- Opowiadanie: Kminek - Pan Hlejd

Pan Hlejd

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pan Hlejd

 

Pan Hlejd

 

 

 

W mieście pojawił się nowy bohater.

Niewiadomo skąd, niewiadomo jak.

Ot, pojawił się.

Jak dobry przyjaciel z sąsiedztwa.

 

W pierwszej chwili uznano to za żart.

Kiepski, nieśmieszy i mało oryginalny.

 

Jakiś nastolatek wreszcie dał się ponieść fali ekranizowanych komiksów i gdzieś w zaciszu swojego mieszkanka wydziergał kostium.

 

Socjologowie już dawno to przewidywali.

 

Zakompleksiony nerd, urzeczony nierzeczywistymi postaciami, pomylił jawę z fikcją.

Zamówił z Internetu obcisły kostium pływacki i wbił weń stukilkukilowe cielsko z nadzieją, że laski wreszcie zwrócą na niego uwagę.

Pewnie jeszcze dodał pelerynę z ręcznika i jakąś cholerną maskę ze szmaty do podłogi.

Rzeczywiście, mało oryginalnie.

 

Jaki kraj, taka oryginalność.

 

Tylko, że ten opis nijak się miał do zeznań złapanych.

Ale kto by wierzył osiedlowym pijaczkom?

Drobnym złodziejaszkom, którzy chcieli napaść na monopolowy.

Policja uznała to za pijackie majaki, ale prasa bulwarowa natychmiast podchwyciła temat.

 

Według relacji dwójki nieszczęśników, nieznany napastnik miał ponad dwa metry wzrostu.

Pieprzony gigant, cytując słowo w słowo.

Nienaturalnie owłosiona góra mięśni przeskakująca z bloku na blok, jak dziewczynka grająca w klasy na podwórku.

 

Zamiast zmyślnego kubraczka – strzępy dżinsów i szarego podkoszulka.

Zamiast szmacianej maski – bokobrody i klawiatura zwierzęcych zębów.

Zamiast peleryny – kudłate, spiczaste włosy a’la wczesny Wolverine.

Zamiast chwytliwego hasełka – chrypiący głos i wszechobecny odór alkoholu.

 

Nieznany bohater rozsmarował pierwszego złodzieja na zimnej ścianie gierkowskiego bloku.

Drugim wybił grubą, szklaną witrynę.

Bez wysiłku, bez problemu, bez emocji.

Zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił.

 

Zamaskowany bohater?

Bezimienny wojownik o sprawiedliwość?

Tajemniczy zbawiciel metropolii?

Nowy szeryf w mieście?

To tylko niektóre z nagłówków pojawiających się w ciągu kolejnych tygodni.

 

Nieznajomy bohater był tematem numer jeden.

Czemu?

Bo po pierwszym incydencie przyszły kolejne.

Po osiedlowym monopolowym, tajemniczy heros uratował osiem innych sklepów, dwa kioski, cztery auta i jeden bankomat.

Za każdym razem pozostawiał po sobie smród wódki i zmasakrowanych przestępców.

 

Policja próbowała tuszować sprawę, ale bez skutku.

Bo dziennikarze nie dawali za wygraną.

Węszyli, badali ślady, sprawdzali tropy i pisali.

W poważnych tygodnikach i bulwarowych szmatławcach.

Pisali o cuchnącym wódą gorylu, prowadzącym samotną walkę z drobną przestępczością niezorganizowaną.

 

W liczbie artykułów o tajemniczym herosie, prym wiódł jeden dziennikarz.

Chociaż może „dziennikarz” to za duże słowo.

Gość koło trzydziestki, niewysoki, sfrustrowany, łysiejący, pracujący w, z braku lepszego słowa, dzienniku.

 

Owa gazeta, w swoich najświatlejszych zamierzeniach, miała informować ludzi o faktach.

W rzeczywistości jednak sprzedawała im głodne kawałki o aktorach, piosenkarzach i darmozjadzkiej hołocie, zwanej potocznie celebrytami.

Nie to jest istotne.

(warto jednaka zaznaczyć, że nazwa dziennika mylnie nawiązywała do tych światłych zamierzeń)

NIEWAŻNE

 

Ten dziennikarzyna też nie jest specjalnie istotny, ale reguły opowiadania, nawet tak miernego jak to, są nie to zdemontowania.

Ów reporter musiał mieć imię.

Niech się nazywa Tomek.

Zwykłe imię, dobre jak każde inne.

Tomek, Tomasz, Tomuś.

Jak kto woli.

Tomasz Nijaki.

Niezłe nazwisko na bohatera opowiadania.

Po angielsku to chyba będzie Thomas Indistinct

Dobre, mocne nazwisko dla agenta CIA, detektywa z problemami, albo nielubianego, uzależnionego od narkotyków lekarza.

Chyba, bo autor nie jest pewien, nie zdawał TOLSA.

W Polsce, Tomasz Nijaki nie jest ani detektywem, ani agentem, ani lekarzem.

Tomasz jest źle zarabiającym, chałturzącym pismakiem szukającym swojej szansy.

 

Jaki kraj, taki zawód.

 

Ten Tomasz Nijaki nie zasłużył się dla polskiego dziennikarstwa niczym specjalnym.

Pisał jakieś durne artykuły o romansach w telewizji śniadaniowej, o roszadach w jury jakiegoś kulinarnego talent show, a w pewnym okresie czasu, na fali rodzącej się mody, spekulował o sztucznej mgle i dwóch wybuchach.

Ten cyrk wkrótce jednak znudził się większej części społeczeństwa, dlatego Tomek wrócił do barwnego świata gwiazdek.

 

Jaki kraj, taki nieboskłon.

 

Przy tym też nie pracował za długo.

Bo pojawił się on.

Neandertalczyk – alkoholik.

Superbohater idealny.

 

To właśnie Tomek nadał mu nazwę.

 

Z nazwami jest zabawna sytuacja.

Zauważyliście, że filmy z superbohaterami muszą być maksymalnie urzeczywistnione?

W komiksach wyskakuje koleś w trykocie i ryczy „ Jestem taki-i-taki-man” i wszyscy są zadowoleni.

A w filmie?

W filmie jest dokładnie odwrotnie.

Tylko X-Meni się bronią.

Oni tam sami sobie nadają te imiona.

Storm, Cyclops, Nightcrlawler.

No, X-Meni i może Thor.

To wynika raczej z wierzeń ludów nordyckich, niemniej, zostawmy to.

A reszta?

Batman – nazwę wymyślili pracujący w dokach gangsterzy.

Kapitan Ameryka – chciwi senatorowie.

Hulk – żołnierze

Hawkeye – agenci S.H.I.E.L.D.

Green Arrow – bezradni policjanci

Avengers – Nick-Samuel-L.-Gram-Wszędzie-Jackson-Fury

Superman – Lois Lane ( swoją drogą Man of Steel jest naprawdę kiepskim filmem),

i wreszcie Iron Man.

Kochany przez wszystkich milioner-ekscentryk zakuty w zbroję ze stopu złota i czegoś-tam jeszcze.

(pseudonaukowy bełkot to drugi stały element opowieści o superbohaterach)

Jemu imię nadali dziennikarze.

A skoro takiemu gigantowi mogli nadać imię dziennikarze, to czemu naszemu, swojskiemu herosowi nie można zrobić tego samego?

 

Tomek wpadł na pomysł.

Był to proces długi, skomplikowany i bolesny, ale wart swojej ceny.

Bo pierwszy raz w życiu się przyjął.

Jego propozycję podłapały inne gazety.

 

I tak, bezimienny heros,

ten anonimowy obrońca sprawiedliwości,

ten samotny rycerz

stał się Panem Hlejdem.

 

Bardziej oczytani odbiorcy od razu spostrzegą paralelę i dokonają, trafnej zresztą konstatacji.

Tak, Tomek Nijaki wpadł na pomysł, by porównać śmierdzącą małpę do Mr Hyde’a, bohatera znanej, nieco kontrowersyjnej książki Roberta Louisa Stevensona.

 

Jaki kraj, taka paralela.

 

Błyskotliwe połączenie i, co dziwne, niezwykle trafne.

O tym Tomasz miał się wkrótce przekonać.

 

A jakim cudem, drogi czytelniku?

Zanim odpowiem na to pytanie, autor pragnie złożyć ci najszczersze gratulacje.

Dotarłeś aż tutaj.

Super, autor jest naprawdę, pełen podziwu i uznania.

A skoro dotarłeś aż tutaj, to zbudowałeś sobie pewne przekonanie o Tomku.

Gość z klasy średniej, zwykły, słaby, sfrustrowany.

Pewnie nieciekawy, bezpłciowy.

Nijaki.

 

Niestety, czeka Cię rozczarowanie.

Pozytywne rozczarowanie.

Tak, jest coś takiego.

JEST!

Przynajmniej według autora.

 

Bo pierwszy sukces rozbudził w Tomku dawno zgaszone obcasem rzeczywistości pragnienie sukcesu.

Pan Hlejd stał się jego obsesją.

Bo skoro Mr Hyde miał swojego doktora Jekylla, to oprócz Hlejda musiał być ktoś jeszcze.

Nijaki rozpoczął dziennikarskie śledztwo.

 

Ale zaskok, co?

 

Najpierw pogadał z policjantami zajmującymi się sprawami Hlejda.

Trzej starzy, policyjni wyjadacze stwierdzili, że sprawa jest nie do rozwiązania.

Hlejd to pewnie jakiś pijany kulturysta, powiedzieli mu, wpadnie prędzej, czy później.

Póki co, niech robi to, co robi.

Wyręcza nas, dodali ze śmiechem, a o to chodzi.

Zbyli go.

 

Nijaki nie dał za wygraną, o nie.

Zbierał dowody, sprawdzał tropy, przepytywał świadków i poszkodowanych, był nawet na miejscach zbrodni.

Bez skutku

Nieszkodliwa obsesja zmieniła się w prawdziwą paranoję.

Rysował wykresy, czytał mapy, kreślił scenariusze, próbując przewidzieć kolejne ruchy Hlejda.

Bez skutku.

 

Wreszcie, złapał się ostatniej deski ratunku.

Był to krzyk rozpaczy, ostatni przed ponownym zatonięciem w bagnie codziennych idiotyzmów.

Opłacił kogo trzeba i dotarł do wykazów strat każdego ze sklepów monopolowych.

 

Jaki kraj, takie metody operacyjne.

 

Tydzień zajęło mu porównywanie list.

W międzyczasie musiał skreślić nędzny artykulik o nowym miłosnym podboju diwy polskiej sceny muzycznej.

Wreszcie dotarł do pierwszej, budzącej nadzieję wskazówki.

W każdym z monopolowych zniknęło kilka butelek tego samego, taniego jak barszcz cienkusza o urokliwej nazwie „Trzepot bani”.

 

Jaki kraj, taki marketing.

 

Internet dostarczył mu wszystkich potrzebnych informacji na temat tego zacnego trunku.

Jabol po dwa trzydzieści, alkohol z najniższej półki.

A nawet niższej od najniższej.

Tej, na której stoją zakurzone butelki pełne przeterminowanych eliksirów.

Ambrozja dla prawdziwych koneserów.

Nektar desperatów.

 

W ciągu dziesięciu minut ułożył plan.

 

Najpierw dokonał rozpoznania.

Okazało się, że w jego poczciwym, osiedlowym sklepiku, stary sprzedawca ma na składzie kilka butelek tej mętnej amryty.

Dzięki Bogu!

 

Nocą, tego samego dnia, w którym zapytał o „Trzepot bani” postanowił działać.

Zaczaiwszy się w bramie, naprzeciwko spożywczaka, wziął tęgi kamulec i rzucił nim w witrynę.

Cienkie szkło ustąpiło, a wieczorną ciszę przerwał pisk alarmu.

 

Pan Hlejd pojawił się wkrótce potem.

Z daleka było słychać stukot jego ciężkich kroków.

Olbrzym biegł po dachach ceglanych kamienic.

Gdy znalazł się kilka metrów przed sklepem, skoczył i tym jednym susem pokonał dzielącą go odległość.

 

Wylądował, skąpany w mętnym świetle samotnej lampy, niszcząc doszczętnie dwie chodnikowe płyty.

Przez kilka sekund węszył, rozglądając się czujnie.

Ten krótki moment pozwolił Tomkowi dokonać pobieżnej obserwacji.

Rzeczywiście, Hlejd był wielki, z bicepsami jak dojrzałe arbuzy i łydkami tak wyrzeźbionymi, że pozazdrościłby mu niejeden sportowiec.

Spomiędzy rozdarć koszulki i dżinsów wystawało krótkie, szczeciniaste futro.

Alkoholem waliło od niego na kilometr.

 

Nie zwęszywszy niczego podejrzanego, stwór wszedł przez zniszczoną witrynę do wnętrza sklepu, a po chwili wyskoczył zeń, taszcząc w dłoniach kilka butelek.

Gdy znalazł się na zewnątrz, wziął rozbieg, skoczył i zniknął w ciemnościach.

 

Na to tylko czekał Tomek.

Wskoczywszy na rower, ruszył śladem Hlejda.

Nie musiał go widzieć, odór wskazywał drogę lepiej niż najlepszy GPS.

 

Jechał dobre pół godziny, mijając swoją dzielnicę, dzielnicę swojej byłej i centrum miasta.

Wreszcie dojechał do niskiego drewnianego domku na przedmieściach, gdzie smród stał się niemal nie do wytrzymania.

Nijaki uznał, że to musi być kryjówka Hlejda.

Możliwe, że naprowadziła go też wielka dziura ziejąca w dachu, do końca nie wiadomo.

 

Dziennikarz…

(autor jeszcze raz przeprasza za użycie tego słowa, ale innego nie potrafi znaleźć)

… wiedziony doświadczeniem, usytuował się naprzeciwko, robiąc ze zniszczonego przystanku tymczasową bazę wypadową.

Poczekał do rana, aż wiatr choć trochę rozwieje ten smród.

 

Wraz z pierwszymi promieniami słońca, uzbrojony w paralizator i resztki pewności siebie, wkroczył do tajemniczego domostwa.

Spróchniałe, ledwo trzymające się w zardzewiałych zawiasach drzwi były otwarte.

 

Półnagiego, wychudzonego faceta znalazł na podłodze w przedpokoju.

Nieznajomy gość spał pomiędzy pustymi butelkami „Trzepotu bani”, chrapiąc głośno.

 

Tomek obudził go, a że nie należał do specjalnie delikatnych osób, zrobił to dwoma kopnięciami w bok.

Mężczyzna obudził się nagle, klnąc bezczelnie.

Kwadrans zajęło mu roztarcie oczu, drugie tyle skupienie wzroku na reporterze.

Nijaki się niecierpliwił.

Od razu przeszedł do pytań o Hlejda.

 

Skacowany rozmówca początkowo nie był zbyt chętny do współpracy, ale kolejne kopnięcie i zmięte 20 złotych skutecznie rozwiązało mu język.

 

Okazało się, że gość był bezrobotnym magistrem geografii oceanicznej miejscowego uniwersytetu.

Po zamknięciu jego wydziału, ku swojemu zaskoczeniu, nie mógł nigdzie znaleźć pracy.

Brak zarobków spowodował, że młody naukowiec stracił dom, rodzinę, aż wreszcie wpadł w nałóg.

Ot kolejna, łzawa historyjka.

 

Gość stoczył się tak nisko, że zamiast wódki, zaczął sięgać po najtańsze jabole.

Najpierw takie po siedem złotych, potem po pięć, aż wreszcie po te najtańsze, zakurzone.

Przypadkiem natknął się na „Trzepot bani’.

 

To wińsko obudziło w nim Hlejda.

Początkowo miał dziury w pamięci, ale z czasem, gdy organizm przyzwyczaił się do dawki chemii, jaką niosła za sobą każda aplikacja alpagi, zaczął stopniowo zyskiwać kontrolę nad swoim drugim „ja”.

 

Podobno tajemnica przemiany tkwiła w poziomie dwutlenku siarki znacznie przekraczającego dopuszczalne normy.

Prawdopodobnie ów związek, w połączeniu z bakteriami i zepsutymi drożdżami powoduje jakąś gwałtowną reakcję w białku, czasowo przyśpieszając rozrost mięśni oraz destabilizację hormonów.

( pseudonaukowy bełkot jest drugim, stałym elementem opowieści o superbohaterach)

To by wyjaśniało nadmierne owłosienie, ale kto tam wie…

 

W każdym razie, bezrobotny magister zyskał nowe moce.

Jednak, działanie „Trzepotu” jest czasowe, więc, by ten stan utrzymać, potrzebował więcej.

Dlatego zaczął kraść.

Nie był jednak pierwszym, lepszym menelem, wiedział, że regularne kradzieże wzbudzą zainteresowanie policji.

Dlatego postanowił rozegrać to inaczej.

 

Te wszystkie bohaterskie zatrzymania złodziei to była tylko przykrywka, zwykła zmyłka.

Polski doktor Jekyll wykorzystywał je jako środki do osiągnięcia celu.

Gdy napadano na monopolowy, sprawa była łatwa.

Niszczył włamywaczem witrynę, ewentualnie drzwi, a potem wkraczał do środka, zabierał butelki i znikał.

Jeśli chodzi o złodziei samochodów, gonił ich tak długo, aż nie zagonił pod upatrzony wcześniej sklep. Potem scenariusz był ten sam.

 

Rozczarowujące, prawda?

Tym razem niepozytywnie.

 

Tomek poczuł się tak samo.

Autor dokładnie to wie.

Poczuł w ustach ten sam niesmak.

Podobnie zerknął na zegarek z tą samą myślą o bezowocnie straconych minutach życia.

 

Hlejd okazał się… cóż. Nie tym na co wszyscy liczyli.

Stojąc tak nad tym bezrobotnym alkoholiku westchnął ciężko.

Zrobił to, bo zrozumiał.

 

Zrozumiał to, co pewnie większość z Czytelników zrozumiała już dawno.

Wniosek z tej przygody,

ostatnia konstatacja tego opowiadania, nasuwa się sama,

momentami krzycząc spomiędzy wersów.

 

 

Jaki kraj, taki superbohater.

 

 

 

Koniec.

 

 

 

Koniec

Komentarze

:) Strasznie się czyta przez ten nadmiar enterów :) Ale historyjka – taka swojska. Kogoś mi przypomina :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Na Tautetesa! Czyżby skąposzczet powrócił… A tak na marginesie – masakratyczny ten tekst.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

A według mnie nie było tak źle. Owszem, lepiej by się czytało, gdyby każde krótkie zdanie nie stanowiło całego akapitu, ale można wytrzymać. Kilka uwag: dziennikarz rozmawiał z poszkodowanymi – czyli tymi złodziejaszkami rozsmarowanymi po budynkach? Wino działa krótko, a superbohater wypija je zaraz po zdobyciu. Skąd forma przy następnej akcji? Trudno oczekiwać, że rano wiatr rozwieje smród, jeśli źródło ciągle przebywa w środku budynku. I aż tak przestronne domostwo, że wewnątrz mogą szaleć przeciągi?

Babska logika rządzi!

Spojrzałam. "Wiersz" – myślę. "Co tu robi wiersz?". Ale co mi tam. Czytam. Mam pytanie. Czy tobie w szkole czasami nauczycielka nie wytykała zdań wielokrotnie złożonych i kazała pisać krótkimi zdaniami? To nie przytyk, ale znam wielu ludzi, którzy budowali same krótkie zdania, w których nie trzeba było stawiac przecinków. Dlaczego? Właśnie przez szkołę i sprytną nauczycielkę, która stawiała "pały" za zbyt długie zdania. W efekcie wychodziły im koszmarki. Jaki kraj, tacy pisarze… Np : "W poważnych tygodnikach i bulwarowych szmatławcach.

Pisali o cuchnącym wódą gorylu, prowadzącym samotną walkę z drobną przestępczością niezorganizowaną." – to powinno być jedno zdanie, jak już, bo w moim mniemaniu: "W poważnych tygodnikach i bulwarowych szmatławcach." to w ogóle nie jest zdanie. Zaczynanie zdania od"Bo"– boli. "Czemu?" – błąd to podobno nie jest, ale lepiej brzmi dla mnie "Dlaczego?" Pijany superbohater skojarzył mi się natychmiast z Hancockiem ;-) Generalnie humorystycznie napisane, nawet się zaśmiałam w paru momentach. Tylko nie męcz mnie następnym razem takim zapisem ;-)

Skąposzczęt! Jak ja próbowałem sobie przypomnieć jak ten miszcz sie nazywał!

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

A m,nie przypadło do gustu. Lakoniczne, ironiczne, swojskie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

* CHOLERCIA, MIAŁO BYĆ: a mnie przypadło do gustu. Przepraszam.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Teskt zaciekawił, przeczytałam, podobało się. Na początku ten dziwny podział akapitów faktycznie przeszkadzał, ale po chwili się przyzwyczaiłam. Przynajmniej zwraca uwagę, nie? :)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Coś w tym jest, jak to się mawia, ale do mnie nie przemawia.    Rymnęło mi się, lecz nie będę zmieniał.

Fajne, podoba mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka