- Opowiadanie: Kyuke - I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

 

– Ta­to, czym jest życie? – spy­tał sied­miolet­ni Kac­per, po wyjściu z oj­cem ze sklepu.

– Znów zaczy­nasz? – mężczyz­na ciężko wes­tchnął. – Zro­zum w końcu, że pew­ne od­po­wie­dzi przyjdą wraz z wiekiem, teraz i tak nie zrozumiesz.

– Mhm – mały spuścił głowę i nie odzy­wał się dopóki nie doszli do domu.

Zwykłe je­sien­nie po­połud­nie. Przysłonięte chmu­rami słońce lek­ko świeciło, na­dając blask mokrym liściom spa­dającym z drzew. Dom Kac­pra i je­go ta­ty na­leżał do jed­nych z naj­bar­dziej za­możnych na uli­cy Po­lańskiej. Wil­la wznosząca się przy końcu dro­gi, przy­pomi­nała je­den z tych sta­ropol­skich dworków, królujących w ar­chi­tek­turze wiele lat te­mu. Skośny, ścięty dach i we­ran­da zaj­mująca całą długość fron­to­wej ściany, pod­parta białymi ko­lum­na­mi. Dwupiętro­wa bu­dow­la otoczo­na była ka­mien­nym mu­rem, sku­tecznie chro­niącym przed wścib­ski­mi ocza­mi sąsiadów. Me­talo­wa fur­tka, znaj­dująca się obok bra­my wjaz­do­wej, pro­wadziła mar­mu­rową ścieżką aż pod samą przy­budówkę. Przez niemal całą działkę ciągnął się roz­legły traw­nik, nieg­dyś ideal­nie przys­trzyżony, te­raz od­straszał na­wet złodziei. Na pra­wo od wejścia do mieszkania znaj­do­wał się ga­raż z nie­działającą już bramą. Nim oj­ciec chłopa­ka po­padł w długi, stał tam za­par­ko­wany gra­nato­wy Ben­tley. Kac­per pomógł tacie pos­ta­wić za­kupy na drew­nianych scho­dach przed drzwiami i po­biegł zam­knąć fur­tkę, otworzoną nagłym podmuchem wiatru, zwiastującym nadchodzący deszcz. Gdy mężczyz­na w końcu upo­rał się z zam­kiem, który na­dawał się do wy­miany, ra­zem z sy­nem wniósł na­bytek do środ­ka. Nap­rze­ciw wejścia ciągnął się długi ko­rytarz uwieńczo­ny scho­dami. Na pra­wo była kuchnia, a po le­wej zaś znaj­do­wał się sa­lon. Ściślej rzecz biorąc, sa­lon-sy­pial­nia. Oj­ciec zajął się wyłożeniem za­kupów na kuchen­nym sto­le, a chłopak poszedł do łazien­ki znaj­dującej się w ko­rytarzu, w którym prócz niej było jeszcze zejście do piw­ni­cy. Górne piętra już od pa­ru ty­god­ni stały nieużywa­ne. Po sprze­daniu os­tatniej rzeczy, która była co­kol­wiek war­ta, zap­lombo­wano i scho­dy, który pełniły teraz fun­kcję czys­to de­kora­cyjną. Gdy Kac­per umył ręce, w lodowatej wodzie, wrócił by pomóc ta­cie. Pa­nujący w mie­szka­niu chłód nie poz­wa­lał im ściągać kur­tek. Jedynym źródłem ogrzewania był mały elektryczny piecyk postawiony w salonie. Chłopiec, stojąc w przejściu, przyglądał się oj­cu szu­kające­mu miej­sca na cukier.

– Zaw­sze ma­ma się tym zaj­mo­wała – po­wie­dział po cichu.

Mężczyz­na znierucho­miał i od­po­wie­dział mu drżącym głosem:

 

– Mówiłem ci już żebyś o niej nie wspo­minał, pamiętasz?

Kac­per tyl­ko kiwnął głową i pod­szedł odeb­rać od oj­ca paczkę, by scho­wać ją w kre­den­sie obok dawno nie używanego zle­wu. Resztę za­kupów wy­pako­wali w milczeniu.

 

W tym ro­ku chłopak miał iść do pier­wszej kla­sy, lecz wszys­tko się po­sypało. Śmierć mat­ki bar­dziej od­biła się na oj­cu niż na nim sa­mym. Załama­ny mężczyz­na szu­kał po­cie­sze­nia w al­ko­holu i ha­zar­dzie, chcąc za­pom­nieć o wszys­tkim. Jak można się do­myślić, szyb­ko stra­cił pieniądze i zaczął się za­pożyczać. Gdy od­kry­to, że ok­ra­dał współpra­cow­ników, wyrzu­cono go z pra­cy. Przed ko­mor­ni­kiem chro­niły go tyl­ko sys­te­matycznie sprze­dawa­ne sprzęty do­mowe. Gdy­by chciał te­raz pić, nie miałby za co. Nie po­siadał żad­nej rodzi­ny prócz swo­jego sy­na. Gdy zaofe­rowa­no mu po­moc społeczną, obiecał so­bie, że się zmieni. I mu się to udało, jed­nak fun­dusze ja­kie ot­rzy­mywał, led­wo star­czały na pod­sta­wowe pot­rze­by. Oszczędzał jak tyl­ko mógł, a i tak wiodło im się gorzej niż przy­puszczał. Re­putac­ja ex-ban­kowca-złodzieja go wyp­rzedzała, więc nikt nie chciał już go zat­rudnić, na­wet niele­gal­nie. Każde­go dnia mówił sy­nowi, że jut­ro będzie le­piej, aczkol­wiek owe "jut­ro" zda­wało się z niego kpić i nie chciało nadejść. Zbliżały się ósme urodzi­ny dziec­ka, a je­dyne co mógł mu zaofe­rować, to ko­lej­ne pus­te obiet­ni­ce. Pogrążony w tych po­nurach myślach, przysłuchi­wał się krop­lom deszczu walącym w szy­by. Mały spał od kil­ku godzin, przyk­ry­ty ko­cami, a on stał jak ten kołek w kuchni użalając się nad włas­nym losem.

Dot­rzy­mam tej jed­nej obiet­ni­cy. Zmienię coś. Przeszło mu przez myśl, gdy zbliżał się do szuf­la­dy ze sztućca­mi. Wyjął je­den z nieg­dyś błyszczących, fir­mo­wych, ja­pońskich noży. Ścis­kając ręko­jeść oburącz, przy­mie­rzył os­trze do swo­jego brzucha, podwijając poły płaszcza.

– Życie to wred­ny skur­wiel, Kac­perku – po tych słowach gwałtow­nie wbił me­tal w odsłoniętą skórę, po czym upadł głucho na ko­lana. Przep­raszając w myślach sy­na, pchnął nóż jeszcze głębiej, z wy­razem błogości na twarzy tracąc świadomość.

 

 

 

Stojący w drzwiach Kac­per przyglądał się ko­nające­mu oj­cu. Widział ten ból oraz upa­dające­ na podłogę ciało. Po­winien poczuć smu­tek, żal, za­miast te­go od­czu­wał je­dynie po­gardę. Pat­rzał jak na ro­baka, który nie był w sta­nie spros­tać prob­le­mom. Sko­ro nie sza­nował swo­jego życia, mógł cho­ciaż po­myśleć o włas­nym dziec­ku. Im dłużej chłopiec przypatrywał się ciem­nej pla­mie, która pow­sta­wała wokół oj­ca, tym bar­dziej niechęć zmieniała się w złość. Ta z ko­lei, w niena­wiść. Z obojętnym wy­razem twarzy zbliżył się do swo­jego opieku­na. Uklęknął w kałuży krwi i zaczął nasłuchi­wać. Wciąż od­dychał. Ma­lec sta­rał się przewrócić rodzi­ca na ple­cy, jed­nak bez­sku­tecznie. Cała ag­resja jaką w so­bie zbierał, szu­kała ujścia właśnie te­raz. To przez słabą wolę swo­jego oj­ca, je­go życie za­mieniło się w koszmar. Prychnąwszy, opuścił po­mie­szcze­nie i skiero­wał się do piw­ni­cy. Drogę oświet­lił scho­wany­mi w kur­tce za­pałka­mi. Nie minęło parę mi­nut, a Kac­per wrócił do kuchni, taszcząc ze sobą starą, dużą butlę po płynie do naczyń, wy­pełnioną płynną sub­stan­cją. Nie mar­nując cza­su, wy­lał całą za­war­tość na do­gory­wające­go oj­ca. Po po­mie­szcze­niu roz­niosła się gryząca woń benzy­ny. Gdy chłopiec skończył, od­pa­lił jeszcze jedną za­pałkę. Płomień przez chwilę oświet­lił je­go twarz, którą te­raz zdo­bił sze­roki, obłąkańczy uśmiech. Oczy sied­miolat­ka poszerzyły się z po­wodu ek­scy­tac­ji jaką te­raz od­czu­wał. Pier­wszy raz od śmier­ci mat­ki czuł taką ra­dość, porówny­walną z sza­leństwem. Kac­per uniósł płonącą za­pałkę na ciałem ta­ty, by po chwi­li ją upuścić. Zda­wało się jak­by spa­dała w zwol­nionym tem­pie, uważnie śledzo­na przez wzrok chłop­ca. Gdy tyl­ko zet­knęła się z mężczyzną, na­tychmiast ogarnął go szkarłat­ny płomień. Płonąca syl­wetka zaczęła się rzu­cać resztka­mi sił we włas­nej po­soce, by po chwi­li znierucho­mieć na dob­re. Swąd spa­leniz­ny do­biegł do chłop­ca, które­go ogień zda­wał się omi­jać, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Pożar po chwi­li zajął resztę kuchni i prze­dos­tał się na ko­rytarz. Kac­per wstał i ruszył do wyjścia, us­ta mając wy­gięte w szy­der­czym półuśmie­chu.

– Cho­ciaż tym ra­zem jest ciepło – rzu­cił na od­chod­ne, gdy opuszczał bu­dynek.

 

 

 

– To było ge­nial­ne! Zrób to jeszcze raz!

Ucie­szo­ny reak­cją Bar­tka, Kac­per pod­pa­lił następne­go gołębia. Sęk w tym, że zro­bił to na­wet nie ruszając się z miej­sca. Gdy tyl­ko pstryknął, ptak stanął w płomieniach i po chwi­li nie zos­tały po nim na­wet pióra. Swąd spa­leniz­ny do­leciał do nosów obu chłopców.

– Niesa­mowi­te, od daw­na to pot­ra­fisz?

– W su­mie od dnia pożaru.

– Ale ty chy­ba nie…?

– Jas­ne, że nie, głupi jes­teś?

Przez resztę dro­gi do do­mu, Kac­per opo­wiadał przy­jacielo­wi jak uczył się pa­nować nad swoim da­rem i o tym jak mu­siał go uk­ry­wać. Nie było to łat­we, mie­szkał z Bar­tkiem już dziesięć lat i jak dotąd nie wyszło to na jaw. Ich rodzi­ny się kiedyś przy­jaźniły i gdy tyl­ko wieść o pożarze się ro­zeszła, rodzi­ce Bar­tka zaadop­to­wali sied­miolet­nią sierotę. Chłopa­ki by­li w tym sa­mym wieku, więc cały czas trzy­mali się ra­zem. Kac­pra posłano na­wet do tej sa­mej szkoły, do której chodził je­go no­wy, przybrany brat. Właśnie dzi­siaj, os­tatniego dnia dru­giej kla­sy li­ceum, Kac­per pos­ta­wił wszys­tko na jedną kartę. Mu­siał się tym z kimś podzielić, a ni­komu in­ne­mu nie ufał. Postanowił że jeśli się uda, powie też prawdę swojej dziewczynie. Nie dało się uk­ryć fak­tu, że reak­cja Bar­tka mi­le go zas­koczyła. Gdy do­tar­li do do­mu, mieszące­go się nap­rze­ciw spa­lonej ru­dery, nieg­dyś mie­szka­nia jed­ne­go z chłopców, Bar­tek pop­rzy­siągł mil­cze­nie i obiecał, że ni­komu nie wy­jawi tej ta­jem­ni­cy. Obaj w dob­rych hu­morach, weszli do środ­ka. Długi ko­rytarz ciągnął się na dob­re kil­kadziesiąt metrów. Dom nie był piętro­wy, zaj­mo­wał wys­tar­czająco dużo miej­sca sa­mym par­te­rem. Z te­go przyoz­do­bionym rodzin­ny­mi zdjęciami ho­lu, od­chodziły krótkie ko­rytarze, wszys­tkie za­kończo­ne drzwiami. Chłop­cy mieli po­koje nap­rze­ciw­ko siebie. Szyb­ko po­bieg­li się wy­pako­wać, żeby za­raz po obie­dzie iść nad rzekę, gdzie miało być kla­sowe, ofic­jalne za­kończe­nie ro­ku szkol­ne­go. Kac­per przym­knął drzwi swo­jego małego króles­twa, po czym bez­ce­remo­nial­nie rzu­cił ple­cak na śro­dek po­koju. Do­mino­wały w nim ko­lory czar­ny i czer­wo­ny. Prze­mien­nie po­malo­wane ściany, ciem­ny su­fit i krwawy dywan. Biur­ko, jak i sza­fa, miały intensywny odcień he­banu. Na­tomiast łóżko wyróżniało się barwnym szkarłatem, tak jak i pościel. Na pra­wo od wejścia znaj­do­wały się drzwi do łazien­ki, której ka­fel­ki pod­trzy­mywały kli­mat i były ko­loru węgla. Chłopak poszedł prze­myć twarz i ręce. Gdy skończył, przyjrzał się osobie, która spo­zierała na niego z lus­tra. Ideal­nie gład­ka ce­ra, ciem­ny dwud­niowy za­rost i pos­ta­wione na żel czar­ne włosy. Za te przymioty, oraz głębo­kie zielo­ne oczy, był wdzięczny swoim biolo­gicznym rodzi­com. Nic in­ne­go mu nie zostawili. Dob­ry wygląd był re­kom­pensatą za życie jakie mu za­fun­do­wali. Oparł się o umy­walkę, cicho zaśmiał, po czym wrócił do po­koju. Kopnął ple­cak pod biur­ko, zaj­mujące miej­sce przy ok­nem, i wyszedł na ko­rytarz. Nat­knął się na Bar­tka wychodzące­go przez drzwi nap­rze­ciw­ko. Długowłosy sza­tyn o ciem­nych oczach i dziecięcej twarzy, tak sa­mo jak je­go przyszy­wany brat, nie narze­kał na brak po­wodze­nia. Śmiejąc się ze swo­jego wyczu­cia cza­su, obaj ruszy­li do prze­dos­tatnich drzwi po pra­wej stro­nie, gdzie mieściła się kuchnia. Ta­kie roz­pla­nowa­nie po­mie­szczeń było niez­byt codzien­nie, dzięki cze­mu za­pew­niało od­stępstwo od ru­tyny domów reszty sąsiadów, którzy nie­rzad­ko or­ga­nizo­wali przyjęcia, zap­raszając całe osied­le. Równo­leg­le do kuchni znajdowała się ja­dal­nia, lecz mały sto­lik mie­szczący się w tej pier­wszej, zu­pełnie wys­tar­czał dla ich dwójki. Pokój był wy­pełniony masą elek­trycznych urządzeń, których część nig­dy na­wet nie była używa­na. Meb­le po­malo­wane na ko­lor drew­na miały od­da­wać nas­trój swoj­skości, co wychodziło im z mar­nym skut­kiem, z rac­ji te­go, że były zbyt no­woczes­ne. Na sto­liku leżała kar­tka po­zos­ta­wiona przez mamę Bar­tka. Jak zwyk­le na­pisała co mają do jedze­nia i że wrócą z tatą późno – dzień jak co dzień. Tym ra­zem mieli do pod­grza­nia spaghet­ti, co było miłą odmianą od zup i sałatek. Jed­nak po dzisiejszych wydarzeniach, "pod­grze­wanie" nab­rało no­wego znacze­nia. Chłopa­cy wzięli ta­lerze z ma­karo­nem, po czym czar­nowłosy zaczął je pod­grze­wać, pop­rzez trzy­manie ich na ot­wartych dłoniach. Nie było wi­dać og­nia, ale Bar­tek wy­dał jęk zdu­mienia, gdy z obiadu zaczęła po chwi­li uno­sić się pa­ra. Następna godzi­na zeszła na jedze­niu, roz­mo­wie o możli­wościach Kac­pra, i przy­goto­waniach do wyjścia. O piętnas­tej obaj młodzieńcy by­li już go­towi, ub­ra­ni w zwykłe let­nie ciu­chy. Co praw­da żaden z nich nie był pełno­let­ni, ale to nie przeszkodziło sza­tyno­wi, by wziąć je­den z sa­mochodów oj­ca i po­jechać nim nad rzekę.

 

 

 

Im­pre­za miała trwać od po­połud­nia aż do sa­mego ra­na, jed­nak lek­ko po półno­cy wszys­cy już by­li za­lani w tru­pa. Na nabrzeżu, które zwykli nazywać plażą, z powodu opalających się tam latem dziewczyn, zja­wiła się pra­wie cała szkoła, bez względu na rocznik czy pro­fil. Nie zab­rakło tak sa­mo al­ko­holu jak i skrętów, każdy zna­lazł coś dla siebie i z pew­nością można było naz­wać to uda­nym za­kończe­niem ro­ku szkol­ne­go.

 

Dochodziła pier­wsza w no­cy, a Kac­per leżał w wy­pożyczo­nym na­miocie ra­zem ze swoją dziew­czyną, Laurą. Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, gdzie zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji. Nie bez po­wodu była pos­trze­gana ja­ko jed­na z ład­niej­szych dziew­czyn w całym li­ceum, dla­tego też wielu niewyżytych nas­to­latków zaz­drościło Kac­pro­wi je­go zdo­byczy. Leżała z głową na je­go ra­mieniu i spała w naj­lep­sze, a chłopa­ka złapał me­lan­cho­lij­ny nas­trój. Nie upi­jał się zbyt szyb­ko, więc miał te­raz czas na myśle­nie. Po­mimo niez­byt dob­re­go star­tu w życiu, miał te­raz wszys­tko cze­go mógłby zap­ragnąć. Od­da­nego przy­jaciela, piękną dziew­czynę, rodzinę, oraz masę in­nych osób, na których może po­legać. Po­za tym apa­ryc­ja i bys­try umysł również ułat­wiały mu życie, nie wspo­minając o nieby­wałej zdol­ności, którą cały czas w sobie szli­fował. Pogrążony we włas­nych myślach, po­woli zasnął.

 

Obudziły go wib­racje te­lefo­nu, które­go ba­teria pos­ta­nowiła udać się na wie­czny spoczy­nek, a na pew­no do cza­su następne­go nałado­wania. Nie wie­dział, która była godzi­na, lecz z pew­nością śro­dek no­cy, bo czar­ne skle­pienie prze­bijało się przez płaty na­miotu. Pro­mienie księżyca, który świecił niby roz­grza­ny do białości me­tal, pa­dały pros­to na twarz chłopaka, prze­dos­tając się przez siatkę na owa­dy u złączenia namiotu. Niepo­kojący był jed­nak fakt, że obok nie było Laury. Pew­nie poszła za pot­rzebą – pomyślał, po czym w głowie po­jawiły mu się lu­bieżne wizje. Opuścił na­miot z za­miarem zna­lezienia dziew­czy­ny i skorzys­ta­nia z uro­ku chwi­li, licząc na małe co nieco. Krążył po brze­gu, kierując się wzdłuż prądu rze­ki. Wszędzie wa­lały się pus­te bu­tel­ki, po­dep­ta­ne puszki i niedo­palo­ne pa­piero­sy. Z niektórych na­miotów dochodziły odgłosy by­naj­mniej ludzkie, osób pod­nieco­nych upo­jeniem al­ko­holo­wym. Już miał zaw­ra­cać, gdy wreszcie ją zna­lazł. Sie­działa na małym po­moście wychodzącym do połowy sze­rokości rze­ki, a no­gi zwi­sały jej bez­wied­nie nad taflą wo­dy. Byłby to uroczy wi­dok, gdy­by nie fakt, że nie była tam sa­ma. Za­raz obok niej sie­dział obej­mujący ją ra­mieniem Bar­tek. Co do te­go nie było wątpli­wości. Wma­wiając so­bie, że nic ta­kiego prze­cież nie ro­bią, Kac­per pos­ta­nowił zbliżyć się do przy­tulo­nej dwójki. Jed­nak nie uszedł dob­rze kil­ku kroków, a Laura za­wiesiła ręce na szyi je­go przy­jaciela i zaczęła dokład­nie pe­net­ro­wać wnętrze je­go ust języ­kiem. Rzecz jas­na z wza­jem­nością. To już było dość jed­noznaczne, a podwójnie zdradzo­ny Kac­per – przez własną dziew­czynę i naj­lep­sze­go przy­jaciela, stał w bez­ruchu z za­ciśnięty­mi pięściami. Krew napływała mu do głowy, od­dech stał się nierówny, a całe ciało na­pięło. Przym­knął na mo­ment oczy, a gdy je ot­worzył, je­go tęczówki nab­rały soczyście czer­wo­nej bar­wy. Po chwi­li za­pano­wał nad od­dechem, a z otaczającego go kawałka ziemi wys­trze­liły długie na kil­ka metrów płomienie, przy­pomi­nające og­niste sznu­ry. Zaczęły wić się wokół niego niczym węże, na­bierając co­raz większe­go żaru i z każdą se­kundą bar­dziej skwier­cząc. W końcu ich liczba się zwiększyła i zaczęły one la­tać dookoła chłopa­ka, jak po wie­rzchu szkla­nej ku­li, niewidocznej bariery. Niemal w tym sa­mym mo­men­cie ziemia wokół Kac­pra stanęła w og­niu, tworząc płonący krąg, a dwa płomienie pom­knęły w kierun­ku nicze­go nieświado­mej pa­ry. Ich ciała zos­tały błys­ka­wicznie stra­wione przez śmiercionośny żar, nie zdążyli na­wet krzyknąć. Została z nich tylko grudka popiołu, zdmuchniętego przez wiatr do wody. Uśmie­chnięty Kac­per od­wrócił się tyłem do rzeki, mierząc wzro­kiem uśpionych im­pre­zowiczów. A za­bawa do­piero się zaczy­nała.

 

Z każdą ko­lejną ofiarą, je­go żądza krwi rosła. Cały te­ren, na którym od­była się im­pre­za, był te­raz tra­wiony przez po­marańczo­wo-czer­wo­ne płomienie. Mor­der­czy żywioł pochłaniał wszys­tko na swo­jej drodze. Nab­rzeże było za­lane og­niem, który w niczym nie przy­pomi­nał zwykłego pożaru. Co chwi­la buchały ko­lej­ne słupy palącej za­razy. W cen­trum te­go wszys­tkiego stał Kac­per, z które­go wy­laty­wały co­raz to potężniej­sze płomien­ne bicze, który smagały wszys­tko wokół. Ni­komu nie udało się uciec, bo na­wet jeśli nie do­sięgała go wszecho­bec­na pożoga, to op­la­tało go palące pnącze wys­trze­lone przez zdradzo­nego nas­to­lat­ka. Chłopak stał z ręko­ma w kie­sze­niach spo­denek i śmiał się w naj­lep­sze. Plaża przy­pomi­nała te­raz miej­sce apo­kalip­sy. Płonące na­mioty i słomiane dom­ki, przy­pomi­nające pochod­nie, unoszący się żar i wzla­tujący co­raz wyżej czar­ny dym. Ogień roz­przes­trze­niał się z zaw­rotną prędkością, tak samo wzdłuż rze­ki jak i w głąb lądu. W od­da­li dało się już słyszeć nad­jeżdżające wo­zy strażac­kie, więc pod­pa­lacz pos­ta­nowił się ulotnić. Prze­jechał dłonią po włosach, które zmieniły swoją barwę na czer­woną, po czym skiero­wał się w stronę prze­ciwną do nur­tu rze­ki, trzy­mając się blis­ko jej ko­ryta. Pier­wsze kro­ki zos­ta­wiały jeszcze płonące śla­dy, które znikły w mo­men­cie, gdy oka­lające Kac­pra języ­ki og­nia przes­tały już świecić i zaczęły się stopniowo kurczyć. Chłopak zapuścił się w las, będący schro­nieniem dla rze­ki. Ogień zdążył pochłonąć jeszcze kil­ka is­tnień nim nad­jechał ra­tunek, napawając młodzieńca niebywałą ulgą.

 

 

 

Stojący na prze­ciw­ległym brze­gu starzec, skry­ty w cieniu drzew, zaklął cicho pod no­sem. Pop­ra­wił wy­soki kap­tur pur­pu­rowej to­gi, po czym po­wiet­rze wokół niego za­wiro­wało, a on sam jak­by się rozpłynął. W oka mgnieniu mężczyz­na prze­niósł się na skąpaną w słońcu pus­ty­nię, gdzie złoty okrąg był te­raz w ze­nicie. Sta­ruszek zdjął nak­ry­cie głowy i prze­jechał ręką po burzy si­wych włosów, w­pat­rując się przed siebie. Chy­ba coś źle wy­mie­rzyłem…– przeszło mu przez myśl. Jed­nak je­go wątpli­wości zos­tały roz­wiane, gdy po całej pus­ty­ni prze­winął się mrożący krew w żyłach krzyk. Choć była ona równa jak stół kuchen­ny i mogło się wy­dawać, że ciągnęła się w nies­kończo­ność, to nie było wi­dać źródła hałasu. Lecz nie było to przeszkodą dla sta­rego ma­ga. Mając te­raz pew­ność, wy­ciągnął przed siebie obie dłonie, jak­by szu­kając niewidzial­nej przeszko­dy, i zaczął mam­ro­tać pod no­sem słowa języ­ka de­monów. Po chwi­li je­go oczom, niemalże tuż obok niego, uka­zały się ruiny od­ra­panej pus­tynny­mi wiat­ra­mi bu­dow­li. Za­mek stworzo­ny z pias­kowca im­po­nował swoimi roz­miara­mi, na­wet jeśli mało co z niego zos­tało. Niet­knięty był tyl­ko ka­wałek mu­ru, cała reszta była w mniej­szym lub większym stop­niu uszkodzo­na. Główna bra­ma, wieże strażnicze, zam­ko­we kom­na­ty i spiczas­te baszty. Wszys­tko to w tym sa­mym, głębo­kim ko­lorze pias­ku. Od wewnętrznej stro­ny oca­lałego mu­ru, gdzie za­pew­ne mieścił się kiedyś główny plac, dochodziły odgłosy wal­ki. Starzec ruszył z miej­sca, podążając za dźwięka­mi krzyżujących się os­trzy. Nim do­tarł do ce­lu, po­wiet­rze przeszył jeszcze je­den za­pierający dech w pier­siach pisk, tym ra­zem nieco potężniej­szy. Po tym szczęk żela­za us­tał. Gdy mężczyz­na w sza­cie zna­lazł się za mu­rem, po­witała go wy­soka pos­tać, wsu­wająca duży dwuręczny miecz do pochwy na ple­cach. Wo­jow­nik odziany był w ciężką, złotą zbroję, która miała wy­raźnie wyg­ra­wero­wany wi­zeru­nek oka wpi­sane­go w trójkąt. Burza czar­nych loków opadła na je­go gładką, opa­loną twarz, gdy usiadł obok wsiąkającej w piasek pla­my krwi. Zielo­nej krwi. Mag przy­siadł się do niego, cze­kając aż tam­ten zacznie roz­mowę.

– To był os­tatni – podjął po chwi­li czar­nowłosy.

– Ro­zumiem – je­go rozmówca się za­myślił, po czym zaczął po­woli zda­wać ra­port. – Piąty już się prze­budził. Tak jak przy­puszcza­liśmy, naj­gor­szy sce­nariusz.

Wo­jow­nik przez mo­ment mil­czał i tyl­ko po­kiwał w zro­zumieniu głową. Sku­pienie, które po­jawiło się na je­go twarzy, było wy­raźnym zna­kiem, że nie pot­rze­buje więcej in­formac­ji. Po chwi­li wstał, a z je­go pleców wy­rosła pa­ra wiel­kich, śnieżno­białych skrzy­deł.

– Pil­nuj go, ja lecę do Sze­fa. – Po­wie­dział do star­ca, zry­wając się do lo­tu.

– Gab­rielu, nie skreślaj­my go jeszcze! – wyk­rzyczał za od­da­lającym się ar­cha­niołem.

Je­dyną od­po­wie­dzią jaką dos­tał, były opa­dające tu­many pias­ku, które tam­ten wzburzył przy pier­wszym machnięciu potężny­mi skrzydłami. Mil­czący sta­ruszek się pod­niósł, ot­rze­pując dokład­nie szatę. Na­ciągnął na głowę kap­tur, po czym sam zniknął, zos­ta­wiając po so­bie niewy­raźne za­wiro­wania po­wiet­rza.

 

 

 

Przes­tał iść do­piero po dob­rych dwóch godzi­nach, i wyszedł z dru­giej stro­ny la­su. Wy­cieńczo­ny padł na ziemię, gdzie leżał tak aż do świ­tu. Bar­dziej od spa­ceru zmęczyło go puszcze­nie całej plaży z dy­mem, cze­goś ta­kiego jeszcze nie było. Gdy się prze­budził, nie ot­wierał oczu, wma­wiając so­bie, że to wszys­tko było tyl­ko złym snem. Nies­te­ty, gdy pod­niósł ociężałe po­wieki, bru­tal­na rzeczy­wis­tość dała o so­bie znać. Znaj­do­wał się na leśnej drodze, która pros­to z la­su pro­wadziła na jedną z bocznych ulic mias­ta. Pro­mienie po­ran­ne­go słońca od­bi­jały się od przez­roczys­tej ro­sy, zamieniając ją w lekką mgiełkę. Chłopak pod­niósł się po­woli, i spróbował ot­rze­pać wil­gotne ub­ra­nie. Od stro­ny plaży uno­sił się jeszcze wy­soko czar­ny dym, resztki po led­wie opa­nowa­nym pożarze. To się stało nap­rawdę. Nie miał już po co tam wra­cać. Nie było również mo­wy o po­now­nym od­wie­dze­niu do­mu. Tu­taj był skończo­ny. Na­wet jeśli nie było prze­ciw niemu żad­nych do­wodów, to jak wytłumaczy się z te­go, że tyl­ko on przeżył. A nikt kto go zna, nie uwie­rzy, że mógłby wcześniej opuścić im­prezę. Teraz zos­ta­nie po pros­tu uz­na­ny za za­ginione­go, po tym jak nie uda się od­na­leźć je­go zwłok w zgliszczach. Ot, po kłopo­cie. Z ręko­ma w kie­sze­ni ruszył po­woli w stronę as­falto­wej uli­cy. Nieco prze­rażał go fakt, że nie czuł naj­mniej­szych wyrzutów su­mienia. Raczej zda­wał się być nieco zra­niony, zwłaszcza gdy przy­pomi­nał so­bie ob­raz, który zo­baczył. Przes­tań kre­tynie! Tyl­ko niepot­rzeb­nie się nakręcał. Było minęło, a zdraj­cy dos­ta­li to, na co zasłużyli. Lecz było już za późno, nie zdążył się w porę opanować. Na je­go twarzy po­jawiła się pulsująca żyła, a pob­liska sos­na stanęła w płomieniach. Kur­wa, pięknie. Nie oglądając się za siebie, by nie widzieć jak bar­dzo ogień się roz­przes­trze­nia, Kac­per rzu­cił się biegiem do uli­cy. Był już w połowie dro­gi, gdy nag­le cały krajob­raz za­wiro­wał mu przed ocza­mi, jak­by nies­podziewa­nie zro­bił sal­to w miej­scu. Wylądo­wał na ple­cach na twardej ścieżce. Za­parło mu dech, więc od­kaszlnął parę ra­zy i spróbo­wał się pod­nieść. Bez­sku­tecznie, niewidzialne więzy skutecznie krępowały jego ruchy. Zo­baczył nad sobą ciemną syl­wetkę, która ustawiła się pod promieniami wschodzącego słońca, tak by nie mógł jej rozpoznać. Był w sta­nie dos­trzec je­dynie za­rys wy­sokiego kap­tu­ra.

– A te­raz możesz tu­taj leżeć i zos­tać złapa­nym na gorącym uczynku – wy­raźny na­cisk na słowo "gorącym" i nutka iro­nii – bądź grzecznie po­dać mi rękę i dać sobie pomóc.

– Nie można było tak od ra­zu? Tyl­ko tak znienac­ka, bru­tal­nie – po­wie­dział z wyrzu­tem chłopak.

Uz­nając to za zgodę, je­go rozmówca zwol­nij zaklęcie unierucha­miające i po­dał mu rękę. Kac­per nie odmówił po­mocy, moc­no ścis­kając dłoń przy­bysza. Ujrzał twarz starca, która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku ja­kim się od­wza­jem­nił niez­na­jomy.

– A skąd ja mogłem wie­dzieć co ci strze­li do głowy? – starzec po­wie­dział po­ważnym głosem, po czym do­dał – może przejdźmy w in­ne miej­sce.

I nie puszczając chłop­ca, te­lepor­to­wał ich obu na jedną z wież strażniczych mu­ru ob­ronne­go zam­ku Pan­de­monium. Kac­per nie do­wie­rzał włas­nym oczom. Znaj­do­wał się na szczy­cie og­romnej wieży, na­leżącej do gi­gan­tyczne­go ka­mien­ne­go kom­plek­su. Mur, prze­cina­ny po­dob­ny­mi baszta­mi, ciągnął się na kil­ka­set metrów. Po­za nim było tyl­ko… morze la­wy. Gdzie nie sięgnął wzro­kiem, mógł dos­trzec je­dynie płonącą maź, sty­kającą się da­leko z czer­wo­nym, zachmurzo­nym ho­ryzon­tem. To wyglądało jak wiel­ka wys­pa pośrod­ku nicze­go. Na­tomiast wewnątrz murów spra­wa miała się zu­pełnie inaczej. Plac wyłożony był ka­mien­ny­mi płyta­mi ko­loru krwi, a swoimi roz­miara­mi prze­wyższał niedaw­no spa­loną plażę. W miej­scu bra­my zionęła czar­na dziura, za którą był tyl­ko mrok, po stok­roć bar­dziej in­tensyw­ny niż naj­ciem­niej­szy kąt w zatęchłej piw­ni­cy. Nie licząc kil­ku wa­lających się kości, dzie­dzi­niec był prak­tycznie pus­ty. Aczkol­wiek praw­dzi­wa at­rak­cja po­jawiała się do­piero na prze­ciw­ległym końcu tej zam­kniętej wys­py. Gi­gan­tycznych roz­miarów za­mek, wzniesiony z czer­wo­nej cegły. Gdy mur zda­wał się sięgać na wy­sokość dwudzies­tu metrów, tak for­te­ca była przy­naj­mniej trzy ra­zy wyższa, a sze­rokością zaj­mo­wała cała plac w pop­rzek. Pro­wadziło do niej tyl­ko jed­no "ofic­jalne" wejście. Prócz niego, przez całą bu­dowlę prze­biegały różne­go rodza­ju wieżyczki, bal­ko­ny oraz ok­na, us­ta­wione w naj­dziw­niej­szych miej­scach, pod różny­mi kąta­mi. Przy­pomi­nało to wiel­ki ko­piec, do które­go ktoś naw­ty­kał masę pa­tyków i ka­mieni. Jed­nak mi­mo te­go, a może właśnie dzięki te­mu, bu­dow­la budziła grozę. Przek­rzy­wione wieże, os­tre kon­tu­ry, prze­rażająca aura bijąca z ce­gieł, które zda­wały się być na­maszczo­ne krwią po­ległych. Rządząca tym przy­byt­kiem oso­ba niewątpli­wie mu­siała budzić nie mniej­szy pos­trach niż sa­ma bu­dow­la. Wciąż nie mogąc się nadzi­wić te­mu wi­doko­wi, chłopak był w sta­nie wy­dukać tyl­ko krótkie:

– Ha…?

– O tak, ro­bi wrażenie – przyz­nał z uz­na­niem starzec. – Te­raz do rzeczy, ma­my nap­rawdę mało cza­su.

Nie od­ry­wając wzro­ku od otaczające­go go mis­ty­cyz­mu, Kac­per po­kiwał głową, dając znak, że słucha.

– Jak pew­nie zauważyłeś, jes­teś chodzącą za­pal­niczką. I ni­komu to nie przeszkadzało, aż do tej po­ry. Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie jak do ciebie mówię!

Wyr­wa­ny z za­dumy młodzieniec zwrócił się w stronę mężczyz­ny, cze­kając na resztę mo­nolo­gu.

– Nap­rawdę prze­giąłeś. Spa­lić gołębia, pod­grzać jedze­nie – to jed­no. Ale za­mor­do­wać kil­kadziesiąt osób i puścić całą plażę z dy­mem? Co ty so­bie wyob­rażałeś?!

– Zde­ner­wo­wali mnie…

– To nieis­totne. Wy­dałeś na siebie swe­go rodza­ju wy­rok śmier­ci, ro­zumiesz to? Góra się boi, że nie będą cię w sta­nie kon­tro­lować. Ja sam nie mam na ty­le wiel­kiej władzy żeby ci pomóc.

– Mhm – przy­taknął, nie oka­zując większe­go zain­te­reso­wania sy­tuacją.

– Jest je­den sposób, ale będziesz mu­siał złożyć przy­sięgę i od­dać się dob­ro­wol­nie pod opiekę se­rafinów. Wiem, że dla ko­goś ta­kiego jak ty to ob­ra­za, no ale… – nag­le ur­wał, na­poty­kając obojętne spoj­rze­nie chłop­ca. – Tak?

– Nie mam zielo­nego pojęcia o czym ty do mnie mówisz – rzekł ze stoic­kim spo­kojem.

– Przyz­naję, trochę się zapędziłem – wes­tchnął. – Ale nie ma­my te­raz cza­su na wy­jaśnianie wszys­tkiego. Jeśli tyl­ko przeżyjesz, to zaj­miemy się tym później. A te­raz się dob­rze zas­tanów i mi od­po­wiedz: Będziesz uciekał, aż w końcu zos­ta­niesz złapa­ny, czy pójdziesz na tym­cza­sowy układ z aniołami?

– Łapię, że mówisz prawdę, w końcu i tak jes­tem ja­kiś og­nistym świ­rem. Pew­nie to co po­wie­działeś też ma ja­kiś sens i fak­tycznie coś mi gro­zi. Ale kim ty w ogóle jes­teś? Po co to ro­bisz?

– Chcę ci pomóc przez wzgląd na two­jego oj­ca.

– Zmarłego pi­jaczynę?

– Te­go praw­dzi­wego oj­ca – spros­to­wał mężczyz­na, po­wodując zain­try­gowa­nie na twarzy Kac­pra.

– Okej – zaczął po­woli. – To się ro­bi co­raz dziw­niej­sze. Zro­bimy tak – przyb­rał te­raz rzeczo­wy ton i uniósł prawą rękę do góry, jak­by chciał pstryknąć na kel­ne­ra. – Wszys­tko mi ład­nie wy­jaśnisz, al­bo skończysz jak tam­ta sos­na, hm?

 

Mężczyz­na po­pat­rzał na niego z de­zap­ro­batą.

– Ty tak na se­rio?

Chłopak zmar­szczył brwi.

– Myślisz, że so­bie ro­bię ja­ja?! To pat­rz!

Pstryknął, a z je­go uniesionej dłoni wys­trze­lił płomień, przy­pomi­nający wijący się sznur, i pom­knął w stronę głowy star­ca. Ten tylko powstrzymał ziewanie, i stojąc twar­do na ziemi, nie ruszył się z miej­sca. Ogień zda­wał się roz­praszać i zni­kać na je­go twarzy. Zde­zorien­to­wany Kac­per posłał w kierun­ku mężczyz­ny jeszcze kil­ka po­dob­nych salw, z ta­kim sa­mym, mi­zer­nym skut­kiem.

– Po­bawiłeś się?

– Cze­mu mój ogień cię nie rusza?! – wyk­rzyczał zaskoczony chłopak.

– Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach żeby się na mnie sta­wiać, szcze­niaku. A te­raz pod­piszesz tę cho­lerną przy­sięgę czy włas­noręcznie mam się ciebie poz­być?

– Jeśli to cię nie rusza, to zro­bimy inaczej – wy­dyszał Kac­per, po czym splunął mu w twarz i rzu­cił się na niego z pięściami. Starzec zręcznie się od­sunął i pod­sta­wił chłopa­kowi nogę. Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na ząbko­wanej ba­lus­tradzie wieży. Kac­per poczuł jak nag­le ja­kaś niewidzial­na siła uno­si go kil­ka stóp w górę i prze­nosi nad og­romny plac.

– Za­pytam os­tatni raz, pod­piszesz? – spy­tała spo­koj­nie si­wa pos­tać, ścierając długim ręka­wem resztki śli­ni z po­liczka.

Sza­motając się w po­wiet­rzu, zre­zyg­no­wany Kac­per po chwi­li przy­taknął, posyłając złowrogie spojrzenia. Mężczyz­na po­woli pos­ta­wił go z pow­ro­tem obok siebie, po czym bez żad­ne­go os­trzeżenia wbił mu dłoń w klatkę pier­siową, dokład­nie na wy­sokości ser­ca. Chłopak wy­bałuszył oczy i zgiął się w pół, ale nie czuł żad­ne­go bólu. Mam­rocząc pod no­sem niez­ro­zumiałe dla Kac­pra słowa, starzec wyjął rękę z pow­ro­tem.

– Co to… u diabła było? – spy­tał roz­trzęsionym głosem, ma­sując miej­sce, z które­go przed chwilą wys­ta­wała kończy­na ob­ce­go człowieka.

– Przy­sięga. – Od­parł rzeczo­wym to­nem. – Od te­raz są na ciebie nałożone li­mity, których przek­rocze­nie gro­zi śmier­cią, nic wiel­kiego.

– Za­raz, za­raz, ja­kie li­mity?

– Na przykład będziesz mógł używać tyl­ko ok­reśloną ilość exi­tium dzien­nie.

– Exi­tium?

– In­ny­mi słowy, moc zniszcze­nia. Prze­cież mu­si się to ja­koś na­zywać.

– Cze­go jeszcze mi nie wol­no? Si­kać w miej­scach pub­licznych?

– Na wszys­tkie py­tania od­po­wiem ci jak się obudzisz.

– Ale ja nie… – nim do­kończył, mężczyz­na gwałtow­nie machnął ręką przed je­go twarzą, i Kac­per niemal na­tychmiast za­padł w głęboki sen. Starzec złapał go, chro­niąc przed upad­kiem, i wyszep­tał mu do ucha:

– Na­zywam się Ru­ga.

 

 

 

Nie otwierał oczu zaraz po przebudzeniu, czekając aż nieprzyjemny szum w głowie da mu spokój. Wreszcie po paru minutach ostrożnie uchylił powieki. Ujrzał nad sobą czerwony, aksamitny baldachim, wybrzuszający się w stronę łóżka. Właściwie to łoża, godnego samego króla. Gdy Kacper się podniósł, poczuł jak zapada się w miękki materac. Posłanie było co najmniej dwa razy większe od tego, na którym zazwyczaj sypiał. Jedwabna pościel tego samego koloru co zadaszenie, zdawała się prawie nic nie ważyć, jakby utkana z pajęczyny. Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po pokoju. Pomieszczenie zdawało się być ogromne. Wysokie, ozdobione witrażami okna, sięgające samego sufitu. Posadzka wyłożona zimnym, czarnym marmurem, sprawiającym wrażenie lustra. Po namyśle Kacper doszedł do wniosku, że sala swoimi rozmiarami przypomina wnętrze kościoła, co było dość trafnym porównaniem. Prócz łóżka stała tam jeszcze potężna, mahoniowa szafa, zajmując część lewej ściany. Tuż obok posłania był mały nocny stolik z jedną szufladą, a na nim leżała śnieżnobiała koperta. Chłopak powoli zsunął się z łóżka, lądując bosymi stopami na zimnym kamieniu. Choć miał na sobie tylko bokserki, to wcale nie odczuwał chłodu.

 

Miał nadzieję, że to wszystko to tylko sen, ale nic na to nie wskazywało. Upewniła go o tym szrama w kształcie „x” na wysokości serca. Niechętnie sięgnął po papier, z którego wyjął małą karteczkę, zapisaną zielonym, eleganckim pismem:

 

Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Weź z szafy nowe ubranie i zejdź na dół, do jadalni. Omówimy tutaj szczegóły.

 

Ruga”

 

Chłopak ziewnął, zmiął pergamin i rzucił go na podłogę.

 

Ten gość naprawdę ma tak na imię – przeszło mu przez myśl, gdy pokonywał drogę do szafy, która wcale tak blisko nie stała. Otworzył misternie pomalowane, hebanowe drzwi, i jego oczom ukazał się dokładnie jeden wieszak. Nie mając zbyt dużego wyboru, wziął to co było. Czarne, eleganckie spodnie, czerwona koszula ze stojącym kołnierzem, oraz wysokie, wojskowe buty zapinane na klamry. Średnio to do siebie pasowało, ale gdy już się ubrał, uznał, że nie jest tak źle jak się spodziewał. Zamknął szafę i ruszył w stronę drzwi, które były tuż naprzeciw łóżka. Potężne, stalowe, dwuskrzydłowe wrota. Pomalowane na jasny srebrny kolor, z naniesionymi złotymi, matowymi zdobieniami. O dziwo ustąpiły zdumiewająco łatwo, a chłopiec ujrzał długi korytarz. Ściany, tak jak i podłoga, obite były czerwonym aksamitem, gdzieniegdzie ozdobionym pojedynczym obrazem. Kacper ruszył na wprost, gdzie po kilkunastu metrach dotarł do balustrady małego balkonu, z którego odchodziły schody do przestronnego hallu. Pomimo braku jakiegokolwiek oświetlenia, w budynku nie było ciemno. Młodzieniec zszedł na dół, zatrzymując się przy wrotach jeszcze większych niż te w poprzednim pokoju. Prócz schodów na górę, była tam jeszcze droga w głąb pałacu i małe drzwi na ścianie po lewej stronie. Wybierając trasę na wprost, chłopak poszedł wzdłuż czerwonego dywanu. Musiał zejść jeszcze kilka stopni w dół, przechodząc przez kamienne łukowe przejście, i jego oczom ukazała długa jadalnia. Ogromny marmurowy stół w kształcie prostokąta, otoczony wysokimi siedzeniami, a za każdym z nich, pod ścianą, stała potężna stalowa zbroja. Z pomieszczenia wychodziły jedne drzwi, znajdujące się naprzeciw wejścia, prawdopodobnie prowadzące do kuchni. U góry stołu siedział Ruga, wertujący jakąś księgę. Kacper odchrząknął, a starzec podniósł zmęczony wzrok.

 

– Wyspany?

 

– W przeciwieństwie do ciebie, tak – odpowiedział chłopak, zajmując miejsce obok mężczyzny.

 

– To przez ciebie, dopiero teraz wróciłem od aniołów.

 

– No jasne, anioły – Kacper powstrzymał ziewnięcie. – Może to dobry moment na parę wyjaśnień?

 

– A co tu jest do wyjaśniania? – starzec uśmiechnął się, wychwyciwszy wrogie spojrzenie chłopca. – No już, daj spokój, wszystkiego się dowiesz, Piąty.

 

– Jak mnie nazwałeś?

 

– Piąty. Jesteś piątym bękartem Lucyfera – odpowiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

 

Kacper wciągnął głęboko powietrze i nic nie powiedział. No to tym mnie zagiął… Czego jak czego, ale nie spodziewał się usłyszeć takich właśnie wieści. Nie był pewien czy powinien z tego powodu być dumny, czy może przerażony. Póki co odczuwał jedynie zdumienie. Choć z logicznego punktu widzenia, to wiele wyjaśniało.

 

– Chcesz powiedzieć – zaczął niepewnie – że jestem synem diabła? Dobrze rozumiem?

 

– W rzeczy samej – przytaknął, leniwie kiwając głową.

 

Nierzadko zastanawiał się skąd pochodzą jego moce. Brał pod uwagę wiele możliwości, począwszy od klątwy, a skończywszy na zmienionym kodzie genetycznym. Ale nigdy nie sądził, że to może być coś aż tak poważnego. Powoli do niego docierało, że czas zacząć myśleć rozsądnie, bo nie wiadomo w jakie właśnie wpadł w bagno.

 

– Mój prawdziwy ojciec, Lucyfer, pierwszy upadły anioł, dobrze kojarzę? – starał się upewnić.

 

Ruga raz jeszcze potwierdził jego obawy skinięciem głowy.

 

– A nie interesował się synem, bo…?

 

– Bo nie wie o jego istnieniu – dokończył starzec.

 

– Chcesz powiedzieć, że władca piekieł, o ile się nie mylę, nie ma pojęcia o tym, że wpadł?

 

– Gdybyś od osiemnastu siedział zamknięty w Piramidzie Boga, to też by cię ominęło parę rzeczy.

 

– To chyba dla mnie trochę za dużo.

 

Ruga nic już nie mówił, chcąc dać się chłopakowi namyśleć.

 

Żyję sobie jak gdyby nigdy nic, i się okazuje, że nic o sobie nie wiem. Natłok informacji takiej wagi, skutecznie zmusił Kacpra do refleksji. Nie potrafiąc sobie pozwolić na głębszą myśl, doszedł do jednego wniosku, którego nie zamierzał zatrzymywać dla siebie:

 

– Mam przejebane.

 

– Póki będziesz grzeczny, to nic ci nie grozi.

 

– Co przez to rozumiesz? – chłopak poprawił się na krześle.

 

– Chyba nie myślisz, że cały czas byłeś bez opieki? Byłem doradcą twojego ojca. Gdy się tylko dowiedziałem, że po kryjomu odwiedził Ziemię, to od razu do mnie dotarło, że coś się kroi. Lucyfer już wtedy wiedział, że Niebiańscy coś kombinują, więc chciał sobie zapewnić potomka, tak mi się przynajmniej wydaje, bo o niczym nie powiedział. Zaraz po tym jak go złapali, zaczęli wybijać cały piekielny dwór, który stawiał opór.

 

– Ty oczywiście grzecznie poszedłeś na ugodę? – prychnął Kacper.

 

– Mhm. Żeby znaleźć bękarta i ocalić mu dupę. Anioły kontrolują całe życie na Ziemi, co za tym idzie, nie było dla nich problemem dowiedzieć się, który noworodek jest dzieckiem Szatana. Jak się tylko urodziłeś, obiecałem, że będę cię pilnował i „wyjdziesz na ludzi”, ewentualnie będziesz sprzymierzeńcem skrzydlatych.

 

– Tak to sobie obmyśliłeś…

 

– I wszystko szło dobrze, przynajmniej do czasu pożaru dziesięć lat temu. Wybłagałem od nich jeszcze jedną szansę, co nie wiem jakim cudem mi się udało. Na szczęście przymykali oko na twoje „treningi”, póki nikomu nie działa się krzywda. Ale teraz, jak się obudziłeś, jedynym wyjściem była pieczęć.

 

– Mówisz o tym czymś, co mi bezczelnie włożyłeś do serca?

 

– Tak, o tym czymś, dzięki czemu możemy teraz rozmawiać. Gdybyś nie dał się ponieść wtedy na nabrzeżu – westchnął Ruga.

 

– To bym się nie „przebudził”?

 

– No tak, a jak raz obudziłeś demoniczną krew, to drugi raz jej nie uśpisz.

 

– Czyli jednak jestem w dupie.

 

– A coś ty, do twarzy ci w czerwonym – uśmiechnął się.

 

– Mówisz o koszuli?

 

– O oczach i włosach, a to dopiero początek.

 

Zrezygnowany wyraz twarzy Kacpra mówił sam za siebie, że chłopak zdecydowanie nie jest za takimi zmianami. Zmierzwił ręką fryzurę i mocniej opadł na oparcie krzesła.

 

– Czyli co teraz będzie? – spytał beznamiętnym tonem.

 

– Trening, trening i jeszcze raz trening.

 

– A potem? Mam roznosić anielską pocztę?

 

– Potem? Potem idziemy wyciągnąć twojego ojca.

 

 

 

Kolejne dni mijały na powolnym przyzwyczajaniu się do nowej sytuacji. Ruga oprowadził Kacpra po reszcie pałacu, opowiadając pokrótce jego historię. Gdy Lucyfer jeszcze był wolny, osobiście tu rezydował. Niestety z tego okresu nie zachowała się ani służba, ani meble. Staremu magowi udało się jedynie sprowadzić to, co chłopak już widział. Lista zakupów rosła z dnia na dzień, ale mężczyzna zapewnił, że nie muszą się przejmować pieniędzmi.

 

Za drewnianymi drzwiami w jadalni rzeczywiście znajdowała się kuchnia, która teraz świeciła pustkami. Natomiast przejście na lewo od wejścia, prowadziło do całkowicie odmiennej części zamku. Ponury, ciemny korytarz spadziście schodził w dół. Z powodu panujące tam mroku, trzeba samemu było się zaopatrzać w źródło światła. Droga wiodła do sali pod Pałacem, ogromnego labiryntu, sieci przecinających się przejść. Każde kończyło się określoną ilością odnóg. Co kilka metrów dało się zauważyć drzwi do małych cel, obecnie stojących pustych. Kacper we własnym zakresie musiał się zapoznać z tą plątaniną uliczek, co przyszło mu zdumiewająco łatwo. Odkrył nawet wielką salę tortur, umiejscowioną w samym środku labiryntu.

 

Wszystkie fizjologiczne potrzeby, jak również i głód, zaspokajali na Ziemi. Ruga był całkiem niezły w teleportacji i wyszukiwaniu tanich knajpek. Ponoć wszystko wypady były sponsorowane z anielskiego funduszu, więc jedli do woli. Przy okazji zahaczali zawsze o jakiś sklep meblowy, wykreślając kolejną z wielu pozycji na liście zakupów.

 

Kacper dowiedział się, że żaden z pozostałych bękartów nie dożył nawet pięćdziesiątki, umierając w ten czy inny sposób, więc na chwilę obecną był pierwszym w kolejności po władzę, o którą niewątpliwie będzie musiał powalczyć. Z tego też powodu zaczęły się pierwsze narzekania chłopaka na obecną sytuację:

 

– Ruga, no ileż można? Od tygodnia tylko łażę po tym zamku, a później lecimy na miasto coś zjeść i się wylać, to ma być trening?! – krzyknął wchodzący do jadalni bękart.

 

– Ochłoń. Obiecuję że niedługo zaczniemy, daj mi jeszcze parę dni.

 

– Na co? Pierdzenie w stołek?

 

– Jakbyś nie zauważył, to staram się załatwić tu kogoś do pomocy i przyprowadzić to miejsce do stanu używalności. Jak się tak "palisz" do roboty, to czemu sam już nie zaczniesz?

 

– Mówiłeś o limitach – wybąkał chłopak.

 

– To nie znaczy, że masz w ogóle nie korzystać z exitium. Po prostu nie wolno ci dać się ponieść tak jak ostatnio. Proszę bardzo, ćwicz ile dusza zapragnie, może samemu coś odkryjesz. Ja ci pomogę najszybciej jak się da, w porządku?

 

 

 

Po tej rozmowie Kacper zaczął swoje własne treningi, które polegały na coraz to efektywniejszych wybuchach i manipulacjach ogniem. Widzący ro Ruga, tylko kiwał głową z dezaprobatą, po czym wracał do swojej prac. Władza nad żywiołem to tylko kuglarskie sztuczki, w porównaniu do tego co naprawdę może władca demonów. Jeśli na tym chłopaku to robiło tak piorunujące wrażenie, to oznaczało, że miał przed sobą jeszcze wiele pracy. Jedyny plus był taki, że przestał narzekać na swój nowy wygląd. Nim kolejny tydzień dobiegł końca, wszystko już było gotowe, a mag mógł się pochwalić dobrze wykonaną pracą.

 

W komnacie swojego przyszłego pana wybudował łazienkę, oczywiście z niemałą pomocą magii. Zadbał o spiżarnię i wyposażenie kuchni, a także zwerbował najlepszą służbę, jaką udało mu się znaleźć w najbliższej Piekielnej Osadzie. Były tam kucharki, odźwierny, lokaj oraz strzegące wejścia gargulce. Pieniądze na ich utrzymanie równie szły z anielskiego skarbca.

 

Piekielne Osady były małymi miastami, znajdującymi się na wyspach podobnych do tej, na której stał zamek. Najbliższa znajdowała się dwa dni lotu stąd, co tylko utwierdzało w przekonaniu, że Pandemonium leży na prawdziwym odludziu.

 

Ruga, który urządził sobie przytulne gniazdko w jednej z cel, podobnie jak służba, wstawił się z samego rana w jadalni, gdzie Piąty zdołał już spałaszować połowę swojego śniadania. Zwykłe, ziemskie jaja na grzance i miskę płatków. Gdy dostrzegł starca, podniósł pytająco głowę, nie siląc się na przywitanie. Cały czas była tu ta sama pora dnia, więc nawet nie było sensu mówić głupiego „dobranoc”.

 

– Dzisiaj zaczynamy prawdziwy trening. Zapomnij o krzesaniu tych marnych iskierek, i przygotuj się na naukę demonicznej magii.

 

– A pieczęć? – spytał w przerwie między żuciem.

 

– Będziemy ostrożni, przeżyjesz. Poza tym, za trzy dni mamy mieć inspekcję, więc bez żadnych wybryków.

 

Chłopak tylko przytaknął i wrócił do posiłku.

 

– Skrzydlaci tu są! – do jadalni wbiegł zdyszany lokaj. – Właśnie wyszli z portalu, czekają na placu.

 

– Co?! – Ruga gwałtownie się odwrócił i spiorunował wzrokiem posłańca. – Przecież mieli przybyć za trzy dni! Ty – wskazał ręką na Kacpra. – Wstawaj i chodź za mną.

 

Chłopak z ociąganiem wykonał polecenie, bardziej kierowany czystą ciekawością, niż szacunkiem do starca. Wzburzony mag udał się do wyjścia z zamku, za którym spodziewał się ujrzeć nieproszonych gości. Nie dotarł dobrze do hallu, a główne wrota otworzyły się na oścież, z łoskotem uderzając o ściany. W drzwiach stała trójka przybyszów, otoczonych jasną poświatą, która po chwili przygasła.

 

Kacper, chwilowo onieśmielony, teraz podziwiał wyniosłe sylwetki uskrzydlonych istot. Stojący pośrodku, odziany w złotą zbroję, sprawiał wrażenie przywódcy. Pozostała dwójka, ubrana w ekstrawaganckie, misternie wyszywane szaty, stała nieco z tyłu. Zrozumiał też, dlaczego Ruga nazwał ich skrzydlatymi. Nieznajomi mogli się poszczycić śnieżnobiałymi, wielkimi skrzydłami, teraz elegancko złożonymi na plecach. Stojący pośrodku anioł potrząsnął czarnymi lokami, i skierował swoje spojrzenie na chłopca. Jego towarzysze skrywali twarze pod kapturami, a oczy mieli wbite w podłogę. Ruga chciał już coś powiedzieć, ale czarnowłosy uciszył go gestem ręki.

 

– Więc tak wygląda nasza zapałka – zaczął szyderczym tonem, lustrując Kacpra. – Jeśli mam być szczery, spodziewałem się kogoś – zwiesił na chwilę głos – poważniejszego. Niepotrzebnie się martwiliśmy – mówiąc to, posłał chłopakowi złośliwy uśmiech.

 

– Gdyby nie pieczęć, to skopałbym ci dupę – odparł Piąty, odwzajemniając gest. Starzec wybałuszył oczy i spojrzał z przerażeniem na archanioła, nie wiedząc jakiej reakcji się spodziewać. Ku jego uldze, Gabriel wybuchł gromkim śmiechem. Kacper włożył ręce do kieszeni i czekał na przebieg wydarzeń.

 

– To było dobre, smarku – skwitował skrzydlaty. – Ale jeszcze raz takie coś, a zawiśniesz na wysokości lamperii, jasne? – dodał, mając na twarzy nieodłączny uśmiech.

 

– Jesteś w moim domu, więc się zachowuj, ptaszku – syn Lucyfera ani przez chwilę nie dał się zbić z tropu, czy wyprowadzić z równowagi.

 

– Może zostawmy już uprzejmości w spokoju – wydukał Ruga, chcąc załagodzić sytuację.

 

Gabriel kiwnął głową i spojrzał z pogardą na diabelskiego bękarta.

 

– Nie damy rady pojawić się w umówionym terminie, to zajrzeliśmy dzisiaj. Ćwiczyłeś z nim już coś? – swoje słowa kierował do maga.

 

– Mieliśmy właśnie zaczynać.

 

– To świetnie, zobaczymy czy mieszaniec jest czegoś wart.

 

Kacper tylko zacisnął szczęki i nic nie powiedział, choćby dlatego, że żadna riposta nie przychodziła mu na myśl. Całą piątka wyszli na plac, nie szczędząc sobie nieprzychylnych spojrzeń. Ruga wyraźnie był zaniepokojony, choć starał się kontrolować sytuację. Gdy dotarli na miejsce, archanioł zagadnął maga:

 

– Przywołaj mu miecz, poćwiczę z nim walkę.

 

– Mówisz poważnie? – spytał z powątpiewaniem w głosie. – Nie sądzę żeby to był dobry pomysł.

 

– Rób co mówię.

 

Starzec tylko skinął głową i spojrzał ze współczuciem na Kacpra. Uniósł w górę otwartą dłoń, a po chwili zmaterializował się w niej zwykły, żelazny miecz. Chłopiec odebrał od niego broń i stanął naprzeciw wojownika w złotej zbroi.

 

– Żeby były równe szanse – archanioł błysnął równymi zębami – przywołam to samo ostrze – w jego dłoni pojawiła wierna replika miecza Kacpra. – Na początek pokaż, co potrafisz, atakuj.

 

– Skoro tak mówisz – zaczął chłopak, po czym upuścił miecz i uniósł w górę obie ręce, kierując palce w stronę nieba. W otwartych dłoniach zaczęło lekko wirować gęste powietrze, by po chwili przybrać kształt magmowej kuli, zwiększającej się z każdą kolejną sekundą. Archanioł uniósł pytająco brew, ale nie zareagował w żaden sposób. Ruga pobladł jeszcze bardziej, a milczący aniołowie dalej stali z tyłu.

 

Kacper machnął rękoma w stronę Gabriela, wypuszczając kulę lawy, rozmiarów sporej klaczy, zmierzającą wprost na czarnowłosego. Skrzydlaty prychnął i leniwie wycelował ostrzem miecza w zbliżające się zagrożenie. Broń zaczęła pochłaniać magmę, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Jednak w tym samym momencie Kacper pstryknął, a kula ognia eksplodowała na wysokości głowy archanioła. Stojący z tyłu aniołowie błyskawicznie doskoczyli do młodzieńca, krępując jego ruchy, a Gabriel z krzykiem złapał się za twarz. Pod Rugą ugięły się nogi i nie mógł on nic zrobić.

 

– Ty mały… – wycharczał poparzony. – Zabiję cię!

 

Jego twarz zaczęła się już goić, a włosy odrastać. Wcześniej przywołany miecz zmienił się teraz w duże dwuręczne ostrze, i archanioł rzucił się na chłopca. Kacper nie wiedział co robić. Czuł zbliżającą się śmierć, pod postacią wojownika w złotej zbroi. Chciał krzyczeć, ale zamiast tego, jego dłonie pokryły się szkarłatnymi płomieniami, podpalając krępujących go aniołów. Oswobodzony, w ostatniej chwili odskoczył, unikając śmiertelnego cięcia. Ciężko dysząc, przyglądał się jak z zakapturzonej dwójki pozostaje kupka popiołu. Wykrzywiony grymasem wściekłości Gabriel, zdawał się rosnąć w oczach, a jego ciało otoczyła jasna, złota poświata. Skrzydlaty zmierzał powolnymi krokami do Piątego, a jego aura emanowała wściekłością. Kacper szukał wzrokiem pomocy u swojego opiekuna, ale ten tylko klęczał i trzymał się za głowę. Chłopiec znalazł się w pułapce. Zginę, kurwa, zginę. Rozpaczliwie próbował znaleźć coś co przedłuży jego życie o kilka minut, ale nie mógł nic zrobić. Od frontu nadciągał wściekły archanioł, a za sobą miał tylko ziejący pustką portal. Portal! Nie miał pojęcia dokąd go to doprowadzi, lecz albo to, albo śmierć. Rzucił się pędem do czarnego otworu, nie oglądając się za siebie. Gdy wskakiwał do środka, kątem oka dostrzegł upadającą na ziemię głowę starca.

Koniec

Komentarze

Niespecjalnie mi się podobało.

Najgorszy jest początek. Nie wiem dlaczego tak szczegółowo opisujesz dom, skoro nie ma to żadnego znaczenia dla opowiadania. W dodatku te opisy są szalenie nieporadne. Nie rozumiem nieodpowiedzialności ojca. Nie przekonałeś mnie, że niezaradność ojca może wywołać w siedmioletnim dziecku tyle złych emocji?

Nagłym susem zostawiasz za sobą dziesięć lat i oto jestem świadkiem eksplozji talentu bohatera. Talentu, który przez te lata dojrzewał. Niezbyt wiarygodny jest powód, dla którego Kacper urządził masakrę.

Nagle pojawia się Ruga i chłopak trafia do dziwnego zamku. Tu znowu następują opisy, z których niewiele wynika. Nie do końca jasny jest dla mnie pobyt bohatera w tym miejscu. Ruga ma go szkolić, ale nie szkoli. Chłopak ćwiczy sam, ale nie wiem co robi. Za najbardziej kuriozalne uważam teleportowanie się na Ziemię, aby skorzystać z toalety.

Rozprawienie się z aniołami, także do mnie nie przemawia.

Podejrzewam, że znikniecie Kacpra w portalu, może być początkiem jego dalszych przygód.

 

„Dom Kac­pra i je­go ta­ty na­leżał do jed­nych z naj­bar­dziej za­możnych na uli­cy Po­lańskiej. Wil­la wznosząca się przy końcu dro­gi, przy­pomi­nała je­den z tych sta­ropol­skich dworków…” –– Powtórzenie.

 

„Skośny, ścięty dach i we­ran­da zaj­mująca całą długość fron­to­wej ściany, pod­parta białymi ko­lum­na­mi. Dwupiętro­wa bu­dow­la otoczo­na była ka­mien­nym mu­rem, sku­tecznie chro­niącym przed wścib­ski­mi ocza­mi sąsiadów”. –– Czy dobrze zrozumiałam, że ta zamożna, dwupiętrowa budowla składała się ze skośnego dachu i werandy z białymi kolumnami? ;-)

 

„Me­talo­wa fur­tka, znaj­dująca się obok bra­my wjaz­do­wej, pro­wadziła mar­mu­rową ścieżką aż pod samą przy­budówkę”. –– Furtka była przewodniczką po ścieżce? ;-)

Proponuję: Od me­talo­wej fur­tki znaj­dującej się obok bra­my wjaz­do­wej, aż pod samą przybudówkę, pro­wadziła mar­mu­rowa ścieżka.

 

„Gdy mężczyz­na w końcu upo­rał się z zam­kiem, który na­dawał się do wy­miany, ra­zem z sy­nem wniósł na­bytek do środ­ka”. –– Zrozumiałam, że ojciec chyba wymontował zepsuty zamek i razem z synem wnieśli go do domu. Nie wiem tylko, czy stary zamek można nazwać nabytkiem. ;-)

 

„Nap­rze­ciw wejścia ciągnął się długi ko­rytarz uwieńczo­ny scho­dami”. –– Czym korytarz zasłużył sobie na bycie uwieńczonym, schodami w dodatku?  

Za SJP: uwieńczyć 1. «zakończyć pomyślnie; też: stworzyć dzieło będące najwyższym, ostatecznym osiągnięciem» 2. «ozdobić wieńcem, kwiatami» 3. «dać nagrodę w postaci wieńca laurowego» 4. «nagrodzić za wybitne osiągnięcia w jakiejś dziedzinie»

Zdanie winno brzmieć: Od wejścia ciągnął się długi korytarz, zakończony schodami.

 

„…a chłopak poszedł do łazien­ki znaj­dującej się w ko­rytarzu, w którym prócz niej było jeszcze zejście do piw­ni­cy”. –– Dlaczego w tym zamożnym domu łazienka znajdowała się w korytarzu, a nie w stosownym pomieszczeniu, do tego przeznaczonym? I jeszcze miała towarzystwo w postaci zejścia do piwnicy. ;-)

 

„Po sprze­daniu os­tatniej rzeczy, która była co­kol­wiek war­ta, zap­lombo­wano i scho­dy, który pełniły teraz fun­kcję czys­to de­kora­cyjną”. –– W jaki sposób plombuje się schody? ;-)

 

„…by scho­wać ją w kre­den­sie obok dawno nie używanego zle­wu”. –– Nie zmywali żadnych naczyń? ;-)

 

„I mu się to udało, jed­nak fun­dusze ja­kie ot­rzy­mywał…” –– Wolałabym: I to mu się udało, jed­nak zapomoga, którą ot­rzy­mywał

 

„Oczy sied­miolat­ka poszerzyły się z po­wodu ek­scy­tac­ji jaką te­raz od­czu­wał”. –– Oczy sied­miolat­ka rozszerzyły się z po­wodu ek­scy­tac­ji, którą te­raz od­czu­wał.

 

„Długi ko­rytarz ciągnął się na dob­re kil­kadziesiąt metrów”. –– Czy rzeczywiście korytarz miał nie mniej niż dwadzieścia jeden metrów i nie więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć?

Może wystarczy: Długi ko­rytarz ciągnął się kil­ka metrów.

 

„Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, gdzie zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji”. –– Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, kiedy zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji.

 

„…więc miał te­raz czas na myśle­nie. Po­mimo niez­byt dob­re­go star­tu w życiu, miał te­raz wszystko…” –– Powtórzenie.

 

„Nie wie­dział, która była godzi­na, lecz z pew­nością śro­dek no­cy, bo czar­ne skle­pienie prze­bijało się przez płaty na­miotu”. –– Czy czarne sklepienie robiło dziury w płótnie namiotu? ;-)

 

„…pa­dały pros­to na twarz chłopaka, prze­dos­tając się przez siatkę na owa­dy u złączenia namiotu”. –– Siatka w okienkach namiotu stanowi zabezpieczenie przed owadami; nie jest siatką na owady.

 

„Za­raz obok niej sie­dział obej­mujący ra­mieniem Bar­tek”. –– Wystarczy: Obok siedział Bartek, obejmując ja ramieniem.

 

„Chy­ba coś źle wy­mie­rzyłem…-” –– Brak spacji po wielokropku.

 

„Wszys­tko to w tym sa­mym, głębo­kim ko­lorze pias­ku”. –– A konkretnie, to w jakim kolorze? Piasek może mieć bardzo różne kolory.

 

Przes­tał iść do­piero po dob­rych dwóch godzi­nach, i wyszedł z dru­giej stro­ny la­su”. –– Czy wyszedł wtedy, kiedy przestał iść? ;-)

 

„Nies­te­ty, gdy pod­niósł ociężałe po­wieki…” –– Nies­te­ty, gdy pod­niósł ciężkie po­wieki…

 

Nie było również mo­wy o po­now­nym od­wie­dze­niu do­mu. Tu­taj był skończo­ny. Na­wet jeśli nie było prze­ciw niemu…” –– Powtórzenie.

 

„…która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku ja­kim się od­wza­jem­nił niez­na­jomy”. –– …która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku, który od­wza­jem­nił niez­na­jomy.

 

„…sty­kającą się da­leko z czer­wo­nym, zachmurzo­nym ho­ryzon­tem”. –– Horyzont chyba nie bywa ani zachmurzony, ani czerwony.

Za SJP: horyzont  «linia, wzdłuż której niebo wydaje się stykać z powierzchnią ziemi»

 

„…przez całą bu­dowlę prze­biegały różne­go rodza­ju wieżyczki, bal­ko­ny oraz ok­na…” –– Wieżyczki, balkony i okna są nieruchome, one nie biegają. Nie mogły przebiegać przez budowlę. ;-)

 

„Nie od­ry­wając wzro­ku od otaczające­go go mis­ty­cyz­mu…” –– Nie jestem pewna, czy mistycyzm może otaczać i przyciągać wzrok.

 

„Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie jak do ciebie mówię!” –– Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie kiedy/ gdy do ciebie mówię!

 

„Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach żeby się na mnie sta­wiać, szcze­niaku”. –– Czy to nie powinno brzmieć: Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach, żeby na mnie nastawać, szcze­niaku. Lub: Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach, żeby mi się stawiać, szcze­niaku.

 

„Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na ząbko­wanej ba­lus­tradzie wieży”. –– Mam wrażenie, że Autor chciał napisać: Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na krenelażu/ na blankach wieży.

Za SJP: balustrada: «obramowanie schodów, balkonów, tarasów itp. złożone z szeregu słupków połączonych poręczą»

 

„…ścierając długim rękawem resztki śli­ni z po­liczka”. –– Literówka.

 

„Miał nadzieję, że to wszystko to tylko sen, ale nic na to nie wskazywało”. –– Powtórzenia.

Może: Miał nadzieję, że wszystko jest tylko snem, ale nic na to nie wskazywało.

 

„Ściany, tak jak i podłoga, obite były czerwonym aksamitem, gdzieniegdzie ozdobionym pojedynczym obrazem”. –– Ściany, tak jak i podłoga, obite były czerwonym aksamitem, gdzieniegdzie ozdobione pojedynczym obrazem.

Ozdobione były ściany, nie aksamit.

 

„Kacper ruszył na wprost, gdzie po kilkunastu metrach dotarł do balustrady małego balkonu, z którego odchodziły schody do przestronnego hallu”. –– Wolałabym: Kacper ruszył na wprost, po kilkunastu metrach dotarł do małego balkonu, z którego schody prowadziły do przestronnego hallu.

 

„Musiał zejść jeszcze kilka stopni w dół…” –– Masło maślane. Czy mógł zejść w górę? ;-)

Wystarczy: Musiał zejść jeszcze kilka stopni

 

„U góry stołu siedział Ruga, wertujący jakąś księgę”. –– Raczej: U szczytu stołu siedział Ruga, wertujący jakąś księgę.

Stoły nie mają gór ani dołów. ;-)

 

„Ponury, ciemny korytarz spadziście schodził w dół”. –– Masło maślane. Czy mógł schodzić w górę? ;-)

Proponuję: Ponury, ciemny i pochyły korytarz prowadził w dół.

 

„Z powodu panujące tam mroku, trzeba samemu było się zaopatrzać w źródło światła”. –– Wolałabym: Z powodu panującego tam mroku, trzeba było się zaopatrzyć w źródło światła.

 

„Droga wiodła do sali pod Pałacem, ogromnego labiryntu, sieci przecinających się przejść”. –– Droga wiodła albo do sali, albo do labiryntu. Labirynt nie jest salą.

 

„…drzwi do małych cel, obecnie stojących pustych”. –– …drzwi do małych cel, obecnie pustych.

 

„Ponoć wszystko wypady były sponsorowane…” –– Ponoć wszystkie wypady były sponsorowane

 

„…był pierwszym w kolejności po władzę…” –– …był pierwszym w kolejności do władzy

 

„…i przyprowadzić to miejsce do stanu używalności”. –– …i doprowadzić to miejsce do stanu używalności.

 

„…po czym wracał do swojej prac”. –– Literówka.

 

„Ruga, który urządził sobie przytulne gniazdko w jednej z cel, podobnie jak służba, wstawił się z samego rana w jadalni, gdzie Piąty zdołał już spałaszować połowę swojego śniadania”. –– To Piąty pałaszował śniadanie o suchym pysku, patrząc jak Ruga i służba upijają się od samego rana i zechciał przynapić się z nimi? ;-)

Winno być: …podobnie jak służba, stawił się z samego rana w jadalni

 

„…i skierował swoje spojrzenie na chłopca”. –– Czy mógł skierować na chłopca cudze spojrzenie? ;-)

 

„Jego towarzysze skrywali twarze pod kapturami, a oczy mieli wbite w podłogę”. –– Skoro twarze były niewidoczne, bo skryte pod kapturami, skąd wiadomo, w co mieli wbite oczy? ;-)

 

„Ruga chciał już coś powiedzieć, ale czarnowłosy uciszył go gestem ręki”. –– Czy to znaczy, skoro Ruga jeszcze się nie odezwał, że czarnowłosy uciszył go na zawsze? ;-)

 

„Ku jego uldze, Gabriel wybuchł gromkim śmiechem”. –– Ku jego uldze, Gabriel wybuchnął gromkim śmiechem.

 

„Wykrzywiony grymasem wściekłości Gabriel…” –– Wykrzywiło całego Gabriel

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Naprawdę Ci dziękuję, że zrobiłaś takie szczegółowe poprawki, wytykyjąc niektóre błędy :D na przyszłość będę starał się być uważniejszy xD na takiej ocenie mi zależało : )

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-) Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja również xD  Tak przy okazji, wesołych świą :D!

świąt*… xD  

Dziękuję. Tobie też życzę dużo radości. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo lubię zwierzęta, gołębie też, palenie ich trochę mnie zniechęciło do czytania. Mimo wszystko dotarłem do końca, ale raczej bez przyjemności czytania. Piąty syn Lucyfera zamkniętego w Piramidzie Boga? Anioły kontrolują całą ziemię? Jakoś mnie to nie przekonuje.

Nowa Fantastyka