- Opowiadanie: MałaWiedźma92 - John Barleycorn musi umrzeć

John Barleycorn musi umrzeć

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

John Barleycorn musi umrzeć

 

– Johnie, Johnie – wychrypiała. – Nie idź tam, błagam cię, Johnie…

Nie miała już siły więcej mówić, jakby powietrze, morowe i ciężkie, odbierało jej resztki sił. Opadła tylko, spocona, na brudny siennik, jak obcięty przy samej główce kwiat i oddychała głośno, nieregularnie, z trudnością. Z uporem jednak nie traciła przytomności, wpatrując się w drewniane belki sufitu, próbując je wszystkie zliczyć, tak jak ją uczył, tak by się uspokoiła. Lecz nie potrafiła skupić myśli, gdy ogarnięte gorączką ciało domagało się wody.

 

Napoił ją, drżącymi rękoma nieco wylewając płyn, ale nie zwróciła na to uwagi, z uporem maniaka szepcząc jedną prośbę. Odstawił cenne w ich odosobnieniu, gliniane naczynie i złapał dziewczynę za rękę.

Prawie go nie znała, kruszyna, ledwie czternaście wiosen sobie licząca. A już umierająca, przez niego. Kto by pomyślał?

Bo uciekł. Jak mysz przed kotem, złodziej przed pogonią. Ofiara w dniu jej złożenia. Jak mógł?

Podał jej więcej wody, pogładził po spoconej twarzy i spojrzał w powoli coraz mniej widzące, zielone oczy. Taka młoda, taka piękna. Niegdyś żywo tańcząca na rynku, odsłaniająca kształtne łydki, głęboki dekolt, ku uciesze mężczyzn, zawiedzionych domowym pożyciem. Rzucona w dziwny świat rozpusty, a jednak ciągle zbyt niewinna, by go zrozumieć, pozostała nietknięta. Jakby chroniła ją jakaś niewidzialna siła. A może po prostu była to chciwość jej rodziny, która sprzedała ją Johnowi kiedy ten, po przyjeździe do miasta, zdążył sobie wyrobić opinię tajemniczego, ale bogatego jegomościa.

Którego tego samego roku wskazano na Ofiary dla Bogini.

Lecz widocznie nie wszystko poszło zgodnie z planem Wielkiej Kapłanki, która w istocie stała za wszelkimi wyborami krwi. Krwi, którą zostawiało się w Świątyni na Okrągłym Rynku, w odpowiedniej, kamiennej misie, gdzie posoka zmieniała kolor w zależności od tego, czy miało się zostać wybranym, czy też nie. Wyrocznia.

 

Lecz stało się tak, że Bogini go nie chciała i przeżył, mimo iż miał poderżnięte gardło, które po cudownym uzdrowieniu ozdabiała brzydka, biała blizna nieco poniżej grdyki. Nikt się przecież nie przejmował estetyką cięcia.

I choć wszyscy myśleli, że nie będzie miał głosu, nie stracił możliwości mówienia. Łaska, powtarzano. I nazwano Krwawym. Johnem Krwawym. Upokorzeniem głównej Kapłanki, która nie zapomniała.

Dlatego, kiedy się ożenił, to właśnie jego żonę wybrali, ponieważ była jedyną czystą, nietkniętą mężatką w mieście. Do pary dla niego, Tańczącego w Ogniu, Wielokrotnie Ściętego. Jej Johna, jedynego męża, pana. A on wiedział o niej tylko, że kochała muzykę.

Idealny dar dla Matki.

 

– Johnie – szepnęła dziewczyna błagalnie, powtarzając swą mantrę. – Nie idź tam.

Ich związek był tylko przypadkiem, nigdy jej nie tknął, chociaż pociągała go. Ale była dzieckiem jeszcze, nie śmiałby. To ją zgubiło, przeznaczyło do zostania Krwawą Panią Lammas.

Uczestniczenie w rytuale Lammas przyjmowano jak świętość, bowiem to letnią śmierć jednego bądź dwóch członków klanu, zazwyczaj traktowano jako obowiązek względem społeczności. Tylko krwawa ofiara mogła zadośćuczynić Gai, że tak hojnie chciała wykarmić swoje dzieci. Bogini to zachłanna istota i pragnie, by któreś z jej dzieci, czystych niczym majowe powietrze po burzy, wróciło do niej w postaci wypełniającego żyły płynu. By oddało swego ducha, w zamian za całoroczną pomoc dla pobratymców.

Tym dzieckiem w tegoroczny Lammas miała być ona. Addien. Tancerka, którą mu sprzedano na targu, kiedy miała trzynaście lat. Jasnowłosa, blada, szczupła, zalękniona wtedy, rzadko mówiła cokolwiek. Za to często śpiewała, choć nie potrafił zrozumieć jej słów. Ale nie mógł pozwolić, by umarła tak okrutną śmiercią.

Ofierze najpierw podcinało się gardło, by spuścić krew i dopiero kiedy zaczynała wić się w agonii, dobijano ją ostatecznie.

Addien nie rozkwitła nawet w pełni, miał tego pełną świadomość. Jak i tego, że powinien sam się za nią zgłosić. Nie potrafił jednak znieść myśli, że przeznaczenie kolejny raz wytypowało właśnie jego. Poprzednim razem Bogini go przecież nie chciała, a blizna na gardle przypominała mu o tym dzień za dniem.

Zamiast zostać przeklętym, wolał uciec. Zbyt późno jednak, bo dziewczyna wypiła trujący likwor, który zazwyczaj unieruchamiał ofiary, a on nie mógł temu zapobiec, ponieważ zabrali ją prosto z Rynku. Nie potrafił, bo Lammas było pierwszeństwem. Nie oczekiwał pomocy.

 

Był tylko jeden sposób ją uratować, cofnąć działanie trucizny, łączącej z Boginią. Samemu oddać się w jej władanie, by tym razem Gaja go przyjęła. Ale bał się, że nic to nie da.

Tymczasem jego młoda żona straciła przytomność.

Przez chwilę tylko wahał się, czy zostawić ją samą, jednak zdawał sobie sprawę, że nie może już pomóc, pozostając w szopie, w której się ukrywali.

 

 

John Barleycorn musiał umrzeć.

 

Niezwyczajnie, lecz przy pomocy rytualnego, kościanego noża na świeżo skoszonym, jęczmiennym polu, z rozwianymi włosami w letnim jeszcze upale, pokryty pyłem. Może taki nada się dla Gai? Zastanawiał się nad tym idąc szerokim, ubitym przez pielgrzymów, traktem. Nikt go nie zatrzymywał, mimo iż mijał wielu ludzi, którzy go znali i wiedzieli co zrobił. I teoretycznie mogli go odprowadzić do świątyni, jednak nikt się na to nie zdecydował. Prawdopodobnie, tak myślał John, miała na to wpływ biała wstążka, którą Addien lubiła wiązać włosy. Wstążka zabarwiona jej krwią, wyraźnie dająca do zrozumienia wszystkim, że zgłasza się na ochotnika, czy Kapłance się to podoba, czy też nie.

Gdy był już blisko, naprzeciw wyszły mu trzy postaci, rytualne oblicza samej Gai. Dziewica, Matka i Starucha. Smukła piętnastoletnia córka kowala i dwie, nieznane mu inne kobiety. Zamaskowane, przybrane w złote suknie ze świeżo ściętego jęczmienia, które więcej odkrywały niż zarywały. Wyjątkowo tego jednego dnia w roku. Podały mu gliniane naczynie.

John przełknął paskudny, ziołowy płyn z pewnym trudem. Krew krążyła szybciej w żyłach, z których niedługo miała wypłynąć. Przed oczami widział swój poprzedni pochód, niespokojny, pełen bólu i pierwotnej przemocy osoby walczącej o życie. Tym razem walkę porzucił i najchętniej przyspieszyłby, lecz był ograniczony przez trzy postaci i powagę chwili.

 

Później już poszło zadziwiająco szybko. Gdyby mógł, zapamiętałby tylko przebłyski. Stojących w kręgu ludzi, zapach rozkopanej ziemi, pociągnięcia za włosy i nóż zatapiający się w nietkniętych wcześniej plecach. Ze wszystkich sił starał się nie krzyczeć, mimo iż rana, zadana pewnym cięciem, była bardzo głęboka.

Nie wytrzymał, kiedy położono go na plecach, nie krzyczał, nie powiedział ani słowa, jakby gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Płakał, dopóki nie stracił przytomności.

 

– John Barleycorn umarł – powiedziała Kapłanka. – Wreszcie.

 

***

 

Na łące, porośniętej kwiatami, stał wielki spiżowy tron. Na tronie siedziała kobieta, a choć nie rozpoznał jej twarzy, to wiedział, że jest piękna. Światło odbijało się od jej włosów, długich i bardzo jasnych, szaty utkano z pajęczyny. Dwór otaczał Majową Królową, bo każdy chciał być bliżej niej, grzać się przy jej blasku. Dlatego Johnowi przez chwilę towarzyszył niepokój – czy zostanie przyjęty? Czy będzie godzien?

Zapomniał o swej czternastoletniej żonie, która, miał nadzieję, żyła. Wolna.

Pokłonił się i zaniemówił. Nie mógł się bardziej pomylić w swoich przypuszczeniach.

– Addien? – zapytał, nie wierząc własnym oczom.

Czy mógł ją tak jeszcze nazywać? Kobieta stojąca przed nim nie mogła bardziej się różnić od jego żony. Nie była skromną, śpiewającą dziewczyną, od roku przygotowującą mu posiłki, śmiejącą się z jego rzadkich żartów i piorącą zabrudzone mąką ubrania. To była Bogini, otoczona chmarą motyli, które tańczyły wokół swój powietrzny taniec, umykając zręcznie materiałowi sukni.

Jak mógł wcześniej nie rozpoznać tej twarzy?

– Miałaś nie umierać – poczuł się zdradzony.

– Nie żyłabym prawdziwie, Johnie, bez ciebie obok – uśmiechnęła się.

– Nie chciałaś mi pozwolić umrzeć, ale przecież wiedziałaś, że tak się to skończy.

– Nigdy ci nie pozwalam. Jak mogę godzić się na taki ból, na jaki cię narażają? Wróciłeś, choć straszny był to powrót. Nie na długo Johnie, niedługo Deireadh Fómhair. Wrócisz na ziemię, narodzisz się i do wiosny poczekasz na mnie. Przyjdę i znów stanę się powodem twojej śmierci, a znów umrzesz w bólu, zabity przez trzy postaci mnie samej.

– Koło się zatoczy. Dlaczego pozwalasz mi tak cierpieć?

Nie mieściło mu się to w głowie. Szok czy niedowierzanie? Nie umiał określić.

– Och Johnie… Jesteśmy takimi, w jakich wierzą. Dopóki nie zapomną, będziesz istniał w formie, w jakiej zostałeś stworzony. Bóg, nawet jeśli jest tylko Jęczmiennym Ziarnem, zawsze będzie taki, jakim go sobie wyobrażają ludzie. Tak będzie zawsze, Johnie. Aż do pierwszego jesiennego deszczu, kiedy zacznie się na nowo, będziesz tu ze mną.

Nie miał wyboru.

 

Zeszła do niego ze swego piedestału i pocałowała go, na co nie mogła się zdobyć w swojej ludzkiej postaci. Nie zmyło to jednak gorzkiego wrażenia z ust jej wybranka.

 

I świadomości, że John Barleycorn znów będzie musiał umrzeć.

Koniec

Komentarze

Niezbyt podobają mi się te przecinki postawione co dwa słowa. Są niepotrzebne, dezorientujące i w złych miejscach.

Nie przemówiło do mnie. Chyba nie odpowiada mi taka krwiożercza i wredna bogini.

Babska logika rządzi!

Przykro mi, ale opowiadanie nie podoba się. Nie jest to historia w moim guście, nie porwał mnie także sposób jej opowiedzenia. Może następnym razem…  

 

Z uporem jednak nie traciła przytomności, wpatrując się w drewniane belki sufitu… – Drewniana belka jest masłem maślanym. Za SJP: belka «długi kawałek obrobionego pnia drzewa»

 

Był tylko jeden sposób ją uratować… Był tylko jeden sposób, by ją uratować

 

John przełknął paskudny, ziołowy płyn z pewnym trudem. – Czy ziołowy płyn zawierał pewny trud? ;-)

Proponuję: John, z pewnym trudem, przełknął paskudny, ziołowy płyn.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A mnie, dla odmiany, pasuje klimat, krwiożercza bogini też :) Natomiast jest chyba trochę zbyt patetyczne i zawirowane, żeby swobodnie to odczytać. Byłabym za, gdyby historię opowiedziano trochę inaczej :) Może spróbuj?

Dziękuję wszystkim za przeczytanie, oczywiście wszelkie błędy poprawię:). Stwierdzenie "drewniana belka" to naleciałość inżynieryjna, bo belki stropowe produkuje się z różnych materiałów, między innymi żelbetu. Tak, zdaję sobie sprawę, że w średniowieczu belek żelbetowych się nie robiło, niemniej jednak mechanicznie dodałam materiał. Inne moje opowiadania są mniej patetyczne, to jednak jest opisem rytuału dlatego mimo wszystko inaczej tego nie napiszę. Więc mimo wszystko – może następnym razem:).

Jest w tym tekście jakaś prawdziwa, smutna refleksja nad rzeczywistością. Jest też trochę poetyki, nie za dużo, w sam raz. Zabrakło odrobiny wyczucia, doświadczenia, które pozwoliłoby troszkę lepiej skonstruować niektóre elementy tekstu, ale z doświadczeniem jest tak, że nabywa się go automatycznie, prędzej czy później. Tak więc możesz liczyć, że zajrzę do twoich następnych tekstów. 

W opozycji do wcześniejszych Twoich tekstów ten, przykro mi, "przeszedł obok mnie". Jak napisał vyzart, jest w nim refleksja, kropla poezji, ale jednak… Może to kwestia tematu, osoby bohatera, krwawego rytuału i jego niezrozumiałej (dla mnie takiej) powtarzalności.

Rozumiem, przyjęłam do wiadomości i stwierdzam, że następnym razem dodam po prostu słownik pojęć, bo może się przydać i chyba upłynnić nieco odbiór tekstu. Jest mocno celtyckim miksem i wyobrażeniem rytuału Lammas i personifikacją żniw.

Dziękuję jednak za przeczytanie!:)

Nowa Fantastyka