- Opowiadanie: wlazio - Dobroczyńcy [KSO 2013]

Dobroczyńcy [KSO 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dobroczyńcy [KSO 2013]

 

Spalony słońcem step rozciągał się po sam horyzont i chłopiec wiedział, że nie wróci dziś do domu na obiad. Na moje oko ten chudy, kilkunastoletni Murzyn pierwszy raz w życiu był tak daleko od rodzinnej wioski. Mimo to, odkąd wyruszyliśmy, ani razu nie obejrzał się za siebie. Musiałem przyznać, że imponowała mi jego determinacja.

Poprzedniej nocy Mike, nasz inżynier pokładowy, poszedł na samotny spacer po porcie. Znaleźliśmy go rano martwego w zaułku. Nie przejąłem się zanadto, ponieważ nie przyjaźniliśmy się, a statek działał bez zarzutu i wystąpienie awarii, której trzech pozostałych członków załogi nie naprawiłoby z pomocą komputera nie było prawdopodobne. Gorszy problem stanowiła kontrola migracyjna.

Dawniej planeta Dewoth była obiektem kultu kilku sporych sekt. Zaślepieni wierni, szukający ziemi obiecanej, zasilali szeregi głodującej ludności i chociaż robili to na własne życzenie, Międzynarodowy Urząd Kolonizacyjny postanowił tego zabronić. Później część mieszkańców opamiętała się i usiłowała opuścić Dewoth, ale minęło tyle lat od ich przybycia, że zostało to potraktowane jako groźna fala emigracji. Powstały nowe przepisy, tym razem tamujące przepływ ludności w drugą stronę. Wybuchło kilka epidemii, tu i ówdzie wykwitły wojny domowe; przepisy zaostrzono. Koniec końców, po ponad stu latach osadnictwa, zakazano tak opuszczania planety, jak i osiedlania się na niej.

Jako piloci państwowego kontyngentu charytatywnego otrzymaliśmy specjalne wizy, ale nie pozwolono by nam na opuszczenie Dewoth bez czwartego członka załogi. Oczywiście mogliśmy zgłosić jego śmierć i spędzić kilka tygodni w areszcie czekając, aż skrupulatni urzędnicy zbadają nasz przypadek. Podobna strata czasu nie wchodziła w rachubę.

Na szczęście celnicy, jak to celnicy, nie gardzili łapówkami. Ze względu na wspomaganie kontroli komputerowymi skanerami nie mogli przymknąć oka na zmianę liczby pasażerów. Maszyny natychmiast wykryłyby uchybienie. Inną sprawą były podmianki podróżników, bowiem dopiero, gdy przez bramkę przeszło odpowiednio dużo osób, następowała kontrola dokumentów i to zadanie, przynajmniej na przestarzałym terminalu Dewoth, należało do ludzi.

Podczas rozwożenia paczek z żywnością i lekarstwami szukaliśmy kogoś, kto zastąpiłby Mike'a. Niestety, tubylcy, mimo wszechobecnej biedy i głodu, nie palili się do zaciągnięcia na statek. Nikt nie wykazywał najmniejszego zainteresowania emigracją. Wydawali się obrzydliwie pogodzeni z losem.

Podczas ostatniego przystanku podszedł do nas Belekimwe. Był wychudzony jak wszyscy na tej planecie i czarnoskóry jak przeważająca cześć jej mieszkańców. Sponad wystających kości policzkowych błyskały białka przenikliwych oczu.

Zapytał o pracę, zanim zdążyliśmy mu cokolwiek zaproponować. Kiedy usłyszał o możliwości wyjazdu, natychmiast się zgodził.

Niespełna pół godziny później chłopak, nie zabrawszy żadnego bagażu, jechał ze mną i moim współpracownikiem – bo przyjacielem bym tego kretyna nigdy nie nazwał – w stronę jedynego na tej planecie portu kosmicznego.

Step był płaski tylko z pozoru. Wynajęty furgon, prowadzony muskularnymi, wytatuowanymi łapami Łysego Chucka, podskakiwał na nierównościach terenu. Wysłużony silnik wył na najwyższych obrotach; wiatr telepał odsuniętą szybą. Za nami zostawała chmura pyłu, przesłaniająca rozlatujące się chaty tubylców. Opierałem się o drzwi i obserwowałem siedzącego między nami Belekimwę.

Zacięta mina, oczy twardo wpatrzone w horyzont przed nami. Kościste przedramiona skrzyżowane na wątłych piersiach. Wychudzony Murzyn zapadał się w szerokim fotelu ciężarówki.

