- Opowiadanie: Questionarius - Miecz chwały

Miecz chwały

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Miecz chwały

 

Nie wiem czy spodobałoby się pani od polskiego, ale wiem, że przeczytanie całości wymagać będzie cierpliwości tybetańskiego mnicha…

 

Początkowe przygody Silviusza

 

Wtedy zapadał już zmrok. W pewnej chacie, żył tam potężny wojownik Sylvius, lecz nocami robiło się tam ponuro, tak jakby trochę pusto i nie było już żartów. Sylviuss posiadał wielki, ciężarny miecz po dziadku i był srogim pół elfem, półczłowiekiem, ale równocześnie również półwampirem. A miecz ten był dość długi, obszerny, pokaźny, duży, robiący duże wrażenie i dowolny przeciwnik sie go nawet bardzo obawiał z tych względów. Bano go się mocno. Owymi czasy, rano król Leonard praworządny dobry zaprosił Svylviusa na zamek, bo chciał wciągnąć go do swej armii, by był generałem, bo zbliżała się wojna z orkami, wojna z orkami z południa, przygotowania były zaawansowane, bo te orki już zaatakowali zimą, a teraz nastało lato, i była ich, cała, dość wielka armia. Tysiące krwistych Roków w potężnych w zbrojach z ostrymi maczetami, włóczniami, toporami, czyli masowy, zupełny najazd.

 

 

 

Na czole tej armii stał wielki orek Mogamzbit. Pijący w karczmach mówili zwykle o nim że zabija on zwykle jedną ręką, a gdyby tak było jak mówili pijący to król Leonard wiedział że, nie ma żadnych szans na wygranie wojny z orkami. Jeden orek to zwykle jest dla wojowników nic. Ale taki jeden orek jak Mogamzbit to już było grubsze coś. Bano go się mocno. Potrzebna było żeby Slylvius przybył na zamek gdzie odbędzie się główna narada, jak pokonać te wszystkie orki. Wojna z orkami mogła wtedy zagrodzić wszystkim ludom na całym świecie. Wszystkie plemiona musiały się zjednoczyć do tej wojny z orkami, tylko tak, w ten sposób, była jeszcze jakaś mała, ciągle, nadzieja dla tej wojny z orkami. Powszechne wojny z orkami były w sumie już wcześniej w tym świecie ale dawno takich już nie było. Nawet najmniejsza istota mogła teraz zmieniać biegi historii.

 

 

 

W tych owych czasach ludzie zatracali własne ja, zapomnieli jak się to robi, jak się walczy, zgubiło ich szczęśliwe życie, dużo jedzenia, nadwyżki zbóż, rozwój miast i wsi, kwitł rozwój gospodarki handlowej na szlakach, niskie cła, z czego czerpali zyski miejscowi kupcy na rozbudowanych podgrodziach, wynajdywano również wszelkich wynalazków, głównie gnomy ale wśród ludzi było też również sporo wynalazców, trochę mniej wśród elfów ich było bo ich pasją było głównie strzelectwo. Także w tym świecie cywilizacja była dosyć rozwinięta i można powiedzieć, że oni przeszli wszystkie te etapy ich rozwijania od zbieractwa do trójpolówki. Problemem byli może zbójcy na drogach ale nie było to aż taki duży dla nich problem. Tak było gdy nie było wojen z orkami – rozwój, ale bynajmniej… miało się to skończyć. Tak właśnie się kończy ta niefrasobliwa polityka wewnętrzna lekceważąca uwarunkowania zewnętrzne.

 

 

 

Król Leonhard wysyłał swoje okazałe ptaki z zawiadomieniem że, te właśnie orki go zaatakowały, do swoich przyjaciół. Jeden ptak króla trafił, do zamku elfów Elfendale. Był tam dobrobyt i jak wszędzie było też rozwinięte podgrodzie pełne ludności, z wyrobnikami czyli z głównie z pospólstwem no i także główny gród zamieszkiwany przez bogatszych dobrze ubranych, elfów z tych wyższych stref patrycjatu i to one gardziły tymi biedniejszymi z podgrodzia, a te elfy zajmowały się przede wszystkim handlem ale nie było tam kościoła bo elfowi czcili swoich bożków w kapliczkach. Na szczycie był pałac, książęcy. Tam mieszkał ich król i kuzyn króla ludzi Leonarda Leilonin znany łucznik, trochę kapłan z charakteru raczej neutralny dobry. Król elfów preferował wolność swego ludu, interwencja państwa była widziana z rzadka. Poza tym rządził on silną ręką starożytną elficki armią w pełni bohaterów, najlepszych włóczników i jeszcze lepszych od nich wytresowanych łuczników a świat, nie widział takich armii aż dotąd. Król Renard mocno ich potrzebował bo sam, nie miał aż tyle złota, żeby wyszkolić aż taką armie łuczników. A było to potrzebne bo orki mogły być zabijane tylko mieczami ze specjalnej stali , najlepiej taką jak miał Syvlviusz w mieczu, albo mogły to robić też dobrze wyszkolone elfy. Inaczej to było trudne i trzeba się było mocno namachać i spocić żeby w ogóle takiego orka poranić mocniej, żeby był efekt. Mroczna groźba zupełnej i ostatecznej zagłady zawisło więc wtedy nad całym światem ludzkości i nie tylko…

