- Opowiadanie: bewolulf - Ziarna Zagłady

Ziarna Zagłady

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ziarna Zagłady

 

Witajcie moi drodzy, ot zebrało mi się jakiś czas temu na pisanie, które chciałem uczynić niebanalnym, jak to bywa z twórczością własną. Potrzebne mi obiektywne spojrzenie, czy w ogóle jest sens ciągnąć to dalej, czy dać sobie spokój. W gruncie rzeczy to sci-fi, ale mam nadzieję, że się nie obrazicie.

 

 

Prolog

 

Kolejny okręt wojenny Treniańskich buntowników rozpadł się na kilka części, kiedy skoncentrowany ostrzał „Obliteratora” i „Podboju” przebił jego kadłub. Bitwa szła po myśli admirała Granta. Flota, którą wystawiła Trene przeciw siłom Ziemi topniała w oczach z sekundy na sekundę. W miarę eksplozji kolejnych statków, te, które przetrwały, coraz częściej zarządzały odwrót, wyłamując się z szyku i odsłaniając flanki. Cholerni durnie. Nie dziwię się, że z taką dyscypliną na Trene ktoś poszedł po rozum do głowy i rozstrzelał gubernatora ku uciesze gawiedzi. Grant dowodził podległą mu armią z mostka swojego imponującego okrętu flagowego „Patroszyciel”, opancerzonego trzykrotnie grubszym poszyciem niż standardowy ziemski pancernik, oraz wyposażonego w prototypowy napęd zupełnie nowego rodzaju. Osobiście nadzorował jego modernizację w stoczniach nad Marsem.

– Panie admirale, „Szabla” melduje, że kolejne jednostki wroga wycofują się i próbują ucieczki. – oznajmił głos oficera łączności we wgłębieniu po prawej. Załoga na mostku uwijała się między między ekranami i interkomami niczym pszczoły w ulu. Każdy z nich w tym samym, szaro-brązowym mundurze, wyróżniając się jedynie stopniem wojskowym odpowiednio oznaczonym na naramiennikach.

Wyjątkiem była osoba admirała – wojskowy jego rangi mógłby nawet dowodzić w pidżamie, jeśli by sobie tego zażyczył, jednak Grant, typowo dla mężczyzn, upodobał sobie kolor czarny i w tejże barwie był jego bogato zdobiony odznaczeniami wojennymi i gdzieniegdzie pozłacany strój oficera.

– Wysłać za nimi krążowniki przechwytujące. Każdy okręt Treniańczyków ma zostać zniszczony lub przejęty. Nikt nie może uciec.

– Rozkaz.

Na hologramie bitwy, projektowanym sferycznie przed Grantem, zielone trójkąty symbolizujące jego jednostki sprawnie odizolowały kolejny okręt wroga. Po paru minutach wszystkie czerwone punkty na mapie znalazły się na powierzchni planety, lub nieznacznie oddaliły od pola bitwy, by zaraz zupełnie zniknąć w zielonych smugach, jakimi były Przechwytywacze.

– Wysłać rozkaz do wszystkich jednostek: procedura Z-90. Blokada planety. Desant naziemny. – rzucił do oficera admirał, swoim znudzonym głosem, nawykiem kogoś, kto podbija dziewiętnastą z kolei kolonię bez większych strat.

– Rozkaz.

Admirał zmienił funkcje ekranu, by pokazywały statystyki dywizji lądowych do jego dyspozycji. Potwierdzenia do gotowości wylotu powoli wypełniały listę. Wygląda na to, że na zakończenie tej kampanii zgotowano mi jedynie wstrętną partyzantkę, która będzie ciągnąć się miesiącami, jak na cholernej Trygg. Jestem już na to za stary.

– Kontrola uzbrojenia. – powiedział Grant do swojego komunikatora, zgrabnie zamontowanym na jego admiralskiej czapce z wizerunkiem Ziemi wybitej w srebrze, symbolem unifikującym wszystkie siły zbrojne pod dowództwem Jednego Rządu.

– Czekamy na rozkazy, panie admirale! – odrzekł mu podekscytowany głos głównodowodzącego oficera.

– Namierzyć Treneapolis i otworzyć ogień ze wszystkich dział, na mój rozkaz.

– Tak jest, panie admirale.

– Ster. – ponownie odezwał się do mikrofonu.

– Panie admirale? – odpowiedział mu znajomy głos.

– Zejść w granicę atmosfery. Chcę, żeby cała półkula to widziała.

– Rozkaz.

Majestat „Patroszyciela” zawsze wywoływał imponujące wrażenie na tych, którzy mieli okazję zobaczyć go na własne oczy, za każdym razem. Szeregi potężnych dział wystających spod opancerzenia, wystawione na test podczas Kampanii, spisały się lepiej niż znakomicie, szybko zyskując sobie miano szczytu technologii inżynierii zbrojeniowej w całej historii ludzkości. Mieszkańcy Treneapolis mieli ujrzeć masywną sylwetkę okrętu po raz pierwszy i ostatni.

– Panie admirale, melduję namierzenie celu. – odezwał się głos oficera kontroli dział.

– Otworzyć ogień.

Grad rozpędzonych pocisków posypał się z obu stron „Patroszyciela”, pozostawiając w dole szeregi barwnych eksplozji, niewątpliwe świadczących o zawaleniu się kopalni metali szlachetnych oraz surowców tak pospolitych, jak węgiel, oraz gęsty dym, świadczący o zawaleniu się wszystkiego innego. W istocie rzeczy, „Patroszyciel” nie zyskał swojej nazwy z przypadku. Ilość istnień, jaka poniosła śmierć od niejednego ostrzału orbitalnego sprawiła, że technicy odpowiedzialni za dokumentację przebiegu Kampanii zupełnie stracili rachubę i zaczęli po prostu zaokrąglać liczby do setek milionów.

– Przerwać ogień.

– Rozkaz.

W jednym momencie działa posłusznie zamilkły, zaś wszystkie dywizje lądowe na ekranie zgłaszały pełną gotowość. Formalności.

– Wszystkie dywizje lądowe, przystąpić do desantu.

– Rozkaz.

Transportowce schodzące w atmosferę Trene pozostawiały za sobą świetliste, złote smugi, piękno zupełnie nieadekwatne do zniszczenia i śmierci, jakie miały miejsce w ostatnich godzinach. Ekran projekcyjny zmienił się w terenową mapę taktyczną. Zielone punkty formowały szyki i przesuwały się w stronę wszystkich siedlisk ludzkich na planecie, a tych nie było znowu tak wiele – choć niezwykle gęsto zaludnione, miasta na Trene były ograniczone dziwną i upartą florą planety, która nie chciała ustąpić na krok przed postępem człowieka. Obok mapy zaczęły pojawiać się meldunki pododdziałów o poddawaniu się jednostek wroga bez walki. Człowiek jest zbyt prosty w obsłudze.

W godzinę było już po wszystkim – na całej planecie błyskały zielone punkty, raportując pełny sukces operacji. Wszelki opór został stłamszony, buntownicy wyeliminowani, ludność przywrócona do porządku. Trene została podbita.

– Panie admirale, Trene należy do pana. – odezwał się asystent admirała, major Nieistotny, jak zwykł go nazywać Grant.

– Dziękuję, majorze. Obowiązki wymagają ode mnie zabezpieczenia populacji przed dalszymi walkami oraz ustanowienia tymczasowego rządu. Wie pan, co robić.

– Tak jest, panie admirale. Do wszystkich jednostek lądowych: procedura Mi-29.

Ekran po lewej stronie wypełnił się meldunkami o pomyślnym wykonaniu zadania. W parę chwil każdy schwytany Treniańczyk związany z siłami militarnymi buntowników został bezwzględnie pozbawiony życia. Czuję się dziwnie niespełniony.

– Panie admirale, czy wysłać wiadomość Jednemu Rządowi o sukcesie kampanii? – zabrzmiał nieśmiały głos Nieistotnego.

Ani myślę. Ten gbur-żółtek czekał na to sześć lat, poczeka jeszcze parę miesięcy.

– Wstrzymajmy się z tym, majorze. Chyba nie spieszy się panu do domu?

***

 

– W ten właśnie sposób odbyło się wyzwolenie Trene. Admirał Grant ponownie wykazał się geniuszem taktycznym, sprawnie pokonując buntowników na orbicie, a później pokojowo przejmując władzę i ustanawiając rząd tymczasowy. Ani jeden człowiek nie zginął podczas operacji na powierzchni! Ani jeden! Taki prezent zgotował, co prawda, admirał, swoim podwładnym! – dr Gorinstein wymachiwał żywiołowo swoim wskaźnikiem nad hologramem statystyk. – Zaraz po liberacji Trene rząd Ziemi wysłał admirałowi list z gratulacjami, w którym BORNAC! NIE WYTRZYMAM Z TOBĄ! – wykrzyczał, skierowując swój wzrok na aulę, gdzie jeden ze studentów ledwo powstrzymywał wybuch śmiechu, a zaczerwieniona studentka obok starała się doprowadzić do porządku i sprawiać pozory słuchania wykładu. – TO NIE JEST PIERWSZY RAZ… – złowieszczo podniósł głos profesor, by zaraz mu przerwano.

– Panie Gorinstein, czyżby pan zapomniał, kim jest… – zaczął młodzieniec, gromiąc wzrokiem starca.

– Nie, nie – zaraz poprawił się doktor, przeklinając w myślach nazwisko chłopaka. – Wiem, kim jest twój ojciec, Leo, i dobrze wiesz, że Lucius Bornac zajmuje honorowe miejsce w mojej hierarchii wielkich osób. Proszę cię, zachowuj się jak przyszły oficer i słuchaj, a przynajmniej nie przeszkadzaj innym. Historia ludzkości jest naprawdę istotnym przedmiotem. – poddał się Gorinstein, wywołując szyderczy uśmiech na twarzy młodzieńca i wymianę porozumiewawczych spojrzeń z kolegami, którzy zachichotali pod nosem, jak i nieśmiałe westchnięcie wspomnianej studentki. Uczony jeszcze raz zmęłł w ustach obelżywe przekleństwo.

– Bardzo dobrze. Wracając… taaaak… zaraz po liberacji Trene rząd Ziemi wysłał admirałowi Grantowi list z podziękowaniami, a także zapowiedzią tego, co miało nadejść później, czyli ogłoszenia Konfederacji Ludzkości. Planety zamieszkiwane przez ludzi, w tym kolonie wyzwolone spod tyranii samozwańczych rządów, miały odtąd operować jako samodzielne jednostki, połączone jednym urzędem premiera i rady wewnętrznej. Walknut, bardzo stary znak symbolizujący ludzi rozbitych w różnych miejscach kosmosu, miał jednoczyć i budzić dumę, co robi skutecznie do dziś. Chociaż jego pochodzenie nie jest do końca znane, fakt, iż znajduje się na każdym mundurze, budynku rządowym czy logo stacji telewizyjnej, sprawia, że jest to najbardziej rozpoznawalna rzecz w znanym nam wszechświecie. Toteż spełnia swoją pierwotną rolę i, miejmy nadzieję – wtrącił z przekonaniem Gorinstein – nigdy nie przestanie jej kontynuować.

I

 

Gwiazda wzeszła nad horyzontem, rzucając pierwsze promienie światła na powierzchnię skalistej planety. Drobne organizmy, które żerowały na nielicznej roślinności, zakopywały się w ziemię umykając przed strumieniami gorąca. Pomimo stosunkowo bliskiej odległości od lokalnej gwiazdy, naukowcy Konfederacji upierali się, by wybudować stację badawczą właśnie tutaj, z powodów znanych tylko im, choć projekt został sfinansowany przez rząd podejrzanie szybko. Na orbicie powstał zaawansowany technologicznie port lotniczy, mający służyć za główny przystanek w drodze do ekspansji w tej części galaktyki. Niezwykle daleko od rozwiniętych ludzkich kolonii, M 256-B, bo pod taką nazwą dotychczas znano tę planetę, zdecydowanie odbiegała od oczekiwań załogi stacji badawczej Arche. Leniwe dni żołnierzy chroniących placówkę przed duchami i nudą, zwykle spędzane na piciu przemyconego bimbru i strzelaniu do bliżej nieokreślonych kształtów i skał dookoła bazy, dawno znużyłyby każdego, komu nie wzrasta adrenalina przy mikroskopijnym rozbłysku na ekranie komputera (gdyż właśnie to powodowało największe ożywienie wśród naukowców). Jednak szeregowcy sięgali pamięcią do tych czasów z tęsknotą, kiedy trzymając palce na spustach i wstrzymując oddech zmuszeni byli stanąć twarzą w twarz z potwornością, jaka nawiedziła ich bazę kilkadziesiąt minut temu.

Wtedy to w systemie wykryty został jeden z dawno zaginionych statków Konfederacji, lekki krążownik zwiadowczy, który wysłany z misją badawczą w kierunku supernowej, jaka niedawno miała w tamtym rejonie miejsce, nigdy nie powrócił. Komisja odpowiedzialna za ustalenie przyczyn tej sytuacji stworzyła obszerny raport, w którym zanotowano informacje od rzeczy takich jak niedawno stwierdzona obecność czarnej dziury w pobliżu obiektu misji, mogąca powodować poważne zakłócenia w nawigacji, do udokumentowanego alkoholizmu jednego lub więcej członków załogi. Uznany za uległy zniszczeniu, rodzinom domniemanie poległych złożono kondolencje, a sprawa została zakopana w szufladzie z resztą akt zaginionych statków. Chociaż tajemnicze znikanie ludzi w pustce kosmosu było zagadką dla rządu Konfederacji, nie poświęcono zbyt wiele uwagi temu problemowi z racji braku środków do skutecznych poszukiwań, toteż ograniczono się jedynie do utajnienia tych informacji i pośmiertnego przyznawania medali za męstwo i odwagę w służbie ludzkości. Można więc sobie wyobrazić zdumienie kontrolera lądowiska, kiedy rozpędzony krążownik niebezpiecznie zbliżał się do orbity M 256-B, po czym nie reagując na wezwania wylądował w zamieszkanej części planety. Na miejsce natychmiast wysłano patrol wojskowy wraz z ekipą sanitariuszy – wszyscy byli przekonani, że to powrót zaginionych, zbyt przejętych powrotem, by zawracać sobie głowę biurokracją – jednak zamiast powitań, uścisków i szczęścia z powrotu do cywilizacji, w stronę śluzy powietrznej statku posypał się grad kul, gdyż właśnie stamtąd wybiegał oddział niezidentyfikowanych żołnierzy, dzierżących w rękach dziwaczne karabiny o krótkich lufach, miotające wielkokalibrowe naboje, które dziurawiły pancerze standardowych pojazdów Konfederacji, nie wspominając o jej żołnierzach. Chociaż posiłki z orbitującego okrętu „Guardian” zostały wysłane już w momencie namierzenia przybyszów w systemie z czystej przezorności, oddział zdawał się przemykać pieszo w stronę stacji badawczej Arche w nieludzkim tempie, prześcigając dywizje piechoty i ciężkich pojazdów o dobre kilkanaście minut. Wnętrze stacji badawczej zabarykadowano zaraz po ogłoszeniu stanu nadzwyczajnego, ponadto, ku zaskoczeniu zgromadzonych w środku, wprowadzono alarm najwyższego stopnia, który na wykrycie naruszenia struktury budynku miał spowodować samodestrukcję, anihilując wszystko, co się w nim znajdowało, czego przebywający wewnątrz żołnierze i naukowcy, oczywiście, bardzo chcieli uniknąć, więc ci drudzy już pospiesznie wertowali podręczniki bezpieczeństwa i starali się obejść systemy.

Przybysze zatrzymali się przed imponującym obiektem, przyjmując – najwyraźniej – pozycję obronną, przez co można ich było teraz dokładnie obserwować. A było co oglądać. Siedmiu napastników z zimnokrwistą precyzją ustawiło się przy wejściu do stacji badawczej. Niemal każdy z nich wyglądał jak uosobienie najgorszych koszmarów stworzonych przez wyobraźnię człowieka. Szara, matowa skóra pokrywała ich masywne humanoidalne ciała, zakute w szczelne, elastyczne zbroje o kolorze obsydianu. Niektórzy posiadali pełne pancerze, inni – pokrywające jedynie pojedyncze części ciała, choć nawet najmniejszy kawałek wyglądał na niezwykle wytrzymały i istotny. W tym samym kolorze były ich ostro zakończone rogi, które umieszczone z góry i z dołu głowy, w połączeniu z jej kształtem przypominającym jelenią czaszkę, nadawały obcym iście demoniczny wygląd, nic więc dziwnego, że stróże placówki przy posterunku nie zdążyli nawet powiedzieć „co to do kurwy jest”, zanim ich ciała przeszył pojedynczy celny strzał, drążąc pokaźną dziurę w miejscu ich klatek piersiowych. Ślepia w kolorze błękitu, choć ledwo widoczne, zdradzały niezwykłe skupienie i spostrzegawczość. Pomimo liczebności garnizonu chroniącego Arche, każdy z żołnierzy czuł się, jakby był stale obserwowany. Nawet fakt posiadania pachnących nowością pancerzy i karabinów prosto z fabryk Konfederacji na Ziemi nie napawał ich optymizmem. Prawdę mówiąc, jeśli wróg jakimś sposobem wdarłby się w głąb kompleksu, ze strachu zapewne nie byliby w stanie wycelować. Trójpalczaste kończyny zakończone krótkimi szponami dzierżyły broń o opływowym, choć nieskomplikowanym kształcie, bogato zdobione dziwnymi symbolami, z solidnymi, krótkimi lufami o średnicy ludzkiej pięści.

Jeden z przybyszów wyróżniał się od pozostałych. Jego ciało nie było pokryte żadnym pancerzem, ani nie wydawało się być stworzonym z jakiejkolwiek tkanki, wyglądało raczej jak niedbale wygładzona stal w różnych kolorach, nadająca mu jedynie humanoidalną formę. Chociaż kształtem przypominał resztę, pewne atrybuty, jak np. jego rogi, były powykręcane w bezładny sposób, a w oczodołach dosłownie płonęła biel. Poza tym, na co zwróciło uwagę większość żołnierzy, nie miał ze sobą żadnej broni ani innego przedmiotu wyglądającego na broń. Sprawiał wrażenie najdziwniejszego i najmniej śmiercionośnego spośród obcych, jednak to właśnie on odwrócił się przodem do ośrodka i zgromadzonych przy oknach ludzi.

Po czym przemówił. Nie posłużył się bynajmniej żadnym organem ciała, a wręcz wkładał słowa w umysły przebywającej w środku załogi, zadając im potworny ból. – Ja, Gthik’knarr, niosę śmierć każdemu, kto mi stanie mi na drodze. Potrzebuję materiałów, które zgromadziliście w środku. Wiem, że wasza struktura ulegnie destrukcji, jeśli zdobędę go siłą. Oddacie to, czego chcę, albo zabiję każdego człowieka na tej planecie. – oznajmił niski, jakby wydobywający się z głębi wody głos. Żołnierze z trudem podnieśli się z ziemi, wycierając krew cieknącą im z nosa i uszu, akurat na czas by móc doświadczyć destrukcji sił wysłanych na pomoc z orbity. Największy, najpotężniejszy znany ludzkości czołg klasy Grant, nazwany na cześć jednego z największych bohaterów Konfederacji, co prawda wytrzymał salwy pocisków z broni oblegających, nabawiając się poważnych odgnieceń w pancerzu, jednak ku zdziwieniu zgromadzonych ten, który nazywał się Gthik’knarrem, wybiegł naprzeciw atakującym i chwytając oburącz ciężki pojazd cisnął nim w nadjeżdżającą kolumnę pozostałych, skutecznie je unieruchamiając. Żołnierze, którzy znajdowali się poza formacją otworzyli do kolosa skoncentrowany ogień, nie odnosząc większego skutku. Potwór wyrzucił z siebie przeraźliwy ryk, który bombardując umysły strzelających zabił co najmniej trzy czwarte z nich, unieszkodliwiając resztę.

Towarzysze obcego wydali z siebie głośne, klekoczące odgłosy, obserwując swojego wodza w bitwie, który zdawał się być niepowstrzymany. Czołgi były zbyt wolne, by móc namierzyć napastnika, a pozostała broń oferowała zbyt małą siłę ognia, by nim choćby wzruszyć. Istota przedzierała się przez standardowe dywizje Konfederacji bez problemu, samodzielnie rozdzierając pojazdy, lub sprawiając, że zatwardziali weterani wili się na ziemi w obłędzie. Garnizon Arche przez lornetki obserwował w przerażeniu ten spektakl zniszczenia, niedowierzając sile obcego, by zaraz zasłonić oczy przed jaskrawym światłem, wypełniającym nagle pole bitwy. Ziemia zatrzęsła się pod stopami mieszkańców M 256-B, kiedy Gthik’knarr przyjął na siebie strzał z ogromnego działa „Patroszyciel” na okręcie „Guardian”.

Wokół wznosiło się zbyt wiele dymu i pyłu, by móc cokolwiek zobaczyć, jednak wszystkie czujniki wykazywały, że wszelki ruch w miejscu uderzenia ustał. Trudno było się temu dziwić – główne działo okrętów klasy Niszczyciel zostawiało na powierzchni planet potężny krater, i to tylko w najgorszym przypadku. Zagrożenie ze strony metalicznego olbrzyma zdawało się być wyeliminowane.

Na nieszczęście załogi stacji badawczej, ostrzał orbitalny spowodował oberwanie wschodniej części budynku, wywołując spektakularną eksplozję kompleksu wraz z tymi, którym nie udało się uciec. Bowiem podczas kiedy Gthik’knarr demolował dwudziesty dziewiąty czołg z kolei, naukowcy wypchnęli przez główne wejście masywną paletę magnetyczną z ładunkiem w szczelnym kontenerze, oznaczonym każdym możliwym ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie zawartości. Szaroskóry obcy pilnujący wejścia przypiął broń do pasa i zarzucił sobie pakunek na plecy, po czym wraz z resztą oddalił się w stronę statku. Do czasu strzału z „Guardiana”, złodzieje opuszczali już atmosferę M 256-B. Wykazując niezwykłe umiejętności pilotowania i intuicji, przełamali bez trudu prowizoryczną blokadę planety złożoną ze strategicznie ustawionych pomniejszych okrętów wojennych Konfederacji towarzyszących „Guardianowi”, które otwarły ogień ze wszystkich dział w kierunku krążownika, zawsze chybiając.

 

 

Generał Nordhorn, głównodowodzący sił w tym sektorze, stał w bezruchu nad projekcją pola bitwy na powierzchni planety, jak i na jej orbicie. Jego surowe oblicze nie oddawało żadnego wyrazu – z typową dla wysoko postawionych wojskowych dyscypliną, nawet jego majestatyczny wąs nie zdradzał zaskoczenia i gniewu, jaki teraz odczuwał. Straty były zatrważające, nawet w obliczu starcia z przedstawicielami obcej, potencjalnie bardziej zaawansowanej technologicznie rasy. Meldunki zgłaszały ledwie garstki żołnierzy powoli wygrzebujących się z pożogi, jaką zostawił po sobie rajd. Oficerowie łączności przywracali kontakt z bazami naziemnymi, które błagalnie wzywały wsparcia w każdej postaci.

– Generale? Wysłać okręty w pościg? – zapytał nieśmiało major Parrott, drugi w łańcuchu dowodzenia „Guardiana”. – W gotowości do startu jest czterdzieści dzi…

– Nie, majorze. – odparł spokojny głos Nordhorna. – Nie mamy tak szybkich jednostek w stacjonującej flocie. Przerwać ogień i skierować wszystkie siły do pomocy na M 256-B. Mamy dużo sprzątania przed przybyciem oficjeli Konfederacji. A ja dużo do przemyślenia przed złożeniem raportu.

***

 

– „Pierwszy kontakt będzie spontaniczny, obca rasa będzie chciała znaleźć wspólny grunt dla porozumienia!” – zakpił ironicznie minister obrony Kasower. – „Będziemy musieli wykazać się największą możliwą tolerancją, żeby nie spowodować nieumyślnie jakiegoś konfliktu.” O ile rozwalenie trzech bilionów dolarów w sprzęcie i śmierć ponad dwustu pięćdziesięciu żołnierzy należy do ich zwyczajów, to cieszę się, że mamy powitanie za sobą. Co teraz? Otwarta inwazja na jeden z naszych rozwiniętych światów w ramach oficjalnego obiadu?! – ekscytacja Kasowera wypełniała małe, jasno oświetlone pomieszczenie, które załoga „Arbitra” tymczasowo przerobiła na pokój zgromadzeń. Orbitując nad Marsem, strzeżeni przez całą dumę floty Konfederacji, członkowie rady wewnętrznej zostali zwołani na nadzwyczajne posiedzenie. Wokół stołu projekcyjnego zgromadzili się wszyscy najważniejsi ministrowie – Obrony, Eksploracji, Propagandy, Kultury, a także premier i wicepremier. Urząd prezydenta był na tyle nieistotny, że jedynymi jego zadaniami było granie w teatrzyku lalek, jakim była telewizja.

– Ministrze Kasower, proszę zachować spokój. Przyszliśmy tu, żeby podjąć odpowiednie kroki, a nie rozczulać się nad niekompetencją pewnych osób. – Lucius Bornac, piastujący prestiżowe stanowisko wicepremiera, jak zwykle naprowadzał dyskusję z powrotem na właściwy tor. – Wszelki przepływ informacji z M 256-B na inne planety został wstrzymany, każdy meldunek jest przekazywany bezpośrednio do nas. Na miejscu generał Nordhorn prowadzi prace porządkowe, a obcy, a raczej szczątki obcego, którego raczył zestrzelić z orbity działem przeznaczonym do eliminowania okrętów flagowych, przy okazji niszcząc nasz drogocenny kompleks badawczy – delikatnie zaczerwienił się ze zdenerwowania – zostały dokładnie zabezpieczone i umieszczone w komorze próżniowej na pokładzie „Guardiana”.

– Na pokładzie „Guardiana”? Kto wydał taki rozkaz? – zapytał minister propagandy Donlap. – Widząc, do czego jest zdolny…

– Obiekt jest nieustannie strzeżony i przetrzymywany w miejscu, gdzie nic znane fizyce nie ma prawa funkcjonować. Chwilowo sytuacja została opanowana. – przerwał mu Bornac.

– Opanowana?! – podniósł się z krzesła Kasower. – To wszystko może się zaraz wymknąć spod kontroli! Panika wśród ludzi! Rewolty! Skąd mamy wiedzieć, że to się nie powtórzy na innych planetach?! Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę, ile pracy włożyliśmy w spacyfikowanie Trygg dwa lata temu? Jedna plotka o przymusowych przenosinach na kolonie górnicze i wszyscy Tryggijczycy zmienili się w tępe bestie żądne krwi. Tyle siły roboczej poszło do piachu przez plotkę. A teraz wyobraźcie sobie, że statek Konfederacji wypełniony obcymi ląduje na Orgsillianie i otwiera ogień do ludności.

– Wiemy to, ponieważ każdy podejrzany ruch jakiegokolwiek, najmniejszego elementu w obrębie naszego terytorium ma zostać natychmiast namierzony i zniszczony. Jeśli postanowią wyciąć nam tę samą sztuczkę ponownie, spotka ich jedynie kilka ton ołowiu i stali. – Bornac zdawał się mieć odpowiedź na każdy atak członków rady wewnętrznej. Reputacja zobowiązywała. – Poza tym, nasze siły już rozdzielono tak, by w każdym momencie jakiś okręt był w stanie przybyć z odsieczą. Skoro działo „Patroszyciel” zrównało tego potwora z ziemią, to znaczy, że nie są niezniszczalni. To kiepskie wyjście z sytuacji, ale jedyne, jakie teraz mamy. Większość okrętów starej daty została już w nie wyposażona, stocznie pracują z ponad dwustuprocentową wydajnością.

– Więc postaraj się, aby pracowały na trzysta procent, Lucius. – rzekł premier Yuan. Pomimo zajmowania najwyższej możliwej pozycji w Konfederacji, rzadko zajmował się sprawami innymi, niż tajemniczy projekt „Nieskończoność”, któremu poświęcał maksimum czasu i uwagi. Atak na M 256-B pośrednio uderzył w jego plany, więc stawił się na zebraniu we własnej osobie. Nie trzeba było szczególnej spostrzegawczości, by widzieć, że od tego czasu był bliski wytrącenia z równowagi. – Ponadto chcę, żeby ktoś z naszego grona osobiście sprawdził, co tam zaszło.

– Proponuję, żeby zajął się tym mój syn. Potrzebuje doświadczenia. – cała sala spojrzała na młodego Bornaca, który przejęty perspektywą pierwszego kontaktu nie słuchał dyskusji zbyt uważnie. Przystojny, choć obdarzony przeciętną inteligencją starannie ogolony chłopak o brązowej czuprynie, na dźwięk słowa „syn” podniósł jedynie wzrok, zdezorientowany sytuacją. Ze względu na autorytet wicepremiera, jego podopieczny miał uczestniczyć w zebraniach rady wewnętrznej by czerpać z nich naukę i zostać w przyszłości szanowanym dostojnikiem wysokiego stopnia, tak jak i sam Lucius. Ręczył własnym życiem za jego dyskrecję, zaś premiera w ogóle to nie obchodziło, o ile Bornac wykonywał swoją pracę.

– Dobrze. Niech młody Bornac pokaże, ile w nim jest z jego ojca. – rzekł Yuan, marszcząc brwi.

– Ministrze Kasower. – zwrócił się do niskiego mężczyzny o kruczoczarnych włosach. – Proszę dopilnować, żeby siły porządkowe na każdym świecie Konfederacji były cały czas w gotowości do działania. Chociaż Lucius zapewnia, że nic nam nie grozi, nie zaszkodzi być ostrożnym. A kapitan Bornac – powiedział, spoglądając na chłopaka – dokładnie zbada tego kłopotliwego przybysza na miejscu. Na czas misji oddaję ci pod dowodzenie „Arbitra”. Spotkanie uważam za skończone. – oznajmił, jak zwykle, zimnym tonem Yuan, po czym zgromadzeni wstali z krzeseł i skierowali się w pośpiechu do wyjścia. W sali zostały tylko dwie osoby. Upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje, Lucius zwrócił się do syna.

– Leo, mam tutaj bardzo dużo pracy. Bardzo ważnej pracy. – silnie zaakcentował ostatnie słowa, implikując powagę sytuacji, po czym spojrzał synowi w oczy. – Chcę, żebyś poleciał na M 256-B, by odwrócić od naszego nazwiska uwagę. Dwóch Bornaców w jednym miejscu nie jest teraz dobrym pomysłem. Wyjaśnię ci wszystko po powrocie. – oświetlenie sali nieznacznie zamigotało, zapewne pod wpływem nagłego skoku energii.

– Tato, „Arbiter”? – wciąż niedowierzał młodzieniec. – Przecież to okręt flagowy! Jeden strzał rozwali Niszczyciela, a nawet kilka jak dobrze się ustawią! Przepisy mówią, że okręty flagowe muszą być pod…

– Premier Yuan dał ci kredyt zaufania. Poza tym, jego słowo jest prawem, nie przepisy. Gdyby chciał, mógłby kazać gwardii honorowej paradować w samych przepaskach, a oni dziękowaliby mu za wspaniałomyślność. Dziwię się, że jeszcze tego nie spostrzegłeś. – odparł Lucius. – Spoczywa na tobie pewna odpowiedzialność. Jestem pewien, że wykonasz tę misję bezbłędnie, jeśli tylko przestaniesz cały czas zajmować się kobietami. Ostatni incydent…

– Mówiłem już, że to się nie powtórzy. Zresztą, gubernator i tak chciał wymienić swoje biurko. Powinien mi podziękować – wzruszył ramionami młody Bornac.

Koniec

Komentarze

A czemu mielibyśmy się obrazić za science fiction? ;)

Ogół nie chce wiedzieć, że jest myślącą masą złożoną z bezmyślnych jednostek

Witamy. Już na wstępie przepraszam za to, co jestem zmuszony napisać. Niejednemu „zbiera się” na pisanie, a wszyscy chcą być oryginalni, więc nic to nowego. Ale rzeczonej oryginalności mało u kogo można się dopatrzeć… Zaklasyfikowałeś swój tekst do Sci-Fi – a jest to, przynajmniej w obecnej postaci, space operetka. Setki milionów ofiar ostrzału z tajemniczego działa, bitwa w przestrzeni opisana niemal jak bitwa morska, i to najbardziej klasyczna, z epoki pojedynków okrętów artyleryjskich. Pancerze trzy razy grubsze, niż zastosowane kiedykolwiek w najpotężniejszym pancerniku… Baju baju. Fakt, nikt nie potrafi dokładnie przewidzieć, jak może wyglądać pojedynek w kosmosie, ale wystarczy pomyśleć o łączności, jej zakłócaniu przez przeciwnika, fałszywych celach, rakietach samonaprowadzających, a nie jakichś armatach… Space operetka. Całe dywizje na pokładach jednostek transportowych, totalne zniszczenie przeciwnika… Czysta życzeniowość, czyste zapożyczenia z gier, nie grzeszących logiką konstrukcji. Spektakularność przede wszystkim, reszta nieważna. Siedmiu facetów urządza taki kipisz, że głowa mała. Syn wicepremiera ugania się za panienkami, ale uczestniczy w posiedzeniu rządu i zostaje wysłany z misją specjalną. Najpierw odmalowujesz młodego Bornaca jako mało sympatycznego facecika, zadzierającego nos z powodu tatusia, a potem… szkoda słów, takie rzeczy tylko w bajkach (komputerowych również). Jeżeli to miałoby być Science Fiction, to podstawą są wiadomości z fizyki oraz kierunków rozwoju technologii, szczególnie militarnych, aby mieć jakieś podstawy do konstrukcji prawdopodobnych scenariuszy. Ale co byś nie tworzył, Science czy Total Fiction, wspólną dla wszelkiego pisania podstawą jest dobra znajomość języka, umiejętność budowania zdań płynnych, treściowo jasnych, bogate słownictwo. Żołnierze z trudem podnieśli się z ziemi, wycierając krew cieknącą im z nosa i uszu, akurat na czas by móc doświadczyć destrukcji sił wysłanych na pomoc z orbity.  –>  Piszesz o wielu żołnierzach (liczba mnoga), którzy podnieśli się (liczba mnoga), wycierając krew cieknącą im – uwaga! – z nosa i uszu. Z jednego nosa! Potem żołnierze doświadczają destrukcji sił przysłanych na odsiecz. Doświadcza się czegoś, co bezpośrednio dotyczy osoby / osób doświadczających… Dlaczego: destrukcji? Bo ładne, mądre słowo, i trzeba się popisać jego znajomością? Siły wysłane z orbity. To znaczy, dokładnie, że ludzie i maszyny, tworzący te siły, orbitowali. Nie, że znajdowali się na pokładach orbitujących statków, ale ze sami krążyli na wspólnej orbicie… Reasumując: ani to SF, ani to oryginalne, ani dobrze i ładnie napisane. Ale, ponieważ pytasz o sens „ciągnięcia tego dalej”, odpowiadam, jak to widzę: tak, jest sens, pod warunkiem odłożenia pisania na czas, potrzebny do zawarcia bliskiej, dobrej znajomości z polszczyzną, zdecydowania, czy piszesz prawdziwą Science Fiction, pozbierania podstawowej wiedzy, niezbędnej do uniknięcia pisania rzeczy niewiarygodnych i nieprawdopodobnych, jeśli miałaby to być rzeczywista SF. Do tego trzeba w tym samym czasie wyperswadować sobie pisanie fanfików do gier, żeby Twój tekst był Twoim, czyli oryginalnym. Ponownie przepraszam za popsucie Tobie nastroju ostrą krytyką, ale chciałeś poznać zdania czytelników – więc przedstawiłem swoje. Powodzenia w realizacji zamiarów.

"Majestat „Patroszyciela” zawsze wywoływał … wrażenie na tych, którzy mieli okazję zobaczyć go na własne oczy, za każdym razem." Wiem, to szczegół. Tekst napisany bardzo sprawnie. Piszesz logicznie. konsekwentnie zmierzasz do wyznaczonego celu. Ale nie potrafiłem zmusić się, by go poznać. Zabrakło: zaciekawienia.         

 

Uwielbiam statki z trzykrotnie grubszym pancerzem. Takie zastosowania przypomominają mi socjalistyczną myśl techniczną z którą, dzięki kilku panom inżynierom starej daty, mam wielką radość spotykać się na co dzień. I jescze do tego prototypowy napęd nowego rodzaju. Fiu, fiu. Tyle dobrego. prototyp 1. «pierwszy wykonany według dokumentacji model maszyny lub urządzenia, stanowiący podstawę do dalszej produkcji» 2. «pierwowzór czegoś» Skoro prototypowy to co? Jest tylko jedna sztuka? Więcej nie wyprodukowali? Swoją drogą to wojskowi którzy zamamówili taki spęrzęt u producenta musieli być: a) wizjonerami , b) szaleńcami, c) malwersantami. I można by tak dalej… A teraz na powaznie. Duuuzo pracy przed tobą. Pochwalam zapał i chęci, ale warsztat musisz jeszcze dopracować. Tekst nawet mnie zaciekawił, bo sam pisze podobne grafomaństwa ( :P), czytało się dobrze, ale logika i technika leży. Tak więc reasumując: Do pracy kolego i powodzenia. :) Pozdrawiam.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

To ja teraz napiszę trochę łagodniej i pozytywniej, na otarcie łez po krytyce Adama – choć podpisuję się pod nią obiema rękami. Primo, podobne jak zostąło napisane w pierwszym komentarzu, nie wiem czemu mielibyśmy się gniewać za sci-fi. Wlicza się ono do fantastyki, więc jest ok i nie trzeba za to przepraszać. Chęć wysłuchania opinii innych również dobrze rokuje. Osobiście wielkim fanem sci-fi nie jestem, więc może też nie miałem wygórowanych wymagań, ale jeśli jest to Twój (a tak zgaduję) pierwszy – albo jeden z pierwszych – tekstów, to nie źle. W zasadzie jest nawet całkiem w porządku, jeśli wziąć pod uwagę poziom niektórych debiutantów. Gdybyś z założenia pisał "space operetkę", jak to okreslił Adam, to na sporo rzeczy można by było przymknąć oko, ale jeśli zamierzałeś prawdziwe sci-fi, to długa droga przed Tobą; na razie jest jak w amerykańskim filmie: prosto, lekko, efektownie. W skrócie: jak na początek może być. Jeśli sprawia Ci to frajdę, to uważam, że możesz śmiało pisać dalej (tak z innej beczki – pytanie innych co się powinno robić, a czego nie, to dość słaby pomysł) – jednak szczerze radzę przemyśleć powyższe uwagi (i poniższe, jeśli się jeszcze pojawią). Praktyka czyni mistrza, itp. Pozdrawiam

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

…Ciekawy jestem wieku autora. Jeżeli ma mniej niż lat dwanaście, to pisze bardzo dobrze. Pozdrawiam.

Ech, przypomniał mi się mój pierwszy tekst. Wciąż nikt, poza mną, nie dał rady przeczytać go do końca. :)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Okrutni jesteście. Ja tam przeczytałam do końca

Przynoszę radość :)

Ja też.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Ostatnio na stronie mamy dziwny wysyp słabych albo średnich tekstów. Każdy w nich popełnia te same błędy, czyli zapisy dialogów, niektórzy przywalają się do dywizów zastępujących myślnik. Po prostu coraz bardziej boję się tu cokolwiek umieścić.

Najczęściej "przywalam się" ja. Cóż, wada nabyta, będąca skutkiem znajomości zasad zapisu dialogów, umiejętności naciskania dwóch klawiszy oraz bystrości wzroku, pozwalającej dostrzec różnice między dywizem, półpauzą a myślnikiem. Powinienem za to przepraszać?

ja dostrzegam. Właściwie wielu ludziom to nie przeszkadza, bo naprzykład na laptopie nie da się tego zrobić. Ja ostatnio ustawiłam sobie opcję, że jak wciskam dwa razy dywiz to mi to normalnie Word mi to zmienia na myślnik. Zapis dialogów znam, umiem się do niego dostosować. Wiem gdzie się stawia kropki i inne takie.

Ja po prostu uważam czepianie się dywizów zamiast myślników jest najzwyklejszym szukaniu dziury w całym. W niemal na każdym forum, gdzie ludzie wrzucają teksty są na początku dialogów diwizy i jakoś nikt nie robi tam halo w stronę autora.

Szczerze mówiąc, i mnie się zdarza (z lenistwa ;P), ale jednak, skoro istnieją zasady, to trzeba się do nich na początku pisarskiego terminowania nauczyć stosować. Jak się tego dokona, reszta pójdzie już z górki. :)

Nie podobało mi się i nie zdołałem przebrnąć do końca. Za długie zdania przez co ciężko się czyta.

@Marcin Robert, dla mnie to jeszcze czepianie się szczegółów. Duża przesada… Najważniejsze, żeby skupić się na stylu autora. Na dobrym zapisie dialogów i na fabule, a nie dowalać się nieistotnych rzeczy.

Nie istnieje dobry zapis dialogów bez myślników. Interpunkcja to rzecz bardzo istotna.

---> Monivrian oraz podobnie uważające / uważający: równanie w dół jest łatwiejsze – ba! – praktycznie żadnego wysiłku nie wymaga… – od równania w górę.

Nie jest dobrze, co zauważyli wcześniej komentujący, więc nie będę powtarzać tego, co już napisano.

Sporą trudność sprawiło mi brnięcie przez większość zdań, próba ich rozszyfrowywania i usiłowanie zrozumienia, co też Autor miał na myśli. Oto, na przykładzie kilku zdań, co zrozumiałam, niekoniecznie zgodnie z intencją Autora.

 

„Bitwa szła po myśli admirała Granta”. –– Bitwy nie chodzą, bitwy mogą np. przebiegać, toczyć się. ;-)

 

„…oznajmił głos oficera łączności we wgłębieniu po prawej”. –– We wgłębieniu czego oznajmiał głos? ;-)

 

„Załoga na mostku uwijała się między między ekranami…” –– Zbędne jedno między.

 

„Każdy z nich w tym samym, szaro-brązowym mundurze, wyróżniając się jedynie stopniem wojskowym odpowiednio oznaczonym na naramiennikach”. –– Wielu żołnierzy, uwijających się jak pszczoły, a każdy z nich, po kolei wkładał mundur i oznaczał go naramiennikami z właściwym stopniem wojskowym, by natychmiast usunąć pagony i zdjąć mundur, bo czekali nań inni żołnierze. A wszystko to dlatego, że żołnierzy było wielu a mundur mieli jeden, ten sam, szaro-brązowy. ;-)

 

 „…jego bogato zdobiony odznaczeniami wojennymi i gdzieniegdzie pozłacany strój oficera”. –– Czy to znaczy, że czarny mundur, w niektórych miejscach pokryty warstewką złota, pobłyskiwał tu i ówdzie? Czy admirał Grant był dowódcą, czy pajacem? ;-)

 

„…powiedział Grant do swojego komunikatora, zgrabnie zamontowanym na jego admiralskiej czapce z wizerunkiem Ziemi…” –– Zrozumiałam, że komunikator posiadał admiralską czapkę i jednocześnie był zgrabnie na niej zamontowany… ;-)

 

„Czekamy na rozkazy, panie admirale! – odrzekł mu podekscytowany głos głównodowodzącego oficera”. –– Dlaczego admirałowi odpowiada podekscytowany głos oficera a nie ów oficer? ;-)

 

„…poddał się Gorinstein, wywołując szyderczy uśmiech na twarzy młodzieńca i wymianę porozumiewawczych spojrzeń z kolegami, którzy zachichotali pod nosem, jak i nieśmiałe westchnięcie wspomnianej studentki”. –– Co Autor chciał powiedzieć w tym zdaniu? Bo ja zrozumiałam, że Gorinstein, poddając się, wywołał uśmiech na twarzy młodzieńca, a z kolegami, którzy mieli jeden nos, wymienił porozumiewawcze spojrzenia; przy okazji zachichotało nieśmiałe westchnięcie studentki. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Widać, że autor nie pokusił się o polemikę z komentującymi, co w gruncie rzeczy jest raczej lepsze, niż gorsze. Sam tekst jest dokładnie tym, czego można by się było spodziewać po kimś, komu nagle wzięło się na pisanie – kiepski. Gdybym chciał być złośliwy, użyłbym pewnego neologizmu, łączącego w sobie słowo "straszny" i "tragiczny" – innymi słowy, ten tekst to stragedia.  A tak na poważnie, nie mam zamiaru cię zniechęcić. Jest źle, ale sztuka pisania, tak samo jak sztuka czegokolwiek innego, jest czymś, czego trzeba się nauczyć. Nie umiesz pisać, pytanie tylko czy nie umiesz jeszcze, czy nigdy nie będziesz już umiał. Zależy to tylko od ciebie, autorze.

Pomysł jest może i dobry, ale wykonanie takie sobie. Zgadzam się z większością zamieszczonych wcześniej, raczej negatywnych, opinii.

Pomysł jest może i dobry, ale wykonanie takie sobie. Zgadzam się z większością zamieszczonych wcześniej, raczej negatywnych, opinii.

Nowa Fantastyka