– Hej, chłopaczku – zagadnął Łysy. – Czemu zabrałeś się z nami? Pokłóciłeś się z tatusiem i myślałeś, że będzie fajnie w szerokim świecie? Jeszcze zatęsknisz za swoją lepianką.

– Naprawdę się dziwisz? – parsknąłem. – Ja raczej nie mogę wyjść z podziwu, że na miejsce Mike'a nie ustawiła się od razu cała murzyńska kolejka. Widziałeś te chatynki? Sypią się i śmierdzą, w środku dogorywają brudni chudzielce, a dookoła biegają zabiedzone dzieci z wydętymi brzuchami. Też bym się stąd zmył przy pierwszej okazji.

– Nie chciałem żyć z jałmużny – burknął chłopiec.

Zamilkliśmy na moment. Chuck jednak nigdy nie tracił rezonu na długo.

– Takiś honorowy? Źle ci było, jak dostawałeś pod nos darmowe żarcie? Teraz będziesz zdobywać pożywienie w pocie oblicza swego, ciekawe, jak to ci się spodoba!

– Daj mu spokój.

– Z każdym ładunkiem, oprócz żywności, przywoziliśmy masę nasion, ale te lenie nigdy nie wzięły się za uprawę! Przecież mają porządne ziemie wokół strumieni, a gatunki, które są w paczkach, lubią gorący klimat.

– Tłumaczyłem ci to. Rolnictwo się tu nie opłaca.

– Mój ojciec kiedyś próbował – zaprotestował Belekimwe. – Bardzo ciężko pracowaliśmy i mieliśmy tylko trochę więcej jedzenia. Większość usiłowaliśmy sprzedać, żeby zwrócić pieniądze za narzędzia, ale nikt od nas nie kupował. Wszyscy wolą jeść mało, ale za darmo. W dodatku cała wioska się krzywiła, bo mieliśmy pełną spiżarnię, a oni przymierali głodem. Chcieli, żebyśmy się z nimi podzielili za darmo. Ojciec w końcu zwrócił sprzęt i resztkami zapasów spłacił długi. Od tamtej pory nikt w naszym domu nie kiwnął palcem, po prostu czekamy, aż ktoś nam coś da.

– No właśnie. – Uśmiechnąłem się kwaśno. – Jakim cudem tutejsi rolnicy mają konkurować z darmową żywnością? Są bez szans. Posłuchaj, Łysy: rządy bogatych planet dotują swoich rolników, prawda? To prowadzi do nadprodukcji i klęski urodzaju. Nadprodukcję politycy skupują za pieniądze podatników i wysyłają w rejony świata zamieszkane przez skrajną biedotę. Kontyngenty charytatywne pięknie wyglądają w wiadomościach i notowania partii rosną. W dodatku powstrzymuje się każdą iskrę tubylczej przedsiębiorczości oraz odbiera motywację chętnym do emigracji, więc na Dewoth panuje spokój.

– To nazywasz brakiem motywacji? – Chuck zatoczył dłonią krąg, obejmując gestem wyschnięte pustkowie. – Dziwię się, że w tej dziurze ktokolwiek zamieszkał.

– Ludzie osiedlili się tu ze względu na religię. Dawno temu jakaś sekta uznała tę planetę za ziemię obiecaną – wytłumaczyłem, rozbawiając Łysego do rozpuku. Chuck generalnie nie szanował żadnych wartości, ale dla uczuć religijnych miał, jak sam to określał, „specjalny schowek w wyjątkowo głębokim miejscu dupy”.

Akurat tego nie miałem mu za złe. Sam nie należałem do ludzi wierzących, poza tym Łysy miał przykre wspomnienia z dzieciństwa, które w dużej części spędził w chrześcijańskim domu poprawczym. Podobno stosowano tam kary cielesne wobec wychowanków, którzy nie uczyli się regularnie Pisma Świętego na pamięć. Widziałem blizny na przedramionach mojego współpracownika, ale nie pytałem, czy to efekt brutalnej ewangelizacji, czy sznyty. Fakt faktem, zanim zadźgał opiekuna zaostrzonym trzonkiem szczoteczki do zębów i został przeniesiony do regularnego więzienia, poznał całą Genesis i od czasu do czasu raczył mnie jej urywkami.

– Może i dobrze, że się z nami zabrałeś, w końcu zobaczysz, jak zyskać na tej całej dobroczynności. – Łysy wykrzywił gębę w parodii sprytnego uśmiechu i łypnął na Belekimwę. – Nawet sobie nie wyobrażasz, ile można zarobić. Dużo więcej, niż prowizja dostarczyciela!

Chuck mnie denerwował. Drobne złośliwości, popisywanie się przed dzieckiem, zbędne kłapanie jadaczką… Nie chciałem, żeby chłopak poznał newralgiczne szczegóły naszej pracy. Ukrywanie prawdy przed osobą przebywającą dłużej na pokładzie było trudne, ale uważałem, że lepiej nie spieszyć się z odkrywaniem kart. Może dlatego, że wstydziłem się cwaniackiego trybu życia, który wiodłem.

Nie musiałem jednak uciszać Łysego. Sam zamilkł, zniechęcony obojętnością Murzyna. Belekimwe nie reagował na zaczepki, beznamiętnie wpatrując się w przestrzeń. Zastanawiałem się, czy lata życia w najbiedniejszym regionie wszechświata ukształtowały jego charakter na stałe, czy ponury nastrój jest powodowany zmęczeniem i głodem.

 

***

 

– Russel! – Chrapliwy głos kapitana zrujnował ciszę, która panowała na pustym placu przed wejściem głównym portu kosmicznego. – W końcu!

Z nieba lał się żar. Od asfaltu parkingu, na który podwiózł nas pracownik wypożyczalni samochodów, buchało nieznośne gorąco. Kapitan frachtowca, Jason Cayn, wykazał się niezwykłym poświęceniem wychodząc z klimatyzowanych pomieszczeń portu. Naszego szefa interesowały tylko sprawy organizacyjne: wypełniał papiery, kłócił z celnikami i dbał o szybkie załatwianie formalności. Pocenie się podczas rozwożenia towaru i zbieranie pokwitowań zostawiał nam.

Jason był postawnym, brodatym mężczyzną przywodzącym na myśl zaniedbanego niedźwiedzia. Spędził na dworze jedynie kilka chwil, ale to wystarczyło, by na jego koszuli wystąpiły ciemne plamy potu.

– To jest zastępstwo Mike'a? Przecież to jakiś dzieciak.

– Co za różnica, sztuka za sztukę. – Chuck wzruszył ramionami.

– Może to nawet lepiej – dodałem. – Niektórzy urzędnicy niechętnie przyjmują łapówki i krzywym okiem patrzą na kombinowanie podczas odprawy. Jeśli uwierzą, że wyciągamy stąd dziecko, może zmięknie im serce.

– Te kurwy nie mają serca – parsknął Jason – i zawsze chętnie biorą w łapę. – Cmoknął z niezadowoleniem, pokręcił głową. – Jakoś to będzie. Chodźmy, bo się zaraz roztopię.

Przejściowe pomieszczenia portu przypominały opustoszały szpital. Wszystko zostało wyłożone białymi i niebieskimi kafelkami, pod ścianą ustawiono plastikowe ławki, za ladą posadzono ponurą babę. Okazaliśmy wizy i dowody osobiste; kobieta nawet nie mrugnęła okiem, porównując twarz Belekimwe ze zdjęciem Mike'a. Kapitan na pewno opłacił ją wcześniej, jednak to załatwiło jedynie wpuszczenie do wewnętrznego kręgu portu. Naprawdę restrykcyjna kontrola miała nastąpić przy wejściu na pokład statku.

Krąg wewnętrzny był weselszym miejscem od ponurej poczekalni. Znajdowało się tu kilka sklepów i restauracji, w których za ciężkie pieniądze goście z innych planet mogli uzyskać lichą namiastkę domowych wygód. Wstąpiliśmy do knajpy i zamówiliśmy obiad. Sądziłem, że to nieco ożywi Belekimwę, ale myliłem się: poczęstunek przyjął ze zwykłą obojętnością. Zafundowaliśmy sobie po piwku, a Jason poszedł do urzędu z pokwitowaniami z ostatniego kursu. Musiał złożyć dokumentację działalności charytatywnej przed odlotem z Dewoth.

Podczas oczekiwania złowiłem nieprzychylne spojrzenie mężczyzny siedzącego po drugiej stronie sali. Miał wytatuowane ramiona i kark, a na podgolonym łbie nosił krótkiego, czerwonego irokeza. Towarzyszyło mu dwóch drabów o tępych gębach. Jeden z nich pokazał nas palcem i przeciągnął nim po gardle. Belekimwe to zauważył i spojrzał na mnie, zdaje się, pytająco.

– To Milqwat – mruknąłem. – Jedyna konkurencja dla Konkordii, naszej firmy. W tym porcie można spotkać albo ich, albo nas, ewentualnie oficjalne delegacje rządowe i dziennikarzy. Zastanawiam się, po czym nas rozpoznali. Cholera, może któryś z nich załatwił Mike'a?

– Za dostarczanie pomocy na Dewoth dostaje się chyba bardzo dużo pieniędzy, skoro tak was nie znoszą – zauważył Belekimwe.

– Mówiłem ci, młody, znacznie więcej, niż myślisz – ożywił się Łysy. – Właśnie dlatego, że na rynku są tylko Milqwat i Konkordia. Takie firmy potrafią zadbać o wyeliminowanie konkurencji. – Zarechotał.

Z całą pewnością Cayn nie ograniczył się do zwykłej wizyty w urzędzie, ale wykonał też kilka telefonów i przelał sporą sumkę na czyjeś konto, bowiem odprawę przeszliśmy bezproblemowo. Komputerowy terminal pobrał dane z wiz i dowodów i pojedynczo przepuścił nas przez bramkę oraz prześwietlenie. Następnie tożsamość podróżnych potwierdził strażnik, obserwujący wszystko zza kamery (nagrywanie zapewne zostało przypadkiem wyłączone). Krótkie przeszukanie, zwrot dokumentów i droga do hangaru z naszym transporterem stanęła otworem.

Gdy wspinaliśmy się po rampie, Jason zapytał:

– Ej, dzieciaku, jest jakieś konkretne miejsce, gdzie chcesz polecieć?

Mały Murzyn spojrzał nań bez słowa.

– Masz do wyboru stację handlową Boonah albo Krenetiańską TZ-3. Polecałbym Boonah, tam jest zawsze robota, nawet dla najgłupszego analfabety. Plus panuje stała temperatura, co może odpowiadać bezdomnemu. Na TZ-3 musiałbyś wiedzieć coś o maszynach rolniczych, ewentualnie mógłbyś szukać pracy w kurortach… A zresztą, zrobisz jak chcesz – zakończył, zniechęcony brakiem reakcji.

Ulokowałem Belekimwę na jednym z czterech łóżek ciasnego pomieszczenia załogi, skorzystałem z prysznica i poszedłem do kabiny pilotów. Usiadłem za sterami mając po prawej stronie Łysego, a za plecami Jasona. Cierpliwie czekaliśmy na pozwolenie na start.

 

***

 

Gdy tylko wyszliśmy z atmosfery Dewoth i włączyłem autopilota, Łysy wstał i powiedział:

– Idę się napić.

Poszedł do kabiny sypialnej, gdzie zawsze miał zabunkrowane kilka flaszek. Kapitan rozsiadł się w fotelu i założył okulary pozwalające na wejście do wirtualnej rzeczywistości.

– Będę miał na oku kokpit, ty zabierz chłopaka do ładowni, trzeba tam posprzątać. Niech się przyda do czegoś.

– Jesteś pewien? Zobaczy, co przewozimy.

– I co z tego? Przecież nie wyskoczy na spadochronie ani nie zadzwoni po policję. Idź, idź.

Niechętnie wykonałem polecenie. Belekimwe drzemał na górnej pryczy, na której go zostawiłem.

– Chodź, w ramach zapłaty za bilet trochę mi pomożesz – powiedziałem.

Przeszliśmy krótkim korytarzem na tył frachtowca. Otworzyłem jedne ze znajdujących się tam masywnych drzwi.

Część pokoju była pusta, lecz po podłodze walało się ziarno, ryż, strzępy taśmy i tektury, a na domiar złego wszystko skleiła wysokoenergetyczna maź z uszkodzonego pojemnika. Resztę sali zajmowały skrzynie z plastiku ustawione w stosy sięgające sufitu. Oznaczono je numerami oraz symbolami kojarzącymi się z różnego rodzaju pożywieniem, chemikaliami lub lekami.

Belekimwe obserwował ładunek w milczeniu.

– Sprzedacie to na Boonah? – zapytał wreszcie. – Dlatego twój kolega mówił, że zarabiacie więcej, niż się wydaje?

– Tak – przyznałem.

– Zajmujecie się handlem przy okazji, czy to… – zająknął się. – Czy to rzeczy przeznaczone dla Dewoth?

Poczułem się kiepsko. Zawsze racjonalizowałem proceder, w którym uczestniczyłem, powtarzając, że nie ma nic okropnego w okradaniu kontyngentów będących symbolem obłudy światowych rządów. Nigdy jednak nie musiałem się tłumaczyć uzależnionemu od tego cyrku dziecku, któremu nie raz zajrzał w oczy głód.

– Kiedy organizacje państwowe wysyłają na Dewoth paczki, sporządzają dokładny spis ich zawartości i wymagają od firm transportowych zbierania skrupulatnych pokwitowań, żeby wykazać, czy wszystko dotarło na miejsce. Zakupem i organizacją kontyngentu zajmuje się inny urząd niż inwentaryzacją i kontrolą. Konkordia i Milqwat to międzyplanetarne korporacje, które nie stronią od nielegalnych interesów. Mają odpowiednie kontakty i załatwiają odpowiednie papiery. Mówiąc w skrócie, ładownie zawsze zapełniamy po brzegi, ale dokumentacja wykazuje, że otrzymaliśmy cztery razy mniej towaru. Spisane paczki rozwozimy po Dewoth zgodnie z przeznaczeniem i zbieramy pokwitowania pasujące do kwitów transportowych. Resztę dóbr sprzedajemy na Boonah. Zysk jest ogromny. Oczywiście ja, Łysy i Jason dostajemy z tego tylko ułamek. Najwięcej zarabia Konkordia.

Belekimwe wpatrywał się w stos skrzyń pełnych prowiantu i lekarstw. Gdyby taki ładunek otrzymała jego rodzinna wioska, mieszkańcy zostaliby zaopatrzeni na wiele miesięcy.

– Rozumiem – powiedział wreszcie. – Czym mam tu posprzątać? – zmienił temat.

– Cóż – sapnąłem zaskoczony – musisz wziąć odkurzacz i mop ze składziku.

Przeszliśmy między kabinami.

– Kto teraz pilotuje statek? – zapytał chłopiec, grzebiąc w zatęchłym pokoiku ze środkami czystości.

– Autopilot.

– Wcześniej ktoś sterował ręcznie, prawda?

– Tak, ja. Co prawda obecnie systemy komputerowe są na tyle sprawne, że statek mógłby lądować i podrywać się sam, ale nie zawsze wszystko działa jak należy, więc nie ufam elektronice. Oczywiście, nie doszłoby do niczego poważnego, ale na przykład lądowanie mogłoby być twarde i uszkodzić stelaż. Całe szczęście, bo nikt już by nie zatrudniał pilotów. – Mrugnąłem okiem.

Belekimwe skinął głową, zabrał odkurzacz i wrócił do ładowni. Uśmiechnąłem się pod nosem, zastanawiając, czy to możliwe, żeby ten dzieciak planował porwanie statku i podarowanie ładunku pobratymcom. Miałem nadzieję, że nie jest naiwny. Jason i Łysy bardzo chętnie wyrzuciliby go w próżnię, pozbywając się zbędnego pasażera i dowodu na oszustwo popełnione podczas kontroli celnej. Lepiej, żeby chłopak ich nie prowokował.

Wróciłem na mostek i przymknąłem oczy, zastanawiając się, dlaczego miałem w życiu takiego pecha. Dawniej byłem obiecującym podchorążym w szkole lotniczej. Miałem w perspektywie ciekawą, dobrze płatną pracę na szanowanym stanowisku. Brakowało mi kilku tygodni do ukończenia nauki. Zostałbym oficerem, porządnym facetem, założyłbym rodzinę… Zgubiło mnie dobre serce. Miałem odrobinę slashu na własny użytek, lubiłem od czasu do czasu zjeść trochę tej kosmicznej pleśni dla relaksu. Odsprzedałem część błagającemu mnie o to koledze z plutonu, który naćpał się na służbie i dał złapać. Slash był nielegalny w tamtej części galaktyki, więc natychmiast wyrzucono go ze szkoły i osadzono w areszcie. W zamian za możliwość powrotu, wydał „dilera”, czyli mnie.

Początkowo dostałem wyrok w zawieszeniu. Wylądowałem w więzieniu dopiero, kiedy dopadłem i wysłałem sprzedawczyka na oddział intensywnej opieki medycznej. Myślę, że po tamtym spotkaniu nie wrócił do pilotowania. Na moje oko nadawał się do sterowania najwyżej wózkiem inwalidzkim.

Po kilku latach wyszedłem na wolność. Pracę w Konkordii załatwił mi kolega z zakładu karnego. Dla kogo mógłby pracować niedoszły pilot z kryminalną przeszłością, jeśli nie dla mafii?

I tak trafiłem na frachtowiec wypełniony skradzioną głodującym ludziom żywnością, gdzie wraz z innymi bandytami czerpię zyski z międzyplanetarnej charytatywnej szopki. Co za syf.

– Idę do kibla – rzekł Jason Cayn, opuszczając kabinę pilotów.

Zostałem sam i pogrążyłem w półśnie.

Nie wiem, jak długo drzemałem. Ocknąłem się, kiedy usłyszałem strzały.

Przypadłem do kokpitu, nerwowo przeszukując radary i wskaźniki w przekonaniu, że zostaliśmy zaatakowani z zewnątrz. Dopiero po chwili oprzytomniałem. Skoro dobiegł mnie huk, to coś działo się we frachtowcu – w próżni dźwięk się nie rozchodzi. Czyżby zatem doszło do abordażu? Jak głęboko spałem?

Na korytarzu zadudniły ciężkie kroki Chucka. Znów gruchnął strzał, tym razem okraszony głośnym przekleństwem Łysego. Otworzyłem drzwi.

Chuck leżał zgięty w pół pod ścianą, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. Między palcami płynęła krew, ale kula musiała ominąć serce, bo mężczyzna wciąż żył. Kilka metrów dalej stał Belekimwe.

Jego twarz nareszcie została pozbawiona maski obojętności, jednak zacięty grymas, który ją zastąpił, podobał mi się jeszcze mniej. Wychudzone przedramię lewej ręki było przełamane w połowie. Dłoń zwisała pod kątem prostym w dół; ze sztucznej kości wystawała krótka ceramiczna lufa. Dzieciak był cyborgiem.

– Nie ruszaj się – krzyknął chłopak. Powoli podniosłem ręce.

– Nie strzelaj! – poprosiłem, przyznaję, mocno wystraszony. – Pomogę ci! Autopilota też trzeba umieć ustawić, poza tym bezpieczniej będzie, jeśli to ja wyląduję.

Wyglądał na zaskoczonego.

– O czym ty mówisz?

– Chcesz oddać kradzione paczki swojej rodzinie i przyjaciołom, tak? Rozumiem to. Masz rację! Pomogę ci, zawsze chciałem się wyplątać z tego gówna, naprawdę nie cierpię tej roboty, tylko spokojnie! Nie celuj już we mnie…

Belekimwe przez dłuższą chwilę patrzył na mnie z niedowierzaniem, po czym wybuchnął śmiechem.

– Naprawdę myślisz, że jestem zwykłym dzieckiem? Skąd miałbym to? – Potrząsnął wszczepionym w ciało pistoletem. – Nie mógłbym pomóc mojej parszywej rodzince, nawet gdybym chciał.

– W takim razie o co ci chodzi?

– Zaraz zobaczysz. Wracaj na mostek. Byłeś w porządku, więc może się za tobą wstawię i przeżyjesz.

Rozległo się monotonne buczenie radaru. Coś weszło w zasięg i system domagał się uwagi pilota. Podszedłem do kokpitu i wyłączyłem sygnalizator. Spojrzałem na ekran, mając za plecami zdziczałego chłopca mierzącego do mnie ze wszczepionej mu przez cyberchirurga broni. Czułem ciarki między łopatkami.

Na radarze rzeczywiście pojawił się nowy obiekt. Poprosiłem komputer o wizualizację jego kształtu i zobaczyłem olbrzymi frachtowiec wyposażony w dodatkowe działa czołowe. Zbliżał się szybko, do bezpośredniego kontaktu zostało kilka minut. Po bokach dostrzegłem niewyraźne kształty, jakby złożone skrzydła. Musiały to być rękawy do łączenia dryfujących statków.

Spojrzałem na Belekimwę.

– Piraci? To Milqwat, prawda? – odgadłem.

– Masz wyłączyć wszystkie silniki i zatrzymać obliczanie trajk… traja… trajaktorii skoku – rozkazał. Starał się, by jego głos brzmiał pewnie. Zająknięcie i szeroko otwarte oczy mówiły jednak, że nie ma bladego pojęcia, czego żąda. Ktoś nauczył chłopaka kwestii na pamięć. – Rozumiesz? Zrób to! Bo strzelę!

– Spokojnie, spokojnie – mruknąłem.

Poczułem się nieco lepiej i postanowiłem zaryzykować. Otworzyłem terminal, w którym trwały obliczenia trajektorii skoku w nadprzestrzeń. Dystans do Boonah był spory i komputer biedził się z nimi od dłuższego czasu. Zamiast anulować działanie, ukryłem je tak, że znikło z interfejsu. Zerknąłem na Belekimwe, który zapewne nigdy w życiu nie widział klawiatury.

– Widzisz, wyłączyłem obliczenia, tak jak chciałeś.

– A silniki?

– Proszę bardzo. – Wcisnąłem guzik odcinający i szum maszyn ucichł.

Żałowałem, że nie zmieniłem dystansu skoku na bliższy. Miałem nadzieję, że komputer wyrobi się przed atakiem Milqwatu.

– Dlaczego dla nich pracujesz? Jak to się stało? – zagadnąłem chłopaka. Modliłem się, żeby nie uruchomił przypadkowo pistoletu.

Murzyn wzruszył ramionami.

– Znaleźli mnie tak samo jak wy. Tylko, że oprócz ucieczki w nieznane, zaoferowali pracę. I dali nową rękę. – Podniósł protezę. – Teraz już nigdy nie będę bezbronny. Nawet skanery w porcie nie wykryły mojego karabinu.

– Co miałeś zrobić w zamian?

– Czekać w domu, aż znowu przyjedzie żarcie. Wtedy spytać o pracę. Wejść na statek i zatrzymać go. Resztę załatwiają oni.

Załatwili też i biednego Mike'a, pomyślałem. Jego porzucone ciało wysychało teraz gdzieś na stepie. Skoro oficjalnie nie umarł, nie mogliśmy go pogrzebać. Jason Cayn dla odmiany zginął na kiblu, a Chuck dogorywał na korytarzu. Piękna wycieczka.

– Zabiłeś dzisiaj dwóch ludzi – zauważyłem. – Dobrze się z tym czujesz?

– Oni byli źli! – krzyknął Belekimwe. – Zasłużyli na to! – Skrzywił się gniewnie, ale w oczach stanęły mu świeczki.

– A ja?

– Przecież nic ci nie jest.

– Myślisz, że twoi kumple pozwolą mi przeżyć? Pierwsze co zrobią, to wykopią mnie na zewnątrz. A co stanie się z tobą? Co ci obiecali?

– Będę dla nich pracował.

– Jako kto?

Wzruszył ramionami.

– Zostaniesz na Dewoth – uświadomiłem go. – Będziesz pomagał im przejmować kolejne konwoje Konkordii. Nie pozwolą ci nawet porządnie zjeść, żebyś się za bardzo nie wyróżniał wśród tubylców. A kiedy przestaniesz być użyteczny, zginiesz. Milqwat nie pozwala żyć świadkom.

– Uprzedzali, że będziesz mi mieszał w głowie. Nie dam się nabrać!

Na ekranie mignęło powiadomienie o wykonaniu zadania. W duchu krzyknąłem z radości – obliczenia zostały skończone. Teraz należało uruchomić silniki manewrowe i pozwolić frachtowcowi na automatyczne ustawienie statku w położeniu właściwym dla rozpoczęcia skoku. Konsolety pilnował jednak murzyński gówniarz ze sterczącą z protezy ręki lufą. Obserwował mnie czujnie.

– Posłuchaj, Belekimwe – zacząłem – nie mam ci niczego za złe. Postępowałem nieuczciwie i chociaż nie byłem jedyny, nie zmniejsza to mojej winy. Za kilka minut zginę, ale zasłużyłem na to. Chcę, żebyś wiedział, że naprawdę nie mam o to żalu. – Podszedłem z uśmiechem i powoli położyłem mu dłoń na prawym ramieniu. Zdezorientowany wbił mi lufę pod żebro, ale nie aktywował spustu. – Polubiłem cię, synku. Dlatego zdradzę ci jedną rzecz, której o mnie nie wiesz. – Nadal szczerząc niewinnie zęby dotknąłem prawą dłonią jego żeber poniżej serca. – Ja też jestem cyborgiem.

Spiąłem mięśnie pleców i ramion, aktywując wszczepiony mi przed laty system obronny zintegrowany z układem nerwowym. Miniaturowy akumulator, wciśnięty przez chirurga między płuca a łopatkę, wysłał potężny impuls do elektrod w dłoniach.

Wyładowanie przeszyło serce chłopca. Belekimwe nagle wyprężył się, a potem zwiotczał w mych ramionach. Życie uszło z niego na tyle szybko, że nie zdążył wystrzelić.

Kiedy układałem go na zimnej podłodze, poczułem ciężką kulę w żołądku. Nigdy dotąd nie skrzywdziłem dziecka.

Nie miałem jednak czasu na rozpaczanie. Podbiegłem do kokpitu i uruchomiłem silniki. Statek ruszył ze wstrząsem, kierując się w uprzednio wyliczony punkt przestrzeni. Komputer poinformował mnie, że do skoku pozostało czterdzieści sekund i muszę zapiąć pasy.

Zerknąłem na radar i wizualizację. Frachtowiec Milqwat był o krok, nawet rozłożył już jeden z rękawów transferowych, ale wiedziałem, że piraci nie zdążą zaatakować.

Idąc do fotela, usłyszałem charczenie dobiegające z korytarza. Podbiegłem do Łysego.

Chuck leżał w kałuży krwi. Posoka lała się z rany i ust. Każdym chrapliwym oddechem nadmuchiwał bańki z krwi i śliny. Wiedziałem, że nawet gdyby w ciągu sekundy trafił do szpitala, byłby bez szans.

Zabełkotał. Zbliżyłem się.

– Co mówisz?

– Stary – wykrztusił – nie pozwól mi zdechnąć…

– Wszystko będzie dobrze – mruknąłem, nawet nie siląc się na przekonywujący ton. Chuck i tak był już trupem.

Spojrzał na mnie, zrozumiawszy i rozciągnął usta w posępnym uśmiechu, ukazując zakrwawione zęby.

– Wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i usposobienie ich jest wciąż złe – szepnął. – Oby was wszystkich chuj strzelił.

Zostawiłem go. Usiadłem w fotelu pilota i zapiąłem pasy. Do skoku pozostało kilka sekund.

W wizjerze widziałem fragment żółtej, gorącej Dewoth, gdzie ludzie codziennie umierali z głodu. U moich stóp leżało zabite w samoobronie dziecko, którego przedramię amputował i zamienił w ukrytą broń mafijny chirurg.

Poczułem, jak ogarnia mnie dziwna obojętność. Nim frachtowiec skoczył w nadprzestrzeń, pomyślałem tylko, że szkoda, że nie miałem czasu uprzątnąć trupów. Kiedy przyspieszenie rozmaże krew po statku, będę miał z nią od cholery roboty.

 

Żeby tekst był dwa razy lepszy od innych, upchnąłem w nim dwa cytaty :) Sam jestem juz tym opowiadaniem nieźle zmęczony (czytałem je zbyt wiele razy), mam nadzieję, że dla świeżego Czytelnika nie jest ono tak przymulone jak dla mnie. Dzięki za poświęcony czas.

Koniec

Komentarze

Klasyka. Nie przygana, stwierdzenie.   Tekst moim zdaniem całkiem całkiem. Przyszłość, śmiganie po kosmosie, ale odniesienie do naszego światka jest (może aż za bardzo czytelne) – po wyczyszczeniu opowiadania z fantastyki mogłoby uchodzić za reportaż fabularyzowany…   (Jak jeszcze raz nazwiesz krew człowieka posoką, podpadniesz na długo.)

Zmęczyłem do połowy. To nie przygana. Napisane sprawnie, jednak nie na tyle, by wciągnąć bardziej ruchliwego czytelnika.   AdamKB ma rację.  Fantastyka jest zbędnym naddatkiem. Nie poszło w reportażu?

Podobało się. No owszem – można znaleźć odniesienia do teraźniejszości. Ale z drugiej strony, naprawdę ktoś oczekuje, że w ciągu najbliższych kilkuset lat ludzkość jakoś diametralnie się zmieni?

Babska logika rządzi!

Nie przejąłem się zanadto, ponieważ nie przyjaźiliśmy się – przyjaźniliśmy , literówka się wkradła :) Tak tylko podpowiadam.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hm, posoka to "krew grubej zwierzyny lub dawniej krew ludzka", więc jakoś mnie to nie raziło. Ale zapamiętam, że to niezręczny synonim :) Nigdy nie próbowałem pisać reportażu, może powinienem? :) Nie mam doświadczenia z prowadzeniem narracji pierwszoosobowej, może dlatego wyszło jak wyszło. Cieszę się, że Ci się podobało, Finkla. Odniesienia do świata współczesnego to chyba zaleta? Przynajmniej ja nie odebrałem uwagi Adama jako negatywnej. Dzięki za wyłapanie literówki, PsychoFish. pozdrawiam, Wlazio

Fajne

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka