- Opowiadanie: somnium - Horacy i Śmierć

Horacy i Śmierć

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Horacy i Śmierć

 

Polikarpus, tak wezwany

 

Mędrzec wielki, mistrz wybrany,

 

Prosił Boga o to prawie,

 

By uźrzał śmierć w jej postawie.

 

 

 

*

 

Pewnego jesiennego popołudnia na niewielkie wzgórze weszło dwóch niecodziennych mężczyzn. Podziwiając szybki nurt rzeki rozlanej nieopodal, zajęli miejsce na jednej z licznych ławek. Słońce zaś z wolna zachodziło za horyzont w czerwonych promieniach.

 

Jeden z mężczyzn był łysawym i postawnym człowiekiem w sile wieku, o aparycji dość ujmującej, odzianym w biały garnitur. Drugi z przybyłych, stary, o inteligentnych szarych oczach i długiej brodzie nosił frak i kapelusz, a przez ramie miał przewieszony jesienny płaszcz.

 

Obaj mężczyźni, zasapani już nieco z powodu długiego podejścia na wzgórze, palili fajki, które kopciły i dymiły, aż miło. Rozmawiali żywo, przyglądając się tafli, skrzącej się od słońca.

 

– Czy to być może? – zapytał mężczyzna w białym garniturze. – Czy to być może, mistrzu?

 

– Widzisz, Aleksandrze, świat jest jak my w tej chwili. Czy możesz orzec co się dzieje teraz za nami? Albo co się dzieje za wzgórzem, albo co się dzieje w domu twego druha, albo choćby i we Francji?

 

– Nie, nie możliwym jest rzec to, czego się nie wie.

 

– A właśnie! Idźmy więc dalej. Przyjąwszy, że jesteśmy światem, a to co widzimy jest rzeczywistością… Rzeknij mi no, Aleksandrze, co widzisz?

 

– Taflę jeziora skrzącą się od słońca, mistrzu Horacy.

 

– Właśnie. Jeśli to, co odbija się od wody jest rzeczywistością przez nas, ludzi, postrzeganą, to czym jest słońce, które nadaje blask tejże rzeczywistości? A Księżyc? – Mistrz Horacy wypuścił kłęby szarego dymu, kaszlnął przeciągle. – Czyś patrzył kiedyś wprost na słońce?

 

– Nie, jako żywo!

 

– Bo patrzeć na słońce rzecz niepodobna. Toć oczy boleć będą, tedy nie patrzy zgoła nikt.

 

– Iście – odparł Aleksander – bolą.

 

– Więc jeśli słońce to coś ponad rzeczywistością, którą jest blask na tafli, normalnym jest, że razi nas ono i nie mogą nasze oczy go oglądać.

 

– Nie jest inaczej, zaprawdę!

 

– A jeśli ptak jaki lotny pokaże się na niebie mając słońce za tło, cień tworząc na wodzie?

 

– Tedy jeno cień widzimy, bo jak już się rzekło, patrzeć na słońce nijak.

 

– Tedy – poprawił mistrz – Aleksandrze, widzimy zniekształcony obraz prawdziwej rzeczy. Widzimy tylko cień przedmiotu, czy też zwierzęcia, zniekształcony przez materialną formę.

 

– Wybacz, mistrzu, pytanie, ale mam rozumieć, że ptak jako taki jest pierwowzorem, ideą, a jego cień na tafli czymś materialnym? To straszne! Wtedy przecież widzielibyśmy niedoskonałą formę świata, taką, jaką możemy ujrzeć i pojąć, a nie taką, jaka jest w rzeczywistości! – uniósł się Aleksander, zaciągając się głęboko dymem raz po raz.

 

– Nie jest inaczej.

 

– Jak więc poznać istotę istoty?

 

– A na cóż poznawać?! – zakrzyknął mistrz Horacy, po czym rozkaszlał się znów. – Czyż nie bolą oczy od tego słońca, co przyświeca nad nami? Tak i by bolały one od patrzenia na ruchomą idee i istotę, jakżeś się wyraził, istoty!

 

*

 

Rzekł głos:

 

– Nędzniku!

 

A rzekł to do Horacego, mistrza nad mistrze.

 

Grom z nieba uderzył,

 

A serce mistrza przejęło się trwogą i strwożony był Horacy, mistrz

 

Gdyż nigdy z tak bliska gromu on nie widział.

 

I wyrzekł głos:

 

– Wyjdź, by świat wygubić,

 

Ja ci to mówię.

 

A z ziemi wzniósł się wielki dym, tak że niebo przysłonił i słońce,

 

I zapanował mrok na ziemi.

 

– Wyjdź, w imię moje!

 

*

 

Wtem w oddali huknął grom, niebo zaszło chmurami, które zasłoniły słońce, a zdawały się owe chmury wydobywać wprost z ziemi. Powietrze zaś się ochłodziło, a śnieg posypał się na świat, osobliwie jesienią.

 

– Cóż się dzieje, mistrzu?

 

Mistrz nic nie rzekł, patrzył tylko z dziwnym wyrazem twarzy człowieka, który długo wyczekiwał czegoś, czego wcale nie chciał, a co właśnie miało się stać.

 

– Witam panów, kłaniam się – rzekł jegomość, który pojawił się w znikąd.

 

Ubrany był w krótkie spodnie, kamizelkę i frak. Na dłoniach nosił białe, lekko przybrudzone tylko, rękawiczki. Jego twarz, młodą i dziewczęcą zdobiły długie wąsy. A oczy – oczy zaś były nad wyraz nieludzkie. Jedno z nich, zielone, drugie niebieskie, a owo łypało na Horacego, to na Aleksandra, kiedy zielone zostało nieruchome.

 

– Witamy pana – Aleksander powstał, wyciągnął rękę do nieznajomego i uśmiechnął się. – Moje uszanowanie!

 

Nowo przybyły ukłonił się, zdjął rękawiczkę i uścisnął podaną dłoń.

 

W tej samej chwili Aleksander zniknął. Cała jego forma i materia, wraz z ideą zniknęły w mgnieniu oka. Ot, mgnienie i nie ma człowieka.

 

– Cóż to? – mistrz nie posiadał się ze zdumienia.

 

– Horacy, jesteś bodaj najmędrszym człowiekiem świata! Pozwól więc, gdyż to żadna ujma, że się przedstawię. Jestem Śmierć! –Nieznajomy ukłonił się znowu.

 

Mistrz zmartwiał, choć, jak było powiedziane, czegoś się spodziewał i do końca zaskoczony nie był. Kaszlnął przeciągle i skłonił się również.

 

*

 

Czemu się tak barzo lękasz?

 

Wrzekomoś zdrów, a żdy stękasz!

 

Pan Bog tę rzecz tako nosił,

 

Iżesz go o to barzo prosił,

 

Abych ci się ukazała.

 

Wszystką swą moc wyjawiła.

 

*

 

– Jestem Bogiem – rzekła Śmierć.

 

– Nie ma Boga.

 

– Ach tak, te ateistyczne poglądy, rozpleniło się to ostatnim czasem. Nie wierzysz, mój drogi, mimo tego, że twój uczeń właśnie zniknął?

 

– Nie, drogi panie – Odparł Horacy i przymknął oczy, gdyż wiatr wielce mu wadził.

 

Jednak gdy po chwili je otworzył, nie znalazł już rzeki, ani ławki, ani nawet wzgórza. Był Horacy na szczycie wielkiej góry, pokrytej śniegiem. Chmury przesuwały się z wolna pod nim, obmywając stoki góry. Nie było ciemno, słońce świeciło niezwykle jasno.

 

Opodal ustawiony był stół, a na nim szachownica.

 

– Zagramy? – Uśmiechnęła się Śmierć. – W zasadzie, mistrzu, nie masz wyboru, przychodzę po twoje życie, a wiem ci ja, że lubisz w szachy grać, tedy poweźmy taki zakład: jeśli wygrasz, życie ci daruję, jeśli zaś przegrasz, pójdziesz ze mną wprost w odmęty piekielne.

 

– Z chęcią.

 

Obaj panowie zajęli miejsca naprzeciw siebie.

 

– Widzisz, Horacy, udowadniam ci właśnie, że istnieją rzeczy, których nie pojmiesz swoim rozumiem. Jak ja.

 

– Niestety, nie uwierzę.

 

Mężczyźni rozpoczęli grę, Horacy figurami białymi, nieznajomy – czarnymi.

 

– Jeśli zburzę Moskwę i odbuduję ją w cztery dni, uwierzysz, że jest moc, która jest stworzycielem i stworzeniem?

 

– Nie, bo tego nie zrobisz. – Mistrz ujął w dłonie białego piona i przemieścił go na inne pole.

 

– Grasz z wprawą, Horacy.

 

Nieznajomy podający się za śmierć zmienił jakby swoją formę. Jego odzieniem już nie była kamizelka i frak, a długa i powłóczysta szata koloru czarnego, czarny, przylegający do skóry kaptur. Białe rękawiczki jednak pozostały. Twarz przybrała żółtawy i świecący trupio kolor.

 

*

 

Śmierć zaś, powziąwszy srogo by ukarać Horacego,

 

Wzięła się za wypełnianie planu swego.

 

Przyoblekła inne kształty,

 

rozeźlając już się nie na żarty.

 

A Głos do niej rzekł gromowo:

 

– Rzeknę, a ty uczyń, słowo!

 

Tedy słuchaj, co ci każę.

 

Weźmij mistrza w piekła progi,

 

Nie szczędź starań, rzuć w świat trwogę.

 

*

 

Słońce przebyło już długi odcinek horyzontu i świeciło w zenicie. Chmury zaś płynęły obmywając stoki góry jak uprzednio.

 

– Goniec bije piona – rzekł Horacy.

 

– Mistrzu, chylę czoła – odparła Śmierć, a w jej głosie znać było zakłopotanie.

 

– Widzę, panie, że żegnać się nam przyjdzie, bo to ja wygrywam.

 

– Nadto pysznyś, Horacy, nadto wielce…

 

– Samaś rzekł, iżem najmędrszy.

 

– Wśród ludzi, daleko ci do istot wyższych, jak – uśmiechnęła się Śmierć – choćby ja.

 

Mistrz Horacy zapatrzył się w oddal i pociągnął z fajki, którą wciąż miał ze sobą.

 

– Powiedz no – rzekła Śmierć – jak wyjaśnić można wszystkie te rzeczy, których wyjaśnienia w świecie nie ma, rzeknij mi, skąd się wziął czas, kto go wymyślił, kto stworzył siłę, która tworzy? Kto obraca ziemią wokół słońca? Kto, lub co, trzyma ziemię, która przecież jest okrągła, w całości? Kto w końcu utrzymuje tych biednych ludzi co głowami do dołu chadzać muszą? Wiesz odpowiedzi na te wszystkie pytania? Jeśli tak, rzeknij mi, czym prędzej.

 

– Nie wiem ja, co rzec – smętnie rzekł mistrz – nie wiem zaprawdę. Ale któż to wiedzieć może? Nikt! Alem jest pewien, że za lat sto, bądź i dwieście, odpowiedzi się znajdą. Już przecie mówią mądrzy, że czas powstał na początku, jako efekt stworzenia wszechświata, który utworzył był się z niczego. Ziemię wokół słońca obraca, rzecz to pewna, siła zwana przyciąganiem…

 

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Goniec bije skoczka. Jesteś mądry niezwykle, Horacy.

 

– Nie przeczę.

 

– Ha! Ale rzeknij mi, co się stało z twoim uczniem?

 

– Szach! – krzyknął Horacy.

 

– Nie odpowiedziałeś, mój drogi – odparła spokojnie Śmierć.

 

– Uczeń mój nie istniał tak naprawdę, tak jak i ty, panie, nie istniejesz, świat ten w ogóle nie jest prawdziwy, gdyż każden jeden człowiek, który żyw, dostrzega go inaczej. Ja, dla przykładu, patrząc na krzesło, widzę lata rozmyślań o sposobie owego skonstruowania, widzę ludzi, którzy biedzą się i załamują jakby świat lepszym uczynić. Urzędnik zobaczy dobrą posadę, a wioskowy głupek jeno krzesło. Tak i świat każdy ma swój, tak i każdy ma swój koniec. A ja, widzisz, podejrzewam, że mój nietuzinkowy umysł taki koniec mi utworzył.

 

– Ha! Iście najpyszniejszyś z ludzi! A ja, uwierz, wielu ludzi ze sobą brałam. Nikt mi się nie przeciwstawił, gdyż jestem niepokonana, tylko Bóg może mi kazać i zakazać.

 

– Wygrałem, tedy jestem wolny, tak?

 

– Tak – powiedziała Śmierć, uśmiechając się.

 

*

 

Jakiż będzie płacz i łkanie,

Gdy dzieł naszych sędzia stanie,

Odpowiedzieć każąc za nie.

 

*

 

Wiatr wiał mocno, świszcząc w załomach skalnych. Słońce zachodziło, pokazywał się księżyc. Duży i biały. Trupio biały. Na krześle, przy stole, na którym leżała szachownica z wywróconymi figurami, siedział Horacy z głową opartą na splecionych dłoniach. Fajka nie tliła się już delikatnym żarem. Horacy też nie tlił się żadnym żarem, był martwy, tak martwy, że bardziej nie można.

 

Został więc oszukany. Śmierć darowała mu życie pozostawiając go przy życiu. I na szczycie góry. Oszukała.

 

Tak odchodził bodaj najmędrszy człowiek świata. Takie właśnie pisano mu epitafium. Na wielkiej górze, wśród bieli śniegu, pod pięknym i wielkim słońcem, które było stwórczym czynnikiem świata, dzięki któremu padały cienie – postrzegane przez ludzi materialne formy idei.

 

Tak odszedł Mistrz. Horacy. Magistrum Horativus.

 

*

 

- Mistrzu! Mistrzu! – Powtarzał rozgorączkowanym głosem Aleksander, potrząsając swoim towarzyszem, którego głowa opadła na ramię, fajka wysunęła się z palców a płaszcz opadł na ławkę.

 

– Mistrzu!

 

– On nie żyje – usłyszał odpowiedź. A tym, który ja wygłosił był dziwny jegomość, którego Aleksander widział po raz pierwszy. Jegomość ubrany był w krótkie spodnie, kamizelkę i frak. Na dłoniach nosił białe, lekko przybrudzone tylko, rękawiczki. Jego twarz, młodą i dziewczęcą zdobiły długie wąsy. A jego oczy były bardzo dziwne, jedno zielone, drugie zaś niebieskie i dziwnie nieruchome.

 

– Nie żyje, dobry był zeń człowiek. Ale na każdego, Aleksandrze Iwanowiczu, przychodzi czas. Na każdego, a śmierć nie szczędzi bogaczy, mędrców i królów. Pamiętaj…

 

Aleksander, uczeń mistrza, strapił się na dźwięk słów tego nieznajomego, który przepełniał go trwogą. Rozejrzał się i ujrzał wielki dziw.

 

Na wzgórzu w oddali zobaczył czarną postać w płaszczu i kapturze, podskakującą w dziwnych lansadach. Za postacią, tanecznym krokiem szedł korowód przeróżnych istot. Ludzi. Aleksander widział biskupa w mitrze. Żyda z długą brodą. Grubego bogacza w kolorowym odzieniu i… Mistrza Horacego, o twarzy bez wyrazu, trupio bladej i oczach zamglonych. Jego skóra świeciła się żółtym chorobowym światłem.

 

– Totentanz… – wyszeptał

 

– Taniec śmierci. Danse macabre – rzekł nieznajomy. – Idź do domu, Aleksandrze, wypraw pogrzeb Horacemu. Światły był to człowiek. Niech to będzie jego epitafium.

 

Totentanz. – szeptał uczeń mistrza, nie rozumiejąc zachodzących wydarzeń. – Totentanz

 

*

 

Epitafium mistrzowi:

 

Był, żył, umarł – myśląc.

 

*

 

Panie w grozie swej bezmierny,

Zbawisz z łaski lud Twój wierny,

Zbaw go, zdroju miłosierny.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Dziwne opowiadanie. Panowie w garniturach, ale o grawitacji nie słyszeli. Rozprawiają archaicznym językiem o filozofii ze starożytnej Grecji rodem, ale jeden jest Rosjaninem. Zdecyduj się, czy śmierć przy Horacym jest mężczyzną lub kobietą, bo ciągłe zmiany płci trochę przeszkadzają w czytaniu.

Babska logika rządzi!

Wrócę i poczytam, bo zaczęłam, ale za bardzo czas mnie goni, aby móc się wczytać mocniej niż po przysłowiowych łebkach.   A piszę, aby mi mrygało na liście ;)

Brakuje kilku przecinków, a nawet kropek kończących zdania. O lekturze nie potrafię wypracować jednoznacznej  opinii, bo niby przeczytałem bez większych zgrzytów, ale w pamięci tekst mi na długo raczej nie pozostanie. Mnie nie zdziwiło, że Rosjanin ma pojęcie o filozofii starożytnej Grecji. Pozdrawiam

Mastiff

Pewnego jesiennego popołudnia na niewielkie wzgórze weszło dwóch niecodziennych mężczyzn. – Za dużo przymiotników w jednym zdaniu. Kiepsko to brzmi. 

Podziwiając szybki nurt rzeki rozlanej nieopodal, zajęli miejsce na jednej z licznych ławek. – "Rzeki płynącej" pasowały bardziej, bo rozlane, to jezioro, albo staw czy coś, w każdym razie stan stały jakby. 

Jeden z mężczyzn był łysawym i postawnym człowiekiem w sile wieku, o aparycji dość ujmującej, odzianym w biały garnitur. – Jeden z mężczyzn był łysawy i  postawny, w sile wieku …. – Skoro mężczyzna, to zdecydowanie człowiek. 

Drugi z przybyłych, stary, o inteligentnych szarych oczach i długiej brodzie nosił frak i kapelusz, a przez ramie miał przewieszony jesienny płaszcz. – Ramię – zgubiłeś "ę".

Obaj mężczyźni, zasapani już nieco z powodu długiego podejścia na wzgórze, palili fajki, które kopciły i dymiły, aż miło. Rozmawiali żywo, przyglądając się tafli, skrzącej się od słońca. – Byli zasapani i rozmawiali żywo? I do tego kopcili fajkę? Wow. Chyba by się podusili.

Mam wrażenie, że na siłę chcesz wzbogacić tę scenkę, dodając wszystko, co tylko przyjdzie do głowy, bez namysłu. Dużo powtórzeń "mężczyźni". 

Cieżko czytało się te dialogi przez archaizmy, niekiedy – mam wrażenie – wplatane na siłe. Poza tym dziwość opowiadania, niepokojący klimat jest czymś, co kupuję :)   Pozdrawiam ~ A.

Jeden z dziwniejszych tekstów, jakie tu czytałam. Mistrz Polikarp,  Platon, Bergman, Horacy, taniec śmierci i jeszcze jakieś inne grzybki… No, trochę za dużo. A motyw gry w szachy ze śmiercią od czasów "Siódmej pieczęci" jest już tak archetypowy, że naprawdę bardzo trzeba z nim uważać. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego faceci w garniturach używają takiego dziwnego języka. Nie, chyba jednak mi się nie podobało.

Nowa Fantastyka