- Opowiadanie: Marianna - Wezwanie

Wezwanie

EDYTUJ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wezwanie

 

(Dla wszystkich, którzy podczas lektury "Spisku" nie uciekli z krzykiem :) )

 

Jestem waszym więźniem, tak? ‒ spytałam od niechcenia, nie zamierzając zdradzić, z jaką niecierpliwością czekałam na odpowiedź.

‒ Nie. ‒ Briand uśmiechnęła się z wyższością. ‒ Firma nie dorobiła się jeszcze wewnętrznego systemu penitencjarnego.

Po raz pierwszy od dawna, ktoś inny siedział w fotelu dowódcy, a ja zajmowałam miejsce po gorszej, mniej ważnej stronie biurka. Nie czułam się komfortowo, ale postanowiłam nie dać tego po sobie poznać. Nie uważałam profesor Briand za osobę godną szacunku; głęboko pogardzałam ludźmi sprzedającymi się chciwym, bezwzględnym koncernom, a na wspomnienie sposobów, jakimi dawno temu firma usiłowała skłonić mnie do współpracy, wciąż odczuwałam niesmak.

‒ Więc… zakładniczką? ‒ Nie ustępowałam, choć zachowanie obojętnego tonu przychodziło mi z coraz większym trudem.

Tym razem kobieta zawahała się przez moment, zanim odparła:

‒ To też zbyt mocne słowo. Przyjmijmy, że gościem.

Właśnie zakończyliśmy kwarantannę i z ulgą wyrwałam się ze strzeżonej przez miejscowego lekarza celi, tylko po to, by zauważyć, że każdy mój krok jest uważnie śledzony, a wszystkie posunięcia skrupulatnie monitorowane.

‒ Interesujące. ‒ Przekrzywiłam głowę, przyglądając się Briand uważnie. ‒ Gościom zwykle pozostawia się swobodę decydowania o własnym losie. Jeśli zechcę wrócić na "Jiuquan", pozwolisz na to?

‒ To nie byłoby najrozsądniejsze posunięcie ‒ odparła wymijająco. ‒ Zdaje się, że mieliście bunt na pokładzie?

‒ Nie wierzę, że chodzi tylko o moje bezpieczeństwo ‒ zauważyłam cierpko.

Uczona wzruszyła lekko ramionami; w jej wykonaniu ten oszczędny gest przypominał raczej starannie kontrolowany, nerwowy tik.

‒ Bynajmniej ‒ wyznała szczerze. ‒ Wytyczne firmy. Mamy utrzymywać naszą obecność tutaj w tajemnicy, tak długo, jak to możliwe. Za dużo już widziałaś.

Powstrzymałam się od pełnego rezygnacji kiwnięcia głową. Zdawałam sobie sprawę, jak ważna jest ochrona własnych interesów dla biotechnologicznego giganta; przekonałam się już, do czego może się dla osiągnięcia bliżej nieokreślonych celów posunąć. Tylko takiego potentata stać było na samodzielne wysłanie misji badawczej poza Układ Słoneczny, jeszcze zanim wyruszą mieszane wojskowo‒naukowe wyprawy poszczególnych mocarstw. Jednego tylko nie rozumiałam.

‒ Do czego jestem wam tu potrzebna? ‒ spytałam.

‒ Do niczego ‒ odpowiedziała natychmiast Briand. ‒ Twoja obecność tutaj, to kaprys doktora Rinnera. Radzę pogodzić się z losem i nie sprawiać kłopotów. I tak miałaś sporo szczęścia, Liu. Buntownicy nie traktowaliby cię tak uprzejmie, jak my.

‒ Nie nazwałabym tego szczęściem ‒ orzekłam zimno.

Uczona jednym ruchem ręki włączyła dzielące nas wirtualne biurko i wstała, na znak, że chce zakończyć rozmowę.

‒ Nazywaj to, jak ci się podoba ‒ powiedziała i powtórzyła jeszcze dobitniej: ‒ Nie radzę sprawiać problemów.

Dyplomatycznie powstrzymałam się od odpowiedzi; nie zwykłam słuchać dobrych rad.

 

***

 

Co dziś w menu?

Kpiarska uwaga Madeja, rzucona od drzwi, sprawiła, że mimo woli niechętnie podniosłam wzrok. Od dłuższego czasu siedziałam samotnie, z braku lepszego zajęcia pijąc jedną za drugą, syntetyczną kawę. Obrzydliwa lura miała jedną zaletę: zapychała pusty żołądek, bo z trudem przychodziło mi zmusić się do jedzenia tutejszych, produkowanych przez zmodyfikowane genetycznie glony specjałów. Często ostatnio bywałam w mesie; zdawała mi się przytulniejsza i bardziej kameralna niż reszta bazy. Przez lata spędzone na statkach kosmicznych przywykłam do ciasnoty i tutejszy nadmiar przestrzeni po prostu mnie przytłaczał. Projektant przemyślnym sposobem upchniętej w jaskini, tajnej placówki przeznaczył lwią część dostępnej powierzchni na komory badawcze i wszelkiej maści laboratoria, ale i korytarze, jak na mój gust, były nieprzyzwoicie przestronne. Zapewniały nieograniczone wprost pole manewru dla latającego za mną krok w krok, automatycznego "anioła stróża".

‒ Nie wiem. ‒ Ostentacyjnie wysypałam brązowy proszek z przezroczystego pucharka na blat. ‒ Tu każde żarcie wygląda jak liofilizowany trup.

‒ Pierwsze przykazanie kosmiczne: nie marnuj jedzenia ‒ wyrecytował Madej i dostawił krzesło z innego stolika, najwyraźniej zamierzając usiąść tuż obok mnie.

Odsunęłam się odruchowo; od czasu kwarantanny unikałam tego wstrętnego człowieka jak ognia. Tym razem znalazł się zdecydowanie za blisko, tak jak wtedy, gdy prawie rozwalił mi czaszkę. Towarzysząca mężczyźnie latająca kamera zawisła nad stołem, wlepiając we mnie spojrzenie bystrego, lśniącego oka.

‒ Możesz zjeść moją porcję. ‒ Bokiem dłoni przesunęłam rozsypany proszek odżywczy w stronę pilota i dodałam uszczypliwie, wskazując ruchem głowy na "anioła stróża": ‒ Ciekawe, że wciąż cię pilnują. Za słabo się starasz.

‒ Właśnie. ‒ Madej spochmurniał, dotknięty ukrytą w moich słowach pogardą. Niespodziewanie schwycił puste naczynie i cisnąwszy nim w bezczelnie obserwującą nas kamerę, zawołał: ‒ Paranoicy!

Pocisk nie sięgnął celu. "Anioł" umknął przed trafieniem za pomocą zręcznego uniku, ale zamieszanie zwróciło uwagę mojego stróża i druga kamera, wychynąwszy gdzieś z kąta, dołączyła do pierwszej. Przez moment przyglądały się nam bacznie obie, zastygając w milczącym bezruchu. Powoli opuściłam głowę ‒ od patrzenia w górę rozbolał mnie kark i zaczęło ćmić uderzone niegdyś miejsce tuż nad nim.

Madej pierwszy przerwał ciszę.

‒ Tak naprawdę, to właściwie niczym się firmie nie przysłużyłem ‒ wyznał melancholijnie, od niechcenia rozgarniając palcem brązowy proszek i, niby bezwiednie, rysując na blacie nieduży kwadrat. ‒ Przyłączyłem się do Rinnera niedługo przed odlotem. To takie dziwne, że chciałem się wyrwać z ogarniętego buntem statku? Zadziałał instynkt samozachowawczy, Liu.

‒ Za to mnie przysłużyłeś się aż nadto. ‒ Skrzywiłam się i przekornie starłam wyrysowaną przez mężczyznę figurę geometryczną. ‒ Nie podziękowałam ci jeszcze za koszmarne bóle głowy, które miewam od tamtego czasu. Nie pozwalają mi o tobie zapomnieć.

‒ Daj spokój, wypadek przy pracy ‒ mruknął, obracając się nieznacznie krzesło i obejmując lewym ramieniem moją talię.

Palce pilota zaczęły bezceremonialnie błąkać się w miejscu, w którym kończą się plecy i zaczynają biodra. Obróciłam lekko głowę, obdarzając mężczyznę wściekłym spojrzeniem; niezrażony Madej mrugnął znacząco i zacisnął palce na mojej dłoni. Czym prędzej wyrwałam rękę z uścisku i nieznacznie obróciłam krzesło.

‒ Dupek! ‒ Zamachnąwszy się tak mocno, jak tylko mogłam w tej sytuacji, ugodziłam łokciem twarz Henry'ego; zaskoczony silnym ciosem mężczyzna stracił równowagę, spadł z krzesła i wylądował na podłodze, rozcierając rozbity nos.

‒ Suka ‒ wybełkotał ze złością.

Obie kamery znowu ocknęły się z letargu. Drgnęły prawie jednocześnie, a stróż pilota podążył w ślad za swym podopiecznym. Lewitując tuż przy podłodze, automat beznamiętne rejestrował, jak oszołomiony mężczyzna niezgrabnie próbuje się podnieść. Drugi "anioł" podfrunął do mnie, zastygając tuż obok głowy, jakby zamierzał zajrzeć do środka czaszki w poszukiwaniu czających się tam, ukrytych wyjaśnień. Zsunęłam się z krzesła, masując bolący łokieć.

‒ Teraz jesteśmy kwita ‒ odparłam drwiąco. ‒ Miłego dnia, Madej.

Opuściłam mesę w doskonałym nastroju, nonszalancko ukrywając dłonie w kieszeniach; milcząca kamera natychmiast pofrunęła moim tropem.

 

***

 

Czekałam cierpliwie. Oparta plecami o logo znienawidzonej firmy, z nieodłącznym "aniołem" u boku, z braku lepszej rozrywki, wystukiwałam stopą zgiętej w kolanie nogi rytm jakiegoś wojskowego marsza na ścianie. Uśmiechnęłam się do siebie; zupełnie nieświadomie odtwarzałam właśnie sytuację sprzed lat. Kiedyś już czekałam w taki sam sposób; dawno to było, zapewne jeszcze w liceum, na Ziemi. Ktoś inny, jakiś durny młokos, którego imię zatarły lata świetlne i czas, miał pojawić się w innych drzwiach, na które, jak na te dzisiaj, co chwilę zerkałam kątem oka. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oto cofnęłam się w czasie i że znów czeka mnie bliżej nieokreślony egzamin, na którym, czułam to wyraźnie, sporo zależało ode mnie, ale jeszcze więcej od szczęścia.

Drzwi sekcji naukowej otwarły się wreszcie, wypluwając kilku rozentuzjazmowanych uczonych; Rinner dostrzegł mnie od razu. Nie ruszyłam się z miejsca; obiecałam sobie dawno temu na Ziemi, że drugi raz nie popełnię tego samego błędu. Tym razem zachowałam się tak powściągliwie, jak przystoi oficerowi floty kosmicznej, pozwalając, by to Jorge podszedł do mnie, porzucając bez żalu pogrążonych w rozmowie, nowych kolegów.

Naukowiec bąknął pod nosem coś na powitanie, nie kryjąc radości. Nie udzielił mi się pogodny nastrój astrobiologa, wyszczerzyłam jednak zęby w uprzejmym grymasie, mając nadzieję, że i ta sztuczna mina zda się stęsknionemu mężczyźnie wyczekiwaną oznaką prawdziwego szczęścia. Kaprys Rinnera, przypomniałam sobie nagle określenie Briand i aż do bólu zacisnęłam pięści. Rozluźniłam je szybko; na szczęście uwadze astrobiologa umknął ów niepotrzebny gest.

‒ Dawno nie rozmawialiśmy ‒ wyjaśniłam, wzruszeniem ramion odpowiadając jednocześnie na zdawkowe "Co słychać?". ‒ Poza tym… Brakuje mi, wiesz, czego.

Pokiwał głową skwapliwie.

‒ Wiedziałem, że dasz mi drugą szansę ‒ odrzekł z ulgą, świadczącą, że zdołał stracić już na to nadzieję ‒ że pozwolisz się wytłumaczyć. Pewnie nie zdołam cię przekonać, ale przynajmniej wysłuchaj, co mam do powiedzenia…

‒ Wysłucham. ‒ Oderwałam plecy od ściany i stanęłam naprzeciw mężczyzny, kładąc astrobiologowi dłonie na ramionach. ‒ Ostatecznie, uratowałeś mi życie, a zresztą nudzi mnie gadanie do durnego robota. ‒ Nieznacznym ruchem głowy wskazałam na czatującą na każdy gest kamerę, uśmiechając się tajemniczo. ‒ Będziemy mieli przyzwoitkę, Jorge, nie przeszkadza ci to?

‒ Postaram się załatwić, żeby dziś wieczorem została za drzwiami ‒ obiecał z przejęciem, obejmując mnie lekko.

Sięgnęłam po dłoń naukowca, błądzącą po moich plecach, po czym wzięłam zadowolonego Rinnera pod rękę, szepcząc mężczyźnie do ucha:

‒ Zobaczmy, na co zamieniłeś kwaterę dowodzącej "Jiuquan"…

 

***

 

Siadaj, Liu ‒ powiedziała, wodząc palcem po wyświetlonym w powietrzu ekranie. Zajęłam miejsce z ociąganiem; wciąż nie zdążyłam przywyknąć do tego, że to nie ja rozkazywałam, ani do tego, że wzywano mnie na rozmowę jak pierwszego lepszego technika.

Briand nie patrzyła w moją stronę, zafrapowana odczytywanymi z monitora wiadomościami, ale z jej zmartwionej miny odgadłam, że musiało zdarzyć się coś niepokojącego. Rozsiadłam się w fotelu wygodnie i dla zabicia czasu, zaczęłam z uwagą przyglądać się panoramie Morza Spokoju na ścianie. Nie udzieliła mi się śmiertelna powaga uczonej; właściwie, kłopoty kobiety wprawiły mnie w niezły humor i nie zamierzałam tego ukrywać. Wreszcie Briand podniosła wzrok znad ekranu.

‒ Dziwisz się, że ściągnęłam cię tutaj? ‒ spytała, zaintrygowana drwiącym wyrazem mej twarzy. ‒ Nie byłoby to konieczne, ale odebraliśmy wiadomość i mamy problem z jej… interpretacją. Myślę, że zdołasz pomóc.

‒ Z "Jiuquan"? ‒ zainteresowałam się od razu, a dobre samopoczucie ulotniło się natychmiast.

‒ Nie. ‒ Pokręciła głową i wyjaśniła z zakłopotaniem: ‒ Z waszego habitatu.

Zaskoczona, uniosłam wysoko brwi i pochyliłam się do przodu, chcąc usłyszeć wyraźniej.

‒ Skąd? ‒ spytałam z niedowierzaniem.

Briand niespokojnie poruszyła się w fotelu; konieczność powtórzenia informacji wprawiła kobietę w zażenowanie, z chęcią pominęła więc precyzyjną odpowiedź.

‒ Wiem, że to nieprawdopodobne. Istnieje oczywiście możliwość, że sygnał ten nadaje automat, tyle, że przez dłuższy czas milczał. To zastanawiające, że uaktywnił się akurat teraz. Zresztą, natura i treść sygnału ‒ westchnęła frasobliwie ‒ wyklucza raczej komputer.

Poczułam, jak powoli, od czubka głowy w dół ciała, spływa mi po skórze fala chłodu.

‒ Chcę posłuchać ‒ powiedziałam.

Kobieta wskazała palcem odpowiednią ikonę i pomiędzy szum podtrzymujących życie urządzeń wdarły się ostre, krótkie dźwięki nadawanego z oddali sygnału. Ciąg impulsów nie zdążył jeszcze przebrzmieć, a już stanęły mi dęba wszystkie włosy na czaszce.

‒ Ktoś, z niewiadomych przyczyn, używa dawno zarzuconego, tak zwanego alfabetu Morse'a ‒ oświadczyła Briand, gdy zapadła cisza.

‒ Jeszcze raz ‒ zażądałam, a uczona z wyraźną niechęcią znów odtworzyła nagranie.

Wysłuchawszy go, spojrzałam na zmieszaną uczoną szeroko otwartymi oczami.

‒ Ktoś przeżył ‒ szepnęłam i dodałam głośniej: ‒ Jeszcze raz. Muszę usłyszeć podpis!

‒ Nie! ‒ oburzyła się, wstając gwałtownie.

Słuchanie tajemniczej prośby o pomoc najwyraźniej sprawiało kobiecie przykrość. Nerwowo dotykając ekranu, wydała kilka komend i na wyświetlaczu tuż przede mną pojawił się graficzny zapis sygnału.

‒ Proszę ‒ powiedziała.

Zatopiłam wzrok w przerywanym pustymi miejscami ciągu kropek, dla ułatwienia wodząc palcem tuż przed monitorem, jak sylabizujące dziecko. Briand, obrócona plecami, wpatrywała się w zdobiącą ścianę gabinetu panoramę Księżyca.

‒ Wezwałaś mnie, bo wiesz, kto to nadał ‒ wyjąkałam, głośno przełknąwszy ślinę.

‒ Wiesz równie dobrze, a może nawet lepiej niż ja, że to niemożliwe ‒ odparła. ‒ Musieli nadać to wcześniej, a to, że automat uaktywnił się akurat teraz, musi być przypadkiem.

Powoli wstałam i podeszłam do zdjęcia Morza Spokoju.

‒ Tego nie nadał automat ‒ wycedziłam. ‒ "Potrzebujemy pomocy, dwóch rannych, tracimy system podtrzymania, habitat uszkodzony, niezbędna natychmiastowa ewakuacja". To miałby zmyślić komputer? Odpowiedzieliście na wezwanie?

‒ Nie wolno nam się ujawniać! ‒ wybuchła, odwracając się. ‒ Firma…

Przerwałam jej od razu.

‒ Mam gdzieś twoją głupią firmę! ‒ wykrzyczałam Briand prosto w twarz. ‒ Wiesz, kto podpisał się pod tą wiadomością? Mój mąż, uznany za zaginionego! Może udało się mu uwolnić z zatopionego promu i wrócić do habitatu? Muszę się dowiedzieć!

‒ A ja mam ci pomóc? ‒ Skrzywiła się z politowaniem. ‒ Firma nie pozwoli. Zresztą, ta wiadomość jest przeznaczona dla "Jiuquan", nie dla nas!

Pokiwałam głową; milcząc przez chwilę, zbierałam siły. Czułam, że Briand chciałaby zerwać nałożone przez pracodawcę pęta, szukała tylko dobrego pretekstu. Niejasne motywy uczonej w tym momencie nie interesowały mnie ani trochę.

‒ "Jiuquan" nie odpowie i dobrze o tym wiesz ‒ zaczęłam cicho, odwracając twarz. ‒ Niedawno odebraliście sygnał ze statku, tylko nie raczyłaś mi o tym powiedzieć. Wysłali ostrzeżenie, prawda? Wiadomość o skażeniu. Potem nie odezwali się już więcej. Nie polecą na Kur, bo sami walczą o życie. Robota firmy, sama powiedz!

Zszokowana Briand mocno wbiła palce w mój rękaw.

‒ Skąd o tym… ‒ zaczęła, tarmosząc mnie za ramię, ale po chwili cofnęła dłoń. ‒ Nie na darmo odnowiłaś znajomość z Rinnerem ‒ zauważyła gorzko. ‒ Ale ‒ dodała pośpiesznie ‒ nie ponoszę odpowiedzialności ani za sytuację na "Jiuquan", ani za los ludzi z habitatu.

‒ Nie pora na teraz na śledztwo. ‒ Nieświadomie kopiowałam sposób przemawiania pierwszego oficera Wanga, zauważając jednocześnie, że Briand po raz pierwszy nie zasłoniła się bezdusznym pracodawcą. ‒ Tam umierają ludzie! Człowieczeństwo chyba dalej was obowiązuje, czy firma nie życzy sobie również i tego?

Uczona zamilkła na moment; wydało mi się nawet, że, skonsternowana, wstrzymała oddech. Wzbudzanie poczucia winy to przydatna taktyka, przemknęło mi przez głowę.

‒ Dla okrętu nie mogę zrobić nic ‒ wyznała w końcu Briand ze słabo skrywanym żalem ‒ ale dla twojego męża… Zwołam naradę.

Na coś jednak przydały się moje wojny z Wangiem, pomyślałam z ulgą.

 

***

 

Ten rozbłysk był silniejszy niż wszystkie, których doświadczyłam na Kur. Zanikająca powoli poświata wysokoenergetycznej erupcji wciąż wydobywała z mroku stępione granie Masywu Ninhursag. Pomarańczowa łuna mamiła wzrok, każąc umysłowi wierzyć, że gdzieś za wzgórzami dogorywa właśnie trawiąca Wyżynę Enlil, potężna pożoga. Jeszcze gęstsze niż zazwyczaj chmury kłębiły się złowróżbnie, opadając coraz niżej; nawet ich brudne, zamglone rysy nieodparcie kojarzyły się z dymami olbrzymiego pożaru. Przyglądałam im się w milczeniu, z braku lepszego zajęcia. W miarę jak hiperkopter zbliżał się do wybranego wcześniej celu, oddelegowanym do tego zadania, firmowemu pilotowi i asystentowi profesor Briand coraz częściej zdarzało się wymieniać krytyczne, pełne obaw uwagi. Żadnej jednak nie kierowali do mnie, jakby moja obecność na pokładzie stanowiła jakiś rodzaj tabu. Rozumiałam to dobrze, honorowo powstrzymując się od udziału w rozmowie; wiedziałam, że żaden z mężczyzn nie zgłosił się na wyprawę na ochotnika.

Wylądowaliśmy w łagodnie rozdzielającej niezbyt strome wzgórza przełęczy. Pierwsza rozpięłam pasy i z ulgą wyswobodziłam ciało z objęć ciasnego fotela. Asystent opuszczał swoje miejsce z wyraźnym ociąganiem, jakby wciąż się łudził, że z bazy w ostatniej chwili padnie rozkaz przerwanie akcji i natychmiastowego powrotu.

‒ Powodzenia ‒ rzucił pilot raczej do kolegi niż do mnie, gdy opuszczaliśmy pokład, wkraczając do śluzy, by założyć plecaki planetarne.

Czekała nas wyczerpująca wędrówka w dół masywu. Miejsce lądowania, starannie wybrane nie tyle z uwagi na dość płaskie ukształtowanie terenu, co ze względu na bezpieczną odległość od zalanych uprzednio przez masywną powódź okolic, oddalone było od habitatu o blisko godzinę marszu. To ja szłam przodem, nadając tempo, a mężczyzna w milczeniu podążał z mną krok w krok. Stosując się do rozkazu zachowywania absolutnej ciszy w eterze, nie kontaktował się nawet z pilotem, często jednak zerkał na wyświetloną na wewnętrznej stronie osłony hełmu mapę. Nawet marszrutę mieliśmy wytyczoną wcześniej przez kierownictwo bazy i zapewne każde odstępstwo od wytyczonego szlaku wzbudziłoby w podziemnym kompleksie alarm. Dobrze chociaż, że na czas misji, Briand zrezygnowała z powierzenia mnie opiece "anioła", zapewne uznając, że dwóch żywych strażników wystarczy.

Ciemne, chropowate, gdzieniegdzie pokryte tylko resztkami brudnego lodu, zbocza skarlałych, ścieranych powoli z powierzchni planety wzgórz zaprowadziły nas aż na skraj masywu. Na widok habitatu serce zabiło mi mocniej, a mój towarzysz westchnął lekko, z rezygnacją, żałując zapewne, że osiągnęliśmy punkt, z którego zawrócić nie wolno.

‒ Stój ‒ powiedział po chwili. Na wyświetlonej przed oczami mapie, zamigotała na czerwono cienka, jaskrawa, nierówna linia. ‒ To granica wysięku ‒ oznajmił. ‒ Trzeba najpierw określić stopień twardości podłoża, zapomniałaś?

Zatrzymałam się, ale tylko na moment. Nie bacząc na oślepiające komunikaty generowane przez hełm, postawiłam stopę na powierzchni za czerwoną granicą. Zrazu ostrożnie dotykając podeszwą buta podłoża, potem już odważniej, wstrzymując jednak z przejęciem oddech, wkroczyłam na niebezpieczny teren, który sama tak niedawno obejmowałam surowym zakazem wstępu.

‒ W porządku ‒ powiedziałam do oszołomionego moim wybrykiem naukowca. ‒ Ale jeśli się boisz, zostań. Pójdę sama.

‒ Nie ma mowy ‒ obruszył się.

Gdyby pozwalał na to kombinezon, chętnie wzruszyłabym ramionami. Zapewne surowo przykazano mężczyźnie nie zostawiać mnie samej, bynajmniej nie z nadmiaru troski.

Bez słowa ruszyłam przed siebie. Jak długo to było możliwe, trzymałam się wytyczonej przez zastygłe rozlewisko, poszarpanej linii brzegowej, zmuszając towarzysza do podążania za mną. Zapewne przeklinał mnie w duchu; prawie słyszałam miotane pod nosem bezgłośnie obelgi.

Zrazu tylko jaśniejsza od otoczenia, niewyraźna, rozświetlana lekko poświatą odległego rozbłysku, plama habitatu stopniowo rosła w oczach. Skrzywiona, sprawiająca wrażenie przechylonej, bryła przesłoniła wreszcie horyzont. Dotarliśmy do miejsca, w którym koniecznym stało się opuszczenie względnie bezpiecznej granicy dawnego wysięku. Odetchnęłam głęboko i bez zastanowienia wkroczyłam na powierzchnię zakrzepłego trzęsawiska; kilka niepewnych z początku, potem coraz śmielszych kroków rozwiało obawy co do dalszej wędrówki. Tylko stężała na ścianach habitatu, lekko szklista, spiętrzona szczególnie u wrót budynku breja, przypomniała, z jak wielkim zagrożeniem mieliśmy do czynienia. Właz głównej śluzy, prawie do trzech czwartych wysokości zablokowany twardą, skamieniałą masą, nie nadawał się do użytku. Nie zaskoczył mnie ten widok, zapoznałam się przecież z nagraniami wysłanych na rekonesans sond; bez zastanowienia skierowałam się ku miejscu, określonemu jeszcze w bazie, jako najdogodniejsze na wykonanie laserowego cięcia.

‒ To tu ‒ powiedziałam, zatrzymując się przy ścianie, gdy naukowiec dołączył do mnie z ociąganiem.

‒ Nie uważam, by było warto ‒ orzekł ponuro, obrzucając niechętnym spojrzeniem poszarzałe już i pokryte brudnym szronem kompozytowe mury habitatu.

‒ Nie interesuje mnie, co uważasz ‒ odburknęłam, odwracając się do mężczyzny bokiem, tak, by łatwiej mógł odpiąć przymocowany do mojego plecaka futerał z narzędziami. ‒ Bierz się do roboty, albo ja to zrobię!

‒ Ciekawe jak. Masz za krótkie ręce ‒ zadrwił, mocując się z zapięciami.

Nie odpowiedziałam; męczyłam się całą drogę z tym ciężarem tylko dlatego, że sama nie dosięgłabym umieszczonego z tyłu kombinezonu emitera. Ktoś obawiał się najwidoczniej, że mogłabym zrobić z tego pospolitego narzędzia jakiś niespodziewany użytek.

‒ Odsuń się. ‒ Usłyszałam po chwili.

Naukowiec opuścił osłonę świetlną, choć tylko nieznaczne iskrzenie znaczyło drogę głowicy lasera i zaskakująco wprawnie rozcinał zmrożoną ścianę. Równa, ledwo dostrzegalna w świetle skroniowych reflektorów, cienka linia znaczyła szlak przebyty przez narzędzie, przypominając mi nieudaną akcję ratunkową, podczas której dysze silników cięły rozpalonymi jęzorami odrzutowych gazów powierzchnię wyżyny. Zastyganie stanowić musiało mechanizm obronny czegoś, co kryło się pod powierzchnią, uświadomiłam sobie nagle; wysyłając wahadłowce na pomoc, sama pogrzebałam moich ludzi w kuryjskim grobowcu.

‒ O Boże. ‒ Wyrwał mnie z zamyślenia przerażony głos naukowca.

Natychmiast spojrzałam w wycięty dopiero co otwór w poszyciu habitatu i również zamarłam, onieśmielona niecodziennym widokiem. We wnętrzu budynku, tuż zaraz za zdjętą warstwą ściany, kłębiły się, zmierzwione, poplątane i gęsto upchnięte jedna wokół drugiej, białe wici. Z trudem przemogłam odrazę, wywołaną szokującym obrazem i wyciągnęłam ostrożnie rękę, z początku tylko nieznacznie zbliżając dłoń ku zdziczałym tworom. Niewzruszone, nie reagowały na dotyk, więc ośmielona, zatopiłam palce w podobnej do poplątanych sznurów gęstwinie i nabrawszy pełną garść, pociągnęłam lekko. Zrywały się łatwo, jak suche pędy wybujałych ziemskich traw. Przez chwilę, oszołomiona, przyglądałam się oplatającym palce rękawicy, wysuszonym cienkim tubulom, zanim zrozumiałam, że są martwe. Jeszcze nie wkraczając na teren habitatu, zanurzyłam w plątaninie ramiona, aż po same barki, szerokim gestem siejąc zniszczenie w chaotycznej tkaninie obcego tworu.

‒ Co robisz? ‒ spytał z obrzydzeniem asystent.

Porozrywane fragmenty wici opadały na podłogę habitatu, obsiadały skafander i wkrótce w utkanej przez nie ścianie stworzyłam pokaźny wyłom. Na niczym jednak spełzły nadzieje, że nici porastały tylko mury i centrum budynku okaże się od nich wolne ‒ za pierwszą, usuniętą naprędce warstwą kłębiła się druga, jeszcze gęstsza. Czując niespodziewany, napędzany gniewem przypływ sił, bez zastanowienia wkroczyłam do środka.

‒ Pomożesz mi ‒ rozkazałam, nie bacząc na fakt, że mężczyzny nie oddano pod moje dowództwo.

‒ Oszalałaś! ‒ Usłyszałam słowa oburzonego naukowca, a gdy obejrzałam się w jego stronę, dodał: ‒ Nie wejdę tam.

‒ To jest martwe, nie widzisz? ‒ Przechyliłam demonstracyjnie dłoń, tak, by pokruszone wici mogły wypaść swobodnie spomiędzy palców. ‒ Nie ugryzie.

‒ Nie wejdę tam ‒ powtórzył jak uparte dziecko.

‒ Mięczak ‒ roześmiałam się cicho i już chciałam zniknąć w trzewiach opanowanego obcą formą życia habitatu, gdy usłyszałam:

‒ Ty też tam nie wejdziesz.

Tym razem głos mężczyzny, pewny i zdeterminowany, zabrzmiał jak groźba; zaskoczona, podniosłam wzrok i ujrzałam wycelowaną we mnie głowicę laserowego przecinaka.

 

***

 

Dalej nie wiem, co tam się stało. ‒ Briand potarła nerwowo poorane zmarszczkami czoło.

Od blisko godziny ludzie z podziemnej bazy przeglądali przekaz z planety, odtwarzając nagranie raz po raz, aż bolały zmęczone, załzawione oczy. Na zbliżeniach dopatrywali się najdrobniejszych szczegółów, z daremną nadzieją na pomoc w rozwikłaniu zagadki, ale im bardziej wnikali w detale, tym mniej rozumieli. Czas uciekał coraz szybciej, a od chwili, w której łamiąc rozkaz zachowywania ciszy radiowej, pilot zameldował, że lokalizatory osobiste wędrującej po powierzchni pary astronautów nagle zamilkły, zegary zaczęły gnać na złamanie karku. Gdy niespodziewanie urwał się kontakt również i z pilotem, wysłano sondę, ale nadawane przez automat obrazy tylko pogłębiły frustrację patrzących. Hiperkopter wyglądał na cały, ale trójka wysłanych na powierzchnię śmiałków nie dawała znaku życia. Znaleziono ich wreszcie; z przysłanych przez sondę obrazów, patrzący nie zdołali jednak wywnioskować, czy astronauci wciąż żyli. Pewnym było tylko to, że nie działały lokalizatory i panele kontrolne z wskaźnikami stanu sprawności skafandra, samo to jednak nie przesądzało definitywnie o śmierci kogokolwiek z ekipy. Śmiałkowie nie zboczyli z ustalonej wcześniej trasy, lecz rozdzielili się z nieznanych powodów. Asystent profesor Briand, zastygnąwszy w nienaturalnej pozie, pozostał na rozlewisku, tuż u stóp habitatu. Pilot, który z niewiadomych przyczyn opuścił hiperkopter, padł jak długi na szlaku, nie docierając nawet w pobliże wyżyny. Liu zdołała zawędrować prawie do zejścia do przełęczy. Na skafandrach wszystkich nieprzytomnych, stwierdzono obecność jasnych, nitkowatych tworów nieznanego pochodzenia.

‒ Ktoś ma jakiś pomysł? ‒ odezwała się znów Briand, z ulgą odwracając wzrok od ekranu.

‒ Wygląda na to, że pilot ruszył na ratunek. ‒ Lekarz wykrzywił usta, wyrażając dezaprobatę dla tak daleko posuniętej niefrasobliwości. ‒ Myślę, że znalazł Liu i stwierdził, że nie zdoła jej pomóc, więc powędrował po kolegę.

‒ To bez sensu. ‒ Kobieta pokręciła głową. ‒ Wiedział, że tamtych dwoje zabrało ze sobą przenośne, poduszkowcowe nosze. Jeśli mój asystent żyłby jeszcze, Liu użyłaby ich. Dlaczego miałaby porzucić nieprzytomnego na wyżynie?

‒ Nie wiemy, czym kierowała się Liu ‒ sucho odparł medyk. ‒ Być może chciała pozostawić ciało jako znak dla swoich? W każdym razie, pilot nie uszedł daleko; najwidoczniej to, co przywlokła ze sobą Chinka, dobrało mu się do skóry.

‒ Tubule? ‒ zauważyła z niedowierzaniem Briand. ‒ One nie potrafią działać w oderwaniu od swoich torbieli. Znamy je przecież; występują we wszystkich zbadanych przez nas komorach reliktowych. Ba, nawet ściągnęliśmy próbki do bazy. Bez żadnych konsekwencji. Dlaczego nagle wici miałyby awansować na sprawców pogromu?

Lekarz przewrócił oczami.

‒ Najwyraźniej nie bywają tylko skamieniałymi badylami z odsłoniętych przez tąpnięcie prehistorycznych grot ‒ wycedził. ‒ Żywe, mogą kryć w zanadrzu różne nieprzyjemne niespodzianki. Rinner może to potwierdzić, miał już z nimi do czynienia, prawda?

Oczy wszystkich spoczęły na zdenerwowanym, bladym astrobiologu.

‒ Tak… Znaczy nie ja, osobiście… ‒ wyjąkał Rinner niezdecydowanie, po czym nagle wybuchnął: ‒ Co za różnica? Przecież za trzy godziny ekipie z planety skończy się powietrze! Sam marsz z przełęczy do habitatu zajmuje jakieś czterdzieści minut w jedną stronę. Jeśli mamy im pomóc, zróbmy to szybko!

‒ Za trzy godziny ‒ podchwycił skwapliwie milczący dotąd meteorolog ‒ nad wyżynę nadciągnie burza i ratownicy znajdą się w tarapatach nie mniejszych, niż ratowani.

‒ Trzy? ‒ Briand zatopiła w koledze wyczekujący wzrok.

Zakłopotany naukowiec spojrzał na zegarek.

‒ Ośrodek burzowy rozbudował się bliżej, niż zakładaliśmy ‒ potwierdził z pewnym zażenowaniem. ‒ Mamy mało czasu. O wiele za mało na ściągnięcie ekipy z "Duisberga" ‒ dodał po chwili ponuro. ‒ Wiesz, ile obecnie zająłby przelot z orbity parkingowej wokół księżyca gazowego giganta na Kur?

‒ Wiem. ‒ Kobieta energicznie podniosła się z miejsca. ‒ Musimy wykorzystać to, czym dysponujemy w bazie.

‒ Wielkich możliwości nie mamy. ‒ Lekarz wzruszył pogardliwie ramionami. ‒ Nie zamierzasz chyba skorzystać z…

Zanim zdążył dokończyć, Briand opuściła gabinet.

 

***

 

To Liu.

Madej z wysiłkiem obrócił ciało nieprzytomnej komandor, a lekarz od razu zwiększył moc reflektora czołowego, oświetlając skrytą za zaparowaną szybą hełmu twarz Chinki. Przez dłuższą chwilę przyglądał się obliczu astronautki badawczo, kilka razy wywołał kobietę po nazwisku, uniósł w górę jej ręce, pozwalając by natychmiast opadły bezwładnie, po czym orzekł:

‒ Żyje. Prawdopodobnie to śpiączka, ale pewność uzyskam dopiero w bazie. Briand, sugeruję, żebyś z Madejem zabrała Liu do wahadłowca. My ruszamy dalej, po pozostałą dwójkę.

Henry odprowadził wzrokiem oddalających się astronautów, gdy kobieta odczepiała od jego plecaka zaskakująco nieduży pakunek, skrywający składane, poduszkowcowe nosze. Rozpakowane, samoczynnie napęczniały i przybrały postać unoszącego się kilka centymetrów nad gruntem posłania. Para ratowników z wysiłkiem przeniosła na nie bezwładne ciało Liu.

‒ Panel kontrolny skafandra wygląda na stopiony wiązką laserową ‒ zauważyła Briand, gdy wędrowali ku przełęczy. ‒ Nie wiem, co stało się w waszym habitacie, ale śmierdzi mi to. Coraz bardziej mi to śmierdzi.

‒ To nie był nasz habitat ‒ oburzył się Madej i wyznał, wskazując na zbierające się ponad wzgórzami ciemne chmury: ‒ Nie obchodzi mnie to, co tam się stało. Chcę tylko wrócić w jednym kawałku, rozumiesz?

‒ Jasne ‒ oznajmiła z przekąsem, wpatrując się z wyraźną niechęcią w nosze z ciałem chińskiej komandor. Wbudowany w urządzenie komputer, zaprogramowany na śledzenie człowieka, który zbudził je do działania, sprawiał, że poduszkowiec automatycznie podążał za otwierającym pochód Madejem.

Zużyte fałdy wzgórz wkrótce ustąpiły łagodnej krzywiźnie przełęczy. Dwójka ratowników minęła samotny, pogrążony w ciemności hiperkopter, kierując się wprost na chiński wahadłowiec. Madej musiał być niespełna rozumu; tylko szaleniec odważyłby się posadzić dużą maszynę w takim miejscu, pomyślała Briand, obrzucając pełnym niedowierzania spojrzeniem okolicę, ku której zmierzali.

Ostrożnie wprowadzili nosze na pokład promu po utworzonej przez uchyloną klapę ładowni pochylnię. Wykonali swoją część zadania; przez moment z zakłopotaniem spoglądali na nieprzytomną Liu, zastanawiając się, co robić dalej. Briand uznała, że niebezpiecznie byłoby odpinać z kombinezonu nieprzytomnej plecak planetarny i przenosić kobietę na pokład pasażerski, a Madej z chęcią przystał na to, by odłożyć dalsze decyzje do powrotu lekarza. Z ulgą pozostawili Liu w ładowni i wrócili przez śluzę do kabiny załogowej, dla spokoju sumienia obiecując sobie, że będą śledzili stan astronautki na podglądzie z kamery w ładowni. Madej uruchomił przekaz, czysty obraz udało się jednak utrzymać na krótko; nadciągająca burza nieustannie zakłócała transmisję. Poirytowana kobieta postawiła sobie za punkt honoru dostrojenie szwankującego urządzenia, obraz śnieżył jednak coraz intensywniej.

‒ To na nic ‒ powiedziała w końcu ze złością, podnosząc dłonie znad panelu. ‒ Ale nieważne. Przed chwilą chyba słyszałam śluzę, zdaje się, że nasi wracają.

‒ Niekoniecznie. ‒ Zaskoczył ją znajomy głos.

Briand zamarła na moment; zanim jednak zdążyła się odwrócić, w osłonę jej hełmu uderzył z metalicznym stukotem jakiś ciemny przedmiot, w którym z przerażeniem rozpoznała głowicę podręcznego, laserowego przecinaka.

‒ Co jest? ‒ wyjąkała.

‒ Nic. Startuj ‒ rozkazałam pilotowi, zajmując miejsce obok uczonej.

Madej natychmiast zamknął właz ładowni i posłusznie rozpoczął procedurę startową. Prom zadrgał w rytm delikatnej wibracji właśnie uruchomionych silników, zanim z gracją oderwał się od powierzchni planety.

‒ A oni? Zostawisz ich? ‒ wyrzuciła ze ściśniętego gardła kobieta.

‒ Zostawi ‒ potwierdził Madej. ‒ Spojrzyj na to z drugiej strony: i tak nie zdążylibyście przed burzą. Z nami masz szansę pożyć dłużej i może naprawić kilka błędów firmy.

‒ Ukartowaliście to oboje ‒ stwierdziła ponuro. ‒ Nie wiem jeszcze jak, ale ukartowaliście to.

‒ Bystra jest ‒ kpiąco zauważył Henry.

‒ Skup się na pilotażu ‒ warknęłam do Madeja. ‒ A ty ‒ zwróciłam się do Briand ‒ módl się, żeby na "Jiuquan" pozostał ktoś żywy, bo w przeciwnym wypadku nie ręczę za siebie.

‒ Nie upilnowaliśmy was ‒ stwierdziła łamiącym się głosem.

Gdyby nie kombinezon, pokiwałabym głową. Nie zamierzałam wysilać się na wyznania, jak w trakcie pozorowanej sceny molestowania Madej wsunął mi do kieszeni kostkę pamięci z ostrzeżeniem odebranym z "Jiuquan", ani jak podczas twardego snu Rinnera, z bijącym sercem odtworzyłam nagranie. Nie opowiedziałam też, jak korzystając z panelu nieświadomego podstępu naukowca, po wielu pełnych napięcia próbach, udało mi się za pośrednictwem satelity, obudzić główny komputer habitatu i sprawić, by wysyłał alfabetem Morse'a rozpaczliwe wezwania pomocy. Być może Briand się domyśli, z jakim trudem zdołałam obezwładnić wygrażającego mi laserem asystenta i wracając inną trasą, zaskoczyć firmowego pilota. Na samo wspomnienie zmagań z ciałem nieprzytomnego lotnika i pośpiechu, dzięki któremu udało mi się wywieść w pole sondy wysłane z baz na rekonesans, wciąż z wysiłku pulsowało mi w skroniach. Nie zamierzałam nic tłumaczyć; gadatliwość tego typu trąciłaby pretensjonalnym finałem kiepskiego kryminału.

‒ Nie upilnowaliście ‒ przyznałam tylko.

Wahadłowiec przedarł się przez gęste, rozświetlane odległymi błyskawicami chmury, umykając przed nadciągającą burzą. Gdy wnętrze promu zalała krwawa poświata czerwonego karła, westchnęłam dyskretnie.

Cokolwiek miało mnie czekać na "Jiuquan", powrót na planetę nie wchodził w rachubę.

Koniec

Komentarze

Jak (z dużą przyjemnością i satysfakcją) widzę, nie odpuszczasz.   Mam jedną uwagę. Treść akapitu, zaczynającego się od "Gdyby nie kombinezon […]". Piszesz, że Liu nie zamierzała wysilać się na wyznania. Nie gra mi to, przecież pani komandor najzwyczajniej w świecie nie mogła wyjawić, kto, co, kiedy i jak – przynajmniej w tym momencie i w tej sytuacji nie mogła, bo nie robi się tego, zanim nie wygra się wydanej bitwy, która dopiero się rozpoczyna.

Przeczytałem z przyjemnością. Dla czytelników nie znających poprzednich odcinków, lektura będzie nieco niezrozumiała. Pozdrawiam.

A ja "Spisek" przegapiłam (jak?!), więc muszę nadrobić. Wpisuję się wierząc, że jak już się wpiszę, to nie przegapię i nie zapomnę. :)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Adamie, jeszcze nie odpuszczam ;), przynajmniej na razie. Lubię pisanie, choć pewnie bez wzajemności. Umieściłam ten akapit raczej dla czytelników – bo już widziałam te komentarze: ale jak, kiedy i czemu, skąd wiedziała i tak dalej. Jeśli uważasz, że jest niepotrzebny, mogę się go pozbyć. Wielkie dzięki za przeczytanie. Ryszardzie, wielkie dzięki za przeczytanie. Podejrzewam, że ci, którzy nie czytali poprzednich odcinków, raczej wcale do tego tekstu nie zajrzą ;). Ocho, bo poprzedni tekst ukazał się w czasie świąteczno-sylwestrowym, pewnie miałaś co innego na głowie.Gdybyś chciała poczytać, oto link do tego "arcydzieła": http://www.fantastyka.pl/4,56843696.html Anet, dzięki. Liczyłam, że się pojawisz :)

Przy następnej części też się pojawię :)

Przynoszę radość :)

No to historia się rozwija. Trochę trudno się czyta tak w odcinkach, ale jakoś dajemy radę. ;-) Masz kilka usterek językowych: uchylona klapa tworząca pochylnię, czasem zbytnio przekombinowane zdania, z których nie wynika to, co powinno. Ja tam bym nie pocierała rozbitego nosa, tylko tamowała krwotok. A akapit z kombinezonem wydaje mi się przydatny. :-)

Babska logika rządzi!

On jest potrzebny, jego treść także, ale postawę pani Liu należałoby zmienić.

Anet, w takim razie czuję się zobowiązana do nagryzmolenia części następnej ;). Finklo, Masz całkowitą rację co do nosa i klapy. A tyle razy to czytałam…Zawsze jakiś babol musi się ostać. Co do zdań – lubię długie i tasiemcowate i to mnie gubi. Co do akapitu, to mogłam pozostawić wyjaśnienia do następnej części, ale nie byłam taka do końca pewna, że powstanie. PS. Bardzo podobał mi się Mojżesz-jąkała, choć pewnie powinnam napisać to w innym miejscu :)

Adamie, obiecuję przemyśleć postawę pani Liu. Na stronie jednak ta wersja już niech zostanie, zwłaszcza, że zamknęli mi okno edycji :(

Czyli miałam nosa do klapy? ;-) Dziękuję i w tym miejscu. :-)

Babska logika rządzi!

MariannoDodaj całość w jednym kawałku. Ja dodałem tekst o objętości prawie dwieście tys. znaków i edytor wytrzymał. Kto jest zainteresowany, to przeczyta. Kto nie jest zainteresowany, tekst ominie. Pozdrawiam.

Ryszardzie, edytor może i wytrzyma, gorzej z członkami Loży, na których dyżurze wrzuciłabym mojego tasiemca ;). Zresztą,dzieło nie jest jeszcze skończone. Ale gdyby ktoś bardzo chciał, mogę to, co mam do tej pory wysłać na maila.

O żesz!!! Quetzalcoatlu złocistopióry, przestanę Tobie bić pokłony, jeśli nie pomożesz odnaleźć w czeluściach służbowego biurka prywatnej teczuszki…  

On jest chyba również od spraw beznadziejnych, więc do Niego potem, jeśli Quetzalcoatl nie raczy ruszyć w tej sprawie wężowym ogonem…

Niewykluczone, że w swej nieograniczonej przenikliwości Quetzalcoatl specjalnie wspomnianą teczkę ogonem nakrył ;)

No to ja go za ten boski ogon trochę potargam. Tak mi na złość robić?  :-)

Poprawka do akapitu ( o ile dobrze zrozumiałam, co jest nie tak): … ‒ Nie upilnowaliśmy was ‒ stwierdziła łamiącym się głosem. Nie odpowiedziałam. Przez głowę przemknął mi z zawrotną prędkością kalejdoskop zdarzeń, których dotąd nie miałam okazji głębiej przeanalizować. W tej chwili, zupełnie nieprawdopodobnym wydawał się fakt, że w trakcie pozorowanej sceny molestowania Madejowi udało się wsunąć do mojej kieszeni kostkę pamięci z ostrzeżeniem z "Jiuquan". Zdałam sobie sprawę, jak wiele miałam szczęścia, gdy upewniwszy się że Rinner śpi twardo, z bijącym sercem zdążyłam odtworzyć nagranie, zanim niespokojne poruszenie mężczyzny sprawiło, że naprędce wyłączyłam czytnik. Serce mimo woli znów podeszło mi do gardła, na samo wspomnienie pełnych napięcia chwil, kiedy korzystając z panelu nieświadomego podstępu naukowca, po wielu nieudanych próbach, zdołałam za pośrednictwem satelity, obudzić główny komputer habitatu i sprawić, by wysyłał alfabetem Morse'a rozpaczliwe wezwania pomocy. Svensson, ani nawet Madej, pewnie nigdy się nie domyślą, z jakim trudem poradziłam sobie z wygrażającym laserem asystentem i wracając inną trasą, zaskoczyć firmowego pilota. Na samo wspomnienie zmagań z ciałem nieprzytomnego lotnika i pośpiechu, dzięki któremu zdołałam wywieść w pole sondy wysłane z baz na rekonesans, wciąż z wysiłku pulsowało mi w skroniach. Jedno w tym wszystkim było dobre: pozbyłam się uprzedzenia do białych wici. ‒ Nie upilnowaliście ‒ mruknęłam. …

Poprawka: zamiast pani S. powinna być pani B. Wersje mi się pomyliły :(

To nie dokładnie to, co miałem na myśli, sugerując zmiany w "spornym" akapicie, lecz Twoja zmiana, połączona z nieznacznym rozszerzeniam treści, jest dobra.   ==============   :-)  Nie musiałem popełniać świętokradztwa. Niby tak sobie od niechcenia i sam siebie półszeptem spytałem, czy by nie wpaść na kawę do Ometecuhtliego, a okryty złocistymi piórami ogon zsunał się na bok, odsłaniając zagubioną teczkę…  :-)

Adamie, Czyli znalazłeś zgubę, jak rozumiem? Łatwo odwrócić uwagę starożytnego boga :) Chciałabym zobaczyć tych dwóch, popiajających kawę. To byłby dopiero ciekawy widok. Wielkie dzięki za pomoc.

A może czekoladę? Nie pamiętam dokładnie, ale coś mi się mętnie kojarzy, że to był święty napój. ;-)

Babska logika rządzi!

Finklo, albo i kakao. To wszystko z tamtych okolic, tak mi się zdaje. :)

Czyli tak, znalazłem. Nawet niezbyt długo musiałem szukać.

Teraz tylko pozostaje pytanie, czy jesteś gotów zajrzeć do środka… :)

:-)  W tej chwili jeszcze nie czuję się na siłach, śniadanie to tylko śniadanie, ale po doładowaniu się wysokokalorycznym obiadem to ho ho, jaki mocny i odważny się poczuję…  :-)   Żart żartem, ale tak planuję – po południu, po zaliczeniu sobotnich ceremonii zakupowosprzątaniowych. 

Wspaniały Złocistopióry, wspomóż swego wojownika siłą i wytrwałością, gdy będzie przedzierał się przez dżunglę amatorszczyzny i walczył z bestiami grafomanii… :)

Dżungla bardziej przypomina las mieszany, bestie grafomanii chyba pozwiewały same – jeszcze zostało uporządkowanie wrażeń i naniesienie drobnych poprawek. Jutro odeślę.

Marianno, mogłabyś mi jednak tę i poprzednie części wysłać na maila? (w profilu). Zaczęłam czytać "Spisek" i pogubiłam się w nazwiskach.

Ocho, jak najbardziej. Tylko przymknij łaskawie oko na rozmaite babole, gdzieniegdzie kwitnące w tekście. Dzieło jeszcze wymaga poprawek :)

Nowa Fantastyka