- Opowiadanie: Eetah - Szara Saga: Ferenica

Szara Saga: Ferenica

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szara Saga: Ferenica

 

Patrząc z daleka, z odległości nawet kilkunastu kroków, nikomu nie udałoby się jej dostrzec. Krajobraz lasu wydawał się jednolity i łagodny, zaś szarości płynącej leniwie porannej mgły miały zapach żywicy.

 

Żywicy i siarki.

 

Mgła miękko wtulała się w pejzaż, delikatnie rozmywając kontury nieruchomej postaci. Opływała ją z każdej strony, wilgocią pieszcząc uda i stopy schowane w skórzanych butach, owijając się wokół talii, nieśmiało sięgając ku piersiom. Było duszno, mimo, że słonce jeszcze nie wstało.

 

Mięśnie dziewczyny, wciąż mocno napięte, określały ciało w precyzyjnej, perfekcyjnie wyszkolonej pozie.

 

Chłód, zieleń, brąz, szarość.

 

Mrok, złagodzony chłodną, zielono-brązową szarością.

 

I cisza.

 

Świtało.

 

Leniwa mgła, ciężka jak ostatni oddech umierającej nocy ospale zawirowała ponad jej piersią, zmieszana z ciepłą parą oddechu stworzyła w powietrzu fantastyczny wzór, po czym rozpłynęła się bezgłośnie.

 

 

 

Ostatni cios był silny. Silny i dobrze wymierzony.

 

Był taki, jaki powinien być. Taki, jakiego się wyuczyła. Silny i śmiertelny.

 

(Śmiertelny? Naprawdę?)

 

Ale obawiała się, że wciąż zbyt mało było w nim pewności. Brakowało mu tego rodzaju mocy, która wynika z lat praktyki, z pełnego bólu mięśni bagażu doświadczeń. Brakowało czegoś, co powinno być tutaj, właśnie teraz, w tym lesie, tego poranka. Czegoś, co powinno a co nie było jeszcze jej udziałem.

 

Czegoś, co dopiero się pojawi. Z czasem. Jeśli będzie miała szczęście. Jeśli przeżyje.

 

Dziewczyna wiedziała, że wszystko odbyło się tak, jak odbyć się powinno – cisza, taniec, błysk, ogień, cios, miękki odgłos upadającego ciała, cisza.

 

Wiedziała, że tak właśnie powinno to wyglądać.

 

Wiedziała.

 

Ale przecież nie była pewna.

 

 

 

Dlatego właśnie trwała teraz nieruchomo tuż przed dużym, wilgotnym od rosy kamieniem, który otwierał wejście na polanę. Trawa połykała już pierwsze promienie porannego słońca, ale twarz dziewczyny wciąż pozostawała skryta w półmroku puszczy.

 

Trwała przykucnięta w pozycji nieosiągalnej dla większości ludzi, a nawet dla tych nielicznych niemożliwej do utrzymania przez dłuższy czas. Szeroko rozstawione nogi zapadały się po kostki w mech o niebieskawym, lekko toksycznym kolorze. Tutejszy mech zawsze nabierał tego odcieniu pod wpływem Jadu, był jego świetnym wskaźnikiem. Ręce wyciągnięte na boki, rozłożone tak, aby rytm ich wzoru komponował się z ułożeniem gałęzi za plecami. Sam grzbiet wygięty w ostry łuk, dziwny, nienaturalnie pochylony, podkreślający krzywiznę znajdującego się za nim kamienia.

 

Cała postać wyglądała, jakby spadając odnalazła się dokładnie na swoim miejscu, niczym brakujący element dziecięcej układanki.

 

Pozycja miała za zadanie maskować, więc nie była już w zasadzie ani trochę potrzebna.

 

Cóż, odruchy.

 

Stalowa mgła czyniła ten poranek nierealnym, fantasmagorycznym prawie. Owijała nogi i biodra, płynąc leniwie na polanę, ku światłu, umierając powoli w jasności rodzącego się dnia.

 

Nerwowe drgnięcie przymrużonych oczu, jedyny kruchy ruch w bezruchu.

 

Uderzenie serca.

 

I kolejne.

 

 

 

Czy ja naprawdę to zrobiłam?

 

 

 

Delikatnie zmieniając położenie smukłego ciała przeniosła jego ciężar na drugą nogę.

 

Wciąż cisza.

 

Drżąco i trochę niepewnie przyklęknęła, podparła się dłonią.

 

Ten nieznaczny gest wyłamał ją nagle z krajobrazu w sposób prawie bolesny, burząc harmonię poranka, kalając jego błogość niepotrzebnym istnieniem ruchu.

 

Ruchowi temu brakowało sprężystości i miękkości, które miał jeszcze chwilę temu, zanim zamarł, wtapiając się w pejzaż starodrzewu. Rozpoczął i urwał się nagle, ostro, jak gdyby dziewczyna nie potrafiła go odnaleźć, kiedy skończył się już ciąg wyuczonych przez mięśnie schematów.

 

Knieja dookoła była jednak absolutnie obojętna na malującą się na niej scenę – liście zaczynały pachnieć rozgrzewaną zielenią, niebo obojętnie miękło jasną szarością. Nie trzasnęła żadna gałązka, nie zerwał się żaden spłoszony ptak. Nic. Las trwał a mech, tak samo niewzruszenie jak rosę chłonął ciemnoczerwoną krew.

 

Wszystko to jednak trwało troszkę dłużej niż powinno.

 

Znacznie dłużej w zasadzie.

 

Uniosła się na nogi, spięta i oczekująca.

 

(Oczekująca czego? Przecież wiedziała, że jest dobrze.)

 

Obserwowała, ale punkt, który znajdował się dokładnie naprzeciwko niej, w odległości może dziesięciu kroków, po drugiej stronie polanki, pozostawał nieruchomy.

 

Mały, ciemny tobół, nie większy niż wór z mąką niedbale rzucony w cień zagajnika.

 

Słońce, wstające za jej plecami zamigotało w rudych włosach, kiedy głowa dziewczyny uniosła się ponad linię mroku, wyrysowaną przez gałęzie pobliskiej leszczyny. Poruszała się wciąż nerwowo, niepewnie.

 

Między kosmykami włosów tkwiły suche liście i trochę igliwia, więc zgarnęła je niecierpliwie wolną ręką, potrząsnęła głową i poprawiła chwyt drugiej dłoni, wprawnie zaciśniętej na rękojeści sztyletu.

 

 

 

Robiła to już kilka razy wcześniej. Pewnie nawet kilkanaście. Nie w tym więc rzecz, że była nowicjuszką.

 

Wiadomo przecież, że nie wszystkie Zmiany umiano wyleczyć, większości nawet nie rozumiano. Niestety, tego, co stało się dzisiejszej nocy, z tą tutaj, nie dałoby się w żaden sposób opanować, nie wspominając nawet o próbach leczenia. Koszmar. Mówiono jej o tym, uczono, widziała już niejedno.

 

 

 

Na jasne nieba, przecież praktycznie sama przez to przeszła.

 

 

 

Czająca się w mięśniach i stalowych oczach niepewność powoli ustępowała miejsca zdecydowaniu.

 

Lekko marszcząc czoło wydostała stopy z przemokniętego podszycia, w które zapadła się powyżej kostek. W powietrzu zawibrowało wilgotne klaśnięcie.

 

Wystudiowanym ruchem zaczęła iść powoli po okręgu, nie spuszczając ani na moment wzroku z brudnopopielatej plamy na skraju polanki.

 

Trzask.

 

Błysk oczu.

 

Błysk noża.

 

Ptak w gałęziach, to tylko ptak w gęstwinie, głupia dziewczyno, uspokój się do cholery, już przecież po wszystkim.

 

Wiesz, co robisz.

 

Potrząsnęła głową z widoczną irytacją a długie włosy ściągnięte w rozburzony walką warkocz zafalowały na plecach, odbijając promienie słoneczne jak wprawny szermierz odbija strzały w locie.

 

Do leżącego tobołka podeszła równo z linią wschodu słońca, przesuwającą się po trawie tuż przed jej stopami. W świetle tego poranka zieleń była jakby groteskowa, biel skalnicy brutalnie kontrastowała z lśniąco, świeżo połyskującą krwią.

 

Jasność dnia, jak zawsze, uczyniła ten obraz bardziej realnym, ale równocześnie znacznie mniej prawdopodobnym. Stał się obrzydliwy, odpychający, gorzki. I bardzo smutny. Pachniał płaczem.

 

Nierealność mroków nocy potrafiła usprawiedliwić prawie wszystkie horrory, w których brała udział i których przyczyną bywała. Natomiast dzień, w którym koszmary nie znikają wraz ze świtem nie powinien w ogóle nadchodzić. Ani tym bardziej nie wolno mu było malować traw brązową czerwienią stygnącej krwi.

 

 

 

Mięśnie mocnego uda zadrgały, delikatnie protestując, kiedy pochyliła się, aby uklęknąć w mokry mech. Jej ciało znowu wygięło się w odrażająco nierealny sposób i wydawało się, że stawy dziewczyny nie ograniczają jej tak, jak naturalnie powinny.

 

Zbliżyła twarz, przymrużyła oczy, słuchała.

 

Nic. Wiatr i mgła.

 

Wreszcie ostrożnie, prawie z czułością odwróciła tobołek.

 

Zapamiętała potem te obrazki – bo były to jej pierwsze – kolejne już rozmywały się, zlewały. Szarzały.

 

Sukienka, szyta z porządnie obrobionej owczej wełny barwionej na niebiesko, była poplamiona i rozdarta, bardzo brudna, przy kołnierzyku zapinana na guzik wykonany z błyszczącego kamyka. Na skraju sukieneczki wysunęły się i wisiały smętnie pojedyncze nitki tkaniny. Trzy.

 

Na włosach, nieokreślonego teraz koloru, zachowała się wciąż granatowa, wymięta wstążka. Oko niebieskie, w odcieniu bardziej siwego nieba niż granatu wstążeczki, lalkowym wzrokiem szkliło się ku koronom drzew. Drugie z nich zajmowała purpurowa opuchlizna (deformacja? Określą to później).

 

Reszta natomiast…

 

Dziewczyna westchnęła z niedowierzaniem. Nie słyszała jeszcze o takich przypadkach i absolutnie nie była na nie przygotowana, przynajmniej nie psychicznie. Miała nadzieję, że ten alarm, cała ta wyprawa, zakończy się polowaniem na zdziczałe psy, ewentualnie na kilka względnie niegroźnie zmutowanych leśnych zwierzaków.

 

Cóż, nadzieją rzadko kiedy jest godną matką swoich dzieci.

 

W zasadzie była już pewna, ale w końcu reguły istnieją z jakiegoś powodu, a ona nie czuła na tyle pewnie, aby pozwolić sobie na beztroską improwizację.

 

Najpierw podstawy – puls i oddech. Nic, oczywiście.

 

Ale to przecież jeszcze nic nie oznacza, nie zawsze bije serce, nie zawsze oddychają. Nie zawsze nawet mają płuca. Spryciarze.

 

Teraz już docelowo. Kropelka gęstej, aromatycznej, żółtawej cieczy na leżące bezwładnie przedramię. Resztkę przedramienia. Nic. No tak, oczywiście.

 

Otwarty flakonik z płynem testowym intensywnie utleniał się w chłodnym powietrzu, więc dziewczyna szybko zakorkowała szyjkę, nawet na nią nie patrząc. Zza wysokiej cholewki buta wyjęła specjalny nożyk, ostry jak ból, długi niczym sen.

 

Ze śmiertelną precyzją zupełnie niepasującą do drobnej dłoni o bardzo szczupłych, palcach, przysunęła nożyk do skroni dziecka. Trzeba mieć pewność.

 

Wiatr wciąż delikatnie pieścił gałęzie brzóz, a cisza śmiała pozostać ciszą.

 

 

 

Długo jeszcze klęczała nad tą sukienką i kokardką.

 

Znacznie dłużej niż powinna.

 

Powinna…tak. Zrobiła to, co powinna.

 

To, czego ją nauczono.

 

To, czego musiała się nauczyć.

 

Przecież nie miała wyboru.

 

Dlaczego więc ten mech jest taki zimny?

 

 

 

Trwało to zdecydowanie za długo, ale ona potrzebowała tej chwili, trwającej w sercu lasu, między leszczyną, skalnicą i brzozą.

 

Dzisiejsza noc zawiodła ją daleko od granicy siedlisk ludzi.

 

Za moment słabości przeżyty tutaj przyjdzie jej zapłacić znacznie niższą cenę, niż gdyby poddała mu się w wiosce, do której przyjdzie jej wrócić.

 

Wszak podszycie nie będzie bardziej mokre od kilku łez, a ludzkim oczom niepotrzebny jest ich widok.

 

 

 

Wstała i oczyściła sztylety. Obydwa, bardzo starannie.

 

Ponownie zaplotła zmierzwione włosy, dokładnie czyszcząc je z wszelakich leśnych pamiątek, otarła dłonie o materiał rozciętej spódnicy.

 

Dokładnie obejrzała wszystkie skaleczenia, ale żadne nie wydało się zainfekowane, żadne nie było nawet głębokie. Udało się jej tym razem, jak zresztą prawie zawsze. Była dobra.

 

Z niewielkiej sakiewki przy pasie wyjęła szklany pojemniczek, do którego sprawnie pobrała kilka próbek – włosy, naskórek, paznokieć.

 

Rzadko się to zdarza, dostojeństwo jej urzędu jest zbyt przytłaczające, ale czasem bliscy nie pozwalają na późniejsze pobranie materiałów. A ona nie zawsze nalega, mimo, że powinna. Tym razem pewnie naciskałaby mocno, przypadek był nietypowy, niecodzienny i przerażający. Była jednak sama, nie wiedziała, czy reszta Zakonu przybyła już w odpowiedzi na wysłany list, reakcje plebsu zaś bywają szalenie nieobliczalne a prawie zawsze dramatyczne i gwałtowne. Lepiej więc zabezpieczyć się wcześniej, choćby w małym zakresie.

 

Bardzo szybkim ruchem, w ślad za pobranym próbkami do sakiewki powędrowała też granatowa wstążeczka. Zniknęła szybko, bardzo szybko, jak gdyby ktoś tutaj mógłby ten gest zauważyć i skarcić. Lub, co jeszcze gorsze, zastanowić się nad nim.

 

 

 

Dziewczyna podniosła się wreszcie, z niewielkim tylko wysiłkiem dźwigając leżące na trawie ciałko (dziecka). Zacisnęła wargi.

 

Bez śladu poprzedniego wahania zwróciła twarz we właściwym kierunku, prawym uchem do słońca – ku bezpiecznej, kochanej północy i wyprostowana weszła w szybko zamykający się za nią las.

 

Jej koń, czuła to, czekał na nią dokładnie tam, gdzie zostawiła go wczorajszego wieczora.

 

 

***

 

 

 

Szara żwirowa ścieżka nieporadnie kręciła się pomiędzy drzewami, troszkę niczym myśl moczymordy nad pustym kuflem.

 

Ferenica szła spokojnie, niedbale przerzuciwszy przez ramię wodze swojego wierzchowca. Trzymała je bardziej z sięgającego głębokiego dzieciństwa przyzwyczajenia niż z konieczności. Posągowy, lśniąco kary ogier nie potrzebował żadnych wskazówek ani tym bardziej kontroli, prawdopodobnie lepiej od dziewczyny wiedział, w którą stronę należy się udać. Sennie opuściwszy łeb skubał przydrożne paprocie, pozornie wcale nie zwracając uwagi na makabrę przytroczoną do swojego grzbietu.

 

Ostre światło poranka z trudem przebijało się przez wilgotną gęstwinę liści, triumfalnie znacząc bliznami babiego lata ciemną zieleń starodrzewu.

 

Powietrze było chłodne, ale pod grzywą ciemnorudych włosów błyszczały kropelki potu. Dziewczyna co rusz zatrzymywała się, usiłując jakkolwiek przymocować do reszty buta oderwaną podeszwę. Troki odcięte od siodła spełniały swoją rolę bez szczególnego entuzjazmu, także palce stóp Fery co kilka kroków atakowane były przez różnego rodzaju żwirowate dziadostwa. Ona zaś, oczywiście, klęła, złorzeczyła i wygrażała poległemu obuwiu, ale przez myśl nie przeszło jej nawet dokończyć trasę konno. Siodło było zajęte. Koniec. Finis. Jakkolwiek kamyki irytowały, tak truchło było truchłem, śmierdziało, odrażało a ona, do cholery, była kobietą, nie zaś przepoconym, szczerbatym rębajłą bez powonienia. Dojdzie, choćby miała okuleć.

 

Bardziej martwiło ją coś innego. Zwolniła, dając się wyprzedzić ogierowi. Odetchnęła głęboko. Zwolniła jeszcze odrobinę.

 

Cholera, cholera, cholera, cholera… będę rzygać. Jak nic będę rzygać.

 

Wlepiła wzrok w kołyszący się na boki koński ogon. W lewo, w prawo, w lewo, w prawo…

 

Będę… nie będę. Wytrzymam. Wytrzymam.

 

Francowata mać moja, nie wytrzymam.

 

Czarny jak nocne grzechy ogier przystanął, słysząc za sobą niespodziewane klapnięcie. Odwrócił łeb, po czym parsknął współczująco i zawrócił.

 

Ferenica siedziała skulona w mokrych paprociach, chowając głowę w kapturze naciągniętym niemal na piersi. Zasłona mierna, końskie chrapy bez problemu znalazły drogę do twarzy dziewczyny, która natychmiast warknęła, i o ile to możliwe, skuliła się w jeszcze mniejszą, jeszcze bardziej nieszczęsną i jeszcze smutniejszą drobną kupkę żałości.

 

– Szlag, Onyx, idź… – wymamrotał wciśnięty między kolana kaptur.

 

Ogier tupnął prawie po ludzku, potrząsnął grzywą a miękkie końskie ślepia stwardniały niecierpliwie. Zębami chwycił brunatny materiał kaptura i szarpnięciem zsunął go z głowy swojej towarzyszki. Ferenica podrzuciła głową, szykując się do wyplucia co najmniej niepięknej wiązanki mającej zmiażdżyć bezczelny koński kark… i czym prędzej zasłoniła usta dłonią.

 

Ledwie zdążyła obrócić się na kolana, gdy jej żołądek hojnie podzielił się swymi dobrami z resztą świata. Onyx, teraz już znacznie delikatniej, przytrzymywał zębami nieposłusznie opadający na ramiona warkocz.

 

Trwało to obrzydliwie długą chwilę, brzmiało również nie najlepiej. Gdy minął ostatni skurcz, Fera ciężko opadła na paprocie, chciwie łapiąc powietrze. Ocierając usta wierzchem dłoni rzuciła ogierowi mało przyjazne spojrzenie.

 

– Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony. Wyrzygałam chyba cały swój miesięczny przydział. Może tym razem bym to opanowała. Bezlitosna, podła, nieczuła chabeto… – rzuciła okiem na wielobarwne teraz krzaczki jałowca – poszło prosto na mrowisko. Dobrze, że mnie na dodatek dranie nie oblazły. Fuj… przepraszam maluchy. I smacznego.

 

Powoli dźwignęła się na nogi.

 

-To się chyba nigdy nie skończy, niech Ivo mówi, co chce o stabilizacjach Zmian i wewnętrznej równowadze, to po prostu u mnie działa, nie potrafię tego uspokoić… Onyx? Hej, Onyx! – Ferenica mówiąc bardziej do siebie niż do ogiera nie zauważyła nawet, że pozostała sam na sam z pokrzywdzonym jałowcem, zaś konia w najbliższym jej otoczeniu po prostu nie ma.

 

Gdzie…?

 

Onyx stał zaledwie kilka kroków dalej, ale meandry ścieżki i ogrom brązowych pni skutecznie ukryły go przed jej wzrokiem. Stał nieruchomo, nie poruszył się nawet bijący zwykle muchy ogon, pod gładką skórą nie drgnął jeden mięsień. Gdyby nie lekki ruch uszu, usiłujących wyłapać dźwięki z gęstwiny, pożerającej prowadzącą ich dróżkę, można by rzec, że jacyś nadgorliwi fanatycy postawili w środku lasu wysokiej klasy koński monument. Fanatyków jednak ani widu, a ogier stał pośrodku Puszczy całą swoją uwagę poświęcając… cóż, z pewnością czemuś ją poświęcając.

 

-Co jest, mały? – Ferenica położyła dłoń na końskim zadzie, zmrużyła oczy. – Co…

 

Ogier parsknęła ostro, uciszająco.

 

Cisza. Nic.

 

Szelest liści wysoko ponad ich głowami.

 

Słuch i wzrok Fery, chociaż znacznie lepsze niż u przeciętnego wieśniaka, wciąż wypadały blado przy zmysłach Onyxa. Natomiast swojego refleksu dziewczyna mogła – i z powodzeniem używała, praktycznie jako broni. Mówi się powszechnie, że to konie mają błyskawiczny czas reakcji, że między bodźcem a odpowiedzią nań nie zmieści się nawet myśl. Fera, wydawałoby się, swą reakcją często wyprzedzała sam bodziec, a już o wciskaniu między nie myśli nie było nawet mowy. Łukowato wygięte sztylety zmaterializowały się w jej dłoniach, a zamiast przygarbionej, lekko wymiętej dziewczyny na drodze nagle pojawiła się ruda zjawa, tanecznie balansująca na ugiętych nogach.

 

– Onyx…? – zapytała szeptem, rozszerzonymi oczyma starając się złowić jakikolwiek ruch. Koniku, liczę tutaj na Ciebie. Jestem wykończona, na kacu po używaniu Zmian. Cholera, co za francowata Puszcza, co za francowaty dzień!

 

Ogier stał w idealnie napiętym bezruchu, sondując, badając, słuchając.

 

Tak mało wiedziano o Puszczy Cymheryjskiej! Fera nie znała nawet połowy wegetujących tu roślin, zaś o zwierzętach, czy też może lepiej byłoby powiedzieć: o stworzeniach, miała pojęcie co najwyżej blade.

 

Na wiezione w siodle ścierwo mogło połakomić się wszystko, od zwykłej pumy, żbika czy jastrzębia poprzez zdziczałe gryfczaki, canisje aż do bogowie wiedzą jak potwornie Zmienionych wynaturzeń.

 

Onyx parsknął ostrzegawczo, podrzucając łbem.

 

Fera posłusznie przeskoczyła kilka kroków w przód, zasłaniając sobą ogiera zamarła, każdym nerwem starając się wyłapać wciąż nieuchwytną groźbę.

 

Szelest liści ponad głową rozległ się może na ćwierć mrugnięcia okiem przed tym, jak za jej plecami głośno zakwiczał Onyx. Kolejność działania powstała bez najmniejszego nawet udziału myśli – najpierw koń, potem liście, na końcu dopiero ona, Fera. Kolejność idiotyczna, samobójcza, zupełnie niezgodna z jej szkoleniem. Odruchy i instynkty tkwiły jednak w mięśniach głębiej niż wrzaski mentorów.

 

Warkocz trzasnął w powietrzu jak najprawdziwszy bicz. Dziewczyna umykającym oku ruchem zakręciła się, chcąc odtrącić od przyjaciela nieznanego napastnika, chcąc ciąć, ranić, zabijać… nie, nie po prostu zabijać… mordować! Kaleczyć! Adrenalina przysłoniła jej oczy purpurową woalką, serce ostro przepchnęło krew do kończyn… i wtedy znienacka poczuła na karku uderzenie ciepła.

 

Tym razem jednak odruchy zadziałały na jej korzyść. Nie czując na skórze uścisku szczęk runęła w dół, przekoziołkowała, chcąc choć minimalnie zwiększyć dystans i uniemożliwić napastnikowi zadanie ciosu. Kocim ruchem sięgnęła za plecy z zamiarem odcięcia od siebie ciepłego ciężar na karku, gdy jej przedramię musnęło coś pierzastego. Pierzastego i absolutnie znajomego. Nozdrza wypełnił zapach piżma i cydru.

 

Z okrzykiem złości upuściła sztylety, obiema dłońmi chwytając puchatą kulę wczepioną w koszulę na plecach. Przetoczenie, biodro, kolano, stopy, żwir, wszechobecny, ostry żwir. Po raz drugi tego ranka opadła w paprocie. W wyciągniętych przed siebie rękach przytrzymywała swojego napastnika. Który pogruchiwał. Zadowolony.

 

– Co jedno zwierze to, szlag, mądrzejsze – powiedziała, strzelając słowami jak pociskami – pierzasta kreaturo, mogłam ci przecież ukręcić ten durny łebek!

 

Stworzenie otworzyło dziób w ptasiej parodii uśmiechu i zaskrzeczało radośnie. Gdyby miało psi ozór, najpewniej polizałoby dziewczynę po twarzy. Gdzieś z boku rozlegało się wcale wesołe parskanie i Fera warknęła, zirytowana.

 

– Świetna zabawa, cholerne futrzaki. Rewelacyjna.

 

Gryfczak, wciąż uwięziony w klatce jej dłoni i wciąż niezmiernie szczęśliwy wymachiwał w powietrzu kocimi łapami, bez powodzenia próbując odzyskać utraconą wolność. Fera zaś, trudno stwierdzić czy z rozmysłu czy nie, ściskała go mocno ani myśląc puścić.

 

Nie mogło być wątpliwości – ten sam zakrzywiony dziób, ta sama opalizująca gra barw na jasnych piórach pokrywających głowę, pierś i skrzydła, to samo nakrapiane, białe futro, kocie łapy i beztrosko bijący ogon.

 

Gryfczaki były dość popularnymi zwierzętami wśród klas wyższych oraz uprzywilejowanych, każdy szanujący się władca posiadał hodowle tych podniebnych drapieżników. Bardziej pokazowe odmiany zdobiły dwory, ostrzejsze pracowały w służbach porządkowych lub były wykorzystywane do sportów. Gryfczaki polowały zarówno z królami w lasach łowieckich, jak z kłusownikami na ich obrzeżach. W czasach, gdy na ludzi można było liczyć coraz mniej i mniej, chimery największych ptaków z dzikimi kotami były nieocenione. Inteligentne, wierne i śmiertelnie niebezpieczne towarzyszyły bractwu Sewerów od Szarych Wojen a możliwe, że i już przed nimi.

 

Fera, chociaż nie odbyła jeszcze nawet połowy swojego szkolenia też miała szczęście posiadać jedno z tych stworzeń.

 

Dziewczyna pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie zabiegała nigdy o posiadanie prywatnego gryfczaka, nawet specjalnie go nie potrzebowała.

 

Opal przyczepiła się do niej gorzej niż rzep i licho wie, skąd się wzięła. Na pewno z daleka, nigdzie w krainach Parlandii nie wyhodowano hybrydy harpii i irbisa. Sam proces hybrydyzacji, przebiegający przy udziale dawno wymarłej magii, zaginął w mrokach dziejów i nie podejmowano już nawet wysiłków odtworzenia starożytnych formuł.

 

Hodowano gryfczaki znane od wieków, pochodzące najczęściej od bielików, myszołowów, zysów, sępów nawet. Części kocie, mimo pewnej miniaturyzacji, miały swoich przodków w żbikach, pumach, serwalach, ocelotach czy karakalach. Połączenie harpii z irbisem było tak szalenie egzotyczne, że Ferenice próbowano nie raz odebrać Opal i umieścić ją na dworze w stolicy. Oczywiście, absolutnie bezskutecznie. Odgryzane palce, zrywane łańcuchy, poszarpana skóra, nawet oko jednego głupiego acz odważnego giermka – gryfczak wcześniej czy później bezbłędnie trafiał z powrotem do Fery.

 

-Wredny koń i błaznujące ptaszydło – Ferenica syknęła bardziej niż powiedziała, zbliżając swój nos do ptasiego dzioba – jak tylko dotrzemy do Wieży oddaje Was oboje do cyrku. Albo na dwór. Będziecie zabawiać jego Wiecznie Znudzoną Królewską Wysokość. Na żarty się Wam zebrało, bydlęta, wykończycie mnie szybciej niż Szarzy.

 

Opal skrzeknęła radośnie po raz kolejny i z rozmachem potarła pierzastym karkiem o twarz dziewczyny. Chwilkę po tym kocie łapy uderzyły o jej pierś z siłą, która pozbawiła Ferę całego powietrza z płuc. Gryfica podleciała do Onyxa i okrążyła jego łeb, na co ogier zarżał z aprobatą, zadrobił tanecznie kopytami w żwirze.

 

-Błazny. Trefnisie.

 

Fera wciąż siedząc zzuła buta i stwierdziwszy, że podeszwa trzyma się cholewki już chyba tylko z przyzwyczajenia, oderwała ją szybkim ruchem i wyrzuciła w krzaki. Fuknęła niezadowolona, uświadamiając sobie, co to oznacza. Nagle biel jej twarzy przerwała blada czerwień rozciągniętych w uśmiechu warg, błysnęły ząbki.

 

-Opal, kochanie – powiedziała podchodząc do siedzącego na przedniej część siodła gryfczaka, delikatnie pogładziła połyskliwe futerko – widzę, że masz za sobą dość długi lot. Ubłociłaś się i zakurzyłaś. Wstyd straszny tak wracać do Wieży. Ale nie bój się, słonko, myślę, że w wiosce poradzimy sobie z rozczyszczeniem tych sklejek. Tylko nie wiem, czy znajdziemy ciepłą wodę na tych opuszczonych przez cywilizację i rozsądek pustkowiach…

 

Gryfczak podkulił ogon pod łapy, próbując schować najbardziej upaćkane części futerka. Czarne oko błysnęło żałośnie. Opal nie znosiła kąpieli, a już w szczególności tych w zimnej wodzie. Fera roześmiała się.

 

-Chodź tutaj, szpetna bestyjko, dobrze znowu zobaczyć Twój paskudny dziób. Ale już, już, ostrożnie! – Wykrztusiła wypluwając z usta sierść i pióra, próbując jakkolwiek zasłonić szyję i dekolt przed wszechobecnymi pazurami ukrytymi w miękkich łapach – JUŻ!

 

Po chwili szamotaniny udało jej się uspokoić zwierzę na tyle, aby posadzić je z powrotem na Onyxa. Kiedy łapy Opal dotknęły owiniętego w derkę, zapomnianego ciała, gryfica zakołysała się mocno, prawie tracąc swą kocią równowagę. Kraknęła z dezaprobatą i pośpiesznie przesunęła się na poszerzony przedni łęk siodła. Przekrzywiła łebek, pytająco patrząc na dziewczynę a ta zastanowiła się po raz nie wiadomo już który, ile Opal tak naprawdę wie i rozumie.

 

-Szara – powiedziała Fera, przesuwając zabitą dziewczynkę i robiąc sobie miejsce na siodle. – Ludzka Szara, na oko ośmioletnia. Zamknij dziób, Opal, ja też nie rozumiem, co się tu wyprawia. Porozmawiamy z Ivem, jak już uda mi się go złapać, może on wie coś więcej. Jakieś legendy, podania, cokolwiek, co wspomina o Zmienionych dzieciach. – Dziewczyna krzywiąc twarz usadowiła się w siodle, biorąc ładunek na kolana. – Swoją drogą bardzo Wam obydwojgu dziękuję za tą niespodziankę, bardzo. Od dziecka nie marzyłam o niczym innym jak wycieczka po sławetnej Puszczy Cymheryjskiej z jeszcze ciepłym truchłem na kolanach. Ech, losie. Opal, masz coś dla mnie, prawda?

 

Na piersi gryfczaka wisiała mała, sfatygowana torba kurierska. Przez głowę Fery przemknęła myśl, że trzeba ją wymienić na nową, zanim harpia zgubi ją gdzieś w locie. Szmelc, nie ekwipunek, cholera, wszystko się psuje.

 

– Pokaż, co tam masz tym razem – powiedziała rozwiązując rzemyki. Pergamin zaprotestował jękliwym szeptem przed pośpiechem szczupłych palców – Ivo jest na miejscu. I jakiś nowy medyk ze stolicy. Na cóż mi miastowy medyk? Szkoda, straszna szkoda, miałam nadzieję na któregoś z tych sekcyjnych wariatów, Moczara albo Sabę. Trudno, może uda się zabrać ciało do Wieży.

 

Podniosła głowę. Dwie pary czarnych oczu wpatrywały się w nią z uwagą.

 

– Dobrze, kompanio błaznów i komediantów. W drogę. Tylko nie róbcie mi już więcej takich numerów, chciałabym odpocząć choć odrobinę, jeśli łaska. Wystarczy nam już zasadzek na jeden dzień, prawda? Zwłaszcza, że – szczupła buzia o ostrych rysach wykrzywiła się nieładnie, gdy zwłoki wiezione na kolanach zakołysały się w rytm kroków Onyxa – zwłaszcza, że chyba znowu będę wymiotować.

 

Wiewiórka ucztująca pod pobliską sosną poderwała się spłoszona głośnym, końskim parsknięciem.

 

 

 

cdn.

Koniec

Komentarze

Ze szczerego serca chciałabym zaznaczyć, że jesteście świadkami pierwszych, nieśmiałych prób uporządkowania obrazków zalegających w mojej głowie. Dlatego jeżeli chcecie narzekać, klnąć, załamywać ręce czy obrzucać tekst błotem i szyszkami… to śmiało, jestem gotowa :)

Dobre, plastyczne. Gdzieś tam jakieś literówki albo dziwne zestawienia słów, ale generalnie wysoko ponad średnim poziomem debiutów fantasy na portalach sieciowych. Dodatkowo ode mnie +10 za odróżnianie wodzy od lejców. :-)

Z błędów wychwyciłam: Zwolniła, dając się wyprzedzić klaczy.– w całym tekście jest mowa o ogierze. Gdzies tam miałaś zaimek osobowy Ci albo Tobie dużą literką, a tak piszemy tylko w listach, w opowiadaniu małą. Było tam jeszcze troszkę jakiś drobiazgów plus oczywiście przecinki, zmora nas wszystkich.

Jesli to Tówj debiut, to mnie się spodobał, choć jak na mój gust trochę przesadziłaś z opisami i poetycznością w pierwszej części tekstu. Ale mimo to przeczytałam zaciekawiona. Rozumiem, że jest to poczatek czegoś dłuższego, bo tekst urywa się w miejscu, gdzie dopiero rozpoczyna się akcja. Prawda?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Prawda! :) Od dłuższego czasu tworzyłam sobie cały świat, jego historię, geografię, politykę, mieszkańców ale dopiero niedawno zaczęłam z entuzjazmem przelewać wszystko na papier… i od razu, z rozpędu, zaryłam nosem w gramatykę i interpunkcję -.– taki los widać. Z poetyzowaniem walczę dzielnie bo wiem, że mam do tego ciągoty, tak samo jak do różnych nietypowych i pozornie bezsensownych zestawień – co prawda prolog właśnie taki miał być, widać przesadziłam :) Będę się pilnować (mimo, że w moim świecie zapach siarki jest niebieski ;) ).   … i dziękuję, oczywiście :)

…Przeczytałem. Tekst dla mnie słabo zrozumiały. Jeżeli to debiut, to może być. Nadmiar opisów, minimalna fabuła. Niektóre metafory nietrafne. Pozdrawiam.

co prawda prolog właśnie taki miał być, widać przesadziłam – chyba tak:). Nie chciałam komentować, bo nie przeczytałam do końca, i to nie z takiego powodu, że jest kiepsko napisane (bo nie jest) tylko właśnie dlatego, że długo, długo nie działo się właściwie nic i zdążyłam stracić zainteresowanie tym, co będzie dalej.  Ale jednak parę słów napiszę. Nie przepadam za poetyzowaniem w prozie. Mimo to Twoje zdania czytałam z ciekawością, tylko właściwie nie ze względu na ich treść, a właśnie formę.   jedyny kruchy ruch w bezruchu – to spodobało mi się wyjątkowo.  Jest trochę niezgrabnych zdań, przekombinowanych. Ale ogólnie jednak podobały mi sie Twoje zabawy językiem, zabawy zdaniami, ich montażem. Fajnie to robisz, zwłaszcza jak na debiut, więc może byc tylko lepiej. Tylko że po pewnym czasie niestety dały znać moje osobiste upodobania. Klimat opowiadania to świetna sprawa, ale ja jednak lubię, jak coś się również dzieje. To nie muszą być fajerwerki, to nie musi być galopująca akcja. To może być po prostu coś, co dzieje się w głowie bohatera.  Pani kucająca w krzakach, chociażby nie wiem jak pięknie opisana, to dla mnie, jak na taki kawał tekstu, trochę za mało. Po pewnym czasie więc zmęczyłam się analizą stylistyczną i odpadłam. Powtarzam – to ja i moje upodobania. Jak widać po pierwszych komentarzach, upodobania są również inne.  A potencjał masz, to na pewno. :) Pozdrawiam.

Debiut całkiem niezły, ale mogło być jeszcze lepiej, gdyby coś się tutaj działo. Z trudem przebrnęłam przez stanowiącą niemal połowę opowiadania część, traktującą o dziewczynie, która w akrobatycznym przysiadzie penetruje okolicę, a potem znajduje truchełko.

Z podobnym trudem przeczytałam resztę opowiadania, kiedy to dziewczyna znowu nasłuchuje i wypatruje a potem przemawia do konia i do kotoptaka, tylko że z tego przemawiania niewiele wynika.

Wszystko opisane zdaniami, jak dla mnie, zbyt barwnymi, zbyt poetyckimi, przekombinowanymi. Trudno mi skupić się na czymkolwiek, gdy co krok muszę wnikać w kolejne zdanie i zastanawiać się, co Autorka chciała powiedzieć i dlaczego tak zawile.

 

„Tutejszy mech zawsze nabierał tego odcieniu …” –– Wolałabym: Rosnący tu mech zawsze nabierał tego odcienia

 

„…kiedy pochyliła się, aby uklęknąć w mokry mech”. –– Wolałabym: …kiedy pochyliła się, aby uklęknąć w mokrym mchu.

 

„Cóż, nadzieją rzadko kiedy jest godną matką swoich dzieci”. –– Nie wiem, co Autorka chciała powiedzieć. Nie rozumiem tego zdania.

 

Trwało to zdecydowanie za długo, ale ona potrzebowała tej chwili, trwającej w sercu lasu, między leszczyną, skalnicą i brzozą”. –– Powtórzenie.

 

„Troki odcięte od siodła spełniały swoją rolę bez szczególnego entuzjazmu, także palce stóp Fery co kilka kroków atakowane były przez różnego rodzaju żwirowate dziadostwa”. –– Troki odcięte od siodła spełniały swoją rolę bez szczególnego entuzjazmu, tak że palce stóp Fery, co kilka kroków atakowane były przez różnego rodzaju żwirowate dziadostwo.

 

„…była kobietą, nie zaś przepoconym, szczerbatym rębajłą bez powonienia”. –– Czy braki w uzębieniu są powodem utraty zmysłu powonienia? ;-)

 

„…przytrzymywał zębami nieposłusznie opadający na ramiona warkocz”. –– Czy jeden warkocz może opadać na więcej niż jedno ramię?

 

„-Co jest, mały?” –– Brak spacji po dywizie.

 

„Nie czując na skórze uścisku szczęk runęła w dół…” –– Runięcie w dół jest masłem maślanym, nie można wszak runąć w górę.

 

„Połączenie harpii z irbisem było tak szalenie egzotyczne, że Ferenice próbowano nie raz odebrać Opal i umieścić ją na dworze w stolicy”. –– Połączenie harpii z irbisem było tak szalenie egzotyczne, że Ferenice próbowano nieraz odebrać Opal i umieścić ją na dworze w stolicy.

 

„-Wredny koń i błaznujące ptaszydło…” –– Brak spacji po dywizie.

 

„…jak tylko dotrzemy do Wieży oddaje Was oboje do cyrku”. –– Literówka.

 

„-Błazny. Trefnisie”. –– Brak spacji po dywizie.

 

„Fera wciąż siedząc zzuła buta…” –– Fera, wciąż siedząc, zzuła but

 

„-Opal, kochanie…” –– Brak spacji po dywizie.

 

„-Chodź tutaj, szpetna bestyjko…” –– Brak spacji po dywizie.

 

„Wykrztusiła wypluwając z usta sierść i pióra…” –– Literówka.

 

„-Szara – powiedziała Fera…” –– Brak spacji po dywizie.

 

„Swoją drogą bardzo Wam obydwojgu dziękuję za niespodziankę, bardzo”. –– Swoją drogą, bardzo wam obydwojgu dziękuję za niespodziankę, bardzo.

 

„Przez głowę Fery przemknęła myśl, że trzeba wymienić na nową, zanim harpia zgubi gdzieś w locie”. –– Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka