- Opowiadanie: joanna krzywicka - Za górą

Za górą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Za górą

 

Joanna Krzywicka

Za górą

 

***

Zapadał już zmrok i robiło się chłodno. Szare zazwyczaj wzgórza przybrały barwę fioletową, suche trawy chrzęściły pod stopami. Kobieta z dzieckiem na ręku posuwała się w stronę skalnego rumowiska. Pewnie jak wszyscy o tej porze szukała schronienia na noc. Chłopiec już przysypiał kiedy kobieta posadziła go na ziemi, w kryjówce między kamieniami.

– Będziemy jeść, mamusiu? – spytał malec.

– Nie dzisiaj. Pamiętasz zabawę w „nie ma mnie”?

– Pamiętam.

– To dzisiaj będziemy się w to bawić.

I kiedy ułożył się obok mamy na ziemi, bardzo głęboko skupił się na tym, żeby go nie było. Udał, że jest kamieniem, który ani nie myśli, ani nawet nie oddycha. Zapadł w głęboki sen.

***

W południe słońce pali niemiłosiernie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodzi wtedy z cienia. Kobieta i jej synek znaleźli na ten czas schronienie w cieniu skały. Musiały minąć lata odkąd zamieszkali na pustkowiu. Chłopiec był już duży. Dziś nie dało by się go nosić na ręku.

– Mamo, co jest za tym wzgórzem?

– To samo, co i tutaj. Kamienie. Trawa. Czasem jakieś krzaki.

– A gdzie się kończy to samo?

– Nigdzie. Gdziekolwiek byś nie poszedł, wszędzie będzie to samo.

– Chciałbym tam pójść.

– Nie boisz się?

– Ja się boję tylko ludzi-szakali.

Była to prawda. Na samo wspomnienie tych potworów, którzy zamiast twarzy mieli psie pyski chłopiec dostawał gęsiej skórki. Nocami miewał koszmarne sny, w których potwory ścigały go. I gdy tylko odnalazł kryjówkę, zauważał, grupę ludzi-szakali wpatrujących się w niego nieruchomymi, zwierzęcymi ślepiami.

– Oni mają takie głowy… – powiedział tylko.

– To nie są ich głowy, tylko maski. Nikt nie widział ich twarzy i nikt nie wie po co je zasłaniają. Może są niesamowicie szpetni. Na pewno mają szpetne dusze, bo porywają i zabijają ludzi. To z ich powodu uciekłam z tobą z wioski – żeby nie porwali mnie i nie rozdzielili z tobą.

– Porwaliby cię?

– Zabrali moją siostrę. Małych dzieci nie porywają, dopiero wtedy, gdy urosną. Potrzebują dorosłych.

– Do czego?

– Nie wiadomo. Nikt jeszcze od nich nie wrócił. Ale ja nie jestem taka głupia, żeby dać się złapać. Pamiętasz zabawę w „nie ma mnie”?

– Pamiętam.

– Wymyśliłam ją, ponieważ byłeś jeszcze za mały, żeby zrozumieć zasadę. Oni potrafią znaleźć człowieka nawet wtedy, gdy go nie widzą. Dlatego tak trudno się przed nimi skryć. Ale jeśli wymażesz z głowy wszystkie myśli, wszystkie uczucia i staniesz się pusty jak kamień, nie znajdą cię. Moja siostra nie chciała tego słuchać i dlatego nie ma jej. Ale ty słuchaj uważnie. Kiedy ja umrę, będziesz musiał radzić sobie sam.

Słońce powoli się obniżało. Kobieta zapadła w drzemkę. Aaron zaczął rozgrzebywać ziemię cienkim patyczkiem, jakby szukał korzonków.

– Nie kalecz ziemi. Ona i tak jest pokaleczona – powiedziała kobieta otwierając oko.

***

Kiedy Semaheb, dowódca straży, przybył na zebranie, wszyscy byli już obecni. Wszyscy oprócz Naczelnego. Powiódł oczami po zebranych. Przeważnie jajogłowi, nie było do kogo zagadać. Z mądrymi minami, w źle wyprasowanych togach wyglądali jak stado uczonych małp. Trudnili się oni wynajdywaniem przyczyn z powodu których palące problemy były nierozwiązywalne. Tak przynajmniej myślał Semaheb.

O, i przyszedł Naczelny. Zebrani wstali z miejsc i wrócili do pozycji siedzącej dopiero gdy Naczelny usadowił się w fotelu.

Ten fotel był całkiem niezły, rzeźbiony, oryginalna, ręczna robota. Pochodził z dobrych czasów, gdy wytwarzano jeszcze towary luksusowe przeznaczone dla bogatych snobów.

Zaczęło się kolejne, nudne zebranie usiane czytaniem raportów; ilu niewolników zmarło, ilu się rozchorowało, dlaczego w szpitalu siadło zasilanie i jak długo potrwa naprawa sprzętu, ile zebrano pszenicy podczas ostatnich żniw i kto ukradł worek kukurydzy z magazynu żywnościowego. Semaheb słuchał tych wywodów z narastającym bólem głowy. Marzył tylko o tym, żeby położyć się w ciemnej i cichej sypialni i odpłynąć.

Właśnie rozgorzała dyskusja nad sposobami zwiększenia plonów, gdyż od pewnego czasu istniał problem niedoboru żywności. Brakowało pszenicy dla ludzi i krów.

– Krowy żywią się trawą – powiedział Zekiel, szef sektora rolniczego. Stwierdzenie to, tak oczywiste, rozbawiło uczestników.

– A trawa jest zielona – zakpił ktoś.

– Kochani, nie przyszliśmy tu obrzucać się zdaniami z czytanek dla dzieci – stwierdził naczelny rozdrażniony.

– Mówię poważnie – warknął Zekiel. Jego tubalny głos wwiercił się Semahebowi w mózg.

– Kiedy wreszcie zbudujemy folwark poza Bazą, skoro jest to jedyne rozsądne rozwiązanie? Na razie mamy materiały, środki transportu i niewolników. Za chwilę tego zabraknie, albo się popsuje. Tak czy inaczej będziemy musieli wyemigrować, ale im później to zrobimy, tym trudniej nam będzie tego dokonać.

– Rozumiem, że koledze odpowiada życie na wsi…

– Ale to konieczność! – Zekiel był tak zdenerwowany, że przerwał nawet Naczelnemu – Wykańczamy się budując cywilizację na pustyni. Ledwie trzydzieści mil stąd na wschód, warunki do uprawy zbóż są znacznie lepsze. Krowy można wypasać na pastwiskach, a domy budować z dostępnych materiałów, drewna, gliny…

– Czyli powrót do średniowiecza – uciął Naczelny.

– Chyba lepiej wrócić do średniowiecza, niż zdechnąć z głodu – mruknął Zekiel. Nikt nie podchwycił tematu. Nie chcieli się narażać Naczelnemu, któremu pomysł najwyraźniej się nie podobał.

***

Do dnia śmierci swojej matki Aaron nie zdawał sobie sprawy z istnienia czasu. Rósł wprawdzie, ale proces ten był dla niego samego niezauważalny. Któregoś dnia jego matka powiedziała:

– Kiedy umrę zaniesiesz mnie na skałki i przysypiesz kamieniami.

Kilka dni później już nie żyła. Aaron postąpił zgodnie z jej wolą.

Świat z niezmiennego i stałego stał się zmienny i niepewny. Jedyna nieuchronna zasada, jaka w nim obowiązywała brzmiała, że to co żyje musi umrzeć. Poza tym został sam i zaczął dziczeć w tej samotności.

Zastanawiał się na przykład co by było, gdyby piasek umiał mówić. Wymyślał sobie jakieś pytanie i zastanawiał się jak piasek mógłby na nie odpowiedzieć. Gdy pewnego dnia spotkał węża, nie upolował go, co byłoby w tej sytuacji logiczne, tylko głowił się, co wąż by mu powiedział. Poza tym wąż mógł być czyjąś matką.

Tak było do dnia, gdy spotkał kobietę. Zakradła się tak cicho, że nawet czułe ucho Aarona jej nie usłyszało. W pewnym momencie odwrócił się i zobaczył, jak stoi na skałkach i wpatruje się w niego. Była niesamowicie stara. Kiedy ją zauważył, ona podeszła do niego żwawym krokiem, jakiego po osobie w jej wieku nikt by się nie spodziewał.

– No co, synku, jak ci się żyje w tej głuszy? O, włoski ci się skołtuniły. Nie masz grzebienia? Te kudły to obciąć trzeba będzie, bo nie da się ich rozczesać. Ale nie martw się, odrosną.

Zwrócił uwagę na włosy kobiety. Nie były skołtunione. Opadały w prostych, gładkich strączkach po obu stronach twarzy.

– I żebyś się spasł też nie można powiedzieć. Jadłeś coś ostatnio?

– Korzonki. I wczoraj korzonki…

– Bardzo pożywne – stwierdziła kobieta, która sama była chuda jak szczapa – Mam tu jaskinię, niedaleko. Zapraszam.

– Co?

– Jaskinię mam. Pójdziemy do jaskini, rozpalimy ognisko. Te szakalogłowe sępy tam nie zaglądają. Znasz szakalogłowych?

– Znam.

– No właśnie. Czyli jesteś stąd.

Zaprowadziła go do jaskini. Aaron znalazł się wewnątrz góry. Zabawne, nigdy nie przypuszczał, że skały mogą być puste w środku. Teraz oglądał wnętrze jaskini, ciemne, zimne i śliskie. Na środku pełgało jeszcze ognisko, które nie zdążyło zgasnąć podczas nieobecności właścicielki. Kobieta podtrzymała je przyniesionymi zawczasu gałązkami. Aaron z przyjemnością wpatrywał się w wesołe, skaczące płomyki. Kiedy był z matką rzadko rozpalali ogień, aby nie zwabić ludzi-szakali. Chyba tylko wtedy, gdy upolowali gryzonia i trzeba go było upiec.

Z braku lepszych perspektyw zaprzyjaźnił się z kobietą. Wreszcie miał z kim porozmawiać, a raczej mógł posłuchać jej terkotania. Obcięła mu włosy nożykiem w dzięki czemu zaczął wyglądać jak człowiek. Miała wygody w postaci posłania z trawy i skór. A przede wszystkim nauczyła go chodzić na kozy.

***

Następnego dnia przyszedł Ismuz.

– Czemu byłeś wczoraj taki struty?

Semaheb nie zamierzał wtajemniczać kolegi w problem swojego bólu głowy, dlatego mruknął.

– Struty? Zdawało ci się.

– Eh, już myślałem, że to objaw zdrowego rozsądku.

Semaheb tylko sapnął i upił trochę lodowatej wody z kubka. Nie wiedział, co Ismuz ma na myśli.

– Wszyscy powinniśmy wyć i walić głowami w mur z rozpaczy – kontynuował jego rozmówca – Dlaczego? Bo mamy głupich przywódców.

Semaheb zakręcił kubkiem i śledził, jak przemieszczają się w nim kawałki lodu. Nie wiedział, czy Ismuz gada od siebie, czy przysłał go Naczelny na przeszpiegi.

– Baza nie jest przystosowana do przechowywania tak dużej liczby ludzi, jaką mamy obecnie – zaperzał się Ismuz – Prędzej czy później jej możliwości skończą się. I co wtedy? Zaczniemy jeść naszych zmarłych? A może podstarzałych niewolników? Zresztą niewolników też wkrótce zabraknie. Te dzikusy nie mnożą się w takim tempie jak my.

– Mają mały przyrost naturalny. Nie śmiej się z nich. Są lepiej przystosowani niż my. Potrafią przetrwać prawie bez jedzenia, wydłubując z ziemi wodę i jakieś zielsko. Nie imają się ich żadne choroby. Po prostu ludzie doskonali…

Semacheb wiedział, co mówi. Jako szef straży często miewał kontakty z tubylcami. Osobiście nadzorował ich wyłapywanie. Ci dzicy ludzie żyli na poziomie paleolitu. Używali kijów i narzędzi z kamienia. Obywali się prawie bez ubrań i czasem budowali prymitywne szałasy. Niektórzy hodowali kozy. Śmiertelność wśród dzieci była duża, co tłumaczyło mały przyrost naturalny. W tych warunkach tylko najsilniejsi mieli prawo przetrwać.

– No właśnie. Dzicy się przystosowali. Powiedz mi, Semaheb, dlaczego my nie możemy wyemigrować i założyć kolonii w bardziej przyjaznym otoczeniu?

– Bo jesteśmy przyzwyczajeni do wygód i nikomu nie odpowiada perspektywa życia bez prądu, bieżącej wody i miękkich ubrań.

Ismuz westchnął.

– Naprawdę tak nisko nas cenisz? Takimi mięczakami jesteśmy? To ja ci powiem dlaczego naprawdę nie możemy stąd odejść. Nie możemy odejść, bo Naczelny kocha władzę. Tak, bo gdybyśmy odeszli, to Naczelny nie byłby już żadnym autorytetem. Poszedłby do lamusa razem ze swoimi przedpotopowymi metodami i zasadami wyciągniętymi ze sztambucha babci, on i te orangutany w togach. A te orangutany przytakują mu nawet nie dlatego, że się go boją. Orangutany też lubią władzę i lubią ciągnąć ze żłobu. Tylko my, ludzie młodzi możemy to zmienić. Obalmy tych zasrańców w togach i zróbmy to, co trzeba zrobić.

Ismuz jak wielu młodych ludzi ostentacyjnie lekceważył togę. Chadzał w samej tunice, a nawet tylko w spódniczce. Starcy krzywili się na widok tej nowej mody i oskarżali młodzież o sianie zgorszenia.

– Powiedz mi, Semaheb, przyłączysz się do nas przeciw orangutanom?

– Do was? Czyli jest was więcej. Nie boicie się?

– A ty?

– Mam żonę i syna.

– Więc dla syna powinieneś to zrobić. Żeby mu było łatwiej.

***

Położenia ludzi w Bazie nie da się wytłumaczyć bez wyjaśnienia genezy samej Bazy. Otóż w dobrych czasach powstał program zasiedlenia Księżyca i Marsa. Nie przeszkadzały mu nawet tarcia między miastami Archipelagu. Ambitny program podboju kosmosu łączył przedstawicieli różnych grup interesów. Baza miała być prototypem kolonii na obcych planetach. Dlatego na jej lokalizację wybrano miejsce nieurodzajne, suche, rzadko odwiedzane nawet przez koczowników nieświadomych istnienia rozwiniętej cywilizacji. Miała być samowystarczalna i była.

Dziś już nie ma znaczenia jaką propozycję w zalakowanej kopercie wysłał prezydent Zachodniego Przyczółka premierowi Nowego Miasta I czy zamordowanie kilku imigrantów na terenie Stoczni było prowokacją czy spontanicznym aktem agresji. Jedna czwarta mieszkańców Archipelagu zginęła w wyniku użycia gazów bojowych. Naloty bombowe pochłonęły życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi i przy okazji zniszczyły infrastrukturę gospodarczą. Brak właściwej opieki medycznej, dostępu do czystej wody i żywności spowodował śmierć i choroby kolejnych tysięcy. Zdaje się, że wojna zakończyła się dlatego, że nie było już czym i o co się bić.

Oddalonej o setki kilometrów od Archipelagu Bazie niewiele to zaszkodziło. Zabrakło rozrywki w postaci komunikatów z miasta, ale produkcja żywności nie spadła. Przyrost naturalny był duży, ale przecież każdy ma prawo do życia rodzinnego. Problemy zaczęły się później. Psujące się urządzenia, które coraz trudniej było naprawiać, spadający poziom życia. Ludzie ci nie byli przyzwyczajeni do pracy fizycznej. Gdy zaczęło brakować maszyn wpadli na pomysł, by zatrudnić niewolników. Wygodne rozwiązanie, jednak tych ludzi też trzeba było wyżywić i dać im mieszkanie. Pozamykani w blaszanych barakach koczownicy z niezrozumiałych przyczyn zaczynali chorować i trzeba się było trudzić leczeniem ich, albo dokonywaniem eutanazji. Poza tym wciąż należało wyłapywać nowych. Koczownicy w niewoli nie chcieli się rozmnażać, dlatego trzeba było tolerować fakt, że część z nich wciąż chodziła wolno bez pożytku dla cywilizacji. Szczęśliwie byli zbyt prymitywni by zbuntować się przeciw swoim ciemiężycielom.

No i ta młodzież. Dziwne stroje, ostentacyjna pogarda wobec autorytetu starszych. Oni chcieli rozpocząć wszystko od nowa. Jednak ich buńczuczne zachowania nie są w stanie ukryć faktu, że są skażeni przez stary system wychowania i edukacji, system przystosowany do zupełnie innych warunków bytowych.

***

Mimo najlepszych chęci Aaron nie przyzwyczaił się do spania w jaskini. Co innego na powietrzu, pod gołym niebem. Tylko tu było dostatecznie luźno, dostatecznie przewiewnie i nie musiał wychodzić na zewnątrz, by sprawdzić, czy już dnieje. Docenił natomiast uroki jaskini w południe, podczas największych upałów. Drzemał przy wejściu do pieczary, gdzie było chłodno.

Zauważył, że kobieta wymyka się czasem podczas sjesty. Wbrew logice chadzała na spacery gdy było najbardziej gorąco. Raz zauważył, że ma siniaka na plecach i jakieś obtarcie. Mimo to wyglądała na zadowoloną. Wypytywał ją o te eskapady, ale była w tej sprawie bardzo tajemnicza. Jednak któregoś dnia powiedziała:

– No dobra, dowiesz się co i jak, ale to nie jest dla mięczaków.

W to południe poszli razem.

– Pewno zastanawiasz się, dlaczego o tej porze. Odpowiem ci: bo o tej porze pasterze śpią.

Oczom Aarona ukazała się dolinka. Nic tam nie było, trochę suchej trawy. Gdy dokładnie się przyjrzał, zauważył kilka kóz odpoczywających w cieniu.

– Ha ha – kontynuowała kobieta – Kiedyś udało mi się nawet porwać całą kozę. Nie dałam rady zjeść jej od razu, ale mięso w chłodnej jaskini przechowuje się dobrze. A ze skóry zrobiłam tylko posłanie. Jednak zazwyczaj korzystam tylko z mleka.

Potem wytłumaczyła mu jak pozyskać mleko. Należało złapać ustami wymię kozy i ssać.

– A jak tak robisz, to koza cię nie kopie?

– No co ty? One tak karmią swoje młode.

Potem zaprezentowała mu, jak to się robi. Przykazała mu, żeby się przyglądał i zagwizdał, gdyby zauważył zbliżających się pasterzy. Przyglądał się więc uważnie, choć z tej odległości niewiele było widać. Kiedy wróciła, powiedziała:

– Teraz ty.

Aaron poszedł więc. Niewiele z tego wyszło, kozy nie dawały się wydoić ot tak sobie, w dodatku kobieta zaczęła gwizdać, gdyż jego harce wzbudziły trochę hałasu.

Jego edukacja zajęła wiele dni. Najpierw kozy mu uciekały, potem, gdy nauczył się je łapać, nie wiedział jak ssać. Kiedy wreszcie, za którymś razem, dostał się do mleka, nie usłyszał gwizdania. Za tą nieuwagę dostał kosturem po krzyżu. Był jednak zadowolony, ponieważ wreszcie udało mu się skutecznie coś ukraść.

***

Kiedy Zekiel wyszedł, Semaheb wdał się w dyskusję z żoną.

– Oni mają rację – stwierdziła Innana – Należy czym prędzej pakować manatki i wiać stąd.

Semaheb nie odpowiedział od razu, tylko zaczął się przechadzać po pokoju. Innana podwinęła nogi i objęła je rękami. Sukienkę miała do samej ziemi. Przynajmniej nie świeciła gołymi łydkami jak niektóre panny.

– Wiesz, że nie mieszam się do żadnych sporów i nie wchodzę w układy z gówniarzami.

– Zekiel nie jest gówniarzem, a ucieczka jest w naszym interesie. W takich warunkach Baza wkrótce zamieni się w piekło. Niewolnicy dostają jedzenie o bardzo niskiej jakości. Jeszcze trochę, a my będziemy musieli żywić się tym samym. Mam ci przedstawić listę chorób, która nam grozi?

– Dzicy nie są przyzwyczajeni do naszego jedzenia, dodatków chemicznych… Poza tym pomyślałaś, co nas czeka na nowym miejscu? Będziemy musieli stworzyć wszystko od początku, nauczyć się budować domy, wytwarzać narzędzia rolnicze z dostępnych materiałów, może nawet pracować w polu. Tam też mieszkają ludzie i mogą być do nas nastawieni wrogo. Nie będziemy mieli elektryczności, leków, wygód.

– A myślisz, że jak długo będziemy mieli to wszystko, jeśli zostaniemy w Bazie? Urządzenia wreszcie siądą bez właściwej konserwacji, magazyny opustoszeją. Nie ma już fabryk, które produkowały lekarstwa. Póki jesteśmy młodzi, mamy szansę przywyknąć do nowego życia, a nasz synek nie będzie nawet pamiętał Bazy.

W tym momencie chłopiec wszedł do pokoju, jakby wiedział, że o nim mówią. Przebiegł po dywanie i usiadł obok mamy na tapczanie.

– Jeszcze nie śpisz? – spytała troskliwie Innana.

– Nie mogę spać. Gorąco.

– No tak, klimatyzator przeszedł do historii.

– A będę mógł pójść jutro z tobą do szpitala?

– Nie możesz. Wśród niewolników panuje infekcja. Nie wpuszczają dzieci.

– A ty? Nie zarazisz się?

– My mamy maski, rękawice. Zresztą to nic groźnego.

Semaheb usiadł w fotelu. Od dawna miał wątpliwości, Innana je jeszcze podsyciła. A może ona i Zekiel mają rację, może należy wiać póki jest się młodym i zacząć wszystko od początku?

Bardzo niespokojnie spał tej nocy, nie tylko dlatego, że klimatyzacja siadła. Nad ranem podjął decyzję: przyłączy się do uciekinierów. Za parę miesięcy Baza będzie tylko wspomnieniem.

***

Aaron nabrał zwyczaju, żeby budzić się podczas sjesty. Kozie mleko mu posmakowało, zwłaszcza, że jego zdobywanie wiązało się z ryzykiem. Tym razem zauważył jednak, że stara wciąż śpi. Specjalnie narobił rumoru żeby ją obudzić i ostentacyjnie wyszedł z jaskini.

– Ej, a ty dokąd? – spytała kobieta.

– Po mleko.

– Dziś nie idziemy.

– Bo co?

– A jak myślisz? Daliśmy się przyłapać dwa razy w bardzo krótkim czasie. Za chwilę nasi pastuszkowie zaczną przeczesywać wzgórza. Nie martw się, można zatkać wejście jaskini kamieniami i przeczekać w środku.

– Ale ja już będę ostrożny…

– Lepiej dać im odpocząć. Niech trochę odetchną, stracą czujność… Wtedy ich odwiedzimy. A raczej kozy.

Po tych słowach kobieta odwróciła się na drugi bok i zasnęła. Aaron jednak nie mógł spać. Wyszedł przed jaskinię, skrył się w cieniu. Odruchowo oglądał się, czy pasterze nie idą. Co za bzdura, przecież jeśli będą przeczesywać, zrobią to rano albo wieczorem. Komu by się chciało męczyć w samo południe?

Wreszcie słońce zaczęło się chylić ku zachodowi i Aaron poczuł głód. Wieczornym zwyczajem poszedł nazbierać korzonków na kolację. Dziś sam żywił się jak koza.

Kilometr dalej, za wzgórzem była wioska. Nie zapuszczał się tam, ponieważ łatwo tam było spotkać szakalogłowych. Czasem jego czujne ucho wychwytywało ludzkie nawoływania, śpiewy albo kłótnie. Przeżuwając korzonki nieświadomie wsłuchiwał się w te odgłosy.

Nagle usłyszał warkot. Wwiercał się w uszy Aarona nienawykłe do hałasu.

Dźwięk ten towarzyszył szakalogłowym, a raczej wielkim chrabąszczom, które były na ich usługi. Zatem należało się skryć. Nieopodal był kamień i jakieś suche zarośla. Aaron schował się tam. Spróbował wyrzucić z głowy wszystkie myśli.

Hałas tymczasem nie ustawał. Było gorzej niż zwykle.

***

Ten dzień zaczął się fatalnie dla Semaheba. Od rana bolała go głowa. Nocą ktoś ukradł benzynę i Naczelny zrobił dochodzenie, osobiście. Semaheb naturalnie wiedział, kto to zrobił. Podczas przesłuchania musiał kluczyć i kłamać, co nie leżało w jego naturze. Cały czas zastanawiał się, czy niczego po nim nie widać i czy jego zeznania są spójne. Z tego powodu głowa rozbolała go jeszcze bardziej i w dodatku odniósł wrażenie, że Naczelny coś podejrzewa.

Wszystko już było gotowe do wyjazdu i Semacheb pocieszał się, że jutro, pojutrze będzie po kłopocie. Tymczasem odezwał się alarm i trzeba było iść w teren. Zdążył jeszcze zażyć pigułkę przeciwbólową, chyba ostatnią, która się zachowała i założyć ten śmieszny hełm w kształcie psiej głowy. Kto wymyślił taką maskaradę? Chyba nawet dzicy domyślali się, że to tylko maska. Tak czy owak takie nakrycie głowy było niezbędne i to nie tylko z powodu upału. Pozwalało komunikować się z Bazą i z innymi strażnikami, poza tym wykrywało ludzi na podstawie ich fal mózgowych.

Początkowo myślał, że to zwykła potyczka, ktoś obrzucił strażnika kamieniami. Wystarczyło postraszyć dzikusów i trochę poturbować sprawcę żeby zaprowadzić spokój. Niepokoił fakt, że tubylcy bali się coraz mniej, ale Semaheb w tej chwili o tym nie myślał. Jutro będzie już daleko.

Dopiero na miejscu okazało się, że sytuacja wygląda znacznie gorzej. Dzicy wzniecili bunt.

W całej dolinie dookoła wioski ciągnęły się zasieki wykonane z gałęzi kolczastych krzewów. Gałęzie były splątane, sczepione w trudne do rozsupłania węzły. Rozmach tej pracy imponował, tubylcy musieli pracować tygodniami żeby zgromadzić materiał, i to w tajemnicy przed strażnikami. Kolce nie przeszkadzały ich suchym i stwardniałym dłoniom, za to boleśnie raniły wydelikacone rączki strażników. Nie sposób było przez te zasieki po prostu przejść. Każdy strażnik oprócz hełmu był ubrany jedynie w spódnicę, lekką kamizelkę i sandały. W dodatku dzicy nie poprzestawali na wzniesieniu przeszkody. Zgromadzili kamienie w charakterze amunicji i tłukli każdego, kto zanadto się zbliżył. Gdyby taki kamień uderzył w hełm, mógłby zniszczyć aparaturę. Strażnik zostałby pozbawiony łączności, w dodatku hełm ograniczał pole widzenia.

Jedyną bronią jaką aktualnie dysponowali były paralizatory, choć przy zmianie natężenia prądu paralizator mógł się zmienić w narzędzie zabójstwa. Sęk w tym, że aby go użyć trzeba było się zbliżyć do przeciwnika, a to właśnie było niemożliwe.

Semaheb potrzebował chwili, by się zorientować w sytuacji. Opieprzył kilku podwładnych za dopuszczenie do buntu, choć obserwowanie tubylców nie było ich obowiązkiem. Po prostu nikt się nie spodziewał, że dzicy mogą wykręcić taki numer. Potem połączył się z Naczelnym i bez ogródek naświetlił sytuację. Usłyszał, że Naczelny się śmieje.

– Kłócą się? To ich rozpieprzcie. Nie potraficie sobie poradzić ze stadem małp?

– Potrzebujemy amunicji. Granatów – powiedział zimno Semaheb. Prosił Naczelnego o granaty, bo tylko on mógł zezwolić na wydanie amunicji z arsenału.

– To do tego doszło? A poradźcie sobie jakoś…

– Posłuchaj misiu, nie będę narażał żołnierzy na poturbowanie kamieniami a hełmów na zniszczenie, zrozumiano?

Na chwilę zapadło złowrogie milczenie. Dał się ponieść emocjom, obraził Naczelnego, tego małego, durnego kacyka. Naczelny głośno wciągnął powietrze.

– No dobra, dam ci granaty. A ty wejdziesz do wioski i zabijesz wszystkich.

– Co?

– Wszystkich, powiedziałem. Starych, młodych, mężczyzn i kobiety. Nie oszczędzisz nawet rocznego wypierdka. Zrozumiano? Co, misiu?

***

„No i po krzyku” myślał Semaheb. Smród dymu od płonących zasieków wkręcał się w nos. Ciała jeszcze nie zaczęły się rozkładać. Dowódca usiadł na piasku. Nogi miał jak z waty. Jakby dopiero teraz uświadomił sobie, co zrobił, i do czego zmusił swoich podwładnych.

Przyjechał Naczelny na inspekcję. Semaheb łypał na jego twarz. Stary ledwie ukrywał satysfakcję. Co go tak cieszyło? Widok trupów czy spalonej wioski? A może to małe, marne zwycięstwo, które odniósł nad dowódcą?

– No dobra, przyślemy niewolników, wykopią doły i wrzucą tam to ścierwo, a wy przypilnujecie, żeby nie pouciekali.

Semaheb miał ochotę powiedzieć coś bardzo obraźliwego, ale ugryzł się w język. Byle do jutra.

***

Niewolnicy nie zdążyli jeszcze zasypać dołów, kiedy Semaheb zauważył transporter zbliżający się do wioski. Wysiadł z niego jeden z orangutanów w todze i zarządził:

– Dobra, ptaszki, koniec pracy, niewolnicy wracają do Bazy.

– Nie zdążą jeszcze skończyć roboty? Do nocy daleko… – zżymał się dowódca.

– Dzikusy nie mogą patrzeć, jak my się będziemy wycinać – stwierdził orangutan.

– Bo co?

Dowódca nie rozumiał. Zauważył natomiast wychodzącego z transportera Ismuza oraz dwóch gnojków z jego stronnictwa. Mieli ręce związane z tyłu. Za nimi wygramolił się jeszcze jeden ze strażników, który chyba eskortował więźniów.

– Bo co? – powtórzył Semaheb bardzo zły.

– Myślisz, że dzicy sami wpadli na pomysł, żeby urządzić sobie bunt? Gówniarze podburzyli ich i pomogli w zorganizowaniu tej hecy. Za to ich dzisiaj wykończysz. To rozkaz Naczelnego.

Dowódca spojrzał na strażnika, który tylko wzruszył ramionami. W Bazie wrzało, a Semaheb będzie musiał wrócić tam na noc. Ci chłopcy mieli ojców, matki, rodziny.

– Za dużo nas?

– Dużo głupich – zaśmiał się orangutan.

– Mówisz o sobie?

– No, no nie pozwalaj sobie. Za mały jesteś.

Po tych słowach orangutan wrócił do transportera. Nie chciał mieć koszmarnych snów. Transporter odjechał, niewolnicy odeszli. Wtedy zauważył, że Ismuz się śmieje. Mógł się śmiać. W tym wieku człowiek nie wyobraża sobie jeszcze własnej śmierci.

– No co, dowódco? – powiedział Ismuz – Będziesz miał szczęście, jeśli przeżyjesz mnie choćby o rok.

***

Aaron cały czas siedział w kryjówce. Tym, co go najbardziej niepokoiło była zalegająca wokół cisza. Nie słyszał nic, oprócz warkotu transportera najpierw zbliżającego się, potem oddalającego. Niegdyś zaobserwował, że szakalogłowi odchodzą razem z wielkim chrabąszczem. Był przekonany, że już sobie poszli. Postanowił sprawdzić, co się stało. Bardzo ostrożnie zbliżył się do wioski. Miał tam punkt obserwacyjny, z którego można było podglądać poczynania ludzi.

Tym razem zastał opłakany widok. Ziemia była zryta, szałasy poniszczone. W powietrzu unosił się swąd dymu i jeszcze inny zapach, trupi.

Co gorsza zobaczył szakalogłowych, którzy wcale nie odeszli za chrabąszczem oraz kilku jeszcze ludzi, którzy wcale nie pochodzili z wioski. Aaron zamarł w swojej kryjówce.

Ci inni ludzie mieli związane ręce. Jeden z szakalogłowych podszedł do tych ludzi i dotknął każdego z nich kijem. Aaron widział, jak dotknięci osuwają się na ziemię.

Tak się przeraził, że mało nie krzyknął. Szakalogłowi zrobili tamtym ludziom krzywdę, może nawet ich zabili. Był wzburzony i nie myślał o konsekwencjach, zupełnie stracił ostrożność. Z niepokojem zauważył, że szakalogłowi zerkają w jego stronę. Przeraził się jeszcze bardziej i ze strachu rozpłaszczył na ziemi, jakby to mogło mu pomóc.

Jednak strażnicy nie interesowali się nim. Kilka minut rozmawiali, naradzali się ze sobą, potem zaczęli się rozchodzić. Na miejscu zostało tylko kilku z nich oraz trupy.

Jeden z tych, którzy zostali podszedł do Aarona. Jeśli kiedykolwiek miał wątpliwości, czy ich psie głowy to maski, czy części ciała, teraz wątpliwości te zostały rozwiane. Zobaczył zbyt gładką szczecinę pokrywającą pysk, drewniany nos pozbawiony wilgoci, szklane, nieruchome oczy. Bardzo udana, ale jednak maska.

Bardziej niepokoił go zapach tej istoty. Wyczuwał drażniącą woń mydła oraz świeżego potu. Oni ukrywali nie tylko swój wygląd, ale i zapach..

Szakalogłowy nakazał mu wstać i iść za sobą, więc wstał i poszedł. Zobaczył trupy leżące pokotem na piasku. Bez wątpienia należały do tego samego gatunku, co szakalogłowi. Nie przypominały ludzi z wioski. Miały gładką skórę, jasne włosy i miękkie ubrania. Aaron nie miał nawet pewności czy to kobiety, czy mężczyźni.

Wtedy jeden ze strażników wydał mu polecenie, aby przeniósł trupy do dołu. Aaron potrzebował trochę czasu, żeby się zorientować o co chodzi. Na drżących nogach podszedł we wskazane miejsce. Teraz już wiedział, co się stało z ludźmi z wioski. Zobaczył poszarzałe ciała ludzi, skłębione, nieruchome. Nie po raz pierwszy widział obraz śmierci. Martwi ludzie byli podobni do jego matki, takiej, jaką ją widział po raz ostatni. Bez szemrania spełnił polecenie strażnika – pochował bladych, wątłych ludzi.

***

Po ciężkim dniu Semaheb miał mętlik w głowie. Chciał już wracać do Bazy żeby odpocząć, choć miał wątpliwości, czy po tym wszystkim będzie mógł się odprężyć a zwłaszcza zasnąć. Kątem oka obserwował dzikiego, którego wezwał do pomocy. Szara skóra, szare włosy, pewnie nigdy się nie kąpał, nie widział nawet wystarczającej ilości wody, żeby się porządnie umyć. Przypominał wielkiego owada, twarz miał bez emocji, łypał tylko oczami jakby ustawicznie wietrzył niebezpieczeństwo, oraz kręcił nosem. Dowódca wiedział jak dobry węch mają te dzikusy. Pewnie już czuł smrodek i dlatego się niepokoił. I skąd on się tu wziął? Semaheb znał wszystkich dzikusów, choćby tylko z widzenia, ale tego sobie nie przypominał. Jego poprzednik twierdził, że niektórzy tubylcy nauczyli się oszukiwać urządzenia. Nie było to trudne, wystarczyło się odprężyć aby wprowadzić mózg w stan alfa. Poprzednik został wyśmiany przez orangutanów, którzy utrzymywali, że dzicy są zbyt prymitywni, aby wymyślić coś takiego. A może jednak?

Nie zamierzał tego człowieka zatrzymywać. Naczelny rozkazał wybić mieszkańców wioski, a ten nie był z wioski. Obserwował jak dzikus odchodzi korzystając z okazji, że nikt na niego nie zwraca uwagi. Przez jakiś czas czujniki informowały o jego obecności. Ale po jakichś pięciu minutach sygnał urwał się niespodziewanie. Dziki umiał wprowadzić mózg w stan spoczynku na zawołanie. Semaheb zaczął się śmiać.

Ściągnął z głowy hełm, mimo, że przebywanie na pustyni bez hełmu było zabronione, i zarządził powrót do Bazy.

Było już ciemno i zrobiło się chłodno, kiedy wreszcie znaleźli się na miejscu. Dowódca czuł przygniatające zmęczenie, a musiał jeszcze spisać raport. Kiedy tak spisywał, zdarzenie po zdarzeniu, literka po literce, wszystko mu się odrealniło. Zobaczył samego siebie jako pajacyka pociąganego za niewidzialne sznurki. Pajacyk uśmiechał się, kłaniał, zbierał oklaski od publiczności. Ale przedstawienie było kiepskie, żarty wulgarne, a przede wszystkim brakowało sensu.

Wreszcie skończył i powlókł się do mieszkania. Najgorsze było to, że teraz do końca życia będzie musiał oglądać swoją gębę w lustrze. Może by tak stłuc wszystkie lustra?

Kiedy wszedł do salonu, jego żona leżała na podłodze obok tapczanu. Zemdlała? Pochylił się żeby ją ocucić, dotknął jej i wtedy zauważył, że jest zimna. Jego żona była martwa.

Nagle usłyszał szmer. W sąsiednim pokoju ktoś był. Syn? Semaheb wstał. Był rozkojarzony, informacje jeszcze do niego nie docierały.

Do pokoju ktoś wszedł. Zekiel. W ręku trzymał paralizator.

Semaheb przyglądał się to intruzowi, to broni. Widok paralizatora przywołał wspomnienia z całego dnia.

– Naczelny już wie o ucieczce – Wyjaśnił Zekiel – Ale nie martw się, obiecał, że podzieli się ze mną władzą. Podzieli się, pod warunkiem, że zabiję ciebie i twoją rodzinę, po kolei.. Ta cywilizacja może i zdechnie, ale ja będę miał wszystko.

– Mój syn też nie żyje? Jeśli on nie żyje, ja też nie chcę żyć – powiedział dowódca gapiąc się na paralizator.

– No… – mruknął Zekiel. Nie spodziewał się, że tak łatwo mu pójdzie. Powoli podszedł do Semaheba

Ale to dowódca trenował codziennie, nie Zekiel. W okamgnieniu Semaheb zbliżył się do przeciwnika, powalił go na ziemię i wyrwał mu paralizator. Śmiertelna dawka prądu przepłynęła przez ciało Zekiela.

***

Semaheb najpierw poszedł do drugiego pokoju, tam, gdzie leżał jego syn. Zbłąkana mucha usiadła na jego twarzy, zaczęła łazić po nosie, koło oka. Nie poruszył się, żeby ją odpędzić.

Dowódca siedział tam może godzinę. Swiadomość tego, co się stało, bardzo powoli do niego docierała. Potem wrócił do dużego pokoju. Trącił nogą martwego Zekiela. Cały czas trzymał w ręku paralizator.

Więc Naczelny kazał? Miał ochotę iść do tego orangutana i wsadzić mu kij do gardła, a potem patrzeć, jak zdycha.

Opanował się. Naczelny miał obstawę, żeby wejść na jego pokoje trzeba było znać hasło. Nagle Semaheb zachichotał. Już wiedział, co ma robić.

Jeszcze w czasach wojen Baza została naszpikowana ładunkami wybuchowymi. Różni, bardzo ważni przywódcy doszli do wniosku, że lepiej ją zniszczyć, niż pozwolić, aby wpadła w ręce wroga. Tymczasem wojna się skończyła, a Bazę ominęło zniszczenie, ładunki jednak nadal leżały tam, gdzie je zostawiono. Wystarczyło wejść do kontrolki, wprowadzić kod i nacisnąć czerwony guzik. Zgadnijcie, kto miał prawo wstępu do kontrolki i znał kod? Naczelny, zastępca Naczelnego oraz dowódca straży.

Jeśli Naczelny nie zmienił kodu, nie przeżyje tej nocy. Na pewno nie zmienił.

***

Semaheb położył się na łóżku obok syna. Wykonanie planu okazało się proste. Skoro zabił ludzi z wioski, Ismuza i Zekiela, mógł tez wysadzić Bazę, wszystkich ludzi którzy w niej mieszkali oraz siebie. Od naciśnięcia guzika do detonacji miało upłynąć pół godziny, aby ten, kto dokonał zniszczenia mógł opuścić Bazę. Ale ten, kto dokonał zniszczenia nie chciał uciekać. Leżał na tapczanie obok swojego martwego potomka i trwał tak w ciszy, aż do momentu, gdy ciszę przerwał odgłos detonacji.

***

Całą noc aż do wschodu słońca Aaron przeleżał w skrytce za kamieniem udając, że go nie ma. Nie wiedział, czy szakalogłowi już się oddalili, czy nadal koczowali w pobliżu dołów. Gdy ziemię rozświetliły pierwsze promienie słońca podniósł się i czym prędzej pobiegł do jaskini.

Kiedy był już przy skałkach ciszę przerwał odległy grzmot. Ziemia zadrżała.

Gdy wreszcie doszedł na miejsce kobieta już krzątała się przy wejściu do jaskini.

– A ty, gdzie się szwendasz? – spytała beztrosko przeżuwając upolowanego przed chwilą owada.

– Szakalogłowi – szepnął Aaron. Tylko tyle potrafił powiedzieć w obliczu tragedii.

– Już ja znam tych bydlaków. Nie grzebią w ziemi, a chcieliby jeść korzenie. Nie hodują kóz, a chcieliby pić mleko. Żadnego pożytku nie ma z tych darmozjadów. Czy to w ogóle są ludzie?

Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Tego dnia Aaron wszedł na wzgórze. Wlepił oczy w horyzont. Nigdy nie uzyskał odpowiedzi co tam było. Może matka nie miała racji, może nie tylko piasek i kamienie…

Wieczorem rozpoczął podróż. Wiele dni później dotarł do miejsca, gdzie było zielono. Zobaczył drzewa, kwiaty, strumyki wijące się między wzgórzami i ludzi. Natomiast nigdy więcej nie spotkał żadnego potwora.

Koniec

Komentarze

Zaczęłam czytać, jednak z braku czasu nie dokończę od razu. Nie wypiszę także błędów, jednak zauważyłam nieco interpunkcji do poprawienia… Być może pod wieczór uda mi się cokolwiek więcej napisać :)

Be patient.

Atlantyda remake? O ważności przecinków wywód króciutki z przykładem:   – A ty, gdzie się szwendasz? – spytała beztrosko przeżuwając upolowanego przed chwilą owada.   Pierwszy przecinek nie ma racji bytu. "A ty" nie pełni funkcji wołacza, jest członem (słabo) ekspresywnym i jako taki wydzielenia nie potrzebuje. Natomiast brak przecinka w atrybucji wywołuje mały mętlik w myślach czytelnika. Czy kobieta beztrosko spytała, czy beztrosko przeżuwała? Teoretycznie rzeczony mętlik winien ustąpić po spostrzeżeniu przez bystrego czytelnika, że przed imiesłowem współczesnym powinien stać przecinek, który, pomimo swej fizycznej nieobecności, ujednoznacznia treść zdania atrybucyjnego – ale to tylko teoria, w praktyce liczy się pierwsze wrażenie, a o to, by było ono pozytywne, winien zadbać autor tekstu…   Spytałem, czy to kolejna wariacja tematu Atlantydy, bo tak mi się to kojarzy z powodu Archipelagu, tog, tunik i całkowitej końcowej (samo)zagłady.

w ciemnej i cichej sypialni i odpłynąć. – "ciemnej, cichej sypialni i odpłynąć"? – stwierdził naczelny rozdrażniony. – "stwierdził Naczelny, rozdrażniony"? raz z dużej, raz z małej, jakaś niekonsekwencja + brakujący przecinek.   O, widzę, że o przecinkach bardziej uczony człowiek napisał, to nie będę się wygłupiał ;) Mnie się skojarzyła  "Zagłada wielkiej wyspy", również ze względu na samozagładę i wewnętrzną walkę. Przeczytałem, ale emocji brak – może za zmęczony jestem.   Jedna uwaga logiczna: do samozagłady wymagany jeden kod? Nawet my, małpy, mamy dwa kluczyki, by jeden człowiek nie mógł decydować samodzielnie o Dużych Bombach.    

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Oprócz interpunkcji nawet nie najgorzej napisane, ale jakoś nie przekonuje. Wygląda, jakby ci zaawansowani technicznie nosili szakalopodobne maski i postanowili się sami powybijać tylko i wyłącznie na użytek opowieści.

Babska logika rządzi!

Joanno. Muszę się nad Twym tekstem zastanowić, bo z jednej strony pomysł mi się spodobał, z drugiej strony trochę został spartolony. Odezwę się za parę dni. Pozdrawiam.

Prawdę pisząc największym niedopatrzeniem jest brak jakiegokolwiek wytłumaczenia, skąd wzięli się ci prymitywni wokół Bazy i jak długo po wojnie toczy się akcja.   Tekst sugeruje, że prymitywni musieli być potomkami tych, którzy ocaleli mimo wojny. Że nie jest to ich pierwsze pokolenie, lecz wprost "ente", ponieważ nie mają żadnych wspomnień o lepszej przeszłości. Zgoda, że w pamięci uciekinierów ze skażonych i zrujnowanych terenów szybko się takie reminiscencje ulotnić – ale nie natychmiast. Tak więc wniosek brzmi: kilka pokoleń po wojnie, czyli około stu lat co najmniej.   Baza i jej mieszkańcy. Niby OK, ocaleli, bo Bazę ulokowano daleko od obszarów zurbanizowanych, w terenie nie sprzyjającym życiu poza jej obrębem – przecież była Baza prototypem planowanej bazy na innej planecie – ale to się słabo broni. Lokalizacja, wyposażenie i obsada Bazy była znana, jako przedsięwzięcie wspólne kilku państw, stronom przyszłego konfliktu – i co, nikt nie pomyślał, żeby zlikwidować to potencjalne zaplecze techniczne i ludzkie aktualnego wroga?  No ale powiedzmy, że przegapili… Czy Baza mogła trwać i funkcjonować tak długo? Pytanie bez odpowiedzi. Z jednej strony tak, jeśli przy budowie użyto najlepszych materiałów, optymalnych technologii, które chciano przetestować – ale jednocześnie wiadomo, ile wad może mieć prototyp i jakie istotne mogą to być wady. Tak więc bardzo wątpliwe, by Baza przetrwała tak długo w stanie nadającym się do eksploatacji – wystarczy zadać sobie pytanie, czy zgromadzono na miejscu odpowiednie zapasy części zamiennych. Na pewno nie, gdyż w przypadku prototypu zakłada się czynienie wymian, podmian i ulepszeń sukcesywnie, w miarę potrzeb dostarczając nowe podzespoły. Może ktoś powiedzieć, że stosowano tak zwaną kanibalizację – może i tak, ale wtedy degradacja urządzeń postępowałaby jeszcze szybciej, a skutki byłyby dotkliwsze.   Przykro mi, ale po uważniejszym spojrzeniu tekst jawi się tylko średnio udaną wariacją dość popularnego w swoim czasie "tematu schronowego".

I wyjaśniło mi się, skąd ten brak emocji. Adam to jednakpotrafi rozjasnić. Zupełnie nie przejąłem się losem wioski, bo genocydów ci w fantastyce bez liku, a były to jakieś o, dzikusy, zupełnie ich nie poznałem, nie był tego dramatu "mordujemy potomstwo naszych kuzynów z Hameryki" – generalnie: jak splunąć. Podobnie przy śmierci dziecka i zony kapitana straży. Reakcja: "o zabił ich, acha, no dobrze". A dlaczego, jak w nim narastała ta chęć do zabicia, dlaczego propozycja Naczelnika uwolniła w Zekke mordercze instynkty…? Nie wiem jak ty, ale ja spluwam bez większego zastanowienia nad istotą rzeczy ;) Ryszard ma chyba rację: fajny pomysł, spaprany przez pewne nielogiczności i brak wciągnięcia czytelnika na poziomie emocji w to, co się dzieje między bohaterami.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Joanno.   Pomysł jest na tyle dobry, że wart dopracowania. I tak: Powinnaś zacząć od nakreślenia tła. Powinnaś związać czytelnika z bohaterami – tak, abyśmy poczuli do nich sympatię. Powinnaś bardziej udramatyzować wydarzenia, wyostrzyć konflikt między dowódcą straży a przywódcą bazy. Powinnaś napisać trochę o samej bazie, jej historii i aktualnej sytuacji. Powinnaś wyostrzyć konflikt między młodymi i starymi członkami bazy – aż prosi się o dramatyczne sceny, walkę na terenie bazy itp. Powinnaś pogłębić psychologię postaci iich wzajemną nienawiść, strach, terror, samolubstwo władców bazy, ich dążenie do utrzymania władzy za wszelką cenę. Dobrze by było, gdybyś w fabule tego opowiadania, uratowała kogoś z bazy -  może dowódcę straży i np. jego syna – np. poświęcając żonę. Przynajmniej ja bym tak skonstruował fabułę. Reasumując – opowiadanie warte zamiany w mikropowieść, wzbogacone o tzw. – "mięso" literackie. Pozdrawiam serdecznie. Sprawę błędów pominąłem.

Nowa Fantastyka