 

 

 

Misja Sylyvilusza i Łotra z karczmy

 

W tym też czasie nawet nadworny królewski bard króla grał sobie taką smutną, patriotyczną, dość pieśń o wojnie z orkami, i grał na fujarce, chwaląc króla i sławiąc go. Król był uśmiechnięty, jednakże trochę zmartwiony jednocześnie w tym samym czasie zrelaksowany i zniecierpliwiony bo czekał na ważnych gości, i marszczył brwi. Martwił się losem ojczyzny i brakami złota szczególnie. Pierwsza na naradę majestatycznie wszedł Sylvius. Wcześniej zszokował podgrodzie swoim przyjazdem na koniu pełnym przepychu i pokazu mocy. Futro z piór, z tęczowego wschodniego wielkiego ptaka, wzbudzało podziw i zazdrość wielu mieszczan – szczególnie ubogich wyrobników którzy mówili że takie futro mu nie pasuje. On, postawny, rubasznie gardził nimi wtedy, bo gardził plebsem. Miał też swój podłużny miecz, i król go pochwalał, bo myślał, że on nie przyjdzie, bo oni wcześniej się trochę pokłócili, a on nie chciał mu pomagać za bardzo, i wolał się nie wtrącać w te sprawy, w te wojny z całą orkową armią. Też trochę się bał, oków, chociaż był w sumie dzielny, nawet miał w związku z tym powodzenie u kobiet w zamkach, w związku że był dzielny, na co nie zwracał uwagi, co było dziwne bo, przecież obiecano mu córkę królewską. Ale zmienił zdanie, kiedy przyleciał ptak króla, z listem, że da mu złoto, jak on przejdzie po stronie króla.

 

 

 

Sylluvijus potrzebował złoto do zakupów nowych przedmiotów. Poza tym w karczmie powiedział mu jeszcze jeden taki pewien łotr neutralny zły z charakteru, żeby tak zrobił bo król płaci dużo złotem, i on sam też to wiedział. I wtedy Svylvlivius pomógł temu oszustowi pokonać jeszcze jedno zadanie, choć sam za bardzo nie wiedział po co temu oszustowi pomagać. Trzeba było, zabić jakieś mroczne krasnoludy co się chowały w jaskiniach pod starożytnym i potężnym miastem Linoleum. Pijani w karczmach mówili potem chyba że zlecił to kapitan strażników z tego miasta bo krasnoludy robiły tam, tunele, a oni w tym mieście tego nie chcieli. Za każdą ściętą brodę miało być po sto talarów. No i Łotr i Sylviuisivius pojechali tam, żeby robić misję. Łotr wpełzał się do środka jak żmija. Cicho… zobaczył go krasnolud. Był zły i zaczęło sie mocno źle, ale niestety dla bohaterów. Rozmowa:

 

– Stój. Kim ty jesteś?

 

– Giń!

 

 

 

Łotr wbił wtedy sztylety głęboko w krasnoluda i nie pojmał go. Usłyszał walkę Slyvius, do tej pory trochę ukryty, był z tyłu, z czarami handball i, ciernistymi krzewami na rękach gotowy, bo miał też te różnorodne zdolności pa ladyńskie, których nauczył go stary mag, ale to długa historia. Zza rogu wyszedł legion krasnali z toporami, w ciężkich zbrojach okrutnych, i śpiewali waleczne pieśni dla otuchy. Atakował bohaterów, ale ci nie zdawali tak łatwo się pokonywać. Stanęli obok siebie jak wryci. Szylvius atakował ciernistymi krzewami z dłoni, oplątywało to krasnoludy i się wtedy one mało ruszały. Jak tak robił Sylivius, to łotr używał sztyletów i przyspieszał chwilowo, tak mocno, że nie było wiadomo co on robi. Nawet Syjlviius nie nadążał a był, szybki. Momentami było dramatycznie Krasnoludy ginęły jeden legion, potem drugi i trzeci. Sylvaius skończył czarować i chwycił miecz. Łotr miał rany ale, nie było go za bardzo jak już uleczać, magia kończyła się. Sylvis dał mu w takim razie błogosławieństwo bo miał taką miksturę. Ale co to?

 

 

 

I właśnie wtedy wyszedł król krasnoludów. Gdyby zjawił się w mieście, za dnia, to bano by go się mocno. Był jakby większy, miał jakby poczwórne topory i tarcze wzmacniane specjalnymi minerałami. Wyglądał na groźnego, bo cały ekwipunek był z księżycowych metali odbijających oślepiająco rozpraszające światła tak by pomylić wrogów. Łotr w stanie błogosławionym był dosyć zabezpieczony. Trochę się bał, ale w sumie Syllvias go chronił mieczem, więc miał ciągle wysokie morale. Poza tym i tak nie mógł uciec bo miał paraliż. Walka się zaczęła. Bynajmniej było już ciemno więc trwała długo. Krasnolud jak to krasnolud był znawcą rutynowej magii, dlatego powołał pomocne stwory, rutynowe chowańce takie jak golemy kamienne i kwarcowe. Kwarcowe można było pokonać tylko w jednym sposobem – zabić je. Walka rozpoczęła się.

 

 

 

Sylviuis w ostatnim możliwym momencie przypomniała sobie, że dostała kiedyś od króla elfów medalion, i ona jest od tego w pewnym stopniu nieśmiertelna. Oczy wojownika powiększył się. Rozmowa:

 

 

 

– Nie pokonasz mnie takimi sposobem.

 

– Zniszczę cię. Tu. Teraz. Zaraz. W tym miejscu. Jednym ciosem.

 

– Ty nie zniszczysz mnie bo jestem nieśmiertelny. Lepiej stój i walcz. Niszczyłam nie takich jak ty jeszcze wtedy kiedy nie byłem taki nieśmiertelny jak teraz! Teraz jestem nieśmiertelny w dużym stopniu! – wyrzekł stanowczym głosem Sylevus.

 

 

 

Coś jakby pękło, spadło morale, krasnolud rzucił topór i uciekł, widać było że ryczy i Sylwiuisz został sam, bo on nie był w stanie znieść myśli że go nie pokona, i że zostanie skompromitowany, i upokorzony w walce. Upokorzenie nie było też wcale łatwe dla Sylviuiusza – więc, zrozumiał postawę przeciwnika. Żal nie był, jednak, jej mocną stroną. Tak ta walka być może zakończyła się. Ale czekała inna. Popatrzyła w dal. Na horyzoncie. Patrzyła daleko. Pożar. Wtedy dotarło do niej, że jest potrzebna gdzie indziej. Więc wsiadła na konia i pojechała w stronę jutrzni. Zmrok zapadał, a niebo pełne było gwiazd. Wiatr grał w jej włosach i refleksy słońca, a elficki pieśni których, dawno nie słyszane przez nikogo, brzęczały w jego uszach długimi, godzinami.

 

 

 

Tajemnicza kobieta Sylivuliusza

 

I tak jechał i śpiewał dodając otuchy sobie i krasnoludowi naprzemian. Sylvajajusz stanął zrobić sobie przerwę i zjadł ostatnią żelazną porcję. Ale co to? Niedaleko była jakaś przypadkowa karczma z wieśniakami w środku. Gospoda nazywana była przez miejscowych pijących: Pod Kującym Kołowrotkiem. Gdy wtedy stanęli w środku zobaczyli cały miejscowy przekrój społeczny. Wojownik poczuł wtedy w nosie znajomy zapach piwa i ludzkiego mocznika. To zadziałało na niego jak płachta na byka. Bynajmniej zrzucona została wtedy osłona z tej powierzchni pozornych zachowań. Sryliusz uznał, że ma ochotę na danie upustu dla swoich ukrytych wgłębi namiętnych postulatów. Wszedł do środka gwałtownie i wziął za nadgarstek pierwszą lepszą z brzegu prostytutkę która mu się nawinęła pod dłoń. Gruby oberżysta był odurzony i nawet nie zdążył wtedy zawołać o przynależną zapłatę!

 

Dziki wojownik schwytał szybko dziewczynę w porywie rządzy i miotał nią przeciągle, kołysząc się na boki. Czy coś mogło go w takim stanie powstrzymywać, wtedy? Oj, chyba nie. Wszyscy byli wtedy mocno zaskoczeni bo ,Sylvaniusz miewał wysoką reputację i teraz mu się mocno obniżyła w całym społeczeństwie a już na pewno w podgrodziach gdzie nigdy nie był zbyt, tak naprawdę, mile widziany, gdzie często dochodziło do bójek. Takie zdarzenia, bywały niezgodne z jego charakterem. Lecz nagłe zwroty akcji były czasami za jego sprawą, się dokonywały. Król to akceptował ale nie był w tym zadowolony bo miał z nim niekiedy mocne dosyć konflikty o władzę nad królestwem. Slyjviusz domagał się czasami dziedzictwa tych swoich przodków. Tak głosiła o tym przepowiednia ale miała się ona spełnić przy pomocy pewnego dziecka. Ale tu nie chcę teraz o tym pisać.

 

 

 

Więc dalej jesteśmy w tej karczmie. Tam właśnie Sylvaniliusz zaciągał tą prostytutkę do łoża. Ona tylko trochę się wtedy opierała. W czasie jego długich podbojów sercowych nie było takiej, myślał, podczas gdy ta się opierała. On nie ustawał, próbując, ale wtedy zdarzyło się coś niesamowitego. Ona zrzuciła szatę oślepiając go swoją pięknością, i wynurzając zza pazuchy długą różdżkę, którą uniosła do góry i wypowiedziała zaklęcie od którego on padł jak mu się zdawało – trupem, i obudził się dopiero po trzech dniach. Zbudził się przypięty łańcuchami do łoża. Obudził się i zaczął wtedy pytać wiedźmę. Rozmowa:

 

 

 

– Czego ty chcesz ode mnie wiedźmo? Dla kogo ty pracujesz zdziro? Dla orków?

 

– Nie nie pracuję dla nich. Nigdy nie zbliżyłam się do zła które oni zwykle propagują. W ogóle oni nie dają pracy takim jak ja.

 

– Dlaczego mam ci w to wierzyć?

 

– W sumie nie odpowiem ci na to pytanie dlaczego miałbyś mi wierzyć. Możesz mi wierzyć albo możesz mi nie wierzyć. Czy jeżeli powiem ci teraz, że możesz mi wierzyć, to sprawi to, że będziesz mi mocniej wierzyć? Jak bardzo będziesz mi wierzyć, i jak sprawdzisz to czy nie kłamię i można mi wierzyć? Wpierw zadaj samemu sobie pytanie czy chcesz mi wierzyć. Hę? Pewnie myślisz, że urodziłam się i wychowałam na jakimś podgrodziu, tak? Grozisz takimi jak ja? Tak? Nie poważasz takimi jak ja? Tak? Bynajmniej oto nie jestem, tym za kogo mnie masz, ale jestem tą która przychodzi z daleka tą która na grzbiecie ptaka przylatuje by, zbawiać, nauczać i karać winnych zepsucia tego świata. Czy takie społeczeństwo, które osiągnęło tak wiele, przechodząc ewolucję, od zbierania nago jagód w lasach, i teraz wznosi wielkie kamienne pałace, jest naprawdę tak głupie żeby zmarnować siły na owe bezkresne walki zepsucie i pogardę albo rozpustę? Bynajmniej nie marzysz o zmianie tego?

 

– Jaka ty naprawdę jesteś?

 

– Chaotyczna dobra.

 

– Czego ty chcesz?

 

– Chcę tej twojej pomocy. Tworzę drużynę.

 

– Po co?

 

– Dowiesz się tylko wtedy jeżeli to ty do niej dołączysz, Silimarolu.

 

– Czyli mam jakieś inne wyjście?

 

– Możesz jeszcze zginąć.

 

– Aha, to przystanę więc do ciebie i twojej drużyny. Co teraz chcesz robić?

 

– Teraz spełnię wszystkie swoje zachcianki…

 

– Czy wiem już co ty masz na myśli?

 

– Zaprawdę nie wiem, ale za chwilę ty się dowiesz co masz.

 

– Zaczynałem się już bać… – wyszeptał krytycznie nastawiony Suelyveas.

 

 

 

Wtedy czarownica podeszła do spiętego Slylvaniilusa. Dotknęła go delikatną powierzchnią swoich małych delikatnych dłoni i ułożyła delikatnie palce na jego męskiej torsji. Wojownik oddychał ciężko i powoli, oddychał wolno, ale gdy ona go dotknęła, jego oddech jakby przestał być wtedy taki ciężki i powolny i oddychał szybciej, a na pewno już nie tak wolno jak poprzednio. Nasłuchiwała oddech. Bał się, ale nie dawał tego zobaczyć, gdyż wiedział, że ona może wykorzystać to jak on jej pokaże, że się boi, więc nie pokazywał jej tego zachowując to dla siebie. Uważał na kobiety wolał mężczyzn. Dotknęła wtedy trochę mocniej. Czarna osnowa zasnuła mu mrokiem powieki zamkniętych oczu. Zamknął on wtedy oczy i odpłynął w krainach rozkoszy. Słowa pieśni grać zdawały się wokół pozawijanej pary.

 

 

 

Walka Srylvuluriusza z Czarnym Milordem

 

 

 

Szacowanie przeciwnika należy do cech niektórych w z wojowników. Mroczny Elf Felgofil zwiadowca praworządny neutralny pewnym, nagłym, ruchem, zwinnej, młodej, antylopy, wyskoczył szybko z gęstych krzaków tylko po to żeby z piorunującym okrzykiem na ustach dobyć szybko swego łuku i drugą sprytną elfią dłonią błyskawicznie sięgnąć jednocześnie w tym samym czasie po jakąś strzałę co je miał w pudle podłużnym na plecach. Spacerujący po lesie orek w sumie nie miał żadnych szans i dobrze wiedział o tym. Dostał dwie strzały w nabrzmiałe podbrzusze i jedną w okolicach piersiów. Łowca elficki stanął pogardliwie, jakby, nad leżącym potworem. Ten przemówił, ludzkim głosem. Rozmowa:

 

 

 

– AAA! Tylko nie to, nie! Nie! Trafiłeś mnie szubrawcy elfie!

 

– Dokładnie nędzny oku. Oto więc to właśnie na co ty zasłużyłeś: dwie strzały w nabrzmiałym podbrzuszu, i jedna w okolicach pieśni. Ha!

 

– Dobry jesteś i masz celne oko, mroczny elfie. Czy mogę poznać imię tego którego mnie zabił?

 

– Jam jest Felgofil! Dzielny i niewzruszony członek walczącej drużyny pana Sylverervereiusa i jego Ptasiej Pani!

 

– Ah. Teraz łatwiej mi jest umierać elfie. Dziękuję ci…

 

– Nie ma za co. Szanuje moich przeciwników. Nawet orków. Słyszę pieśni śpiewane przez mych bratanków z puszcz na twą cześć.

 

 

 

Wtedy orek zmarł. To że miał honor było zagadkowe, i powodowało smutek. Za paroma momentami ujawniła się reszta drużyny: na czole Silvanyeruseus z podłużnym mieczem po dziadku trzymanym oburącz w obydwóch silnych dłoniach obok niego wiedźma która okazała się mityczną Ptasią Panią imieniem Yola: buntowniczką z tajemnych krain odległego Eternitu i dosiadała ona wielkiego Ptaka z Południa, i stąd był pseudonim. I był też elf Felgofil, banita, co przyjechał na koniu z dzikiej puszczy Barararstan, i był też gnom Elyash chaotyczny dobry uzbrojony w rakietnice seryjne ale i był jeszcze uzbrojony w buławę kapłan od uzdrowień trochę sceptyczna jaszczurka Sigmond praworządna dobra ale bardzo mocno wkurzająca bohaterów szczególnie wtedy kiedy podjadała ona często zapas tych elf ich chlebów na drogę i popierała interwencje w gospodarkę. Poza tym Silvleusz, trochę z nią początkowo wzgardził, bo pochodziła z bogatego jak z bogatego ale jednak z podgrodzia. Za to leczyła dobrze. Rozmowa:

 

 

 

– To o ile do tego królewskiego pałacu nam zostało teraz jeszcze? – spytał się, Silevieseus.

 

– Niedługo bo zaraz tam dojedziemy mój najukochańszy. Nie bądź sceptyczny! Bądź trwały! Co widzą twoje oczy mrocznego elfa, elfie? – zabrał głos, Yola.

 

– Już blisko! Wypatruje w oddali wieże stoicy! – zabrał głos mroczny, elf.

 

– Ja szczęście upatruję w przyjemności. –zabrał bez sensu głos, jaszczurka.

 

Nikt i tak nie rozumiał zbytnio co Sigmond miał na myśli ale bełkot był normalny u tego upośledzonego płaza. Gdyby tanio nie leczył nie byłoby go w drużynie. Nie mógł się zaprzyjaźnić z resztą drużyny. No i wyruszyli więc oni naprzód do przodu do przodu śmiałym i pewnym krokiem przed siebie. Chodziło o stan królestwa o wysoką stawkę – wyższą od ludzkiej śmierci a oni razem jak prawdziwi przyjaciele, wspólnie zrzucali wszystko, na jedną kartę. Docierali więc do twierdzy zmęczeni, z potem na ustach, Yola robiła co jakiś czas też pobieżny zwiad, ani śladu jednak orka w okolicy, jednak nie było. Podejrzane – myślał opiekuńczo Siulvenes. Stanęli wreszcie wspólnie razem przed bramą zamku. I szli tak jeszcze długo, przez parę godzin. I w końcu dotarli do bramy zamku. Stanęli przed wrotami zamku i myśleli co dalej. Dobra – pomyśleli – weszli tam.

 

To co oni tam zobaczyli w środku to było koszmarne nie do opisania. Morale spadły, skłaniały ich do wyjścia. Były tam trupy. Góry trupów. Krew płynęła rzeką, a rzeka ta zdawała się spływać czerwoną krwią. Nie została tam ani, żywa dusza, wszystkie zwłoki leżały martwe. Gdzieniegdzie tylko widać można było uciętą głowę. Kończyny ludzi mieszały się porozrzucane z elfickimi tułowiami. To tu to tam leżała odcięta głowa. Nie było widać żywej duszy. Przeraziło to bohaterów, gdyż uważali wojnę za coś koszmarnego. Jedynie czarodziejka ukazała się, być nieustraszoną tak żeby, się przeprawić się przez może trupów i odszukać to czego poszukiwali. Ten widok, jednak był zbyt koszmarny. To co potem ujrzeli było jeszcze gorsze. Król ludzi leżał nieżywy i martwy w otoczeniu zabitej armii wojowników. Elfy też tu były, i chyba ruszyły mu z pomocą, ale też widocznie przegrały i leżały martwe pomimo, że były nieśmiertelne. Oj, nie pomogły one w tej wojnie, na co tak liczył król. Ale w tym momencie jaszczurka dojrzała, że król elfów jeszcze oddycha. Sildareus podszedł do króla elfów, i zobaczył, że on faktycznie jeszcze żyje, ale nie zostało mu długo. Nachylił się nad nim i sprawdził krążenie. Król elfów otworzył usta i odrzekł. Rozmowa:

 

– My zawiedliśmy. Mroczny lord zniszczy całą krainę! Nie masz ty już nadziei dla ludzkości. Diabeł! Nie żadni tam orkowe, tylko sam diabeł nas zaatakował!

 

– Nie! – odrzekał, Symfoniusz!

 

– Wiec też że to jednak już dla mnie koniec. Resztkami sił naszych, zwabiliśmy i zamknęliśmy, czarnego władcę w tej komnacie – tam za mną, pokazał palcem. Siedzi tam sam! A oto też i jest klucz do tego pokoju!

 

– Nie jestem teraz godny aby brać ten klucz. To nie moje.

 

– Musisz! Musisz stoczyć walkę ze złym. Teraz! Jak nie ty to… kto? – elficki król pluł krwią na podłogę.

 

– Te ciężarne brzemię zdaję się mnie teraz przerastać. Czy ja wtedy temu podołam?

 

W tym momencie król elfów ostatecznie wyzionął z siebie ducha. Wydawało się, że umarł, i wszyscy podkrążyli się, w żałobie. Będą go oczekiwać w Elfendole ale on tam już raczej nie wróci. Uczcili go minutą ciszy ale zagrożenie wtedy, nie minęło tak szybko. Jakaś siła niedająca spać – pradawne ukryte zło bębniło głośno w drzwi komnaty – co oznaczało tylko jedno – chciało wyjść. To oznaczało tylko jedno – śmierć. Oni nie mogli do tego na to pozwolić. Stanęli w formacji w trójkąta, Yola w centrum, elf po jej z lewej, Sylvisuiss po jej z prawej, i jaszczur po lewej, i krasnolud po prawej, ale przyczajony – ukryty, oczekujący w stanie patrolu. Czujni, zwarci, poruszeni, ciągle źli, niepewni – stali w tej formacji trójkąta czekając na to co się miało stać. No i widać było jedno – Sylvuisus widział że musiał podejść do tych drzwi koniecznie. Wcisnąć klucz w ten zamek. Otworzyć go. Zobaczyć, co tam jest w środku. Rzucić pewien czar. Pokonać to zanim go pokona wcześniej to i będzie umierał w mące. Tymczasem drzwi się ruszały, bynajmniej słyszalny był też ryk.

 

– Tubum, tubum – dochodziły odgłosy dudnienia drzwi. Otworzyć czy nie? Elf dał w końcu klucz.

 

Taki był plan, ale plany ludzi łatwo jest… znieprawić. Cała moc drużyny była tam z nim, czuł ją na jego plecach, tak jak poranna roślinność porosła nad jeziorem pod wpływem delikatnego porywu się kołysze w krajach elfów. Delikatnie i na palcach jednej nogi podszedł do drzwi w… trybie skradania.

 

A więc otworzył drzwi. I co to? I co to? Nagle! Chwycił się zagłobę! Nagle jakby stanęła przed nimi istota jakby nie z tego świata – inteligentna z wyglądu, ale – wysoka, barczysta, o szerokich ramionach. Dół istoty, wyglądał tak dokładnie jak pająk tarantula ale miał do tego więcej nóg. Dół istoty był koloru czarnego, w końcówce on miał taki ogon skorpiona z jadem wszystko w czerwone kropki koloru krwistego. Dół istoty ogólnie przypominał owada. Góra potwora to już była tytanowa zbroja – potężna i gruba, też czarna. Trudno, było przebić taką zbroję a nawet, mieczem. Spod tej zbroi patrzyli też na mięśnie potwora. Fioletowa była jego skóra ale w czerwone kropki. Zamiast głowy była też czaszka w kapturze, biała. Bynajmniej miało to też ręce odchodzące w tej zbroi i szable w dłoni. Miało też rogi odchodzące od czaszki. I tytanowe płytki na tych rogach! I miotało szablami szybko i z przyspieszeniem jak… nagle Sylvairas spojrzał i wiedział jedno – potwór nie był z tego świata i on był nastawiony sceptycznie do drużyny. Objawiał to próbując ją zgładzić.

 

I wtedy przypomniał sobie Sylvulriusz słowa zmarłego dziadka:

 

– „Przeciwników można pokonywać zwykle na dwa sposoby: ostrzem stali miecza, ale to sposób raczej głupców, albo… uważaj – perwersją słowną. Ten drugi sposób jest dla mędrców. Pamiętaj o tym!”

 

Coś zabłysnęło wtedy w głowie Sylviasza. Walczyła z nim natura łagodnego dyplomaty z naturą dzikiego barbarzyńca. Zew krwi która, leżała na podłodze, nie pozostawiał wątpliwości. Nie było miejsca na negocjacje z demonem. Zemsta!

 

-Aha! – pomyślał, po czym rzucił się z mieczem na potwora. Ciął okrutnie, tak jak tnie się okrutnie potwora w zemście. To było zbyt wiele, ta śmierć, śmierć króla. To, że tak się stało obarczało go winą za to wszytko co miało miejsce. I teraz chciał odkupić te wino. Ciął jak szaleniec! Ciął mieczem, odziedziczonym po dziadku, którego trzymał mocno oburącz, aż do czerwoności. Rozmowa:

 

– Ha! Ha! Ha! – śmiał się diabeł wymachują szablami i kolcem na ogonie.

 

– Zgładzę Cię! – skrzyczał go Suylviuys

 

A jak ktoś głupi się teraz spyta: ale co robiła wtedy drużyna? Drużyna była wtedy sparaliżowana od aury tego potwora, a nie było na to eliksirów – i tyle robiła! Nie mogła walczyć. On był skazany na to sam. Formacja w trójkąta była jednak złym rozwiązaniem. Sylviuaas nigdy z resztą nie lubił trójkątów.

 

– Poniesiesz karę! – zagroziła ostatnia już nadzieja ludzkości.

 

– Co do mnie mówisz człowiecze? Jaką? – powiedział zdezorientowany potwór.

 

– Karę śmierci! Ha! – no i wtedy ciął przeciągle, po ukosie, uderzając z całej siły od góry w dół, zupełnie tak jak to robili starożytni wojownicy. Zadziałało. Bestia upadła wzbudzając tumany kurzu. Walka zakończyła się. Finalnie się zakończyła, a z nabrzmiałych powiek wojownika pociekły łzy zwycięstwa. Radość – tak można opisać to co działo się potem.

Tak zakończyły się gniewne dni niebezpieczeństw. Potem widzieli go jeszcze kilka razy w kliku karczmach przy drodze, i w podgrodziach, ale nie były to zbyt długie wizyty. Nikomu nie udało się dowiedzieć gdzie jedzie i po co. Być może, wrócił do swojej chaty, a być może nie. A może pojechał zabijać smoki z północy? Nie wiem. Albo wyruszył za może, aby napadać i grabić odległe kraje za morzem? Nie wiem. A może pojechał gdzieś ze swoją kobietą? Też nie wiem. Nie widział go nikt – nigdy więcej. W kronikach został zapamiętany jak Sylvuievusres – największy spośród bohaterów.

Koniec

Komentarze

Mi czytało się dobrze. Uśmiałem się, ciężarny miecz mnie rozwali…

Dźwięki za pozytywistyczny komentarz!

Znakomite!!! Po porostu znakomite!!! Tak uważam i tego będę się trzymać. Nie dosyć Questionariusie, że opowiedziałeś historie niezwykłą i najeżoną niecodziennością, to zrobiłeś to w sposób powodujący zazdrość tych co oni tak na pewno nie potrafią. Jak ja na ten przykład. I tylko pomarzyć sobie mogą zamiast jak Ty skupić się na przekazaniu tego co artysta pisarz ma do przykazania śledzącemu go na kartach ksiąg czytelnikowi. No, tu to akurat na ekranie, ale tak wyszło tym razem, to nich już tak będzie. I tak – świetnym posunięciem jest z Twojej strony, że nie skupiłeś się na tylko samej akcji, tylko z umiarem i wyczuciem ale jakże dogłębnym opowiedziałeś o całym podłożu po którym cała historia już to kroczy, już czyha na wroga, czasem zwalnia by zauważyć mniej ważne a niezbywalne szczegóły, czasem wtarga do karczmy gdzie przeżywa przygody i potem znajduje się w zamku. A co po drodze się dzieje, to ja tu streszczać nie będę, niech każdy sobie sam przeczyta, bo na prawdę jest bardzo warto. Świętym pomysłem jest że na niego wpadłeś i precyzyjnie zaznaczasz, gdzie zaczyna się rozmowa. Czytelnik wessany czytaniem mógłby nieraz nie zważyć, że skończył się opis i zaczęło mówienie, a Ty to tak sprytnie podkreśliłeś, że nikomu uwaga nie umknie, nie zaginie w słowach lejących się jak piwo bryzgające pianą. Poprzedziłeś Questionariusie na samym występie, że żeby przeczytać Twoje dzieło, to trzeba być mnichem tybetańskim. Takim z cierpliwością. Czyżbym ja chyba takim mnichem właśnie została. I to dzięki Tobie!   Szczere gratulacje, z gołębi mojej, teraz już tybetańskiej i mnisiej, płynące.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No proszę – niedość, że jak raczyłaś zauważyć, opowiedziałem niezwykłą i najeżoną niecodziennością historię, to jeszcze przy okazji wyświęciłem kogoś z Loży na tybetańskiego mnicha! Takich skutków szczerze mówiąc nie przewidziałem. W całej swej skromności kłaniam się uniżenie i polecam się na przyszłość.

Szczeże mówiąc ze zdumieniem niejakiem zdziwam się, że tu tak mało odwiedzin. Boje się, że czytelników z potencjałem odwleka od le który długość Twojego pięknego opowiadania. Ale to one tracą, na razie nie wiedzą co, ale jak doczytają do końca to bedzie płacz i zgrzytanie zębami, że zawitali tu tak późno.

Ojej, to ty nie wiesz kogo wyświeciłeś i dlatego piszesz że kogoś? To ja Ci oczy otwieram i mówię do Ciebie wprost, że to mnie, Regulatorzy to spotkało! Kupię sobie teraz dla siebie pomarańczowe prześcieradło i będę nosić z jedną ręką gołą zawsze, jak na mnicha przystanęło.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

super grafomański tekscior. jestem pod wrazeniem bo nie probujesz byc na sile smieszny tylko piszesz. tylko i az. historia swietna, wykonanie super. moze pokusisz sie o kontynuacje? jak dla mnie jestes poki co w czolowej trojce grafomanii 2014.

Work smart, not hard

Michal3, a Ty jak doczytłeś do konieca to też poczułeś w sobie coś jak taki mnich z Tybetanii, jak ja poczułam bo miałam tyle cierpliwości?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

przeczytalem tak szybko ze mnich by jeszcze czytal i nie potrzebowalem na to siedmiu lat w tybecie

Work smart, not hard

To ja czytałam powolniej bo smakowałam każde słowo, to i pewnie w Tymbecie się mniechem odnalazłam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

miecz chwaly bedzie czarnym koniem. malo kto czytal ale ziri doceni.

Work smart, not hard

Święte słowa wyrzekłeś, choć się mnichem nie poczuwasz!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja! ja go pierwszy wynalazłem! trzymam kciuki (to te najgrubsze, nie?)  

Ktoś musiał być pierwszy, żeby się nadziać na miecz ciężarny aż Cię rozwali. Jak to przeczytałam to brłam przez tego teksta już bardzo ostrożnie bo miecz ciężarny niebezpieczny jest zawżdy. A jak się teraz czujesz Karolu? Czy ciągle czekasz, że miecz Cię rozwali?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

ja się czuję posiekany w drobne kawałeczki :D

Work smart, not hard

Niech Cię kto opaczy może bandarzami, charpiami i wacikami, bo sam sobie raczej nie poradzisz w takim stanie pokawałeczkowany, iżbyś się mógł pozrastać do kupy i w jeden kawał galanty jak wprzódy byłeś czyli pierwej. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

ja tam zawsze miałem głowę gdzieś obok, trochę jak Prawie Bezgłowy Nick czy jak mu było, więc wystarczy igła, nitka i duuużo superglue

Work smart, not hard

A może zamiast tego supergluta weź kropelkę? I używaj sobie jeszcze po kropelce… jeszcze po kropelce… ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

nie, bo znowu obudzę się w chlewiku

Work smart, not hard

U naszego Prosiaczka?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja się czuje niezgorzej regulatorko. Tak sobie myślę, że tym "ciężarnym mieczem" może być jakaś zła rzecz w życiu która ma nadejść. Life is strange and full of zasadzka's – jak to mówią…

Ommmmmmmmm…..   Jak wymedutyjem komentaż, to na pewno dodam, ale muszem rozważyć czy to będzie donbra karma, bo już teraz jestem karmicznom wszom, a nie chciałbym zostać pchłom, bo pchły mają krutszom przeżywalność… :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Mnichów widzę przybywa! No i dobrze. Komentarze wasze znajduję jako znakomite i miód wylewające na moje serduszko. Ale co to? Widzę też, że są i piersi ranni, kilka komentarzy powyżej, którzy to zaś od ciosów miecza ciężarnego poharatani zostali okrutnie! Niedobrze to, oj niedobrze… wołać uzdrawiającą jaszczurkę?  Nadmienić zaś jeszcze muszę, że samo owo moje opowiadanie zainspirowane zostało było pewnym tekstem, który kiedyś tutaj znalazłem, a którego tytułu niestety nie pamiętam. Ów tekst zaczynał się bardzo podobnie jak "Miecz chwały", a zgłebiając kolejne jego akapity, niemalże widziałem jakby samego siebie z przeszłości: około dwunastoletniego młodzieńca spisującego, z wypiekami na twarzy, swoje świeże wirtualne przeżycia z jakiego komputerowego rolpleja. To właśnie ten naprawdę niepowtarzalny styl, jakże trudny do uchwycenia. Podjąłem więc, rzekłbyś jakową próbę zbliżenia się choćby odrobinę do tegoż stylu. Sytuację ułatwiała gorączka (38 stopni) i  seans filmu pt. "Monty Python i Święty Graal". Dostałem takiej weny w palcach, że postanowiłem coś z tym zrobić – a tu proszę, na dodatek konkurs jakiś, grafomański. Kontynuację, albo chociaż spin-offa, jak Anglijczycy zwykli na coś takiego wołać, być może wysmaruję, jak mi ponownie taka wena w palce się wślizgnie.

zacne inspiracje Questionariusie… nikt się takowych niespodziewał :)

Work smart, not hard

Czytając byłem "uśmiechnięty, jednakże trochę zmartwiony jednocześnie w tym samym czasie zrelaksowany i zniecierpliwiony." Zachwycił niemiłosiernie mnie zabieg ewoluowania imienia bohatera – jak mnie mam idzie tu o jego duchową przemianę z wieśniackiego rębajły w państwowego mściciela.

Hmm. Zacna grafomania, ale w takiej dużej dawce szybko zaczyna nużyć.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka