- Opowiadanie: Nauril - Władca Piratów, rozdział II - "Na Pohybel Czarnym"

Władca Piratów, rozdział II - "Na Pohybel Czarnym"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Władca Piratów, rozdział II - "Na Pohybel Czarnym"

 

 

ROZDZIAŁ II – "Na Pohybel Czarnym"

 

„…Wierę, z wszystkiego stworzenia, co żywiaste na ziemi,

Co-li oddycha i pełza – nic smutniejszego mać ziemia

Nie rodzi ponad człowieka…”

fragment z Gauderskiej Księgi Poległych

 

1685 Rok od Wielkich Narodzin

II okres Przemijania

 

Szybciej morskie syny, zafajduchy leniwe. I raz i dwa, i raz i dwa! – pokrzykiwał stojący obok grubego bębniarza, Dios Parybey. – Hej, wy tam, w trzecim rzędzie z lewa! – darł się. –Mam was za łby zawszone, obwiesie, po pokładzie przejechać?! Wiosłować mi tam z życiem, kurwa, i utrzymywać tempo. Raz i dwa!

– Ażeby mu tak ten grubas pałą przypieprzył – stęknął wioślarz w trzecim rzędzie.

– Cichaj Bismon lepiej, jeśli ci żywot miły – szepnął jego kamrat, siedzący obok.

– Ot, kurwa! Teraz ich na gadki wzięło. Wiosłować, nędzne szczury!

Krzykaczem z długim biczem w ręku był bosman, jego spoconym pomocnikiem, walącym dwutakt w bęben, osiłek nazywany Czerepem, natomiast kilkudziesięcioma osobami, trzymającymi długie, ogromne wiosła, niewolnicy-wioślarze. Czynność, którą wykonywali sprawiała, że galera zwana „NA POHYBEL CZARNYM” płynęła swoją maksymalną prędkością. Nagrodą za ich potworny wysiłek było własne życie i chleb z wodą. Niektórzy z wioślarzy ponaglani ciągłym darciem się chudego, kościstego, jednookiego Parybeya, zaczęli postękiwać. Nie spodobało się to bosmanowi, który dziś nie był w najlepszym humorze.

– No nie, nie zdzierżę, nie wytrzymam! – wrzasnął. – Postękujecie, brudasy, jakby was kto rżnął! Czerep, zmień no rytm, a wy, szmatławce, śpiewać mi tu żwawo!

Niewolnikom zajętym zgoła czym innym, wcale nie było do śpiewu, ale jak to poprzednio bywało, kilka mocnych uderzeń bicza Diosa sprawiło, że zaczęli, choć bardziej przypominało to wycie zagłodzonego wołu.

Wiosłuj, wiosłuj,

Gdzie wstaje nowy dzień.

Żegluj, żegluj,

Gwiazdy to twój ster.

 

Choć szanta była dość prosta i w wykonaniu wyczerpanych ludzi brzmiała wręcz upiornie, urodzony sadysta i brutal z zamiłowania uspokoił się nieco.

– No! Dobre z was skurwysyny! Ale żeby mi tylko tempo nie spadło, bo w mordę będę chlastał! I raz i dwa! I raz i dwa!

Bosman, którego humor zmieniał się jak kolory w kalejdoskopie, miał jeden słaby punkt –uwielbiał szanty, wręcz je kochał.

 

Na wielkim, rozległym oceanicznym pustkowiu, budził się kolejny, monotonny dzień. Marvin, po przebudzeniu się z nerwowego, bardziej wymuszonego niż upragnionego snu, oparł się na łokciach i rozglądnął dookoła z nadzieją na ujrzenie długo oczekiwanego ratunku. Czekał go ponowny zawód. Kiedy po bitwie odzyskał przytomność, morze było spokojne, a wokół na wodzie unosiło się kilka beczułek, które jak się okazało, zawierały rum. Zaczął pić łapczywie, aby załagodzić ból ciała i ducha, zaraz jednak opamiętał się, wyznaczając sobie oszczędnościowe porcje. Nie był w stanie określić, ile czasu leżał nieprzytomny i jak długo dryfuje. Wiedział jedynie, że rana na udzie goiła się i na szczęście nie było zakażenia.

Strzęp pokładu, służący mu za ostatnią deskę ratunku, był wilgotny i śliski, a on sam cały zmarznięty i przemoknięty. Sprawy nie wyglądały ciekawie: resztka rumu skończyła się, a na horyzoncie nie było widać nic, oprócz tafli spokojnej wody, zlewającej się z poczerwieniałym, oświetlonym przez dwa wschodzące słońca, bezchmurnym niebem. Dzień, w którym ujrzał tajemniczy szybki galeon był początkiem jego upadku i nigdy go nie zapomni. Nikt nie jest w stanie przewidzieć przychodzących, gwałtownych zmian, które zawsze mają różne oblicza. Jeden dzień, jeden cholerny dzień może zniszczyć i odebrać ci wszystko – bił się z myślami. – Destrukcja – jakże jest łatwa i spontaniczna, jakże szybka. Z trudem podniósł się i usiadł.

– Nieźle mnie urządził ten stary łajdak Pingh. Ciekawe, czy przeżył? Wątpię – wyszeptał z gorzkim rozbawieniem w głosie. – Cholera, zimno mi i zjadłbym też coś ciepłego dla odmiany – dodał, siląc się na kiepski żart.

Wyimaginowany oberżysta z gorącym półmiskiem nie pojawił się. Natomiast do uszu rozbitka dotarł dźwięk, który raptownie wyrwał go z zamyślenia i postawił na nogi. Na początku pomyślał, że mu się zdaje – woda niosła czyjś śpiew. Gwałtownie rozejrzał się dookoła. Pustka. Nie, to niemożliwe, przecież słyszę, już teraz wyraźniej.

 

Płyniesz, płyniesz,

Tam gdzie fale niosą….

 

Młody Spustie’a przypomniał sobie, że ma lunetę, która ocalała i choć pękła przy upadku, ciągle była w miarę sprawna. Wydobył ją spod zniszczonego płaszcza, okrywającego poszarpaną kolczugę i rozpoczął obserwację. Poczuł się przez chwilę, jakby stał na okręcie swego ojca, przy lewej burcie. Wróciły gorzkie wspomnienia. Nagle zauważył mały obiekt, który zbliżał się w jego kierunku. Mało nie wpadł do wody z euforii i radości.

Nie umrę tu. Jednak tu nie umrę! Radość i nadzieja szybko przemieniły się w ciekawość, a później w trwogę. Statek zbliżał się szybko, stawał się coraz bardziej wyraźny. Pirat nie spuszczał go z oka. Po specyficznym kształcie rufy i dziobu – o wiele wyższego od śródokręcia – pirat rozpoznał, że jest to galera. Gdyby nie jej środkowy maszt z rozwiniętymi żaglami, z daleka wyglądałaby jak ogromny, pływający, drewniany chodak. Typ statku za wiele jednak nie wyjaśniał. Galery były dość popularne, choć najczęściej używane przez bogatszych kupców. Rozbitek miał nadzieje, że to właśnie statek handlowy. Wkrótce miał się przekonać, jak bardzo była ona złudna.

Po dwustu jeden uderzeniach wioseł Marvin mógł przez pękniętego Szpiega, przyjrzeć się już dokładnie swemu wybawcy. Skierował lunetę wysoko, szukając na masztach bocianiego gniazda. Chciał się upewnić, że podrzucane w górę puste beczki, które spadając do spokojnego oceanu, rzeźbiły na nim kręgi, odniosły jakiś skutek. Pogoda mu sprzyjała. Miał tylko nadzieje, że lokator bocianiego gniazda w tym momencie nie śpi lub nie załatwia innych potrzeb. Odnalazł go, a ten zauważył jego. Patrzyli na siebie przez chwilę. Marvin spojrzał niżej, szukając znaku, który mógłby zidentyfikować nieznajomy statek, gdyż wcześniej nie zauważył żadnej flagi na jego maszcie. Odnalazł czerwony napis na czarnym tle burty. Przeczytał go i gwałtownie zbladł.

 

– Rozbitek! Rozbitek, po prawej burcie! – krzyknął mały, łysy człowiek, sprawujący funkcję obserwatora. – Człowiek za burtą! – ryknął ponownie w przekonaniu, że dobrze i solidnie wykonuje swoje obowiązki.

Faktycznie, w chwili, gdy wybrzmiał jego wrzask, z pomieszczenia w tylniej części galery wyszło dwóch mężczyzn. Pierwszy – krocząc szybko w stronę środkowego masztu, mamrotał coś pod sumiastym wąsem, a wyglądem przypominał najgorszą szuję. Drugi – dotrzymując kroku kompanowi, zachowywał spokój na twarzy. W prawej ręce dzierżył ogromną lunetę.

– Co ty tam widzisz, Hukun? – krzyknął w stronę bocianiego gniazda wąsacz, którego twarz dodatkowo zdobiła długa na dwa cale, paskudna blizna na prawym policzku. Częściowo wyjaśniała ona fakt, iż miejsce prawego oka, zajmowała przypominająca je proteza.

– Następny rozbitek, kapitanie!

– Pierwszy, podaj lunetę – człowiek stojący obok dowódcy galery pośpiesznie wykonał rozkaz.

Kapitan poluzował swój podniszczony mundur, wziął lunetę z rąk zastępcy i zwrócił ją w kierunku pokazanym przez Hukuna.

– Ciekawe, Pierwszy, bardzo ciekawe. Czyżbyśmy się jednak spóźnili? – rzekł tajemniczo kapitan. – Każ go wciągnąć na pokład, musimy być pewni – rozkazał.

– Tak jest, kapitanie Dagebor!

Marvin z mieszanymi uczuciami, których źródłem była gwałtownie zmieniająca kurs galera, myślał nad planem dalszego działania. Wiedział już, że statek, z którego za moment ktoś rzuci mu linę, nie jest na pewno jednostką handlową. Wszystko stało się jasne, kiedy udało mu się odczytać umieszczoną na bakburcie nazwę okrętu. Natrafił na najgorszego wybawcę, jakiego mógł spotkać człowiek jego fachu. Galera szybko się zbliżała, więc musiał działać błyskawicznie. Zostało mu parę chwil do momentu, gdy rozpoznają w nim pirata. Zdradzał go ubiór, a przede wszystkim płaszcz, który miał na sobie. Zdjął go i wyrzucił do wody. Tartuli musiał pozbyć się również, bowiem nie nosił ich przeciętny zjadacz chleba. Chwilę popatrzył na swoje wyjątkowe buty, zanim zniknęły w otchłani oceanu. Stojąc w samych gandarach i kolczudze, zastanawiał się nad najlepszym i najbardziej wiarygodnym wyjaśnieniem sytuacji, w jakiej się znalazł. Na pokładzie galery zobaczył opalonego, łysego majtka rzucającego mu linę i coś krzyczącego. Chwycił ją bez namysłu. Po ciężkiej i wyczerpującej walce z oporem wody i wspinaczką po linie, rozbitek przechylił się przez burtę galery i runął na śliskie deski pokładu.

– Podnieść go! – rozkazał ostro kapitan. „Na Pohybel Czarnym” zaprosiła go na pokład, ale nie zamierzała się zbytnio rozczulać.

Kilku marynarzy żwawo podbiegło i podniosło przemokniętego pirata, który w tym momencie poczuł przenikliwy, przeszywający ból odnowionej rany uda i obitych żeber. Marvin uniósł z wysiłkiem głowę i spojrzał na ohydną twarz dowódcy statku, następnie na pomocnika stojącego obok.

– Cóż my tu mamy? – zaczął z drwiną w głosie kapitan, podchodząc bliżej. – Hm… kolejny rozbitek. Interesujące – dodał przeciągle, obchodząc dookoła nowego pasażera i bacznie mu się przyglądając. – Kim jesteś?! – wycedził nagle, prosto w mokrą twarz Marvina. A młody Spustie’a postanowił kłamać.

– Nazywam się von Hugo de Brux –zaczął z trudem – Jestem oficerem jednego z okrętów szanownego gubernatora Palmond. Napotkaliśmy na wrogą… – nie zdążył dokończyć. Z jego nosa polała się krew.

– Łżesz, psie – powiedział spokojnie, acz stanowczo kapitan, pocierając dłoń.

Dowódca statku wyglądał może na głupca, ale nim nie był. Marvin zdał sobie sprawę, że człowiek, który przed nim stoi, nie da się tak łatwo oszukać.

– Powtórzę moje pytanie raz jeszcze – łagodnie zaczął kapitan galery. – Tym razem radzę ci jednak nie kłamać. Nie ze mną te numery… piracie! – dokończył z naciskiem w głosie.

Ostatnie słowo człowieka stojącego przed młodym Supstie’a, pozbawiło go choćby cienia szansy na wybrnięcie cało z sytuacji. Już po mnie – pomyślał. Zaczął tamować cieknącą z nosa krew, chcąc rozpaczliwie zyskać na czasie. Jeszcze kilka chwil temu, gdy zobaczył statek na horyzoncie, wydawało mu się, że koszmar kilkunastu dni bezsilnego dryfowania właśnie dobiegł końca i czeka go ocalenie. Okazało się jednak, że Marvin znalazł się w sytuacji, której żaden inny człowiek jego profesji nie zamieniłby z nim za żadne pirackie skarby wszystkich mórz i oceanów.

– Jesteś łowcą piratów? – rzucił w kierunku kapitana galery. Znów dostał po gębie.

– Lepiej nie pyskuj i zacznij gadać! – wrzasnął jednooki.

Pirat zacisnął zęby i nie odpowiedział. Dowódca okrętu nie miał jednak zamiaru tracić więcej czasu na zbędne oczekiwanie, aż hardy rozbitek zdecyduje się mówić. Łowca znał wypróbowane i skuteczne sposoby na takie okazje.

– Pierwszy, zawołaj tu Parybeya! Niech jeden z jego zastępców zajmie się utrzymywaniem tempa.

– Tak jest!

Zastępca kapitana znał swoje miejsce w szyku wiedząc, że warunkiem jego przetrwania jest profesjonalizm i bezwzględne posłuszeństwo. Nikt inny nie mógł poszczycić się tak długim przebywaniem u boku dowódcy statku i nikt inny nie znał go tak dobrze. Ci, którzy nie wystarczająco szybko się na nim poznawali, z reguły kończyli za burtą.

Pierwszy wartkim krokiem zszedł pod pokład wykonać rozkaz. Minęło zaledwie dziesięć uderzeń wioseł a zastępca kapitana był już z powrotem w towarzystwie kościstego, łysego bosmana.

– Kapitanie Dagebor – odezwał się niskim głosem Parybey.

– Ach, Dios! Ponownie zmuszony jestem skorzystać z twych niezawodnych metod perswazji. Do dzieła! – rozkazał dowódca z uśmieszkiem na twarzy.

– Robi się! – odparł bosman, kierując się w stronę Marvina.

Półprzytomny syn herszta piratów poczuł, jak podtrzymujący go marynarze rozluźniają uchwyt. Z trudem uniósł głowę. Wielkolud podszedł, zamachnął się i potężnie uderzył go prawym sierpowym. Cios był tak mocny, że rozbitek z przenikliwym bólem czaszki przejechał parę sążni po śliskim pokładzie galery. Parybey szybko do niego doskoczył i zaczął zawzięcie kopać, stękając z wysiłku i podniecenia. Uwielbiał tą robotę. W błysku jego oczu można było dostrzec mieszaninę szaleństwa i ekstazy.

– Dosyć Dios! Na razie wystarczy – stanowczo zarządził jednooki. – Podnieść go!

Lekko zasapany bosman, ostrym szarpnięciem poderwał nieprzytomnego Marvina i przywlókł go do dowódcy galery.

– Zróbcie z nim porządek! – zarządził Dagebor.

Jeden z marynarzy chwycił za wiadro i oblał zmasakrowanego rozbitka zimną, morską wodą. Pirat, czując jak sól wdziera się boleśnie w jego krwawiące rany, odzyskał świadomość.

– Mów kim jesteś, albo wyrzucę cię z powrotem za burtę – rzekł z naciskiem kapitan galery.

Piratowi szumiało w głowie i miał wszystkiego dość. Jego ciało emanowało bólem nie do zniesienia, poddało się.

– Nazywam się Marvin… Marvin Spustie’a – odrzekł resztką sił i ponownie zemdlał.

Kapitan przestał spacerować i stanął jak wryty. Jego zastępca wytrzeszczył oczy. Parybey popatrzył na rozbitka i splunął rzęsiście. Trwało to chwilę, zanim uświadomili sobie, kogo oddało im morze.

– Pierwszy, natychmiast wydaj rozkaz zmiany kursu, wracamy do portu Palmuth! – krzyknął w stronę zastępcy podniecony Dagebor. – A ty, Dios, zabierz go pod pokład i każ opatrzyć mu rany. Za cenna to zdobycz. Ten łajdak nie może nam zdechnąć.

– Sir, wrzucić go do kajuty gdzie trzymamy tego wyjącego skurwysyna?

– Tak. Zwiąż go jednak dobrze, bo jeszcze się nawzajem zatłuką – odparł jednooki, po czym wyraźnie zadowolony pomaszerował w stronę swojej kajuty.

Parybey chwycił Marvina, zarzucił go sobie na plecy i zszedł pod pokład. Po krótkim marszu dolnym pokładem bosman dotarł do solidnie okutych, potężnych drzwi. Wyjął zza pasa pęk kluczy i otworzył nimi trzy wielkie zamki. Chwycił za metalowy uchwyt i pociągnął mocno do siebie. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem.

W kajucie panował mrok. Mały otwór, przez który wpadało do niej kilka promieni światła z górnego pokładu, był jedyną „ozdobą” czterech drewnianych ścian tego ponurego pomieszczenia. Na podłodze gdzieniegdzie pokrytej słomą leżało kilka zużytych, porwanych worków, służących chyba za legowisko. Parybey wszedł do środka i zrzucił z pleców poturbowanego rozbitka.

– Zaraz kogoś tu wyślę, aby cię opatrzył – rzekł do półprzytomnego pirata i wyszedł.

Coś w kącie kajuty gwałtownie się poruszyło, wzbijając w górę kłęby kurzu. Młody Spustie’a znów stracił przytomność.

 

Poranne promienie jednego ze słońc tylko nieznacznie oświetliły zabandażowaną twarz śpiącego, związanego człowieka, leżącego na podłodze niewielkiej, pogrążonej w półmroku celi. Głośny skrzek morskich ptaków natrętnie drażnił uszy. Marvin otworzył oczy i podniósł się z trudem do pozycji siedzącej. W przeciwległym końcu pomieszczenia ujrzał potężną, nieruchomą sylwetkę. Postać przypominała humanoida, lecz kiedy pirat przyjrzał się jej bliżej, momentalnie cofnął się, uderzając plecami o twardą, drewnianą ścianę okrętowej celi.

Gauder powoli otworzył ślepia. Młody Spustie’a obcował w swoim życiu z przedstawicielami wielu, różnych ras: zielonoskórymi, rybogłowymi Whistlerami – słynącymi z produkcji żagli, przypominającymi wielkie insekty Komnwarami – służącymi jako wierzchowce w pustynnych krainach, czy tajemniczymi, szczupłymi, posiadającymi skrzela Siriusami – przewodnikami morskimi, z których usług korzystał jego ojciec. Jednak ten odrażający dziwoląg, istny wybryk przyrody, będący dowodem jej nieobliczalności i złożoności, bił wszystkie inne rasy o głowę. Stworzenie oddychało ciężko, dwoma długimi organami w kształcie zwijających się trąbek. Jego twarz pozbawiona była prawie całkowicie tkanki skórnej. Piratowi wydawało się, że patrzy na niego wyjęty z czaszki, zniekształcony mózg, bowiem przez środek głowy siedzącego naprzeciw monstrum, ciągnęło się wyżłobienie, dzieląc ją na dwa płaty. Poniżej umieszczone były większe od ludzkich oczodoły, z których spoglądały całkowicie ciemne, skośne ślepia. Istota miała na sobie przyozdobioną sztywnymi piórami i zabrudzoną krwią zbroję, przedzieloną grubym, skórzanym pasem, obwieszonym ludzkimi czaszkami. Wszystko to okrywał czarny płaszcz. Marvin poczuł, że nagle narasta w nim niekontrolowana wściekłość. Dotarło do niego, że zawszona hołota galery, umieściła go w okrętowej celi z niedawnym nieprzyjacielem. Mój własny wróg na wyciągnięcie miecza – pomyślał. Gauder jakby odczytał jego myśli i zadarł do góry mocno wysuniętą szczękę, którą zdobiły długie, szpiczaste, zachodzące na siebie kły.

– E durah kah din goprak. Goprak inteda. Goprak ni tenah? Me zadar goprak! – wychrypiał donośnie gauder.

– Spierdalaj – zripostował najspokojniej jak potrafił Marvin.

Humanoid zmrużył wściekle ślepia.

– Ostatnio… – podjął po chwili pirat, domyślając się, że gauder rozumie wspólną mowę – wyrżnąłem wielu podobnych tobie. Ciągle czuję smród ich stygnących wnętrzności – dodał, złowrogo się uśmiechając.

Na dwóch płatach mózgu gaudera uwypukliły się żyły, które zaczęły intensywnie pulsować.

– Młode…samotne… – z trudem we wspólnym zaczęło bełkotać monstrum – szczenię Spustie’a.

Pirat poczuł, jak krew uderza mu do głowy.

– Co stało się z moim ojcem?!

– Hoh, hoh, hoh – w odpowiedzi usłyszał warczenie przypominające śmiech, które wywołało w nim nieprzyjemne dreszcze. W pirata uderzył ponownie, rozchodzący się przez całe ciało, intensywny, pulsujący ból. Dalsze pytania wydawały się zbędne. Monstrum spojrzało na niego z zaciekawieniem.

– Ojciec… kapitan Spustie’a – powoli, z wyraźnie słyszalną niechęcią, wybełkotał gauder. Chwycił w szponiaste palce jedną z czaszek, które zdobiły jego pas i zaczął ją głaskać.

O nieugięci, bezlitośni bogowie! Marvin odniósł wrażenie, że pochłania go ciemność – nieprzenikniona, bezdenna otchłań, skąd nie ma powrotu.

– Ja Gorath, Srebrne Ostrze Mrocznego Łowcy Jazgulath – zacharczał ponownie stwór. – Dopadłem go… i zabrałem głowę.

– Łżesz skurwysynu!

Gorath skierował zwierzęce oczy na coś przyczepionego wzdłuż brzucha drugiego pasa, którego pirat wcześniej nie zauważył – złoty łańcuch z bursztynowym medalionem.

Nagle młody Spustie’a, zebrawszy w sobie resztkę sił, z całą furią runął wprzód, a następnie z ogromnym impetem uderzył zaskoczonego gaudera prosto między ślepia swoją głową. Monstrum ryknęło wściekle z bólu tak głośno, że wszyscy marynarze galery „Na Pohybel Czarnym” stanęli jak wryci. Pirat nie próżnował i zaczął go gryźć zębami i tłuc czołem gdzie popadnie bez opamiętania. Przestał dbać o to, że trafił do niewoli i czeka go niechybna zguba. Jedynym, co czuł w tej chwili syn walecznego herszta, było potworne cierpienie, przeradzające się z każdą następującą chwilą w narastającą wściekłość i nienawiść. W pragnienie dokonania natychmiastowej zemsty i mordu na współwięźniu. Pozostałe uczucia znikły wraz z świadomością utraty ojca.

Parybey wydłubywał właśnie jedzenie z zębów po popołudniowej przekąsce, kiedy usłyszał nieludzkie wycie dobiegające z dolnego pokładu. Zerwał się na nogi i popędził w stronę więziennej kajuty. Wpadł jak błyskawica do pomieszczenia i kopniakiem rozdzielił sklinowanych wrogów. Marvin, którego twarz całkowicie już pokryta była mieszanką własnej posoki i gaudera, zaczął powoli wychodzić z morderczego amoku.

– To był mój ojciec. A ty, morderco, nie dożyjesz następnego świtu! – obiecał, spoglądając demonicznym wzrokiem na skrzywione z bólu oblicze Goratha.

 

***

 

Jazgulath, siedząc na tronie w skalnej grocie, płytko oddychał. Zapadł w kontrolowany letarg, dzięki któremu regenerował siły. Gauderowie żyli kilkakrotnie dłużej niż ludzie, ale czterysta lat, jakie przeżył ich władca powodowały, że coraz częściej musiał wprowadzać się w ten stan. Oczekiwał na wieści z polowania współplemieńca Goratha – chluby Kręgu Dwunastu. Czas, który jeden z jego najbliższych przyboczny miał na wykonanie zadania minął kilkanaście dni temu, dlatego Mroczny Łowca przed zapadnięciem w sen rozkazał wysłać zwiadowców. Musiał dowiedzieć się, czy powiodła się zaplanowana przez niego zemsta. W tym stanie regeneracji organizmu, jedyną aktywną częścią skomplikowanego mózgu przywódcy gauderów był obszar odpowiedzialny za percepcję, ale to wcale nie czyniło go mniej groźnym. Jedynie ktoś posiadający specyficzny zapach tej rasy i potrafiący skradać się w sposób niezauważalny, byłby w stanie zbliżyć się i zaskoczyć go w letargu. Tym kimś mógł być tylko inny gauder, tej samej krwi.

– Ojcze… – nagły, basowy bełkot przerwał kompletną ciszę w skalnej pieczarze.

Jazgulath poderwał się wściekle i ryknął tak głośno i przenikliwie, że odgłos niesiony przez kamienne ściany i tunele usłyszano aż na zewnątrz góry.

– Wybacz, mój władco… – wycharczał szybko klękając i pochylając głowę przybysz.

– Margolath…, dlaczego przerywasz mój sen?

– Mój panie, potrzebuję twojej mocy, aby odczytać wiadomość od naszych zwiadowców – odrzekł z pełnym oddaniem i pokorą w głosie, syn.

Jazgulath opancerzonymi palcami, zakończonymi ostrymi pazurami, chwycił ozdobną włócznie opartą o tron i powoli wstał. Minął pozostającego na kolanach potomka i podszedł do kamiennego stołu, w którego kryształowym blacie wyżłobiona była mapa znanego im świata.

– Wstań i podejdź, Złote Ostrze Kręgu Dwunastu – powoli powiedział do syna, który posłusznie wykonał polecenie.

Władca gauderów, pochylony nad kryształowym blatem stołu, położył dłoń na ramieniu Margolatha, następnie obydwaj zamknęli skośne ślepia i rozpoczęli przywołanie. Na ich gąbczastych płatach mózgowych zaczęły uwydatniać się pulsujące żyły. W tym samym czasie rysy na stole przedstawiające mapę rozbłysły jasnym światłem, a kryształ tworzący jego blat stał się płynny i zaczął powoli formować się w kształty, a następnie w pełen obraz. Jazgulath uniósł powoli powieki i zaczął odczytywać i odczuwać przekaz myśli swoich współplemieńców. Mroczny Łowca zintegrował się z jednym z górskich gryfów, na którym podróżował zwiadowca. Stał się wzrokiem i słuchem bestii. Czuł jak przenika go pęd i chłód morskiego wiatru, siła i młodość ujarzmionego gryfa. Kontrolując zmysły stworzenia, skierował jego wzrok niżej, gdzie ujrzał malutki obiekt na wielkiej, błękitnej tafli morza. Gryf zawył i ostro spikował w dół. Punkt przybrał kształt statku – wódz gauderów rozpoznał w nim galerę. I nagle, uszami bestii, usłyszał Goratha – jego przerażające, gardłowe wycie. Obraz w wizji Jazgulatha przyspieszył kilkakrotnie i zatrzymał się w innej czasoprzestrzeni. Teraz gryf leciał wzdłuż naznaczonego czasem, skalnego wybrzeża, o które rozbijały się wysokie fale wzburzonego morza. Granitowe bloki skalne, porośnięte przez nadbrzeżną roślinność, zaczęły przybierać barwę soczystej zieleni. Wielki, pierzasty stwór podobny do ptaka, okrążał niewielką zatokę, gdzie widać było doki, zacumowane okręty, murowaną, obronną twierdzę i pierwsze budynki portowego miasta.

Cień Mrocznego Łowcy padł na Palmuth.

Koniec

Komentarze

Czy dobrze zrozumiałem, że statek wyłowił go po kilkunastu dniach dryfowania?

Tak, był na skraju wyczerpania.

W takim razie zgłaszam małą wątpliwość logiczną (nie jestem jednak marynarzem, więc może nieuzasadnioną): – Wydaje mi się, że rozbitek natychmiast ściąga przemoczone ubrania, a na pewno nie płynie w butach. Zamoczone w zimnej wodzie ciuchy potęgowałyby tylko poczucie zimna.

Są też ciężkie, więc gdyby faktycznie wpadł do wody, byłoby mu dużo ciężej utrzymać się na powierzchni.

Mógł je sobie wysuszyć wcześniej i nałożyć spowrotem, bo przecież dryfował na strzępie pokładu, który był wystarczająco duży, aby być ponad wodą. ;)

Najpierw – oba fragmenty jako całość. Pomyślałem, na zasadzie luźnego skojarzenia: król umarł, niech żyje król. Dlaczego? Zginął ojciec, na arenę dziejów i wydarzeń wkroczył syn… Ot, konstatacja, nic więcej. Mniejsza o wtargiwanie maczugi do bocianiego gniazda. Mniejsza o błąd, jakim było nazwanie jednostrzałowego pistoletu koltem – ot, wkradło się najpopularniejsze nazwanie… Gorzej z ciągiem dalszym.   Marvin spędził kilkanaście dni na otwartym morzu, na fragmencie pokładu. Cudem uratowany, wyczerpany, został pobity i zamknięty w okrętowym areszcie, razem z zabójcą swego ojca, którego to zabójcę zaatakował z niebywałą furią. Wobec powyższego chciałbym wiedzieć:   – co jadł i co pił Marvin przez te, powiedzmy, dwa tygodnie, i jakim cudem zdołał wysuszyć ubranie; z góry zgadzam się, że mógł nic nie jeść, śmierć głodowa następuje po czasie o wiele dłuższym od kikunastu dni, ale śmierć z powodu odwodnienia nadchodzi o wiele szybciej; nic nie piszesz o sztilu, więc fale, zjawisko, musisz przyznać, naturalne na oceanach, zalewałyby tratwę i Marvin miałby cały czas mokre ubranie… – wiadomo, co adrenalina potrafi, ale bez przesady; osłabiony głodem, dodatkowo zdrowo poturbowany, wymagający opatrzenia ran Marvin chyba tylko na skutek jakichś czarów byłby zdolny do bójki z gauderem;   – dodatkową wątpliwością jest brak informacji, dlaczego gaudera trzymano w areszcie…   Poza powyższym intryguje mnie nazwisko: Spustie'a. Jak to czytać, jak odmieniać?   ==============   Dwa kwiatuszki na deser:   Mroczny Łowca zintegrował się z jednym z górskich gryfów, na którym podróżował zwiadowca.  ---> po co z gryfem, skoro gryf niósł na grzbiecie zwiadowcę, który mógł i powinien szybko i zrozumiale opisać sytuację?  No  i to zintegrowanie się… Chyba o łączność typu telepatii chodzi, nie o integracje jako taką?   murowaną, obronną twierdzę  ---> pokaż mi twierdzę, wybudowaną w celach innych niż obronne  :-) .

Podpisuję się pod uwagami Adama, bo trudno się z nimi nie zgodzić. Jeśli sprawiasz, że bohater żyje po kilkunastu dniach dryfowania pod otwartym niebem, to musisz dać mu jakieś narzędzia do przetrwania. Niech znajdzie jakiś dryfujący bukłak z wodą (najlepiej duży), niech niebo będzie cały czas zachmurzone. Ale musisz o tym niebywałym szczęściu bohatera napisać, inaczej wydaje się to tak nieprawdopodobne, że aż niemożliwe. Jakoś po pierwszej części wydawało mi się, że nazwisko brzmi Spustie. Ale to chyba Spustie'a – więc też nie wiem za bardzo, jak odmieniać. I – w końcu – główny bohater. Ja wiem, że to przygodówka o piratach, nie opowiadanie psychologiczne. Nie nazwałabym nawet bohatera (wybacz, nie podejmuję się odmiany nazwiska;)) bezbarwnym, ile po prostu nieokreślonym. Wiem, że jest piratem, dzielnym i zaprawionym w boju, wiem, że był związany z ojcem. I tyle o nim wiem. Z tego powodu nie bardzo mogę przejąć się jego losami. Ale – może – to już takie moje widzimisię. Aha, i uważaj z takimi określeniami jak "demoniczny wzrok" czy "złowrogi uśmiech". Podsumowując – z mojego punktu widzenia – trochę bardziej powinieneś zadbać o logikę oraz wyrazistość bohaterów, także tych drugoplanowych. I powinno być znacznie lepiej. :) Pozdrawiam.

Pił rum, przecież o tym napisałem, że udało mu się znaleźć kilka beczułek. :) Faktycznie nie wspominam nic o jedzeniu, to będę musiał dopisać. Z wszelkie uwagi dziękuję i na pewno będę to jeszcze to wszystko modyfikował i zmieniał. Mam jednak nadzieję, że choć trochę się podoba. Dziś umieszczę jeszcze jeden rozdział, bo reszta dopiero się tworzy. :) Pozdrawiam serdecznie. :)

No tak, ale rum to alkohol, i to dość mocny. Rozcieńczano go często właśnie wodą i pito wówczas jako grog. Sprawdziłam sobie nawet, bo zauważyłam, że piszesz o rumie. Myślałam więc, że kiedyś po prostu nie był to tak mocny alkohol. I znalazłam informację, że ten rum, do 40%, który mamy w Europie, to już wersja rozcieńczona. Wcześniej mógł mieć nawet do 80%. No to, jak mi się wydaje, spożywanie powiedzmy 50% alkoholu, w ilościach, które miałyby zapobiec odwodnieniu, mogłoby zakończyć się po prostu zatruciem organizmu, nawet pirackiego. Wiadomo, czym kończy się zatrucie, więc odwodnienie przyszłoby pewnie jeszcze szybciej i gwałtowniej. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Taka drobna szczegóła jak rum, a wiarygodność w ciemnym kącie ustawia…   :-)   Bez żarcików: Autorze drogi, diabeł kryje się bardzo często w szczegółach. Baryłka rumu sobie pływa… Jak ją, u czorta, otworzyć gołymi rękoma? A dalej jak ocha pisała…   Nie piszę tego, żeby pomarudzić dla samego marudzenia. Piszę, żebyś zwracał na takie rzeczy uwagę – potem piekielnie trudno wytłumaczyć dociekliwym, co, jak i dlaczego – bo tłumaczenia nie ma…

Dzięki AdamKB, wezmę Twe wszystkie uwagi do siebie i na pewno poprawię tekst, aby brzmiał bardziej logiczniej. Tworzenie to wspaniała i nieograniczona wyobraźnia przelewana na papier, w której ożywiamy i zmieniamy co chcemy! Zapraszam do rozdziału III, więcej na razie nie będzie, bo czwarty rozdział jest zaczęty z jakieś 2 lata temu i mam nadzieję, że niedługo do niego wrócę. :) 

Przykro mi, ale lektura tej części opowieści nie porwała mnie ani treścią, ani jakością. Nie wydała mi się interesująca na tyle, bym chciała poznać początek, a potem czekać na ciąg dalszy.

 

Strzęp pokładu, służący mu za ostatnią deskę ratunku…” –– Wolałabym: Skrawek pokładu, służący mu za ostatnią deskę ratunku

 

„…z pomieszczenia w tylniej części galery…” ­–– …z pomieszczenia w tylnej części galery

 

„Kapitan poluzował swój podniszczony mundur…” –– Czy mógł poluzować cudzy mundur?

 

„Napotkaliśmy na wrogą…”  –– Napotkaliśmy wrogą… Lub: Natknęliśmy się na wrogą

 

„Powtórzę moje pytanie raz jeszcze łagodnie zaczął kapitan galery”. –– Wystarczy: Powtórzę pytanie raz jeszcze –– łagodnie zaczął kapitan.

 

„Ci, którzy nie wystarczająco szybko się na nim poznawali…” –– Ci, którzy niewystarczająco szybko się na nim poznawali

 

„Jeden z marynarzy chwycił za wiadro i oblał…” –– Jeden z marynarzy chwycił wiadro i oblał

 

Chwycił za metalowy uchwyt i pociągnął mocno do siebie”. –– Powtórzenie.

Proponuję: Złapał metalowy uchwyt i mocno pociągnął.

 

„Zaraz kogoś tu wyślę, aby cię opatrzył…” –– Wolałabym: Zaraz kogoś tu przyślę, aby cię opatrzył

 

„Istota miała na sobie przyozdobioną sztywnymi piórami i zabrudzoną krwią zbroję, przedzieloną grubym, skórzanym pasem, obwieszonym ludzkimi czaszkami. Wszystko to okrywał czarny płaszcz”. –– Skąd możemy wiedzieć, co istota ma na sobie, skoro wszystko okrywa czarny płaszcz? ;-)

 

„Gorath skierował zwierzęce oczy na coś przyczepionego wzdłuż brzucha drugiego pasa…” –– Czy rzeczywiście drugi pas miał brzuch? ;-)

 

„…następnie z ogromnym impetem uderzył zaskoczonego gaudera prosto między ślepia swoją głową”. –– Wolałabym: …następnie, z ogromnym impetem, uderzył głową zaskoczonego gaudera, prosto między ślepia.

Czy mógł go uderzyć cudza głową? ;-)

 

„Pirat nie próżnował i zaczął go gryźć zębami…” –– Czy można gryźć inaczej niż zębami? ;-)

 

„Pozostałe uczucia znikły wraz z świadomością utraty ojca”. –– Pozostałe uczucia znikły wraz ze świadomością utraty ojca.

 

„Zerwał się na nogi i popędził w stronę więziennej kajuty”. –– Zerwał się i popędził w stronę więziennej kajuty.

Czy można zerwać się nie na nogi? ;-)

 

„Wpadł jak błyskawica do pomieszczenia…” –– Parybey nie mógł wpaść jak błyskawica,

albowiem pomieszczenie było zamknięte na trzy wielkie zamki, otwierane zapewne równie wielkimi, trzema kluczami. ;-)

 

„…ale czterysta lat, jakie przeżył ich władca…” –– …ale czterysta lat, które przeżył ich władca

 

Oczekiwał na wieści z polowania współplemieńca Goratha…” –– Czekał na wieści z polowania współplemieńca Goratha… Lub: Oczekiwał wieści z polowania współplemieńca Goratha

 

„Musiał dowiedzieć się, czy powiodła się…” –– Powtórzenie. 

Proponuję: Musiał wiedzieć, czy powiodła się… Lub: Chciał wiedzieć, czy powiodła się

 

„Jazgulath poderwał się wściekle…” –– Nie wiem, jak wygląda wściekłe poderwanie się.

 

„…ujrzał malutki obiekt na wielkiej, błękitnej tafli morza”. –– Wolałabym: …ujrzał malutki obiekt na wielkiej, błękitnej powierzchni morza.

Za SJP: tafla 1. «duża płyta czegoś gładkiego» 2. «równa, gładka, lśniąca powierzchnia»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, a zarazem przykro mi że urocza regulatorko nie wciągnęła Cię ta części historii. Zachęcam jednak do zapoznania się z trzecią odsłoną. Pozostałych na razie nie będzie, bo jeszcze nie powstały. Twoje poprawki są bezcenne. Biję ukłony, ja Twój sługa uniżony. :)

Cieszę się, że poprawki okazały się przydatne. ;-) Brak czasu –– z tego prostego powodu nie mogę obiecać, że zajrzę do pozostałych części.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Widzę właśnie, że sen poświęcasz na redagowanie tekstów w tym miejscu. Wyrazy uznania i mam nadzieję, że znajdziesz go i dla mojej wyobraźni przelanej na papier. 

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ta część też mi się podobała :)

Przynoszę radość :)

Ostatnia jest najlepsza. :)

Ostatniej jeszcze nie napisałeś przecież :P

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka