkowicie podarte i zabrudzone. Lewy rękaw kurtki prawie całkowicie odpadł. Spodnie ledwie trzymały się na biodrach. A buty… w zasadzie byłem bosy.

Nagle poczułem palący ból.

Wrzasnąłem i opadłem na ziemię. Ktoś mnie przytrzymał i dopilnował, żebym nie upadł jak długi. Stary, co Ci jest! Hej!!? – powiedział Feliks.

Ostatnim przebłyskiem świadomości, zobaczyłem jeszcze gasnący, lodowy odblask w jego oczach.

Potem…

Potem, nie wiem już, co się działo.

Koniec Części III

Koniec

Komentarze

Będzie dalszy ciąg?

Przynoszę radość :)

:-) Obawiam się, że tak. Autor nie ujawnia się, tylko wrzuca i wrzuca, ciągle z tym samym fundamentalnym błędem…

Witam, ciągu dalszego nie będzie. Miałem kilka pomysłów na kontynuajcę, ale po głębszym zastanowieniu uznałem je wszystkie za kuriozalne. Pracuję nad innym tekstem, tym razem poprzedzonym większym researchem. Zakończenie jest jakie jest, ale z drugiej strony, cytując moją żonę: "Co się przejmujesz. King zakończył jedno opowiadanie głową kota wystającą gościowi z brzucha" :) Opowiadanie zostało podzielone na trzy części, ponieważ uznałem, że na raz może okazać się zbyt długie. Jest to moja pierwsza praca, dlatego przyznaję, że brakuje tutaj warsztatu, w tym w zakresie konstrukcji dialogów. Dlatego też te same błędy ciągną się przez wszystkie trzy części.

W takim razie powodzenia :)

Przynoszę radość :)

" Zakończenie jest jakie jest, ale z drugiej strony, cytując moją żonę: "Co się przejmujesz. King zakończył jedno opowiadanie głową kota wystającą gościowi z brzucha" :) "

Pozazdrościć "połowicy". Z taką krytyką to ty daleko nie zajdziesz.

Olchenie, czy nie przyszło Ci do głowy, by zajrzeć do pierwszej lepszej książki i zobaczyć ja tam ma się sprawa z dialogami? Jeśli nie zniechęciłeś się i w przyszłości masz zamiar uraczyć nas kolejnym opowiadaniem, podpowiadam: Nie idź na ilość! Postaw na jakość! ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka