- Opowiadanie: bemik - Drugi początek [KSO 2013]

Drugi początek [KSO 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Drugi początek [KSO 2013]

Spalony słońcem step rozciągał się po sam horyzont i chłopiec wiedział, że nie wróci dziś do domu na obiad. Spojrzał z nadzieją na grzebiącego w ziemi ojca, ale on nie zwracał na niego uwagi. Udało mu się znaleźć wyjątkowo duże sanitee i teraz z niemałym wysiłkiem podkopywał je, by wydobyć pożywne bulwy.

– Tato, jestem głodny – zajęczał Florian. – Kiedy coś zjemy?

– A ty znowu marudzisz? – wysapał mężczyzna. – Może byś mi trochę pomógł?

Chłopak niechętnie podniósł się z kamienia i stanął obok, zastanawiając się, na czym miałaby polegać jego pomoc. Bulwy były długie i stosunkowo cienkie, należało je głęboko odkopać, uchwycić okrągłe zgrubienie, które zwykle formowało się tuż nad powierzchnią ziemi, a następnie jednocześnie ruszając na boki ciągnąć z wyczuciem, aby wyrwać całość. Jeśli ta sztuka się nie udała, nie było specjalnej biedy. Nawet z najmniejszego kawałka wyrastał kolejny krzak.

– Dlaczego nie sadzimy tego na polach przy domu? – spytał Florian nadal bezczynnie przyglądając się wysiłkom ojca.

– Bo potrzebuje dużo deszczu – wyjaśnił mężczyzna, a za chwilę zaklął głośno, bo bulwa urwała się i większa jej część została pod ziemią.

– Ale u nas też pada!

Ojciec włożył zdobycz do płóciennego worka, otrzepał ręce i usiadł na płaskim kamieniu. Poklepał ziemię i chłopak zajął miejsce obok niego.

– To prawda, ale my mieszkamy na wyżynie. Tutaj, w porze deszczowej, zawsze tyle napada, że dolina stoi później miesiąc pod wodą. Sanitee potrzebuje tego – chłonie wilgoć jak gąbka i oddaje ją potem, gdy nadejdzie susza.

Ojciec wyjął twardy, okrągły placek i rozłamał go. Mniejszą część podał synowi. Pożywiali się w milczeniu, a po posiłku mężczyzna znowu zaczął rozgrzebywać ziemię. Syn pomagał mu, ale jego dłonie były jeszcze delikatne i łatwo ulegały obtarciom i skaleczeniom o ostre, skórzaste liście. Chłopiec zastanawiał się, kiedy wreszcie ruszą w drogę powrotną.

– Na dziś dość – zarządził w końcu ojciec. – Zanocujemy tutaj. Szkoda zostawiać tyle dobra. Jutro dokończymy. Mama się ucieszy, jak przyniesiemy jej cały worek.

Florian nic nie odpowiedział. Miał nadzieję, że już dziś skierują się w stronę domu. Był zmęczony i brudny. Marzył o nocy we własnym, wysłanym wonną trawą łóżku.

– Trzeba to miejsce zaznaczyć na naszej mapie. W przyszłym roku wrócimy tu całą wioską – starczy dla wszystkich.

Noc była zimna. Mimo dwóch derek Florian tulił się do ojca. Niewielkie ognisko nie dawało prawie ciepła. Łodygi sanitee były wprawdzie suche i paliły się dobrze, ale zbyt szybko.

Z ulgą powitali wschód słońca. Znowu zjedli po kawałku placka, a później wzięli się do wykopywania bulw. Mieli wracać po obiedzie.

Chłopak odkrył wyjątkowo okazałą roślinę. Bulwy wystawały z popękanej, skalistej ziemi i dawały się łatwo wyciągać. Przywołał ojca.

– Ale ci się trafiło! – Mężczyzna poklepał syna po ramieniu. – Ta ziemia jest tak pokruszona, że prawie nie trzeba ich okopywać.

Odsunął się kilka kroków od syna i ze zdwojonym zapałem zajął się wyrywaniem roślin. Wkrótce zapełnili drugi worek.

– No, chyba wystarczy. – Mężczyzna podniósł się z kolan i ze stęknięciem rozprostowywał plecy.

– To zjemy i gnamy do domu? – Florian spojrzał na ojca.

I nagle usłyszał łoskot, a potem zobaczył, jak jego tata leci gdzieś w dół. Dzieciak padł na kolana, krztusząc się pyłem. Przerażenie ścisnęło mu serce.

– Tato! – wycharczał i wypluł ślinę zmieszaną z kurzem. – Tato! – powtórzył.

Odczekał moment, aż opadną drobinki piasku i ostrożnie przesunął się w kierunku, gdzie przed chwilą widział ojca.

– Tato – szepnął, gdy dopełzł nad brzeg osuwiska.

Mężczyzna leżał na dnie niewielkiej jaskini z nienaturalnie wykręconą nogą.

– Florian, nie schodź tu – prawie krzyczał, spostrzegając wychylającego się nad urwiskiem chłopca. – Nie tą stroną.

– Tato? Co się stało?

– Nic, nic, mały. Obejdź tę dziurę i zsuń się do mnie po tym łagodniejszym zboczu. Tylko cofnij się i zatocz szeroki łuk, żeby reszta kamieni nie runęła.

Chłopiec zrobił dokładnie to, co polecił mu ojciec. Do wnętrza zsunął się na siedzeniu.

– Tato, co się stało?

– Widzisz, mały, trafiliśmy na jaskinię. Spójrz w górę! – Wskazał wiszące bulwy sanitee. – Dlatego tak łatwo nam się je wyciągało – rosły w próżni. Ale ja okazałem się zbyt ciężki i sklepienie zarwało się.

– Nic ci nie jest, tato?

– Florian, jesteś już dużym chłopcem, obiecaj, że nie będziesz płakać! – poprosił mężczyzna i ścisnął dłoń syna. – No, obiecaj.

Kiedy chłopiec skinął głową, dokończył:

– Złamałem nogę. Musisz wrócić sam i sprowadzić pomoc – powiedział cicho i poczekał, aż dotrze to do dziecka.

Widział na twarzy chłopca najpierw zaskoczenie, potem dumę, a na koniec strach.

– Sam? Tato, nie dam rady…

– Dasz. Worki z sanitee zostaną tutaj. Weźmiesz tylko trochę placków i wody. A idąc, będziesz się kierował słońcem. Pamiętasz, uczyłem cię.

– Pamiętam.

– Co jakiś czas będziesz układał kopczyki z kamieni, zaznaczając kierunek…

Ojciec przerwał. Ból był nie do zniesienia. Miał chyba pękniętą kość udową i kolano. Czuł ciepło sączącej się pod nogą krwi. Tętnica? Nie, byłoby już po sprawie. Jakaś mniejsza żyła. Ale i tak mały nie zdąży z pomocą. Cztery dni do wioski, tyle samo z powrotem… Nie ma szansy.

– Zanim pójdziesz, muszę ci coś powiedzieć… Kojarzysz to drzewo, które nazwałem „Dziadkiem”?

– Aha.

– Mniej więcej w połowie wysokości jest wypróchniała dziura. Zakryłem ją korą i przed każdą zimą zmieniam, żeby…

– Tato, po co mi to mówisz? Wrócisz, to się tym zajmiesz. A jak nie będziesz mógł łazić po drzewach, to wtedy ja to zrobię… – Głos chłopca niebezpiecznie się załamał.

– Florian, uspokój się. Mówię to na wszelki wypadek. Tam jest ukryta księga. I zawsze najstarszy syn z naszej rodziny ma nad nią pieczę. Opiekuj się nią i nie pozwól, by dostała się tam wilgoć… I lepiej, żeby nikt cię nie widział. Przeczytasz ją, ale dopiero, gdy będziesz dorosły, dobrze? Nie wcześniej, pamiętaj! Dobra, idź już!

Uścisnęli się krótko i niezdarnie – żaden z nich nie lubił okazywać uczuć. I to był ostatni raz, kiedy Florian widział ojca żywego.

 

* * *

Dotrzymał obietnicy. Co rok wspinał się na drzewo, wyjmował dziwny, półprzezroczysty pojemnik z nieznanego materiału, brał księgę do rąk, ale nie zaglądał do środka, choć bardzo go korciło. Był jednym z nielicznych w wiosce, którzy potrafili czytać. Oprócz niego umiejętność tę posiadł jeszcze Symeon, stryjeczny brat, bo uczyli się razem pod okiem ojca Floriana. I stary Kacper. I Anna, jego wnuczka.

Obaj chłopcy nie przykładali się, ale woleli spędzać trochę czasu nad brzozową korą z patykiem maczanym w dębowym soku, niż w polu, gdzie robota była bardzo ciężka. Dlatego wolno, bo wolno, ale jako tako opanowali sztukę pisania i czytania. W dzieciństwie wykorzystywali w zabawach tę przewagę nad rówieśnikami.

– Florian! – Głos matki przerwał rozmyślania chłopaka. – Przynieś drewna!

Młody mężczyzna podniósł się niechętnie z posłania. Po całym dniu harówki na roli nie bardzo miał ochotę na tę dodatkową pracę, ale nie mógł jej zrzucić na matkę. Zerknął na kobietę – w ciągu tych dziesięciu lat postarzała się bardzo. I nie chodziło nawet o siwe włosy i zmarszczki. Florianowi wydawało się, że mama jakoś się „zmniejszyła”, przygarbiła. Widział, że ma problemy z podnoszeniem się z łóżka, z kucaniem, czy klękaniem.

– Już idę!

Wyszedł przed chatę. Niebo pociemniało, jednak nie było to tylko oznaką zbliżającej się nocy, ale także nadciągających opadów. Nadchodziła pora deszczowa. To dobrze, bo pola obsiane i potrzebują wilgoci.

Florian zerknął z niepokojem na „Dziadka”. Już dawno powinien był wspiąć się, żeby wymienić korę. Może jeszcze wytrzyma ten jeden raz?

Chłopak wkładał drewno do kosza z brzozowego łyka i zastanawiał się, czy jest już odpowiednio dorosły, żeby poznać tajemnicę. „Jeśli do jutra wieczorem nie spadnie deszcz, to będzie znak, że mogę zacząć czytać tę księgę” – postanowił. Z jednej strony chciał się dowiedzieć, co skrywa wolumin, z drugiej zaś instynktownie odsuwał ten moment. Uzależnienie decyzji od kaprysów pogody było dziecinne, ale, jak sądził Florian, dawało mu jeszcze trochę czasu. Wyglądało bowiem, że ulewa zacznie się lada chwila.

 

* * *

Mimo iż wydawało się, że nabrzmiałe wilgocią ciężkie brzuchy chmur szorują po wierzchołkach drzew, przez dwa kolejne dni nie spadła nawet kropla. To upewniło Floriana, że nadszedł właściwy moment.

Kiedy lunął wreszcie deszcz, zaszył się wraz z księgą w swoim kącie. Za przepierzeniem z situ rozłożył się na łóżku i wydobył księgę. Matka tłukła kamieniami twarde nasiona takemi. Część z nich, grubości żwiru, pozostawi w takiej postaci, by później dodawać do pożywnych zup, a część zetrze na mąkę, którą zużyje do wypieku placków.

Chłopak zerknął na gładką płaszczyznę. Była cieniutka, lekko żółtawa i pokryta drobnym, pochyłym pismem. Sporo czasu trwało zanim odcyfrował napis na pierwszej stronie. Przez lata zapomniał już wiele z tego, czego się uczył. Zrozumiał też, że to było zaplanowane działanie. Ojciec musiał nauczyć syna pozornie nieprzydatnej umiejętności, jeśli chciał, by wiedza zawarta w księdze nie została stracona.

Pierwsze słowo brzmiało „Ksyrmen”, kolejne znaki były cyframi: 10.9.2113. Florianowi nic ten zapisek nie mówił. Wzruszył ramionami i odwrócił kartkę.

Odcyfrowanie kilkunastu linijek zajęło mu całe popołudnie. Ale najgorsze było to, że rozumiał tylko pojedyncze słowa. Westchnął zrezygnowany i wsunął wolumin pod posłanie. Na dziś dość – postanowił.

Kolejne miesiące dżdżystej jesieni i mroźnej zimy minęły chłopakowi na próbach odcyfrowania i zrozumienia tekstu. Przy mdłym blasku kaganka napełnionego olejem z pestek czurkumy spędził wiele godzin. Z całego tekstu zrozumiał tylko, że tamtych ludzi gnębiły trzy choroby – AIDS, rak i nowotwór. Po jakimś czasie dotarło do niego, że dwie ostatnie nazwy oznaczają to samo. A człowiek, który spisał te słowa, był uzdrowicielem. Udało mu się znaleźć lekarstwo na te zarazy.

Kiedy Florian dotarł do połowy księgi, nadeszła wiosna. Z konieczności musiał ograniczyć czas poświęcany na lekturę. Ważniejsze były prace na roli, zbieranie sanitee i innych roślin, które zapewnią przeżycie kolejnej, długiej zimy. Sam nie wiedział dlaczego, ale czuł się podniesiony na duchu tym, co przeczytał. Świadomość, że ludzie zdolni są do takich rzeczy, dawała mu energię do walki z naturą. Słowa, którymi nieznany uzdrowiciel opisywał swoje potyczki z plagami, choć w większości niezrozumiałe, emanowały radością i euforią, udzielającymi się młodemu mężczyźnie.

Zebranie wystarczającej ilości zapasów wymagało ogromnego wysiłku całej wioski. Mężczyźni co kilka tygodni wyprawiali się do miejsca, gdzie zginął ojciec Floriana. Pola sanitee były tam duże i roślina krzewiła się wyjątkowo bujnie. W tym czasie kobiety suszyły, tłukły i tarły znoszone nasiona, bulwy i owoce, by dla nikogo nie zabrakło strawy. Wioskowy magazyn wypełniał się dobrami i to tak szybko, że starszyzna uznała, iż warto by postawić kolejny składzik. Wszyscy młodzi zostali włączeni w budowę. Z prostych, brzozowych bali powstały ściany, które następnie oklejono gliną zmieszaną z pociętym sitem i trawą. Konstrukcję dachu pokryto szerokimi, skórzastymi liśćmi drzewa goja, wystającymi znacznie poza obrys budynku, aby chronić go przed deszczem, a podłogę wyłożono kamieniami wykopanymi na polach. Po zakończeniu prac zorganizowano ucztę.

– I wiecie – Florian ściszył głos, aby słowa nie dotarły do niepowołanych uszu – udało mu się pokonać te plagi. Ludzie przestali umierać. To znaczy umierali, ale ze starości, a nie przez te choroby. To cudne, nie?

Objadający się słodkimi kołaczami Anna i Symeon pokiwali głowami. Oboje nie byli specjalnie zainteresowani tematem, ale pozwalali przyjacielowi mówić, bo i tak było to ciekawsze niż rozmowy starszyzny na temat tego, ile i czego udało się zgromadzić w tym roku.

– Jak się nazywał ten człowiek? – spytał Symeon, żeby jakoś podtrzymać rozmowę.

– Bóg.

– Jak? – zdziwiła się Anna.

– No przecież mówię – Bóg.

– E, chyba coś pomieszałeś – powątpiewała dziewczyna. – Dziadek mówił, że Bóg to jest taki… taka istota, co żyje wiecznie. I nie potrzebuje ani jeść, ani pić, ani spać.

– To jak żyje? – zainteresował się Symeon. – Bez tego nie da się żyć!

– Nno, nie wiem – zawahała się Anna. – Trzeba by zapytać dziadka.

 

* * *

Kacper ucieszył się z odwiedzin młodych. Lubił opowiadać historie, które poznał w dzieciństwie z ust babci, a ona zawsze mówiła, że nic nie wymyśla, a tylko powtarza to, co od pokoleń przekazywali sobie ludzie. Stary człowiek zaglądał w błyszczące zaciekawieniem oczy i wysilał pamięć, by szokować ich coraz to nowymi, niesamowitymi szczegółami.

– Oprócz nas były jeszcze zwrzęta – prawił ze swadą. – Na ziemi, w powietrzu i w wodzie. Całe mnóstwo. A ludzie mnożyli się tak, że nie było skrawka wolnego miejsca. Żeby się pomieścić, stawiali domy, jeden na drugimi, a potem jeszcze kolejne na górze.

– Oj, to pewnie kiepsko było z jedzeniem! Jeśli wszędzie byli ludzie i ich domy, to zapewne brakowało pól? – rzucił Symeon.

– Nie – zaprzeczył Kacper – bo ludzie jedli też zwrzęta.

– Zwierzęta – poprawił go Florian, który przypomniał sobie tekst księgi. – To się nazywało zwierzęta!

– Moja babka mówiła zwrzęta – oburzył się Kacper.

– A co to właściwie takiego było? – spytała Anna, chcąc zażegnać spór.

– No – zająknął się dziadek – to trudno wytłumaczyć… Jak mi opowiadała babka, a pamiętajcie, że ona też tylko powtarzała to, co mówili starsi, zwrzęta były tak samo zbudowane jak my, ale… wyglądały inaczej.

– Nie rozumiem – wtrącił się Symeon – jak to tak samo, ale inaczej?

– No, miały głowy, tułów, cztery kończyny…

– I ludzie to jedli? – przerwał mu Florian. – Jedli zwierzęta? A innych ludzi też?

– No nie wiem… raczej nie. Babka nic o tym nie mówiła. Więc chyba tylko zwrzęta. Zresztą widzieliście szkielety na polu Adama – nie sposób było pomylić zwrzę z człowiekiem, więc chyba się nie zjadali wzajemnie…

– A co się z nimi stało? – dopytywał się Florian, ciekaw wersji Kacpra.

– Podobno Bóg niepokoił się, że jest tego tak dużo i że zniszczą mu Ziemię. I zesłał plagę, która zabiła wszystkie zwrzęta i prawie wszystkich ludzi. I dużą część roślin.

– Jak to „zniszczą mu Ziemię”? To Ziemia nie była nasza? To kim był Bóg? – zapytał Florian.

Kacper przygryzł wargi. Czy oni muszą być tacy dociekliwi? Sam dobrze nie wiedział, co myśleć o tych podaniach, ale tak opowiadała babka.

– Bóg nie mieszkał na Ziemi – zaczął powoli i ostrożnie dobierał słowa. – Bóg mieszkał tam! – Wskazał palcem w niebo i gestem uciszył słuchaczy, którzy zamierzali zasypać go kolejnymi pytaniami. – Nie pytajcie, jak to możliwe. Babka mówiła, że to osoba bez ciała, nie musi jeść ani spać. Za to widzi i słyszy wszystko i może zrobić, co zechce. I to on zesłał plagę.

– To nie ten Bóg – powiedział Florian tak cicho, żeby słowa dotarły tylko do uszu młodych. – Mój Bóg, znaczy Bóg z księgi, mieszkał tutaj.

 

* * *

Florianowi zostało do przeczytania jeszcze tylko kilkanaście stron. Od razu zauważył, że zmieniło się pismo – teraz litery były okrągłe, duże, co znacznie ułatwiało mu czytanie. A może zwyczajnie nabrał wprawy? I język też był bardziej zrozumiały, prostszy.

Młody mężczyzna pochłonął ten ostatni kawałek w ciągu jednego wieczora. A potem czytał go jeszcze wielokrotnie, aż niektóre fragmenty mógł cytować z pamięci.

 

* * *

Świat przestaje istnieć. Błogosławieństwo zmieniło się w klątwę. Bóg, jak obiecał, nie zesłał na nas plag ani potopu. Sami zgotowaliśmy sobie apokalipsę. To, co ludzie uznali za ratunek, doprowadziło w końcu do zagłady. I jest mi w tych ostatnich chwilach tym gorzej, ponieważ wiem, iż przyczynił się do tego mój przodek. Przeczytałem jego pamiętnik i przeraziły mnie słowa, słowa pełne aroganckiego samozachwytu, zadufania:

I przemówił Bóg: „Uczyńmy człowieka na nasz obraz, na nasze podobieństwo, i niech im będą podporządkowane ryby morskie i latające stworzenia niebios oraz zwierzęta domowe i cała ziemia, jak również wszelkie inne poruszające się zwierzę, które się porusza po ziemi”.

A pod tym jest komentarz mojego nieszczęsnego przodka: Być może On to rzeczywiście stworzył, ale później zostawił swoje dzieło. Ja jestem mocniejszy od niego – zapanowałem nad plagami, sprawiłem, że życie człowieka jest lepsze i dłuższe. On dał impuls, ja przejąłem kontrolę.

Mojego prapradziadka, naukowca – mikrobiologa i genetyka opanowała obsesja. Po śmierci żony, która odeszła w wieku trzydziestu dwóch lat, poświęcił się badaniom. Kobieta zmarła w wyniku raka mózgu. Guz okazał się być nieoperowalny. Mój przodek spędził czterdzieści lat na badaniach, próbach i doświadczeniach, aż wreszcie udało mu się. Stworzył antygen, który potrafił zwalczyć dwie największe bolączki naszego społeczeństwa – raka i AIDS. Jego następcy kontynuowali te prace. I wreszcie w roku 2211 ogłoszono oficjalnie, że znaleziono lek. W ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat ludzkość wykonała ogromny skok – z czterech miliardów rozmnożyła się do dziewięciu. I tu zaczęły się pierwsze problemy – było nas coraz więcej, a pól do uprawy zbóż, łąk dla wykarmienia bydła oraz źródeł wody nie przybywało. Rozpoczęły się walki. Najpierw były to lokalne konflikty, później zaangażowały się mocarstwa. Łatwo było podżegać głodnych do chwycenia za oręż. Ziemia spłynęła krwią, dymy pożarów przesłoniły niebo, a bomby tworzące gigantyczne ogniste grzyby dokończyły dzieła. Szacuje się, że w ciągu dekady populacja zmniejszyła się o jedną trzecią. Ten stan dawał szansę na przeżycie i odtworzenie dawnego porządku. Ludzie powoli uspokajali się, zaczynali odbudowywać wioski i miasta, obsiewać pola, zakładać hodowle. Wydawało się, że najgorsze mamy za sobą. I wtedy pojawił się ten podstępny zabójca. Nikt nie wie, jak do tego doszło, być może winne były wybuchy atomowe, ale antygen, który dotychczas zwalczał choroby, zaczął mutować. Mnożył się w organizmach nosicieli, a potem przenosił się na tych, którzy byli od niego wolni. Atakował i chore, i zdrowe komórki – ludzie umierali w cierpieniach. A potem zaobserwowano, że przeniósł się na zwierzęta. Domowe zaraziły dzikie. Ginęło wszystko – ssaki, ptaki, ryby, owady – wszystko.

Nikt już nie miał siły na walkę ani między sobą, ani z wirusem. Pozostało tylko oczekiwanie na koniec. Życie na ziemi ginęło w zastraszającym tempie. Sądzę, że przetrwają tylko rośliny i to wyłącznie te, które nie były uzależnione od owadów.

Te słowa będą zapewne ostatnimi w historii ludzkości. Nie wiem, czy komukolwiek uda się przetrwać. Jeśli jednak tak się stanie, jeśli jacyś ludzie przeżyją, chciałbym choć trochę im pomóc, zmazać część win. Wiem, że na początku dwudziestego pierwszego wieku powstawały magazyny roślin z całego świata. Jeden taki oglądałem – Globalny Bank Nasion umieszczony głęboko w lodach na wyspie w obrębie północnego koła podbiegunowego. Podczas zwiedzania zapewniono mnie, że zgromadzone tu nasiona zachowają zdolność do kiełkowania nawet przez kilkaset, a nawet kilka tysięcy lat.

Drogi potomku, jeśli udało ci się przetrwać, znaczy to, że antygen sam się zresetował albo że wreszcie udało się ludzkiemu organizmowi zwalczyć go. Dlatego wskażę ci drogę do raju o nazwie Spitsbergen.

 

* * *

Florian z zadziwieniem przyglądał się rysunkowi. Patrzył na koło i kilka zaznaczonych na nim punktów. To tak wygląda Ziemia? Odcyfrował nazwę w górze obrazka. Jak tam dotrzeć? A gdzie ja jestem? I jak daleko jest ten Spitsbergen? Jak dawno działy się te wydarzenia? Czy jestem potomkiem tych ludzi?

Wiele pytań tworzyło się w jego głowie. Pytań bez odpowiedzi. Machinalnie przewracał kartki. Już wiedział, że musi przeczytać księgę jeszcze raz, a może nawet wiele razy, by zrozumieć i by móc odszukać ten raj. A może trzeba będzie odwiedzić sąsiadów. Mieszkają daleko stąd, ale podobno jest tam człowiek, który wiele wie o świecie. I o przeszłości. Tak przynajmniej mówił mu ojciec. Może wyjaśni te rysunki. Tylko czy tamten mężczyzna jeszcze żyje?

Na razie postanowił, że Symeon i Anna muszą się o wszystkim dowiedzieć. I może jeszcze dziadek Kacper. Razem zdecydują, co dalej.

Koniec

Komentarze

Bemik, Koleżanko droga… Już dzisiaj jest nas – a nie, sama się dowiedz, tak będzie lepiej – a Ty piszesz:  I wreszcie w roku 2211 ogłoszono oficjalnie, że znaleziono lek. W ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat ludzkość wykonała ogromny skok – z czterech miliardów rozmnożyła się do dziewięciu.   Ale to jedyna krytyczna uwaga. Bo lekkie pomarudzenie, że takie klasyczne założenia przyjęłaś, to tylko lekkie pomruczenie pod nosem.

Adamie drogi – dlatego zostawiłam sobie tyle czasu, żeby ludność z siedmiu miliardów miala czas zmaleć do czterech. Tak zadziałal raki AIDS. A dziewięć to podobno krytyczna liczba, kiedy zaczniemy głodować. Dzięki, że tylko pomruczałeś, a nie ryknąłeś!  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No zgoda, tak zadziałały, tylko że albo ja to przegapiłem, albo Ty tego nie napisałaś; trendy technomedyczne i demograficzne takiego założenia jednakowoż nijak w tej chwili nie usprawiedliwiają…   Ryknąć? Na Ciebie? W ogóle na kobietę? Łojjj… Ale dobrze, przyjmuję, że to był żart, tyle że zapomniałaś o uśmiechajce  :-)

:-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Oj, u mnie marudzenia będzie więcej. – Nie bardzo podoba mi się użycie terminu "antygen" do określenia czynnika wywołującego plagę. Oczywiście wirus czy bakteria może być antygenem, ale zwykle chodzi o konkretne białko czy inną cząsteczkę i tutaj brzmi to dość niefortunnie. – Raki mózgu są niezwykłą wręcz rzadkością, bardziej odpowiednie byłoby słowo nowotwór (bohater w sumie może tak mówić, ale już jego prapradziadek tak by tego nie opisał) – Trudno mi wyobrazić sobie coś, co leczyłoby zarówno AIDS jak i nowotwory złośliwe, a jeszcze trudniej drobnoustrój, który wybije tak różniące się gatunki zwierząt, a tym bardziej to, że część ludzkości przeżyje, a owady już nie – muszki owocowe chyba szybciej poradziłyby sobie z takim zagrożeniem niż rozmnażające się powoli ssaki jak my Ale pominąwszy część naukową – językowo i fabularnie – całkiem fajne (no, pomijając perspektywę ratowania świata) Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

AlexFagus – dzięki za fachowe uwag. Z rozmysłem użyłam słowa "antygen". Ostatnio sporo czytałam na temat raka i uznałam, że w dalekiej przyszłości ktoś może "wyhodować" rodzaj genu, który będzie zwalczał WSZYSTKIE nienormalne komórki.  Rak mózgu jest może rzadkością, ale – jak sama napisałaś – jest rzdkością, co znaczy, że w ogóle występuje. I właśnie to mogło przytrafić się żonie naukowca.

Napisałaś: Trudno mi wyobrazić sobie coś, co leczyłoby zarówno AIDS jak i nowotwory złośliwe, a jeszcze trudniej drobnoustrój, który wybije… – dlatego użyłam "antygenu", a nie drobnoustroju. Co do tego, że ocalała jakaś drobna część ludzkości, a nie owady – przyznaję, tu zadziałała moja wybujała wyobraźnia.      

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Fajne, podobało mi się

Przynoszę radość :)

bemik, antygen to nie rodzaj genu. Przypuszczam, że raczej chodziło ci o rodzaj terapii genowej, wtedy plagę mógłby wywołać wirus, bo ich zwykle używa się jako wektorów.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dzięki, Anet, nie wiem, co musiałoby się stać, żebyś napisała "nie podobało mi się" :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Też nie wiem ;) Jeśli mi się nie podoba, zwykle nie komentuję ;)

Przynoszę radość :)

Alex – w "mojej" dalekiej przszłości wytowrzono "antygen", który zdolny był do niszczenia anormalnych komórek. Skąd wiesz, że za dwieście lat takie coś będzie niemożliwe?:-) Ja sobie tak wyobraziłam taki właśnie "lek na całe zło", który potem stał się złem.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

…Spojrzał na (…) ojca, ale nie zwracał na niego uwagi… ?Kto, gdzie kiedy? …Jeśli ta sztuka nie udała się, nie było specjalnej biedy (…)  mężczyzna zaklął, bo bulwa urwała się… … Opis wyrywania pobrzmiewa drzemiącym potencjałem …

Nie wiem, bemik – dwieście lat temu leczyliśmy pijawkami, sto lat temu wbijalismy ludziom igły, by zmiejszyć obrzęki przy niewydolności nerek, część rzeczy, o których uczyłam się na studiach już zaczyna brzmieć jak barbarzyństwo… Więc może i cudowny antygen się znajdzie. Nie wiem jak, ale pewnie gdybym wiedziała, czekałabym na Nobla;) Autor zawsze ma ostatnie słowo, ja mogę jedynie wspomnieć, jak ma się to do naszej obecnej wiedzy. Tak czy inaczej, jestem Twoją fanką. Pozdrawiam:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Ciekawy pomysł. W pierwszej chwili zgrzytnęła mi informacja, że ludzkość tak głupio i szybko się rozmnożyła, ale szybko to sobie wyjaśniłam. Może tak być…

Babska logika rządzi!

A ja byłam po prostu ciekawa, co to może do głowy wpaść na podstawie jednego zdania. :) Bemik, przeczytałam z zainteresowaniem, bo, jak zwykle, dobrze napisałaś. Tylko bym wolała, żeby było więcej opowieści, mniej "wykładu". Ale ja najzwyczajniej w świecie lubię opowieści. :) Pozdrawiam serdecznie.

prim.chum – w pierwszym zdaniu dopisałam "on" – też trochę dziwnie mi brzmiało, ale chciałam uniknąć zaimków. Potencjał w wyrywaniu – no, no, nie pomyślałabym. Alex – dokladnie o to mi chodziło – nasza wiedza ma się nijak do wiedzy za dwieście lat. Możemy tylko gdybać. Dzięki Finkla i Ocha – Wam również dziękuję. To opowiadanie po dwóch miesiącach przerwy – wyszłam trochę z wprawy.    

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

 Jeśli ta sztuka nie udała się, nie było specjalnej biedy. Nawet z najmniejszego kawałka wyrastał kolejny krzak. @ Sugestia: Jeśli ta sztuka sie nie udała – zobacz, czy ci się lepiej czyta :) 

 spytał Florian(,) nadal bezczynnie przyglądając się wysiłkom ojca. Dzieciak padł na kolana(,) krztusząc się pyłem – Widzisz, mały, trafiliśmy na jaskinię. Spójrz w górę! – Wskazał wiszące bulwy sanitee. – Dlatego tak łatwo nam się je wyciągało – rosły w próżni. Ale ja okazałem się zbyt ciężki i sklepienie zarwało się. @ Przecież chłopak widział, co się stało. Naprawdę jest tak mało domyślny, że ojciec musiał mu tłumaczyć całe zajście? Oj, chyba chciałaś nam wyjaśnić dokładnie ;) Myślę, że niepotrzebnie, bo wyszło troszkę nienaturalnie.  Jakieś mniejsza żyła. Ale i tak mały nie zdąży z pomocą. Cztery dni do wioski, tyle samo z powrotem… Nie ma szansy. @ Celowe te literówki? Głos chłopca niebezpiecznie załamał się. @ tutaj też bym się przestawiła przed czasownik.   maczanym w dębowym soku, niż w polu @ Wydaje mi się, że zbędny przecinek, ale łapki sobie uciąć nie dam.   ale, jak sądził Florian, dawało mu jeszcze trochę czasu.  @ Wtrącenie tutaj nie jest konieczne. Wiadomo, że o niego chodzi.  Przez lata zapomniał już wiele z tego, czego się uczył @ jednak bym coś pokombinowała z tym tego czego. Dla płynności. Mężczyźni, co kilka tygodni  @ Raczej bez przecinka. W końcu nie robisz z tego wtrącenia.  które następnie oklejono gliną zmieszaną z pociętym sitem i trawą. Konstrukcję dachu pokryto szerokimi, skórzastymi liśćmi drzewa goja, które wystawały znacznie poza obrys budynku, aby chronić go przed deszczem, a podłogę wyłożono kamieniami, które  a ona zawsze mówiła, że nic nie wymyśliła @ lekki rym się wkradł. spytała Anna(,) chcąc zażegnać spór.   Drobne sugestie powyżej :) Pierwszy raz mam do czynienia z twoją prozą, jako że jestem tutaj nowa, także twoja głowa może czasami krzyczeć – przecież wiem!  Bardzo mi się podobało. Płynniutko, lekko napisane, choć tematyka wcale nie taka przyjemna. Opisy, mimo że nie tak kwieciste, urzekły mnie. Niezwykle obrazowe. Ocha mówi, że wykładu za dużo, a ja tego nie odczułam, pewnie dlatego, że dobrze napisane, więc i się nie dłużyło ;) Będę częściej wpadać pod twoje teksty. Aha, jedyne co mi czasem zgrzytało to szyk, zwłaszcza czasowniki zwrotne, ale to subektywne odczucie, więc tak tylko zaznaczam.   Pozdrawiam ciepło :)

Almari, dzięki za uwagi. Z tymi przecinkami i wtrąceniami mam problem. Ale też nie jestem pewna Twoich sugestii. Wydaje mi się, że przed imiesłowami powinnien być przecinek. A jeśli chodzi o czasowniki zwrotne – zgadzam się z Twoimi uwagami. Zresztą mój betaczytacz też mi to punktuje, ale widać jestem niereformowalna. Poprawiam, póki jeszcze czas! Dzięki.    

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No właśnie, przed imiesłowami powinien być przecinek (z drobnymi wyjątkami, ale ich tu nie ma), dlatego ci wypunktowałam  :) 

No widisz, czyli teorię znam, a w praktyce wychodzi inaczej :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

I tam, przy tak długim tekście to zwykłe niedopatrzenie :)  Btw, Sanitee w pierwszej chwili skojarzyło mi się z rzepą Tuwima, a potem z openingiem Familiady ;p 

A z tymi czasownikami zwrotnymi to się chyba musisz zastanowić czy zależy ci na płynności, czy na stylu, aczkolwiek nie stosujesz inwersji tak cżęśto, by mówić o indywidualnym stylu w tym przypadku, więc ja bym jednak postawiła na płynność. 

Ja po prostu w większości przypadków stosuję się do sugestii czytającego. Nie wiem, czy jak mówię, też przestawiam to nieszczęsne "się", czy robię to wyłącznie na piśmie. Musiałabym się zacząć nagrywać, żeby to usłyszeć!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Średnio mi się podobało i pomysł też jakby mi się z czymś kojarzył, bodaj z jakimś filmem. Językowo mi się podobało.

Dzięki za przeczytanie, belhai

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przyznam, że pomysł zaskakujący. Spodobało mi się otwarte zakończenie. Pokazałaś w nim, że od jednego, niewiele mówiącego zdania i wzmianki o głodzie na świecie można wyprowadzić całą fabułę. Przyznam, że podejrzewałem w pewnym momencie, że okaże się, że te roślinki, to w rzeczywistości… coś ohydnego i z ludzi :D

Nie podobały mi się za to dialogi – były trochę sztywne.   Cieszę się, że pierwsze opowiadanie konkursowe tak dobrze wypadło. Czekam na więcej!

Co do dialogów, bemik, to przyznam, że pierwotnie zaczęłam ci punktować niektóre np. – Na dziś dość , bo jednak mówi się na ogół dosyć na dzisiaj/dziś, wystarczy na dziś, koniec na dzisiaj itd. Na dziś dość brzmi koślawo, ale jak zobaczyłam, że zarówno syn, jak i ojciec mówią tak samo (tę samą kwestię), to stwierdziłam, że tak po prostu mają, lub tak się mówi w tamtych stronach. Jakie było twoje założenie? 

Z wła­ści­wym sobie wdzię­kiem po­de­szłaś do za­da­ne­go te­ma­tu i spra­wi­łaś, że mia­łam chwi­lę re­lak­su, a i za­du­ma­łam się nieco…  

 

 „Tutaj, w porze desz­czo­wej, spada tyle desz­czu, że do­li­na stoi póź­niej mie­siąc pod wodą”. –– Może: Tutaj, w porze desz­czo­wej, za­wsze tyle na­pa­da, że póź­niej do­li­na mie­siąc stoi pod wodą.  

 

„Znowu zje­dli po ka­wał­ku plac­ka, a póź­niej wzię­li się za wy­ko­py­wa­nie bulw”. –– Wo­la­ła­bym: Znowu zje­dli po ka­wał­ku plac­ka, a póź­niej wzię­li się do wy­ko­py­wa­nia bulw.  

 

„Niebo po­ciem­nia­ło, ale było to nie tylko ozna­ką zbli­ża­ją­cej się nocy, ale też nad­cią­ga­ją­cych opa­dów”. –– Niebo po­ciem­nia­ło, jed­nak nie było to tylko ozna­ką zbli­ża­ją­cej się nocy, także nad­cią­ga­ją­cych opa­dów.  

 

 „Słowa, ja­ki­mi nie­zna­ny uzdro­wi­ciel opi­sy­wał swoje po­tycz­ki z pla­ga­mi, choć w więk­szo­ści nie­zro­zu­mia­łe, ema­no­wa­ły ra­do­ścią i eu­fo­rią, która udzie­li­ła się mło­de­mu męż­czyź­nie”. –– Słowa, któ­ry­mi nie­zna­ny uzdro­wi­ciel opi­sy­wał swoje po­tycz­ki z pla­ga­mi, choć w więk­szo­ści nie­zro­zu­mia­łe, ema­no­wa­ły ra­do­ścią i eu­fo­rią, udzie­la­ją­cy­mi się mło­de­mu męż­czyź­nie.  

 

„W tym cza­sie ko­bie­ty su­szy­ły, tłu­kły i tarły zno­szo­ne na­sio­na, bulwy i owoce, by nie za­bra­kło dla ni­ko­go stra­wy”. –– Wo­la­ła­bym: W tym cza­sie ko­bie­ty su­szy­ły, tłu­kły i tarły zno­szo­ne na­sio­na, bulwy i owoce, by dla ni­ko­go nie za­bra­kło stra­wy.  

 

„Wszy­scy mło­dzi zo­sta­li za­an­ga­żo­wa­ni w bu­do­wę”. –– Wo­la­ła­bym: Wszy­scy mło­dzi za­ję­li się bu­do­wa­niem. Lub: Wszy­scy mło­dzi włą­czy­li się/ zo­sta­li włą­cze­ni do bu­do­wa­nia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dobrze mi się to opowiadanie czytało. Bardzo płynnie i z czytelniczą przyjemnością.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Dzięuję wszystkim za przeczytanie i komentarze, szczególnie regulatorzy.

Co do dialogów – rzeczywiście chciałam, żeby troszeczkę, odrobinkę  inaczej się wyrażali, ale jak mówicie – wyszło sztywno. Cóż, nie zawsze wszystko autorowi wychodzi tak, jak sobie to wymyślił.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytane ;).

Ogół nie chce wiedzieć, że jest myślącą masą złożoną z bezmyślnych jednostek

Cóż – mi się średnio podobało. 

Wstępniak zajmuje strasznie dużo miejsca i zdecydowanie zbyt wiele względem roli, jaką pełni w tekście – szczególnie że reszta tekstu to w zasadzie poznawanie treści księgi.  Nie jestem w stanie kupić naukowej sfery tekstu (może gdyby po prostu olać wyjaśnienia, napisać "o cudownym leku" i zdystansować się od kwestii naukowych…). Ponadto odnoszę wrażenie, że całość to dopiero prolog do czegoś konkretnego – poznajemy bohatera, on poznaje kawałek przeszłości i swojego dziedzictwa, a potem opko się kończy, co więcej, zakończeniem otwartym. Brakuje czegoś wyraźnego, a – niestety – skondensowana do paru akapitów historia świata nie jest zbyt poruszająca.  Natomiast warstwa językowa – jak zazwyczaj – dobra i tekst przyjemnie się czyta ; )

I po co to było?

Dzięki Syfie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka