- Opowiadanie: Nauril - Władca Piratów, rozdział I - "Huspa Veil"

Władca Piratów, rozdział I - "Huspa Veil"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Władca Piratów, rozdział I - "Huspa Veil"

 

 

Od autora:

 

Pierwszy rozdział powieści o czasach, gdzie na morzu i lądzie działo się wiele a trup słał się gęsto. Pierwotnie napisany ponad 10 lat temu. Przez lata poprawiany i modyfikowany. Zredagowany przez kumpla – historyka. Bardzo zależy mi na waszych opiniach, wrażeniach, sugestiach. Z góry dziękuję i zapraszam do lektury i dyskusji. Polecam czytać przy muzyce z Władcy Pierścieni itp. :)

 

ROZDZIAŁ I – „Huspa Veil”

 

 

„Morze, gdybyś oddać chciało

Wszystkie cenne skarby Twe,

Ile dusz by zmartwychwstało,

A tak muszą spać, spać na Twym dnie.”

 

Fragment szanty – „Mała Łza”, A. Korycki

 

1685 rok od Wielkich Narodzin

II okres Czasu Rozkwitania

 

Gryf leciał już dość długo. Szybował wysoko napawając się ciepłem promieni słonecznych. Bystrym wzrokiem ogarniał nietypowy widok: krajobraz mroźnego, potężnego pasma Gór Albakah, kontrastujący z wiecznie zieloną krainą Graswen, którą miał za sobą. Wlatywał na tereny przez wielu uważane za niezamieszkałe i niedostępne. Rejony te były często nawiedzane przez burze śnieżne i ostre mrozy. Całkowicie pokryte śniegiem wysokie bloki skalne nigdy nie odsłaniały swego prawdziwego oblicza. Stwór poczuł lekki nacisk uprzęży, co wywołało instynktowną zmianę kierunku lotu. Bestia skręciła na wschód, gdzie góry rozrzedzały się nieco ustępując miejsca nielicznym dolinom. Ponowne szarpnięcie zmusiło gryfa do obniżenia pułapu. Powietrzna podróż istoty, która go ujarzmiła i której teraz służył, powoli dobiegała końca. Pierzasta postać skierowała swego wierzchowca w stronę otoczonej górami, zatoki morza Icylen. Gryf wydał z siebie głośny skowyt, kiedy jego ślepiom ukazał się wysoki płomień ognia palącego się pośrodku zaśnieżonej polany. Podróżnik szarpnął mocniej wodze zmuszając bestię do obniżenia lotu i jednocześnie przypominając jej, kto tu rządzi. Wielki stwór podobny do ptaka zawinął półkole i osiadł łagodnie na śniegu w miejscu otoczonym drewnianą zagrodą. Jeździec zwinnie z niego zeskoczył, chwycił mocno za skórzane lejce i ostro pociągnął gryfa za sobą. Ten posunął się do przodu, niezgrabnie stąpając uzbrojonymi w ostre pazury łapami po zmrożonej ziemi. Wojownik przywiązał go do metalowego haka wbitego w drzewce i udał się w kierunku oddalonego o kilkadziesiąt stóp ogromnego paleniska. Ognia strzegły cztery istoty. Każda z nich stała zwrócona w inną stronę świata. Ich oblicza były zamaskowane, a ciała pokrywały przeplatane pasami zbroje z twardych piór nieznanego zwierzęcia. Cała czwórka uzbrojona była w potężne, dwuręczne miecze przewieszone na plecach. Przybysz zbliżył się do jednej z postaci, dumnie wyprostowanej i trzymającej w ręku włócznię.

– Chwała Mrocznemu Łowcy – przemówił gardłowo.

– A śmierć jego wrogom – odrzekł strażnik lekko schylając głowę. – Witaj Gorath. Krąg Dwunastu cię oczekuje – dodał, wskazując powyżej wejście do jednej z jaskiń.

Po krótkiej wspinaczce oblodzoną, skalistą granią, podróżnik dotarł na miejsce. Przed wejściem stało dwóch kolejnych wojowników, uzbrojonych w ostre, zatrute dzidy.

– Hasło! – rozkazał grubym, gardłowym głosem jeden z nich, po czym obydwaj skrzyżowali broń zagradzając dalszą drogę.

– Jazgulath oie dah oies mah.

Strażnicy rozstąpili się i ich współplemieniec mógł ruszyć dalej. Szedł wąskim, wydrążonym przez wieki w litej skale korytarzem, który skąpo oświetlały zawieszone po bokach pochodnie. Ścieżka kończyła się solidnymi drzwiami do jakiejś większej komnaty. Kolejnych dwóch uzbrojonych po zęby strażników, już nie pytając o nic, otworzyło Gorathowi potężne, mosiężne drzwi. Przybysz po wejściu do środka ujrzał otaczającą go wielką grotę, którą oświetlały gamą rozmaitych kolorów umieszczone w ścianach ogromne, migoczące kamienie. Pośrodku pieczary stał tron, na którym siedział wódz plemienia. Był najstarszym łowcą spośród jego pobratymców i postrachem okolicznych ziem. Dla barbarzyńców z plemienia Setha – tubylczej ludności Gór Albakah – wojownik ten, był największym zagrożeniem. Nawet wśród nich, zaprawionych w bojach ludzi z północy, budził ogromne przerażenie. W przeszłości uchodził też za niepokonanego, zarówno na lądzie jak i wodzie. Swego czasu poniósł jednak pierwszą, dotkliwą porażkę i nie mógł się z tym pogodzić. Żył już czterysta lat, lecz nigdy nie czuł się tak podle jak teraz. Pomimo upływu paru dobrych zim od niefortunnej dla niego wyprawy po łupy, ciągle pragnął zemsty. Każdego dnia myśl ta przepełniała jego umysł i drażniła brakiem spełnienia. Nigdy nie zapomni pewnego przywódcy, władającego grupą istot rasy ludzkiej, który pozbawił go uczucia niezniszczalności. Tego cofnąć już nie mógł. Ciągle jednak łudził się nadzieją, że zobaczy raz jeszcze oblicze człowieka, któremu udało się z nim wygrać. Martwe oblicze. Starego wodza siedzącego na tronie, otaczało jedenaście postaci należących do starszyzny plemiennej. Gorath wyszedł na środek i uklęknął pochylając głowę przed swym panem.

– Mroczny Łowco Jazgulath, – rzekł z pokorą. –Srebrne Ostrze Kręgu Dwunastu powrócił do sfory.

Wódz powoli skinął głową.

– Jakie wieści z Graswen? – spytał gardłowo.

– Wytropiłem człowieka ściganego od dawna.

– Gdzie jest Spustie’a? – zapytał Jazgulath, domyślając się, o kogo chodzi. Jego słowa spowodowały niespokojny pomruk reszty kręgu.

– Wypłynął z twierdzy ku wodom Palmonda.

– Upoluj go… i przynieś mi jego czaszkę – rozkazał władca.

– Uczynię to mój panie.

 

1685 Rok od Wielkich Narodzin

I okres Czasu Przemijania

 

Dwie bliźniacze gwiazdy Balzar i Belgast zaczęły chylić się ku zachodowi, kiedy z bocianiego gniazda umieszczonego na wysokim grotmaszcie pięknego i dumnie lśniącego w blaskach zachodzących słońc wojennego galeonu, dało się słyszeć alarm. Jego źródłem był donośny, skrzekliwy, przepity od nadmiaru rumu głos Melhiora Pingha, zwanego od swego okrętowego fachu – Bystrym Okiem.

– Obcy okręt od zawietrznej, dziesięć mil na zachód!

Na ten sygnał większość marynarzy przerwała swoje dotychczasowe czynności, którym z lubością oddawała się o tej porze dnia – piciem, graniem w kości lub śpiewaniem obleśnych szant. Nie kwapiąc się zbytnio z podniesieniem swych przepoconych cielsk, spojrzeli w stronę wskazaną przez Pingha. Na prawej burcie, na linii horyzontu marynarze ujrzeli małą sylwetkę przypominającą statek. Rozległy się ożywione rozmowy na temat potencjalnej potyczki i związanych z nią łupów. Dalszy rozwój sytuacji zależał jednak nie od samych piratów, lecz od kapitana statku, który był zarazem władcą morskiej marchii Morhan.

Po upływie kilkudziesięciu sekund od sygnału Bystrego Oka pięknie ozdobione drzwi kajuty otworzyły się gwałtownie i wybiegł z niej młody, wysoki mężczyzna o ciemnych, związanych w kucyk włosach, gęstych bokobrodach i podkrążonych oczach. Ubrany był w kolczugę ze srebrnorytu, materiału niezwykle wytrzymałego i zarazem lekkiego. Zbroję okrywał sięgający kolan czarny płaszcz. Dolną część ciała młodzieńca pokrywały szorstkie, skórzane spodnie zwane potocznie gandarami, oraz zrobione ze skóry morskiej bestii tarantuty, bardzo cenne i unikatowe buty na obcasie, zwane tartulami. Człowiek ten pełnił rangę Pierwszego Oficera dowódcy statku i był jednocześnie jego najbardziej zaufanym doradcą. Będąc synem kapitana, uważany był za następcę i spadkobiercę tronu i władzy po ojcu, bowiem dwóch innych, nieżyjących już hersztów piratów mających wpływy w tej części świata, nie pozostawiło po sobie potomstwa albo je wcześniej potraciło w bitwach czy pojedynkach. Sam pirat również stoczył niejedną potyczkę, w której otarł się o zaświaty. Młodzieniec skierował się w stronę sterburty, gdzie kilku marynarzy z zaciekawieniem przyglądało się zbliżającemu punktowi.

– Nie macie nic do roboty?! – rzucił w ich stronę, a oni szybko zeszli mu z widoku.

Pirat odczepił długą lunetę od szerokiego pasa, przyłożył ją do lewego oka i skierował na zauważony wcześniej obiekt. Patrzył długo i wnikliwie, po czym pośpiesznym krokiem podążył w kierunku odosobnionej kajuty. Uderzył pięścią w wejściowe drzwi.

– Wejść! – usłyszał z głębi donośny i pewny głos.

Po przekroczeniu progu jego nozdrza przeszył zapach znakomitej, benderskiej tabaki. Na środku pomieszczenia stał duży, sześciokątny stół, na którym leżało: kilka piór, kałamarz, rozwinięta mapa, nabita fajka i dokumenty nawigacyjne. Przy nim na wygodnym, szerokim fotelu siedział człowiek o posturze olbrzyma, siwych, związanych w kucyk włosach, krzaczastych brwiach i gęstej, długiej brodzie. Jego wydatny tors zdobił umocowany na złotym łańcuchu medalion z bursztynu. Kapitan Friderick Johanathan Spustie’a kończył właśnie nanoszenie nowego kursu na mapę. Odwrócił się, kierując spojrzenie ciemnych oczu na syna. Oficer podszedł bliżej stołu oświetlonego przez wiszącą lampę.

– Jak zapewne usłyszałeś, zauważono obcy okręt. Z mojej obserwacji wynika, że jest nim najprawdopodobniej szybki galeon. Nie jest statkiem pirackim – zameldował młodzieniec.

Kapitan wstał i spojrzał na mapę leżącą na stole. Przez moment skoncentrował się na jednej z jej części.

– Jeżeli nie jest to statek bractwa…to bardzo możliwe, że należy do sił panującego na tych wodach gubernatora, niejakiego barona Palmonda – rzekł po dłuższej chwili herszt. – O ile dobrze pamiętam, moje stosunki z nim są…neutralne.

– Nie chciałbym podważać twej wiedzy czy pamięci ojcze, ale okręt ten zmienił kurs, rozwinął szturmowe żagle i idzie prosto na nas – odparł oficer.

Starszy Spustie'a usiadł w fotelu i pogrążył się w zamyśleniu.

– To dziwne… – powiedział wolno. – Jestem pewien, że kontakty między mną a gubernatorem w ostatnich latach były obiecujące. Czyżby ktoś zaoferował mu lepszą protekcję? –zastanowił się głośno. – Wszystkiego jeszcze jednak nie wiemy. Marvinie, zwołaj ludzi i ogłoś alarm bojowy! Ja tymczasem spróbuję odgadnąć, z kim mamy do czynienia.

– Tak jest sir! – zasalutował Pierwszy.

– I jeszcze jedno, chłopcze… jeśli coś się zacznie, uważaj na siebie – rzekł z troską w głosie. – Coś mnie niepokoi, synu. Wolałbym abyś dziś nie musiał wyciągać swego oręża – zakończył tajemniczo.

– Nie martw się ojcze, twój zacny prezent leży w bezpiecznym miejscu i kiedy zajdzie potrzeba, użyję go właściwie – odrzekł syn, po czym skinął głową i wyszedł.

Herszt przebrał się szybko. Opasał się szerokim, mocnym pasem, na którym zawisła schowana w ozdobnej pochwie szpada i za który wetknął nabity pistolet. Przy drzwiach kajuty zdjął ze ściany swój stary, nieodłączny kapelusz, po czym zdmuchnął lampę i wyszedł. Krocząc pewnie i szybko nie zwracał uwagi na salutujących mu podwładnych. Na jego twarzy malowała się troska. Po krótkim marszu dotarł do końca prawej burty – miejsca gdzie poprzednio obserwację prowadził Marvin. Nieznajomy statek był już bardziej widoczny i szybko się zbliżał. Kapitan przywołał do siebie Bystre Oko, który rzadko schodził ze swego obserwacyjnego stanowiska. Obserwator po chwili zsunął się po linie i stanął przed władcą – niski, o drobnej, choć muskularnej budowie, krzywym nosie, wiecznie nieogolonej, pooranej twarzy i skąpym odzieniu. Pingh wytarł spocone ręce o czerwoną, brudną koszulę, która wystawała z sięgających kostek, podartych spodni. Do czarnego pasa zaczepioną miał naszpikowaną ćwiekami maczugę.

– Co udało ci się ustalić? – zapytał Spustie’a, pokazując na zbliżający się statek.

– Nie za wiele sir! Dowódca tego szybkiego galeonu na pewno nie jest nowicjuszem –odrzekł ochryple Pingh. – Ten szczwany gad morski dobrze się zamaskował i mam problemy z jego identyfikacją.

– Rozumiem… – odparł zamyślony kapitan. – Coś jeszcze?

– Nie zauważyłem na obcym okręcie żadnej flagi. Jedynie na bakburcie jest jakiś dziwny, niezrozumiały napis …– powiedział po chwili obserwator.

– Niezrozumiały napis?! – gwałtownie przerwał kapitan. – Podaj mi lunetę…”HUSPA VEIL” – dodał ledwo słyszalnym szeptem.

Jego twarz gwałtownie zbladła. Melhior nigdy przedtem nie widział swego dowódcy w takim stanie.

– Czy to źle, sir?!

– Zamknij się! Za mną, na mostek! – ostro rozkazał Spustie’a.

 

Tymczasem Marvin dotarł do głównego pokładu. Głosem i skinieniem ręki przywołał do siebie swych dwóchpomocników. Bliźniacy Darian i Donavan Garisterowie przybiegli stając na baczność i oczekując rozkazów. Obydwaj byli niewielkiego wzrostu, o bujnych, jasnych, kręconych włosach, owiniętych zawiązanymi chustami. Żółtą nosił Darian, niebieska należała do Donavana – po tym można było ich rozpoznać. Dolne części ciała u obydwu pokrywały czarne spodnie spięte pasami, na których zawieszone były wysokiej jakości buławy.– Garisterowie, kapitan kazał ogłosić alarm bojowy – rzekł oficer. – Przygotować okręt do bitwy! – dokończył, paskudnie się uśmiechając.

– Aye aye sir! – wykrzyknęli równocześnie, po czym pędem pobiegli na mostek kapitański skąd zaczęli bić w dzwony na alarm.Piraci dźwięk ten przyjęli z radością. Donośny śpiew mosiężnych dzwonów u innych ludzi morza wzbudzałby z pewnością strach, ale dla morskich zbirów ich pokroju oznaczać mógł tylko jedno – nowe, krwawe polowanie. Odkąd ich herszt wypłynął z ukrytej pośród mielizn morza Sanoth twierdzy piratów – Mgielnej Iglicy – żądni mordu marynarze nie mieli za dużo roboty i spragnieni byli przelewu krwi. Na pokładzie zrobił się ruch jak w mrowisku, do którego wrzucono kij. Rozpoczęły się rutynowe przygotowania do planowanej potyczki. Załoga wysunęła trzydzieści sześć armat z drewnianych wnęk, umieszczonych po szesnaście z lewej i prawej burty i po dwie na dziobie i rufie. Wciągnięte za pomocą gafli i sztagów żagle szturmowe, dumnie zatrzepotały na wzmagającym się wietrze. Kapitan dotarł do mostka i zawołał do siebie syna.

– Sir, galeon gotów do walki! – zameldował Marvin. – Czy…

– Moje przeczucia potwierdziły się chłopcze – przerwał mu ojciec. – Coś od początku nie spodobało mi się w tym statku. Napis na jego burcie wyjaśnił wszystko.

– Napis?

– Nie czas teraz na wyjaśnienia – odpowiedział zakłopotany kapitan. – Synu, czeka nas piekielnie ciężka walka. Przygotuj się na wszystko. Zbierz załogę, chce do nich przemówić.

Pirat zaintrygowany rozmową z ojcem pośpiesznie poszedł wykonać rozkaz. Tymczasem dowódca okrętu, wraz ze stojącym za potężnym kołem sterniczym – Redrickiem Beringiem, rozpoczął wojenną nawigację galeonu. Sternik, człowiek o lekko posiwiałych, zarzuconych na czoło włosach i krótkiej, czarnej brodzie, miał na sobie pobrudzoną, białą koszulę i czarne spodnie, za którymi sterczał nabity pistolet. Znali się z hersztem od lat i byli zgraną drużyną. Spustie'a łącząc swe umiejętności z beringowskimi, potrafił tak manewrować statkiem przed każdą walką, że już od początku uzyskiwał przewagę nad przeciwnikiem do przeprowadzenia pierwszego ataku. Przybranie nieodpowiedniej pozycji mogło być kluczem do wygranej strony przeciwnej.

Załoga po przysposobieniu okrętu do walki, sami zaczęli się do niej przygotowywać. Jedni pędzili pod pokład po uzbrojenie, drudzy po odpowiedni ubiór na tą okazję, zaś jeszcze inni zanurzali głowy w beczkach pełnych mocnego rumu. Dodawało im to otuchy i odwagi przed bitwą. Wrogi okręt był już niedaleko.

Po ukończeniu przygotowań Marvin z bliźniakami, zebrali wszystkich marynarzy przed mostkiem, aby wysłuchali przedbitewnej mowy herszta. Na groźnej i zimnej jak u boga mórz Wodnora twarzy kapitana, nie było widać już śladu zmartwień. W jego oczach pojawił się błysk podniecenia.

– Kamraci! Najgroźniejsze i najokrutniejsze morskie wilki, łupieżcy, łajdacy i mordercy! –zaczął przemowę wódz, a jego słowa przyjęto głośnym aplauzem. – Jak widzicie, sunie na nas obcy statek. Jeśli chce bitwy, to my ją podejmiemy! – wykrzyczał złowrogo. Znów rozległy się gromkie okrzyki radości i zapału.

– Spokojnie! – uciszył entuzjazm Marvin. – Z naszych obserwacji wynika, że przywódca wrogiej jednostki, musi być zaprawiony w bojach i nie będzie łatwą zdobyczą. Dlatego potraktujmy go wyjątkowo poważnie! – dokończył, a zza jego płaszcza błysnęła stal.

– Zgadza się, Pierwszy – zawtórował mu Friderick Johanathan Spustie’a. – Może to być jeden z admirałów, sprawującego protekcję na tych wodach gubernatora lub łowca piratów! – kontynuował. – Od kiedy to się jednak tym przejmujemy, prawda?! Jeśli będzie trzeba, zatopimy tego nadętego sukinsyna, kimkolwiek by był i nakarmimy nim tarantuty! Zająć stanowiska bojowe!

Piraci z otuchą przyjęli ostatnie słowa wodza, po czym rozbiegli się na wyznaczone pozycje. Młody pirat podszedł do ojca.

– Myślałem, że wiesz, kim jest nieprzyjaciel – powiedział cicho, lekko zdziwiony.

– Wiem synu, ale lepiej, żeby reszta nie wiedziała. – odparł herszt. – Czas zapoznać cię z prawdą. Wcześniej zapytałeś mnie o zagadkowy napis – „HUSPA VEIL”. To słowa napisane w języku nielicznej już rasy gauderów – strasznych i potężnych wojowników zrodzonych przez ziemską boginię. W świadomości wielu ludzi istnieją oni bardziej w legendach, niż w rzeczywistości. Jak sam widzisz, są jak najbardziej prawdziwi, a nazwa na okręcie znaczy to, co przynosi… „NAGŁĄ ŚMIERĆ”.

Ostatnie słowa ojca zabrzmiały tak groźnie, że Marvina ogarnął niepokój.

– Czy wiesz, kto nim dowodzi? – zapytał.

– Domyślam się i obym się mylił. Jeśli mam rację, to… niech bóstwa mają nas w swej opiece. To długa historia i nie czas teraz na nią. Jeśli tą jednostką dowodzi gauder zwany Gorathem z Kręgu Dwunastu, to szanse w walce będą naprawdę wyrównane. Nasze drogi spotykają się nie po raz pierwszy.

Marvin poczuł lekki dreszcz.

– Przerażasz mnie, zawsze jesteś pewny zwycięstwa.

– Nie tym razem chłopcze. Niestety, rezultatu walki, która nas czeka, przewidzieć nie sposób – powiedział wolno kapitan. –Ty jednak musisz ocaleć, przeżyć i objąć po mnie władzę w Morhan. Postaram się…

– Ojcze – przerwał mu młody oficer. – Mówisz tak jakbyś miał…

– Odejść? – odparł ze smutnym uśmiechem Friderick. – Zdarzyć się może wszystko. Nasze życie jest… – herszt zamyślił się nad czymś, ale szybko to porzucił. – Weź się w garść! – krzyknął w stronę rozkojarzonego syna – Pełna koncentracja! Czeka nas dużo pracy. Pamiętaj jedynie, że jesteś wszystkim, co mam – zakończył i szybkim krokiem odszedł w stronę steru.

Marvin tak przesiąknięte emocjami słowa ojca słyszał dotychczas tylko raz w życiu. Było to, kiedy dowiedział się, że zginęła jego matka. Podobno poniosła śmierć w czasie sztormu, podejrzewał jednak, że była to jedynie wersja oficjalna, przeznaczona wyłącznie jego uszom.

Po rozmowie z kapitanem nieznajomy przeciwnik tak bardzo go zaciekawił a zarazem zaniepokoił, że jeszcze raz postanowił przyjrzeć mu się bliżej. Odczepił ponownie od pasa lunetę, którą zwykł nazywać Szarym Szpiegiem i skierował ją na oddalony już o niecałą milę morską, zagadkowy statek. Mogłoby się wydawać, że na obcym okręcie nic się nie dzieje. Zresztą trudno było zaobserwować tam cokolwiek ze względu na zapadające ciemności. Dało się jednak zauważyć, że był to statek dość potężny, lecz lżejszej konstrukcji i o mniejszej ilości dział niż wojenny galeon. Wyglądał na lekko zmodyfikowany szybki galeon. Zaletą takich okrętów, które znał każdy szanujący się pirat, była przede wszystkim niesamowita zwrotność, którą nie mógł poszczycić się żaden inny żaglowiec tej klasy. Dwadzieścia osiem armat stanowiło wystarczającą siłę ognia, choć mniejszą od możliwości żaglowca, którym dowodził jego ojciec. Wojenny galeon, choć trochę wolniejszy i mniej zwrotny, posiadał większą wytrzymałość od zbliżającego się przeciwnika. Biorąc pod uwagę także lepsze uzbrojenie, szanse między tymi pływającymi fortecami wyrównywały się. Wszystko zależało od dowodzących nimi kapitanów, walecznych umiejętności załóg, szczęścia i losu.

Tymczasem władca piratów zszedł z mostka kapitańskiego i udał się na swoją stałą pozycję przed każdą poważną bitwą. Było nią śródokręcie w pobliżu czterech dział, rozmieszczonych po obydwu stronach burt. Herszt kierował nimi osobiście, godząc statki nieprzyjaciela w wyszukane, słabe punkty. Rzadko się mylił, a dobry początek ostrzału był decydujący dla przebiegu bitwy.

Wódz i reszta załogi cierpliwie czekali aż wróg zbliży się na odpowiednią odległość do rozpoczęcia kanonady. Właściwa ocena dystansu pomiędzy walczącymi okrętami była drugim istotnym czynnikiem początku potyczki. Zdarzało się, że mało doświadczeni kapitanowie nie wytrzymywali nerwowej ciszy przed rozpoczęciem bitwy i wydawali polecenie oddania wystrzału za wcześnie. Kule armatnie z wielkim pluskiem lądowały wtedy w wodzie tuż przed burtą wrogiego statku, co stwarzało istotną przewagę drugiej stronie, bowiem ponowne przygotowanie dział do salwy kosztowało nader dużo czasu i wysiłku. Stoicki spokój na twarzy doświadczonego Spustie’a oznaczał pewność i mistrzostwo.

 

Noc już zapadła całkowita a morze się wzburzyło, kiedy dwa drewniane kolosy rozpoczęły swój ostatni taniec…

 

Pierwszy zdecydował się uderzyć „HUSPA VElL”. Większość pędzących z zawrotną szybkością kul pochłonęła woda, kilka dosięgło wojennego galeonu, nie wyrządzając jednak wielu szkód. W odpowiedzi statek herszta uderzył bardziej celnie. Złapał okręt nieprzyjaciela na zwrocie i wystrzelił z armatnich luf ognistą salwę, która uszkodził poważnie rufę wroga. Wśród piratów dały się słyszeć gromkie okrzyki zadowolenia z tak udanego początku. Przeciwnik jednak nie próżnował. Zawinął półkole i zniknął na chwilę z pola widzenia. Nagle z dużą szybkością wyłonił się z ciemności nocy. Przepłynąwszy równolegle do pirackiego żaglowca, wypuścił celną i straszną w skutkach lawę płonących pocisków. Trafiły one z ogłuszającym hukiem w tylni maszt wojennego galeonu, druzgocząc go kompletnie. Ping siedząc na środkowym podziękował bogom, że to ten obok. Na domiar złego, trafiony drzewiec znajdował się niedaleko stanowiska Beringa. Bezanmaszt załamał się, a jego bom, przesuwając się z ogromną szybkością w stronę sternika, uderzył go z tak wielkim impetem, że ten tracąc przytomność, wyleciał za burtę. Bezlitosne, morskie fale natychmiast ogarnęły go po chwili swym zabójczym całunem. Wściekły kapitan Spustie'a opuścił stanowisko, aby przejąć ster i zemścić się za śmierć towarzysza. Działa były już gotowe do ponownego strzału. Wrogi okręt chytrze płynął z przodu w jednej linii ze statkiem pirackim, przeładowując armaty. Friderick Spustie’a zdał sobie sprawę, że nie dogoni przeciwnika, który był jednak ciągle w zasięgu ognia. Czas pracował na niekorzyść herszta i musiał zaryzykować. Wydając szybkie rozkazy, wyznaczające odpowiedni kąt nachylenia dział, skręcił gwałtownie statkiem ustawiając go bokiem do wroga i wystrzelił. Jego załoga dobrze się spisała, salwa doszła celu. Odpowiednio nakierowane świszczące kule minęły płonącą rufę szybkiego galeonu i uderzyły w śródokręcie, uszkadzając grotmaszt i żagle. Odpowiedź przeciwnika nadleciała z hałasem. Łańcuchowe kule-rozpruwacze zniszczyły większość żagli statku kapitana Spustie’a i mocno uszkodziły jego fokmaszt. Bystrego Oka nie opuszczało szczęście, ale postanowił szybko zejść z bocianiego gniazda. Dowódca gauderów nie zamierzał dłużej czekać i przeszedł do drugiej fazy bitwy – abordażu.

 

Szybki galeon natarł z maksymalną prędkością i uderzył wysokim, potężnym dziobem w środek bakburty pirackiego okrętu, naruszając poważnie jego konstrukcje, a następnie odbił się od niej, ustawiając równolegle. Po chwili sypnął długimi sieciami, związanymi balami przypominającymi drabiny, hakami i innymi narzędziami ułatwiającymi przedostanie się na drugi pokład. Po przeciwnej stronie piraci oczekiwali intruzów z nagimi, śmiercionośnymi ostrzami oraz nabitymi pistoletami. Na kapitańskim mostku kilku marynarzy utworzyło zamknięty krąg z ich władcą w środku, który donośnym głosem wydawał ostatnie polecenia. Herszt wiedział, że za chwile rozpęta się krwista walka. Zdawał sobie sprawę, że w tej fazie bitwy może liczyć wyłącznie na umiejętności i indywidualne szczęście swoich kamratów. Szanse były wyrównane. Spustie’a pamiętał o bojowych zdolnościach gauderów, które mieli okazję zademonstrować mu podczas ostatniego spotkania parę wiosen temu. Miał na swoim pokładzie ponad setkę ludzi. Szacował, że przeciwnik posiada podobną liczbę. Jego syn, stojący lekko z przodu, miał blisko siebie dwóch niezawodnych braci Garisterów, którzy twardo zaparci w rozkroku, ze stoickim spokojem osłaniali go od lewej i prawej burty.

I zaczęło się.

Przeraźliwe okrzyki poprzedziły huk pistoletów, po którym grubo ponad setka gauderów zaczęła niczym obrzydliwe paskudztwo wdzierać się na statek.

– Na głębię Wodnora! Walczcie psubraty! – zaryczał Friderick Spustie’a, wyjął zza pasa pistolet i odpalił w stronę najbliższego wroga wspinającego się po sieci, który z dziurą w pierzastej zbroi, wyjąc przeraźliwie runął w toń ciemnego oceanu.

 

Pierwszy przeciwnik przyleciał niespodziewani na linie od sterburty. Zwinnie opadając uderzył opancerzoną stopą Dariana i złamał mu dwa żebra. Biedak pokoziołkował do tyłu i legł półprzytomny, z otwartymi ustami. Marvin błyskawicznie wydobył zza płaszcza ostrą klingę i w ostatniej chwili sparował proste cięcie miecza gaudera. Utrzymał się na nogach pomimo tego, że siła uderzenia odrzuciła go lekko w tył. Miał moment, aby przyjrzeć się przeciwnikowi i skupić na pojedynku. Zobaczył przed sobą dobrze zbudowanego sapiącego osiłka w przedziwnej masce, która z tyłu miała zaczepione czarne pióra, ciągnące się przez całe plecy aż do pasa. Tylko tyle zdążył zauważyć przed następnym ciosem. Odpowiednio skoncentrowany, słysząc świst niedaleko głowy, minął się zwinnie z napastnikiem. Ciągle nie kontrując, przeszedł z lewa na prawą, zasłaniając sobą Dariana, który powoli odzyskiwał świadomość. Wróg nie próżnował i natarł bez zastanowienia z zamiarem zmiecenia z pokładu drobniejszego od siebie rywala. Nie docenił jednak faktu, że choć przeciwnik nie tak potężny, był zauważalnie szybszy i dokładniejszy. Unik, świst – tym razem pirat odpowiedział szybkim, krótkim, wyćwiczonym cięciem. Jego sejmitar napotkał minimalny opór maski wroga. Gauder chciał zawyć, ale nie zdołał. Opuścił brzeszczot używając ręki do bezsensownej próby zatamowania krwi, która niczym gejzer buchała z rozerwanej tętnicy. Czując uchodzącą z ciała posokę upadł na kolana i sczezłby tak, powoli konając, gdyby nie Darian. Bliźniak szybko do niego doskoczył i buławą roztrzaskał mu czaszkę.

– A to skurwiel! – stęknął z grymasem bólu na twarzy karzeł, kopiąc martwe ciało i plując na nie przy okazji rzęsiście.

Marvin rozejrzał się wokół. Widział ponad dwie setki żywych istot wyżynających się nawzajem na niewielkiej powierzchni pokładu, który dość szybko zmieniał swój naturalny kolor na czerwony. Czuł ohydny zapach wymiocin i smród stygnących wnętrzności. Rosnące zagęszczenie zmusiło go do ponownego rzucenia się w wir walki. Nieopodal ujrzał Donavana, który z chustą lekko poplamioną krwią, próbował z narastającym trudem odeprzeć atak dwóch górujących nad nim gauderów. Szybkim poleceniem rozkazał Darianowi osłaniać jego ślepą stronę i w pół-biegu natarł na jednego z przeciwników. Wybrał losowo a gauder podjął wyzwanie, chcąc skrócić młodego Spustie’a o głowę szybkim, choć już trochę zmęczonym, poziomym cięciem pałasza. Marvin wyczuł jego intencje i nie zatrzymując się, zgiął wpół, schodząc prawie do kolan. Pociągnął ostrą klingą z bliskiej odległości. Tym razem broń, natrafiając na nieznaczny tylko opór kiepskiego kirysa, siłą uderzenia rozerwała zbroję przeciwnika wraz ze skórą wzdłuż brzucha. Wróg stęknął, następnie zawył z bólu, po czym nie puszczając pałasza, padł, brudząc pokład wylewającymi się z wnętrzności flakami. Drugiego przeciwnika wykończyli bliźniacy. Darian zwinnym uderzeniem buławy zmiażdżył trzymającą bojowy młot dłoń gaudera, a Donavan głowicą broni roztrzaskał wrogowi żebra. Znowu stanęli razem, nawzajem się asekurując, tworząc zabójczy trójkąt. Rozgrzani, spoceni, przerażeni, błądzili wokół oczyma, które widziały tylko śmierć. Słyszeli, jak walczy załoga wojennego galeonu. Pingh – człowiek postury karła – miotał się jak demon, kładąc maczugą o wiele potężniejszych od siebie rywali. W oddali stary Spustie’a dysząc, kłuł szpadą, a każdy ruch jego klingi przynosił śmierć. Marvin przez chwilę odniósł wrażenie, że wszystko to dzieje się wolno, jakby czas zwolnił i nasycał się tą makabryczną chwilą. Morski Żniwiarz, zwiastun pani Śmierci, wyłonił się z otchłani nieprzeniknionego oceanu i miał pełne ręce roboty. Ostrze jego kosy ociekało krwią. Darian szturchnął łokciem pirata i wskazał grupkę wrogów z wrzaskiem biegnąca wprost na nich.

– W rząd! – rozkazał syn kapitana.

Szybko sformowali szereg – Marvin w środku, bliźniacy po bokach, co chwila przezornie zerkając w tył. Z uniesionym orężem czekali na szarżujących nieprzyjaciół.

– Jeszcze nie… jeszcze nie… teraz, bracia! – wrzasnął młody oficer.

Ich niespodziewana reakcja zakłóciła rytm szarży przeciwników. Ruszyli na gauderów równocześnie i bez zastanowienia.

Szczęk metalu, zgiełk, smak krwi na ustach pirata. W pobliżu dwóch wijących się, rozharatanych wrogów. Jak to zrobił, nie ma czasu rozpamiętywać, bo już widzi przed sobą potężne stworzenie w czarnej, mahoniowej masce i przyozdobionej dziwnymi piórami zbroi. Oficer, z budzącą się wściekłością tnie, chcąc jak najszybciej skończyć kolejny pojedynek. Przeciwnik z trudem paruje silny cios ostrego sejmitaru, ale ten roztrzaskuje drzewce jego włóczni. Gauder traci broń i już wie, że nie ma szans z młodym Spustie’a. Z bełkotem ciężko ugina się na jedno z kolan, opuszcza głowę, jakby pogodzony z losem. Marvin w pełni kontrolując pojedynek, na krótką chwilę odwraca wzrok, aby sprawdzić jak radzą sobie Garisterowie. Popełnia błąd, który wróg szybko wykorzystuje. Błyskawicznym ruchem szponiastych, opancerzonych palców sięga przy bucie po długi sztylet i natychmiast próbuje zadać śmiertelny cios, mierząc prosto w serce pirata. Marvin wie, że na skuteczny unik jest już za późno. Instynktownie podnosi do góry zgiętą nogę, próbując zasłonić newralgiczne miejsce. Ostrze, przebijając się bez trudu przez gandary, zostaje w biodrze. Wściekły pirat, czując przyszywający ból, traci równowagę i upada na klęczącego gaudera przeszywając go na wylot prezentem ojca. Młody Spustie’a ma już tego dość. Obraca się i osuwa bezwładnie na pokład obok trupa z Huspa Veil. Chwila rezygnacji. Nie ma siły wstać. Nagle ktoś go podrywa, wyrywa szybkim ruchem zakrwawione ostrze z nogi.

– Sir?!… sir?! – krzyczy jeden z bliźniaków, po czym uderza go otwartą dłonią w twarz.

Marvin patrzy się na niego półprzytomny. Drugi z braci podbiega i podtrzymuje go, by ponownie nie upadł.

– Czy może pan ustać, sir? – Donavan stoi naprzeciw niego. – Nieźle pan oberwał od tego suczego syna!

– Mogę, chyba… – z trudem wystękuje pirat i zerka w jego stronę. Za bliźniakiem stoi pierzasta postać, śmierć.

Oficer próbuje ostrzec swego wybawiciela, jednak jest na to za późno. Nogi Donavana nagle odmawiają mu posłuszeństwa. Karzeł, opierając cały ciężar ciała na buławie wbitej w pokład, próbuje z trudem złapać oddech, lecz zamiast tego pluje krwią. Przez jego całą, rozciętą na plecach kolczugę, prześwitując, ciągnie się czerwona, głęboka rana. Darian natychmiast do niego doskakuje i wyjąc z rozpaczy, próbuje złapać bezwiednie osuwającego się na deski brata. Obydwaj przewracają się, uderzając o twardy, śliski pokład. Marvin zauważa, że podnoszący w tryumfie miecz do zabójczego cięcia gauder, chce wykorzystać tą tragiczną chwilę. Pirat, bez sejmitara który gdzieś zostawił, rzuca się wściekle na wroga. Robi to na tyle błyskawicznie, że zupełnie zaskoczony przeciwnik zostaje trafiony zaciśniętą pięścią w czarną osłonę twarzy. Uderzenie jest na tyle mocne, a pokład okrętu mokry i śliski od wody i krwi, że lekko oszołomiony gauder traci równowagę i upada, nie puszczając jednak broni.

– Darian! Daj mi ten sztylet. Szybko! – wykrzykuje z trudem w kierunku bliźniaka ranny oficer. Do załamanego Garistera, podtrzymującego martwą głowę brata, zdaje się nic nie docierać. Tymczasem gauder podnosi się, odzyskując zmysły. Marvin nie może dłużej czekać i wyrywa sztylet z martwej ręki Donavana.

– Zatańczmy skurwielu…– cedzi w kierunku przeciwnika i staje mu naprzeciw, z krótkim ostrzem w ręku.

Wróg idzie, powoli. Syn herszta piratów patrzy się w jego kryjące się pod maską, skośne, ciemne oczy. Szanse nie są wyrównane. Bliźniak wstaje z dwiema zakrwawionymi buławami w rękach.

– Zostaw go mnie – mówi zimnym, pozbawionym emocji głosem. – Idź, poszukaj broni.

Młody Spustie’a nie protestuje i kulejąc, odwraca się w poszukiwaniu sejmitara. Znajduje go w pobliżu korpusu zabitego wcześniej gaudera. Z tyłu słyszy szczęk metalu, który nagle cichnie. Kieruje wzrok w kierunku domniemanego pojedynku. Opuszcza klingę i podchodzi do dwóch leżących ciał. Pierwsze, niewielkie, z poplamioną krwią, żółtą chustą, drugie o wiele potężniejsze, odziane w nienaturalnie zabarwioną, pierzastą zbroje.

Darian jeszcze żyje, kona. Jego dowódca klęka przy nim.

– Pomściłem go i w chwale… przejdę przez bramę śmierci – z trudem wystękuje, krztusząc się własną krwią karzeł.

– Żegnaj – krótko wyszeptuje ze smutkiem Marvin.

Darian Garister, brat świętej pamięci Donavana, ostatni z rodu, umiera.

Pirat wstaje i rozgląda się. Nie widzi już Bystrego Oka. Obserwator, kładąc kolejnych rywali, zapewne w końcu trafił na lepszego od siebie. Zemścić się, walczyć, przeżyć! Szczególnie to ostatnie wydaje mu się absurdalne. Decyduje się oddać swą duszę łasce Morskiego Żniwiarza i ponownie wpada w wir walki, która ciągle trwa. Zabija pierwszego napotkanego wroga, przeszywając jego brzuch prawie całą długością klingi. Następny przeciwnik cięty niezawodnym sejmitarem w szyję, szybko przegrywa walkę o życie…

 

Kapitan Huspa Veil, przywdziany dodatkowo w czarny, skórzany płaszcz, stał wysoko na bramstendze grotmasztu szybkiego galeonu i śledził przebieg walki, która rozgorzała na dobre. Widział dwie wyróżniające się postaci w szeregach przeciwników. Pierwsza, była młoda i w jego ciemnych, starych oczach wyglądała jak szczenię. Niesamowite, że choć poważnie ranna w dolną kończynę, zdolna była zabijać braci z jego sfory. Wojownik patrzył z podziwem jak stworzenie zwane człowiekiem, odbierało życie jego współplemieńcom z nieukrywaną wściekłością i nienawiścią. Drugą rozpoznał natychmiast, była głównym celem pościgu, jaki rozpoczął kilkadziesiąt dni temu. Waleczne umiejętności, jakimi dysponował herszt wrogiego okrętu wzbudziły w gauderze pełen szacunek. Obydwaj byli najwyższej klasy wojownikami potrafiącym zbierać śmiertelne żniwo. Obserwator zdał sobie też sprawę, że czeka go ciężki pojedynek. Nawiedziło go przez moment uczucie, które niezmiernie rzadko pojawiało się u przedstawicieli jego rasy – niepewność. Skoncentrował się szybko, odpędzając od siebie negatywne emocje. Chwycił za zwisającą linę i poleciał w kierunku głównej ofiary.

 

Kapitan wojennego galeonu zakończył właśnie walkę z kolejnym z atakujących go przeciwników, wbijając mu szpadę w lewe ślepie, kiedy z tyłu usłyszał potężny łomot, a po nim przeraźliwe krzyki chroniących go marynarzy. Odwrócił się raptownie i ujrzał na pokładzie dwóch, umierających w konwulsyjnych drgawkach kamratów. Tuż obok stało potężne stworzenie, mające prawie dziewięć stóp wzrostu w pełnej, ciemnej zbroi. W opancerzonych szponach prawej ręki wróg trzymał zakrwawiony jatagan o ozdobnej rękojeści, świadczący o jego wysokiej pozycji w klanie.

– Gorath! – wydyszał z wściekłością władca piratów.

– Spustie’a! – wybełkotał gardłowo przywódca gauderów.

Ruszyli na siebie równocześnie.

 

Rana na udzie krwawiła. Marvin czuł, że opuszczają go siły i zmysły. Anemicznie popatrzył w kierunku, z którego dobiegały jakieś złowrogie okrzyki. Biegła na niego rozwścieczona czteroosobowa grupa przeciwników. Pirat rozejrzał się dookoła. Obok, z zaciśniętym w ręce koltem, leżał martwy kucharz, zwany Gruby Joe. Biedak nie zdążył go użyć – pomyślał ze smutkiem Marvin, po czym schylił się i z trudem wyrwał ze skostniałych palców trupa nabity pistolet. Zrezygnowany, niedbale skierował broń w stronę szybko zbliżających się wrogów i pociągnął za spust. Chmura dymu zasłoniła mu widok i nie był pewien czy któregoś trafił. Wyjął zza pasa sztylet, którym wcześniej zranił go nieprzyjaciel i z ostrą, zakrzywioną klingą w drugiej ręce stanął im naprzeciw. Zdawał sobie sprawę, że niebawem dołączy do poległych bliźniaków. Raczej uda mu się położyć pierwszego, może dwóch nadbiegających przeciwników, na pozostałych zabraknie mu sił. Dookoła słyszał ostatnie tchnienia umierających towarzyszy. Syn walecznego Fridericka Johanathana Spustie’a uniósł wzrok ku górze. Spojrzał na rozgwieżdżone niebo. Piękne gwiazdy. Przynajmniej zginę pod nimi – pomyślał. Opuścił oręż i zamknął oczy. Wydało mu się, że słyszy metaliczny świst kosy swojego kata, herolda pani Śmierci. Wyobraźnia wykształciła w jego umyśle zakrwawione ostrze, śpiewające mu nad głową żałobną pieśń. Nagle pirat poczuł mocne szarpnięcie i dziwny stan nieważkości.

– A więc to tak – szepnął półprzytomny, ciągle nie otwierając oczu.

– Nie, nie tak Marvinie! – usłyszał w odpowiedzi ostry głos.

Gwałtownie otworzył oczy i zobaczył grupkę stojących w dole, zdezorientowanych gauderów. Uniósł wzrok wyżej i ujrzał ciemną, osmoloną, poharataną twarz człowieka, który podtrzymując go silną ręką, leciał z nim uczepiony liny.

– Melchior..? – jęknął z niedowierzaniem czując, że opada z sił.

– Ma się rozumieć wodzu! Musisz przeżyć, jasne?!

Bystre Oko uwolnił uchwyt. Pirat poczuł, że spada ładnych kilka sążni w dół. Były to jego ostatnie odczucia, jeszcze mocne uderzenie, smak słonej wody na ustach, oddalająca się wrzawa morskiej bitwy, a potem już nic – cisza i pustka.

 

Odbicie pięknej, gwiaździstej nocy w lekko wzburzonym morzu, zakłócały unoszące się na wodzie, pozbawione dusz ciała ludzkie i nieludzkie, połamane bale masztów okrętowych, fragmenty pokładów. Na jednym z drewnianych strzępów leżał zakrwawiony, nieprzytomny, młody Spustie’a, w którym tliła się jeszcze iskierka życia.

Koniec

Komentarze

Lubię pirackie klimaty, więc mi się podobało. Pozdrawiam.

Autorze, zdajesz sobie sprawę z tego, że publikacja fragmentu tutaj automatycznie oznacza odrzucenie go przez redakcję? Pozdrawiam.

Zatrakus – nie rozumiem. Przecież wyraźnie napisane jest w zasadach, że: "Pierwsza możliwość to publikowanie tekstów (opowiadań, artykułów, recenzji) na naszej stronie internetowej. Jeśli Twój tekst znajdzie się wśród najwyżej ocenianych lub najczęściej czytanych, redakcja szybko podda go własnej ocenie. Jeśli będzie to ocena pozytywna, zgłosimy się do Ciebie i zaproponujemy współpracę.

Systematyczne publikowanie na naszej stronie to najprostsza i najskuteczniejsza droga, by zostać zauważonym. Przede wszystkim, daje samemu autorowi możliwość niemal natychmiastowego przekonania się, jak jego teksty oceniane są przez czytelników.

 

Druga możliwość to przysłanie tekstu do redakcji." Gdzie tu jest napisane, że tekst opublikowany na oficjalnym forum Nowej Fantastyki będzie z automatu odrzucony przez redakcję? Jeśli się coś zmieniło, to proszę o wyjaśnienia, wtedy go stąd usunę, jeśli jest szansa że może pojawić się na papierze.

Cóż, albo jedno, albo drugie. Umieszczasz na stronie, licząc na sławę i chwałę, ale wtedy i tak w Nowej Fantastyce umieszczony zostanie twój inny tekst, nie taki wiszący na stronie. Dzieje się tak z tej przyczyny, iż redakcja nie chce publikować niczego, co znajdzie się za darmo w Internecie. Z tego też powodu obecność tekstu na stronie sprawia, że, nawet jeśli tekst zachwyca, nie może już trafić na łamy pisma. Nie jestem pewien, ale usunięcie go może już Ci nie pomóc. W tej kwestii radzę zasięgnąć języka u kogoś lepiej obeznanego z zasadami. 

Ok usunę go. Jeśli w ciągu kilku tygodni nie będę miał odpowiedzi od redaktorów, to znów go umieszczę. Był tu może 2-3h, a opowiadania tu zamieszczane czyta max 50 osób, więc nie są to setki czy tysiące odbiorców.

Jak rozumiem, to tylko fragment czegoś większego, więc może nie jest tak źle. W końcu zakończenia nie byłoby w internecie, możliwość przeczytania go zapewniałoby nabycie NF. Tak czy inaczej lepiej nie publikować niczego co masz nadzieję wydać.

Nie publikować w internecie*

@nauril Nie zdążyłem przeczytać całego tekstu, ale z fragmentu, z jakim się zapoznałem wnoszę, że nie masz zbytniego powodu do zmartwienia. Tekst napisany zdecydowanie za słabo.

W takim razie zostawiam to panie Szkapa i liczę, że dokończy Pan moją historię i oceni całość. W kolejnych dniach umieszczę pozostałe 2 rozdziały, które powstały po kilku ładnych latach przerwy. Kiedy pisałem pierwszy miałem z 18 lat, teraz wybiło już 35, stąd może trzeba jeszcze nad nim popracować, choć uważam że scena bitwy wyszła mi całkiem interesująco. Pozdrawiam.

Pan Szkapa przeczytał i napisze, co myśli. 1. Jako że tekst odleżał siedemnaście lat, pan Szkapa dziwi się trochę, że opowiadanie zawiera tak dużo błędów – literówki (bodajże trzy), źle odmienione czasowniki (uklęknął), zwroty typu "patrzy się na niego", powtórzenia, sporo karkołomnych, źle skonstruowanych i niepotrzebnych zdań. Na pierwszy rzut oka błędów jest chyba ze trzydzieści, ale może być więcej, bo pan Szkapa nie jest najlepszym specjalistą od ich wyłapywania. 2. Całe opowiadanie jest (ale to kwestia gustu) według pana Szkapy dość naiwne. 3. Scena walki w wielu momentach przegadana i w wielu naiwna. 4. Z opisu walki wcale nie wynika, żeby straszni najeźdźcy byli tacy straszni – nie ma chyba nawet jednej sceny, która by to pokazywała. 5. Syn herszta wcale nie sprawia wrażenia niepokonanego wojownika, na panu Szkapie sprawiał raczej wrażenie sierotki, której trzeba pilnować i wyciągać z opresji. 6. Uwzględniając powyższe uwagi, pan Szkapa uważa, że tekst jest kierowany do czytelnika co najwyżej czternastoletniego. 7. Opowiadanie nie wybija się niczym ponad przeciętną portalowych tekstów. 8. Pan Szkapa pragnie zaznaczyć, iż wszystkie powyższe uwagi nie są skierowane przeciwko autorowi i ich zadaniem nie jest zdołowanie tegoż. Pan Szkapa zdaje sobie sprawę, że czytanie krytyki własnego dzieła może być dla autora nieprzyjemne, ale zarówno on sam, jak i wielu początkujących, którzy zamieszczają tutaj swoje teksty musieli przełknąć już niejedną gorzką pigułkę, co wyszło im tylko na dobre. Pan Szkapa życzy autorowi wielu sukcesów i trzyma za niego kciuki, aby ten nie ustawał w wysiłkach stawania się coraz lepszym. 9. Jeśli autor sobie życzy, pan Szkapa może podjąć się próby wypisania błędów, które dostrzegł w tekście, jednak ze względu na długość opowiadania, może to trochę potrwać. 10. Pan Szkapa pozdrawia serdecznie.

Nienajgorsze, chociaż mogłoby być lepsze:).  W skrócie – to co mnie raziło: – kilka razy zdarzyło się, że – wprowadzając nową postać – zaraz dodawałeś jej charakterystykę, w "szkolny" sposób: włosy takie, buty siakie, spodnie owakie. Lepiej, wydaje mi się, zacząć od ogółu, np. "młody mężczyzna", w trakcie tekstu dodając kolejne opisy. No i jeśli zrobiłbyś to raz, byłoby ok, ale u Ciebie się ta sytuacja powtarza. – herszt piratów i jego syn przygotowują się do bitwy, pędzi na nich jakiś okręt, w najwyraźniej złych zamiarach, a oni stoją i dyskutują elegancko, okrągłymi zdaniami, jak pan baron z synem oglądający z balkonu zbierające się w teatrze eleganckie towarzystwo. – wydaje mi się, że głównym bohaterem ma być młody Spustie – a ja nic o nim nie wiem (oprócz tego, jak mniej więcej wygląda). Nie mam pojęcia, jaki on jest. Pozdrawiam.

Szkapa uśmiałem się setnie czytając Twoją odpowiedź. Nie z samej treści, tylko przydomku, który sam Ci nadałem "Pan", którym pięknie się posłużyłeś. Dzięki za uwagi i dziś wklejam drugi rozdział. :) Wszystkie też uwagi, tak jak napisałem we wstępie doceniam i posłużą mi nad dalszym usprawnianiem mojego tekstu, zatem do tego zachęcam. Ocha, pisząc to tyle lat temu pamiętam, że wzorowałem się chyba na Tolkienie i Sapkowskim, który właśnie publikował kolejne tomy pięcioksięgu. Mam nadzieję, że w dalszej części tej historii obraz głównego bohatera, jakim faktycznie jest młody Spustie'a nabierze kolorytu. :) Pozdrawiam.

Przeczytałem początek i zgadzam się z panem Szkapą i Ochą. Tekst nie najgorszy, ale naiwny. 1. Obserwator na statku wyłazi na bocianie gniazdo z maczugą. Po co? Marynarze na okręcie salutują dowódcy. W rzeczywistości morskiej to się nie zdarza, bo to niewielka społeczność. Dialogi są pompatyczne i niewiarygodne. Ale ogólnie nieźle. Pozdrawiam i spróbuję czytać ddalej..

Jak przeczytałem, jeden z piratów miał rewolwer marki Colt. Może się pomyliłem?

Co do tego czy tekst wrzucony na portal ma szanę w NF to oczywiście ma. Co do opowiadania to niestety muszę zgodzić się ze Szkapą i ochą. Atakujesz czytelnika zbędnymi opisami i wytłumaczeniami czegoś, co ma mizerne znaczenie. Co do wzmianki o wzorowaniu się na Sapkowskim, nie widzę podobieństw.

Czeka mnie jeszcze dużo pracy nad tym rozdziałem (jak się okazuje). Widocznie muszę go zmienić, bo wizje 17-latka są zgoła inne niż 35 latka (którym się na przestrzeni lat stałem). Mam nadzieję, że szczególnie rozdział III, który dzisiaj umieszczę będzie już nosił znamię upływu lat autora, czyli mnie. :) Napisałem go w miarę niedawno (2-3 lata temu), zatem powinno być lepiej. Zachęcam do dalszej lektury i dziękuje za wszelkie uwagi i zastrzeżenia. Pozdrawiam

 Bystrym wzrokiem ogarniał nietypowy widok: krajobraz mroźnego, potężnego pasma Gór Albakah, kontrastujący z wiecznie zieloną krainą Graswen, którą miał za sobą. – Dlaczego ten widok był nietypowy?

Wlatywał na tereny przez wielu uważane za niezamieszkałe i niedostępne. – Wlatuje się zazwyczaj "do" czegoś, myślę, że gryf mijał w locie tereny…   Ich oblicza były zamaskowane, a ciała pokrywały przeplatane pasami zbroje z twardych piór nieznanego zwierzęcia. Cała czwórka uzbrojona była w potężne, dwuręczne miecze przewieszone na plecach. – Powtórzenie.

– A śmierć jego wrogom – odrzekł strażnik lekko schylając głowę. – Witaj Gorath. Krąg Dwunastu cię oczekuje – dodał, wskazując powyżej wejście do jednej z jaskiń.

Po krótkiej wspinaczce oblodzoną, skalistą granią, podróżnik dotarł na miejsce. Przed wejściem stało dwóch kolejnych wojowników, uzbrojonych w ostre, zatrute dzidy. – I kolejne powtórzenie ;)

– Hasło! – rozkazał grubym, gardłowym głosem jeden z nich, po czym obydwaj skrzyżowali broń zagradzając dalszą drogę. – Warto byłoby użyć innego określenia niż "gardłowo". Chyba, że u nich to taka cecha specyficzna ;)

Ścieżka kończyła się solidnymi drzwiami do jakiejś większej komnaty. Kolejnych dwóch uzbrojonych po zęby strażników, już nie pytając o nic, otworzyło Gorathowi potężne, mosiężne drzwi. – Naprawdę trzeba aż tak akcentować ogrom tych drzwi? :) Nie wspominając o powtórzeniu…

Przybysz po wejściu do środka ujrzał otaczającą go wielką grotę. – Grota się ruszała? Lepiej brzmiałoby: Znalazł się w wielkiej grocie.

Tyle wyłapałam w krótkim fragmencie, zaraz na początku. To tak zawsze jest, że szlifujesz, szlifujesz, a i tak do końca nigdy nie doszlifujesz ;) Generalnie czyta się miło, bo opisy są plastyczne i od razu widzi się wszystko, o czym mówisz, ale tak długo i bez sensu opisujesz docieranie wojownika do wodza, a jego historię (wodza) opisujesz na wydechu, żeby tylko (takie mam wrażenie) przeskoczyć do drugiego fragmentu. Dziwne proporcje jak dla mnie.  

Dzięki, dzięki. Proszę kontynuuj i jeszcze żeby regulatorzy tu zawitała to by była bajka. Chcę szlifować tak, żeby aż "wióry leciały". :)))))

Domyśleliście się już czym tak na prawdę są gauderowie? Już wyjaśniam: to średniowieczna odmiana predatora. Cała moja powieść ma takie podwójne dna. :) Tylko trzeba samemu odkryć jakie. :)

Prokris Tyle wyłapałam w krótkim fragmencie, zaraz na początku. To tak zawsze jest, że szlifujesz, szlifujesz, a i tak do końca nigdy nie doszlifujesz ;) Generalnie czyta się miło, bo opisy są plastyczne i od razu widzi się wszystko, o czym mówisz, ale tak długo i bez sensu opisujesz docieranie wojownika do wodza, a jego historię (wodza) opisujesz na wydechu, żeby tylko (takie mam wrażenie) przeskoczyć do drugiego fragmentu. Dziwne proporcje jak dla mnie. -  bo nie chcę od razu (za jednym razem) odkrywać  przed czytelnikiem wszystkiego co dotyczy tej tajemniczej rasy. :) Chcę, żeby czytający sam wpierw próbował to odgadnąć i w dalszej części będzie odkrywał czy miał rację czy nie. Ma to sens?:)

Mnie się podobało, idę do części drugiej :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się. O to chodzi, żeby też płci pięknej się podobało, nie tylko facetom. :)

No wiesz, pirat przystojny, to co ma się nie podobać ;)

Przynoszę radość :)

Nawet bardzo. Kiedyś pewnie któraś będzie próbować go usidlić. :)

Hmmm… No trudno :(

Przynoszę radość :)

Przystojny? Teraz mi to piszesz?! :) Ale miał bokobrody, zdaje się. E, to go jednak skreśla… ;)

Takie delikatne, nie jakieś krzaczaste. :)

Ostatecznie zawsze możemy go ogolić ;)

Przynoszę radość :)

Więc zgłaszam błąd logiczny: przystojny bohater NIE MOŻE mieć bokobrodów! Żadnych! Ogolić! ;)))

Hmm zastanawiam, który aktor mógłby Wam go uzmysłowić. Hmm…może młody Lambert (Nieśmiertelny), lub też Św. pamięci – Heath Ledger. W ostateczności Brad Pitt. :)

E tam. Wyobraźnia zawsze podpowiada najlepsze obrazki ;)

Przynoszę radość :)

Hmmm, jakby to… Od Sasa do Lasa, jakoś wyobraźni mi brakuje. :) Brad Pitt się co prawda dobrze starzeje, ale, no właśnie, jednak starzeje. :)

Najładniej starzeje się George Clooney ;) Ale on by się chyba nie nadawał na pirata, za schludny chłoptaś z niego ;P Koniec offtopu!    Naurilu, w wolnej chwili popastwię się nad tekstem. Idą święta czasu sporo;)

Dwie bliźniacze gwiazdy Balzar i Belgast zaczęły chylić się ku zachodowi, kiedy z bocianiego gniazda umieszczonego na wysokim grotmaszcie pięknego i dumnie lśniącego w blaskach zachodzących słońc wojennego galeonu, dało się słyszeć alarm. – Czy naprawdę trzeba pisać, że bocianie gniazdo zlokalizowane jest na grotmaszcie?:) Jeśli mogę zasugerować: Dwie bliźniacze gwiazdy – Balzar i Belgast zaczęły chylić się ku zachodowi, kiedy z bocianiego gniazda dało się słyszeć alarm. Rozszedł się niczym błyskawica po pięknym i dumnie lśniącym w blaskach zachodzących słońc wojennym galeonie.   Na prawej burcie, na linii horyzontu marynarze ujrzeli małą sylwetkę przypominającą statek. – Mały kształt, nie sylwetkę.   Rozległy się ożywione rozmowy na temat potencjalnej potyczki i związanych z nią łupów. – Rozmowy się nie rozlegają, lepiej brzmiałoby: Rozpętała się żarliwa dyskusja na temat potencjalnej potyczki i związanych z nią łupów.    Po upływie kilkudziesięciu sekund od sygnału Bystrego Oka pięknie ozdobione drzwi kajuty otworzyły się gwałtownie i wybiegł z niej młody, wysoki mężczyzna o ciemnych, związanych w kucyk włosach, gęstych bokobrodach i podkrążonych oczach. Ubrany był w kolczugę ze srebrnorytu, materiału niezwykle wytrzymałego i zarazem lekkiego. Zbroję okrywał sięgający kolan czarny płaszcz. Dolną część ciała młodzieńca pokrywały szorstkie, skórzane spodnie zwane potocznie gandarami, oraz zrobione ze skóry morskiej bestii tarantuty, bardzo cenne i unikatowe buty na obcasie, zwane tartulami. Człowiek ten pełnił rangę Pierwszego Oficera dowódcy statku i był jednocześnie jego najbardziej zaufanym doradcą. Będąc synem kapitana, uważany był za następcę i spadkobiercę tronu i władzy po ojcu, bowiem dwóch innych, nieżyjących już hersztów piratów mających wpływy w tej części świata, nie pozostawiło po sobie potomstwa albo je wcześniej potraciło w bitwach czy pojedynkach. Sam pirat również stoczył niejedną potyczkę, w której otarł się o zaświaty. -  To jest najgorsze, co można zrobić, żeby zepsuć całe napięcie sceny ;) Wrzucić rozległy opis bohatera, który w tym momencie nie jest do niczego potrzebny.   – Nie macie nic do roboty?! – rzucił w ich stronę, a oni szybko zeszli mu z widoku. – Mówi się, zejść komuś z oczu, nie z widoku.

Obrałam taktykę, będę lecieć po fragmentach i wyłapywać babole ;) Poprawisz sobie w oryginale, bo tutaj, niestety, nie da się. Nie do końca podobają mi się dialogi, są, jak to powiedział Ryszard, pompatyczne, starasz się, by były jak najbardziej poprawne, a przecież, cholera, jesteśmy na statku, wśród marynarzy, zaraz przed atakiem obcego okrętu. A oni tu walą gadkę w stylu, moim zdaniem, to to i to, ponieważ, aczkolwiek… Nie nooo, nie przejdzie;) Dialog powinien być żywy i krótki. Ciach, trach i do boju! Czy nie?:)  

Prokris masz rację we wszystkim. Dużo pracy nad tym rozdziałem jeszcze, ale zachęcam do dalszej lektury. Nie pożałujesz. :)

Nowa Fantastyka