- Opowiadanie: Eregion - Irish

Irish

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Irish

 

– I tyle ją widziałem – westchnął rudy mężczyzna.

 

Sięgnął po butelkę whisky i pociągnął długi łyk. Przetarł rękawem usta i ciężko westchnął. Utkwił wzrok na majaczących w ciemnościach drzewach i popadł w zadumę. Lecz kiedy alkohol z powrotem rozgrzał jego ciało ożywił się z powrotem.

 

– Tak, ten pierdolony mulat trzymał ją za rękę i ciągnął za sobą. Patrzyłem na to wszystko nie mogąc nic zrobić. Jeszcze teraz mam przed sobą ten obraz. Lilith wołała żebym ją ratował. Jej głos ledwo przebijał się przez krzyki tłumu. Myślałem, że oszaleję… Nie, właściwie to w ogóle nie byłem w stanie myśleć. Tylko patrzyłem, a potem… Potem zacząłem działać.

 

Kolejny łyk dodał mu siły do kontynuowania opowieści.

 

– Moja żona Elen leżała kilka kroków ode mnie. Mimo że nie mogła powstać czołgała się w kierunku oddalającej się Lilith. Wyła. Błagała otaczających ją ludzi o pomoc. Nikt jej nie rozumiał. Była w szoku i nawet nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi po angielsku, lecz irlandzku. Kilka osób próbowało ją uspokoić. Bez skutku.

 

Siedzącemu naprzeciw Rayan’owi zdawało się, że Shane O’Connor po raz kolejny sięgnie po whisky, jednak rudy Irlandczyk rozmyślił się i po chwili wpatrywania się jasnobrązowy płyn, powrócił do przerwanej, po raz nie wiadomo, który, historii.

 

– Próbowałem wyjaśnić wszystko tym policjantom, jednak nic to nie dawało. Nie była to tylko ich wina. Krew z rozciętej głowy zalewała mi oczy, a pod czaszką narastał stopniowo szum. Ledwo stałem na nogach, a mimo to musieli trzymać mnie we dwóch, żebym nie rzucił się na stojących przede mną czarnoskórych. Mówiłem im, co się stało, jednak z każdym słowem moja córka coraz bardziej się oddalała. Kiedy zniknęła za zakrętem, ogarnęło mnie szaleństwo. Wyrwałem się przytrzymującym mnie policjantom. Odpychając jednego z nich wyszarpałem mu z kabury rewolwer i uniosłem go do strzału. Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego? Nie miałem zamiaru ścigać porywacza, lecz zabić współwinnych, chociaż w tym momencie już niegroźnych stojących przede mną murzynów. Nie rzuciłem się biegiem w pogoń, mimo że każda sekunda zmniejszała moje szanse na ratunek Lilith. Właściwie to chyba chciałem się zemścić. Nie wiem. Po prostu to zrobiłem. Skierowałem lufę broni w twarz pierwszego mężczyzny, lecz w chwili, kiedy strzeliłem moją rękę podbił do góry jeden z policjantów. Uratował życie temu czarnuchowi, ale swojego nie zdołał. W gniewie posłałem drugą kulkę w jego jamę brzuszną.

 

Potem chciałem się zabić. – Podjął po tym jak podkręcił knot lampki oliwnej. – Nie dość, że zmarnowałem okazję by uratować córkę, to zamordowałem niewinnego człowieka. Po tym jak oddałem drugi strzał, nie zdążyłem zrobić nic więcej. Opadli mnie ze wszystkich stron, powalili na ziemię i skuli. Przy okazji dostałem tak, że przytomność odzyskałem dopiero w celi aresztu. Byłeś kiedyś w wielkim mieście? W Charleston?

 

– Nie. Od dzieciństwa mieszkam tutaj na farmie. Jakieś kilkanaście mil stąd – odpowiedział mu Rayan. Jedynie gdzie byłem to w Maryville.

 

– Cóż… W taki razie nie wiesz jak wygląda areszt w Charlestone. Wielki murowany budynek. Cele są bardzo małe, a większość zapełniona. Nie tak jak tutaj na prowincji, gdzie wieje pustkami. Odzyskałem przytomność pośród mroku, rozpraszanego przez nikłe promienie księżyca i blask lampy na korytarzu. Byłem sam. Oczywiście w sąsiednich celach słychać było jakichś ludzi, ale… Wiesz, o co mi chodzi. Nie było tam mojej żony. Leżałem bez ruchu na pryczy. Nie tylko, dlatego że poobijane ciało odmawiało posłuszeństwa, ale po prostu popadłem w całkowitą apatię. W tym stanie spędziłem resztę nocy. Z oczami wbitymi w sufit myśląc o tym, co się stało. Próbowałem ułożyć sobie jakiś plan działania, ale nic z tego. Nie mogłem zebrać myśli, tylko rozpamiętywałem.

 

Nad ranem przyszedł strażnik. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, lecz kiedy minął moją celę, zawołałem go. Dowiedziałem się od niego, że jestem oskarżony o zabójstwo policjanta na służbie i udział w bójce. Kiedy próbowałem dostać jakieś informacje o mojej żonie nie był w stanie cokolwiek mi powiedzieć, albo nie chciał. W tedy znów ogarnęła mnie furia. Wrzeszczałem, kląłem, rzucałem się na kraty. Pewnie bym się szybko uspokoił, lecz do mojej celi weszło czterech strażników. Walili we mnie pałkami dopóki nie przestałem się ruszać. Potem okazało się to dla mnie błogosławieństwem.

 

Byłem w krytycznym stanie. Jeszcze długo po tym plułem krwią. Jak odwieźli mnie do szpitala, okazało się, że mam złamane cztery żebra, lewy nadgarstek, krwotok wewnętrzny… Nie wspominając o innych lżejszych obrażeniach. Jednak ucieczka ze szpitala, mimo mojego stanu nie była już niemożliwa. Mimo że ogarniało mnie szaleństwo na myśl o bezczynności, rozumiałem, że muszę zebrać siły. W takim stanie, do jakiego mnie doprowadzili nie potrafiłbym uciec, a co dopiero odszukać Lilith. Dodatkowo cierpiałem nie wiedząc, co stało się z Eleną. Pytałem o nią każdego, lecz nic to nie dawało. Mijal dzień za dniem, a szanse na odnalezienie mojej córki malały z każdą chwilą.

 

– Czemu nie próbowałeś jeszcze raz prosić policję o pomoc? – zapytał Rayan.

 

– Próbowałem. Kiedy dopytywałem się czy czegoś już nie wiedzą, odparli, że pytali o małą dziewczynkę świadków zdarzenia, ale ci nikogo takiego nie widzieli. Na tym skończyli. Nie wiem czy uznali mnie za wariata, czy może za kłamcę. Po prostu nie kiwnęli w tej sprawie palcem. Traktowali mnie jak mordercę, który nie jest wart niczego więcej poza stryczkiem… Nalej whisky.

 

Po tygodniu poinformowano mnie, że rozprawa rozpocznie się w czwartek. Był w tedy piątek, więc za sześć dni. Postanowiłem uciec w niedzielę. O godzinie drugiej po południu, mieliśmy msze w kaplicy szpitalnej. Było w tedy małe zamieszanie… Oczywiście musisz pamiętać, że był to szpital więzienny. W oknach były kraty a na korytarzach strażnicy. A więc, szedłem gdzieś w środku grupy idącej na nabożeństwo, kiedy zacząłem kaszleć. Nawet nie musiałem za bardzo udawać. Plułem w tedy krwią kilka razy dziennie. Inni chorzy minęli mnie i zniknęli na końcu korytarza. Zostałem sam z tylko jednym strażnikiem. Ogłuszyłem go. Nie było to trudne. Stał do mnie plecami. Chwyciłem drewniany stołek i uderzyłem go. Odebrałem mu broń i pobiegłem w stronę gabinetu ordynatora. Było to jedyne pomieszczenie, którego okna nie były zakratowane. Mimo że znajdowały się na pierwszym piętrze, to wolałem skakać przez nie, niż próbować przedrzeć się przez straż przy drzwiach frontowych. Sam byłem zaskoczony jak łatwo mi to poszło. Przerażony dyrektor szpitale nie próbował stawiać żadnego oporu. Bez problemu pozbawiłem go przytomności i minutę później lądowałem na ulicy.

 

– Skakałeś w takim stanie? Ile to było stóp wysokości? – zdziwił się Rayan.

 

– Dokładnie nie pamiętam, ale sporo. Więcej niż dwanaście. Ale masz rację. Zderzenie z brukiem z powrotem otwarło ledwo zasklepione rany. Przez kilka chwil nie mogłem się poruszyć, ale jakoś mi się to w końcu udało. Uciekłem jak najszybciej się dało. Wcześniej nie pomyślałem o jednym. Moje ubranie trochę się wyróżniało w tłumie. Szczęcie nie opuszczało mnie jednak. Kiedy wbiegłem do doków, natknąłem się na jakiegoś przechodnia. Zmusiłem go do oddania mi swojej koszuli i spodni. Był w takim szoku, że nie zauważał faktu, że biegnie półnagi przez miasto.

 

– Ha ha ha… – Mocno pijany Rayan parsknął śmiechem. – I tak, że cokolwiek mu zostawiłeś. A z resztą… Tak w ogóle to ty na jego miejscu, co byś zrobił jak nie uciekał?

 

– Ja bym nigdy nie oddał niczego napastnikowi! – Shane wypowiedział to, jako coś tak oczywistego, jak to, że słońce świeci, a jego twarz wyrażała niewspółmierne zdziwienie. – W końcu, kiedy dla bezpieczeństwa oddaliłem się jeszcze dwie mile od tego miejsca, zrozumiałem, że moje położenie jest tragiczne, a ja sam nie posiadam nawet planu, co dalej czynić. Nie miałem domu. Dopiero przybyłem z rodziną do Ameryki. Przypłynęliśmy cztery dni przed tą całą tragedią. Jedyne, co posiadałem to dziwaczne i niekompletne ubranie, rewolwer z kilkoma nabojami i tyle. Nie miałem żadnych pieniędzy, a właśnie zaczął doskwierać mi głód. Błąkałem się bez celu ulicami Charlestone nie wiedząc, co począć. Mimo że nie znałem tego miasta, jakimś cudem odnalazłem miejsce, w którym doszło do porwania Lilith. Po prostu szedłem przed siebie, a instynkt czy może bardziej jakiś irracjonalny, podświadomy głos poprowadził mnie tam. To był jakby odruch, obowiązek, który chociaż nie będzie miał żadnych efektów musi zostać wykonany. Pewnie chciałem uspokoić sumienie. Oszukać sam siebie, że coś robię.

 

Snułem się po tej okolicy aż zapadł zmrok. Głód potężniał z każdą chwilą. Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób zdobyć cokolwiek do jedzenia. Jedyne, co mi przychodziło do głowy to żebrać albo kraść. Nie chciałem nikomu robić krzywdy, a proszenie o litość przekraczało moje możliwości. Kiedy znalazłem jakąś piekarnię byłem dalej niezdecydowany. Była już późna noc, nikogo w pobliżu nie widziałem, jednak nie mogłem się przełamać. Samo włamanie nie wydawało mi się trudne, mimo to obawiałem się nawet najmniejszej szansy na ponowne aresztowanie. Straciłbym ostatnią możliwość ratunku córki. Po długiej chwili wahania odszedłem stamtąd i zapukałem do pierwszego lepszego domu. Oprócz wiązki przekleństw niczego nie uzyskałem. To mnie zraziło do dalszych prób. Dodatkowo byłem tak zmęczony, że mimo skręcającego wnętrzności głodu zasnąłem w jakimś zaułku.

 

Rano pierwsze, co zrobiłem, to poszedłem do doków na targ rybny. Nieraz myślę jak się upodliłem. Ja Irlandczyk zostałem zmuszony do żebrania i kradzieży. Nikt się nie zorientował jak oddalałem się ze swoim łupem. Musiałem ją zjeść na surowo. Byłem tak głodny, że nie zwracałem uwagi na smak. Nie pamiętam jak smakowała ta ryba. Jak napełniłem żołądek, przesiedziałem na wybrzeżu, chyba godzinę, myśląc, co dalej. Jednak nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Minęło dwanaście dni odkąd porwano Lilith. Myślałem czy nie rozpytać ludzi zamieszkujących domy w pobliżu, których rozegrała się tragedia, jednak obawiałem się, że rozpoznają we mnie zabójcę policjanta. Wobec tego jedynie, kto jeszcze mógł coś wiedzieć to bezdomni i pijacy z tamtej okolicy. Po dwóch bezowocnych dniach przełamałem się i zacząłem wypytywać okolicznych mieszkańców. Nic z tego nie wyszło. To były jedne z najgorszych dni mojego życia. Nawet jak udało mi się coś ukraść, nie miałem jak tego przyrządzić. Spróbuj przez cały dzień jeść sam chleb i popijać wodą z fontann. Miałem tylko nadzieję, że się nie rozchoruję. Do tego spałem przykryty jakimiś śmieciami w ciemnościach opuszczonych ulic.

 

Zrozumiałem, że długo tak nie wytrzymam. Oprócz ciężkich warunków, fatalnego odżywiania, braku higieny, zimna, miałem jeszcze niepozrastane do końca kości. Postanowiłem nająć się do jakiejś pracy. Zatrudniłem się jako pracownik portowy. Wiem, z moim stanem zdrowia było to szaleństwo. Przyznaję, noszenie ciężarów mając połamane żebra było dla mnie istną torturą. Z tego powodu źle mi się pozrastały, przez co mam teraz problemy z oddychaniem. Wybrałem pracę w dokach, ponieważ snuło się tam najwięcej murzynów, w śród, których miałem nadzieję znaleźć porywacza. Był to kolejny irracjonalny pomysł. Nawet nie pamiętałem zbytnio jego twarzy.

 

Przez większą część dnia pracowałem przenosząc paki i worki z miejsca na miejsce. W tym czasie rozpytywałem kogo się dało. Kiedy kończyłem szedłem na miasto, gdzie włóczyłem się do późnych godzin. Nocą powracałem do małego pokoju, który wynająłem za większą część pieniędzy, jakie dostawałem za swoją harówę.

 

– A co z twoją żoną? Co się z nią stało?

 

– Nie wiem. Nie miałem z nią kontaktu. Nie widziałem co się z nią stało.

 

– Nie próbowałeś szukać jej w szpitalach, albo w przytułkach? – zdziwił się Rayan.

 

– Nie miałem na to czasu. Całą energię poświęciłem na odzyskanie mojego dziecka. Elena była dorosłą kobietą i wierzyłem, że da sobie sama radę, a Lilith to dziecko uprowadzone z niewiadomego powodu. Moja córka o wiele bardziej potrzebowała pomocy.

 

– Czemu nie zamieściłeś ogłoszenia w gazecie? Nie straciłbyś na tym dużo czasu, a miałbyś szansę na kontakt z żoną.

 

– Nie zapominaj, że byłem zbiegłym mordercą, ściganym przez prawo.

 

– Tak… – podjął po chwili. – Utknąłem w martwym punkcie. Nie wiem ile to trwało. Na pewno kilka tygodni. Może pięć? Może cztery? Z każdym zachodzącym słońcem gasła we mnie nadzieja. Moje działanie nie przynosiły żadnego efektu. Wpadłem w dziwny stan, w którym rutyna codziennych czynności spowodowała, że stopniowo zapominałem o przyczynach moich działań, a raczej o emocjach jakie im towarzyszyły. Poszukiwania stały się tak samo zwykłym elementem życia, jak praca czy sen. Naprawdę ciężko jest to zrozumieć.

 

Pewnego dnia kiedy przemierzałem dzielnicę portową, wybuchł pożar. Zapaliła się jedna z tawern. Było przy tym dużo zamieszania. Zebrał się spory tłum gapiów. Również ja wiedziony ciekawością stałem obok. Straż pożarna nie przybywała, a kilkunastu mężczyzn próbujących gasić ogień i pomóc jego ofiarom zdecydowanie nie dawali sobie rady. Postanowiłem dołączyć się do nich. Wynosiłem z budynku zaczadzonych ludzi. Gromadziliśmy ich na uboczu gdzie zajmował się nimi miejscowy medyk. Wtedy go zobaczyłem. Leżał oparty o ścianę. Miał potwornie poparzoną prawą nogę. Był półprzytomny. Ledwo go pamiętałem, lecz jakiś szósty zmysł kazał mi być pewny, że to on.

 

Stanąłem nad nim. Przyglądałem mu się długą chwilę. Wymierzyłem mu kopniaka. W jednej chwili z bolesnym sykiem, odzyskał świadomość. Błędny wzrok jaki we mnie utkwił, stawał się z każdą sekundą coraz bardziej inteligentny, a jego twarz wykrzywiał coraz wyraźniejszy grymas strachu i zrozumienia.

 

– To ty! – wyrzucił z siebie.

 

Milczałem.

 

– Czego chcesz? – spytał się idiotycznie.

 

– Gdzie jest moja córka? – wycedziłem.

 

– Nie żyje.

 

– Kłamiesz! – wycharczałem.

 

– Nie. Nie chciałem tego. Nie wiedziałem. Nie wiedziałem co chcą z nią zrobić. Przysięgam.

 

– Jacy oni? Kto?

 

– To nie ja…

 

– Mów kto!

 

– Kapłani! Kapłani Woodu. Kazali nam ją porwać. Powiedzieli, że przez nią będą przemawiać duchy. Myślałem, że nic złego jej się nie stanie. Umarła podczas ceremonii.

 

– Kto ją zabił? – wyszeptałem.

 

– Nikt. Na początku płakała. Nie rozumiała co do niej mówiono. Potem wprowadzono ją do chaty duchów. Kiedy wyszła, zataczała się. Przeszła tak kilka kroków i upadła martwa. Od tego dnia opuściłem kult Woodu. Nie mogę sobie tego wybaczyć. Nie pomaga nawet alkohol. Czy jestem winny? Powiedz! Przebacz mi. – Ostatnie słowa wypowiedział rwącym, roztrzęsionym głosem. Zaczął płakać.

 

– Nie!

 

Wyciągnąłem rewolwer i zastrzeliłem go.

 

Uciekłem stamtąd. Biegłem aż znalazłem się na stacji kolejowej. Chciałem znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miasta, zapomnieć o wszystkim.

 

Tam na peronie wydarzył się cud. Nie wierzyłem własnym oczom. Z naprzeciwka nadchodziła Elen z Lilith. Będę dziękował za to Bogu do końca życia. Zrozumiałem wtedy, że murzyn z doków oszukał mnie. Elen opowiedziała, że Lilith wyrwała się porywaczowi, jednak nie mogła potem znaleźć drogi powrotnej. Błąkającą się po mieście dziewczynką zaopiekowała się jakaś rodzina. Kiedy Elena wyszła, ze szpitala odnalazła córkę. Przez te wszystkie dni kiedy ja wciąż przetrząsałem miasto w poszukiwaniu Lilith, obie skromnie żyły za niewielką pensję, jaką dostawała moja żona wykonując pracę służącej.

 

Zdecydowaliśmy się wyjechać na wieś. Z dala od złych wspomnień. Teraz mieszkamy tutaj. Ja pracuję u Wilsona na ranczu, Elen opiekuje się domem a Lilith cieszy się spokojnym życiem.

 

***

 

Rayan nie potrafił przyjąć zaproszenia na noc. Opuścił dom Shane'a i pogrążył się w otaczające go ciemności i jeszcze mroczniejsze myśli. Od dzisiejszego wieczoru zrozumiał, że stary Irlandczyk mieszka sam.

 

Koniec

Komentarze

Dość zagmatwana fabuła. Taka zagmatwana, że nie dostrzegłam elementu fantastycznego. Może ktoś rozjaśnić? :)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

"Była w szoku i nawet nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi po angielsku, lecz irlandzku."  – Hmm… O ile się orientuję, w Irlandii oficjalnym językiem również jest angielski… Może miałeś, autorze, na myśli jakiś stary język, albo na przykład język, jakim posługiwali się Celtowie?

Mermaids take shelfies.

Element fantastyczny jest, przyznaję, dość zakamuflowany. Można go dojżeć w "chacie duchów", w której odprawiano kult woodu.

Domyślam się, że historię opowiada człowiek, który, prawdopodobnie na skutek tragicznych przeżyć, doznał pomieszania zmysłów i żyje w urojonym świecie.

Gdybyż jeszcze Autor zechciał sprawić, aby rzeczona gawęda miała choćby najmniejsze cechy prawdopodobieństwa… Ale Autor nie zechciał i uraczył nas opowieścią tyleż nie do wiary, co i pozbawioną większego sensu.

 

„Utkwił wzrok na majaczących w ciemnościach drzewach…” –– Utkwił wzrok w majaczących w ciemnościach drzewach

 

„Lecz kiedy alkohol z powrotem rozgrzał jego ciało ożywił się z powrotem”. –– Wolałabym: Lecz kiedy alkohol znowu rozgrzał ciało, ożywił się ponownie.

Czy alkohol mógł rozgrzać cudze ciało? ;-)

 

„Tak, ten pierdolony mulat trzymał ją za rękę…” –– Tak, ten pierdolony Mulat trzymał ją za rękę

 

„Lilith wołała żebym ją ratował. Jej głos ledwo przebijał się przez krzyki tłumu”. –– Zbędny zaimek. Wiemy kto krzyczy.

 

„…w tym momencie już niegroźnych stojących przede mną murzynów”. –– …w tym momencie już niegroźnych, stojących przede mną Murzynów.

 

Jak odwieźli mnie do szpitala, okazało się…” –– Wolałabym: Kiedy odwieźli mnie do szpitala, okazało się

 

„Kiedy dopytywałem się czy czegoś już nie wiedzą…” –– Wolałabym: Kiedy dopytywałem się czy coś już wiedzą

 

„Było w tedy małe zamieszanie…” –– Było wtedy małe zamieszanie

 

„Plułem w tedy krwią kilka razy dziennie”. –– Plułem wtedy krwią kilka razy dziennie.

 

Szczęcie nie opuszczało mnie jednak”. –– Szczęście nie opuszczało mnie jednak.

 

„Zmusiłem go do oddania mi swojej koszuli i spodni”. –– Kiedy przechodzień zabrał bohaterowi koszulę i spodnie? ;-)

Zmusiłem go, by oddał mi swoją koszulę i spodnie.

 

„A z resztą…” –– A zresztą

 

„…ponieważ snuło się tam najwięcej murzynów…” –– …ponieważ snuło się tam najwięcej Murzynów

 

„…który wynająłem za większą część pieniędzy, jakie dostawałem za swoją harówę”. –– …który wynająłem za większą część pieniędzy, które dostawałem za swoją harówę.

 

„Nie widziałem co się z nią stało”. –– Nie wiedziałem co się z nią stało.

 

„Nie straciłbyś na tym dużo czasu…” –– Nie straciłbyś na to dużo czasu

 

…a kilkunastu mężczyzn próbujących gasić ogień i pomóc jego ofiarom zdecydowanie nie dawali sobie rady”. –– …a kilkunastu mężczyzn, próbujących gasić ogień i pomóc jego ofiarom, zdecydowanie nie dawało sobie rady.

 

„Postanowiłem dołączyć się do nich”. –– Postanowiłem dołączyć do nich.

 

„…lecz jakiś szósty zmysł kazał mi być pewny, że to on”. –– …lecz jakiś szósty zmysł kazał mi być pewnym, że to on.

 

„Kapłani Woodu”. –– Kapłani Voodoo.


„Od tego dnia opuściłem kult Woodu”. –– Kultu opuścić się nie da.

Proponuję: Od tego dnia przestałem wyznawać kult Voodoo.

 

„Zrozumiałem wtedy, że murzyn z doków oszukał mnie”. –– Zrozumiałem wtedy, że Murzyn z doków oszukał mnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mógłbym prosić o doprecyzowanie, w którym miejscu dochodzi do wydarzeń nieprawdopodobnych, lub kiedy zapuszczam się do nierealnego "lasu"? Z góry dziękuję za odpowiedź.

Skoro Autor sam nie dostrzega nieprawdopodobieństw, doprecyzowuję:

Niewiarygodne jest, moim zdaniem, spotkanie z policją, tuż po porwaniu Lilith. Cóż to za policjanci, którzy nie tylko że nie zwracają uwagi na wrzeszczącą, wyrywającą się dziewczynkę, ciągniętą gdzieś przez Mulata, to jeszcze pozwalają, by jednemu z nich odebrano broń.

Bohater, pobity przez policjantów, w stanie krytycznym zostaje odwieziony do szpitala, gdzie okazuje się, że, m.in., ma krwotok wewnętrzny, a ponadto złamane cztery żebra i nadgarstek. Niebawem, a dokładnie: „Po tygodniu poinformowano mnie, że rozprawa rozpocznie się w czwartek”. Wtedy bohater postanawia uciec w niedzielę, czyli, jeśli dobrze zrozumiałam, po dziewięciu dniach od chwili zmasakrowania go.

Dziewiątego dnia od momentu gdy bohater znajdował się w stanie krytycznym, wyłazi on z łóżka i, wraz z innymi chorymi, udaje się do kaplicy na mszę. Nie dociera do niej, albowiem po drodze obezwładnia policjanta-idiotę, który, chyba dla ułatwienia zadania, ustawia się tyłem do więźnia. Chory rozbraja ofermę i biegnie do gabinetu ordynatora, jako że jedynie w tym pomieszczeniu okna nie maja krat. Skąd o tym wie –– nie wiadomo. Skąd w ogóle wie, gdzie jest gabinet ordynatora –– też nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, że w ciągu minuty obezwładnia dyrektora szpitala i skokiem z okna na pierwszym piętrze, wydostaje się na wolność.

Na tym poprzestanę. Może to wszystko i jest prawdopodobne ale, wybacz Autorze, w mojej głowie się nie mieści.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:-) W mojej też nie daje się upchnąć…  :-)

A może to jest właśnie ten nieuchwytny wątek fantastyczny? <myśli> ;)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Wątek fantastyczny jest chyba w urojeniach starego człowieka, a może w fakcie, że po wyskoczeniu przez okno nikt go nie szukał. Wystarczy skoczyć z okna i więzień jest wolny – to, co ci ludzie jeszcze robią w więzieniach? – to tak w ramach lekkiego uzupełnienia wpisu regulatorów.

Nowa Fantastyka