- Opowiadanie: PanDominik - Ciemność nie ma jutra

Ciemność nie ma jutra

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciemność nie ma jutra

 

 

 

 

 

Widziałem ojczulku jak gwałcił Mery.

 

Jak zrywał z niej ubranie jedną ręką a drugą zatykał buzie bawełnianą szmatą; po chwili jej rozpaczliwy krzyk, który mnie tam zwabił, zamienił się w stłumione łkanie.

 

W blasku naftowej lampy ich splecione sylwetki przypominały parę zakochanych. Cienie drżące spazmatycznie fascynowały i byłby to widok godny zapamiętania gdyby nie to, że Mery nie chciała.

 

Nie chciała, ojczulku, widziałem po jej poczerwienionych oczach i policzkach po których skapywały łzy pełne wstydu i bezsilności. Widziałem krew na jej udach, i w tej krwi wciśnięte grube palce tego łajdaka. Spod paznokci wychodziły czarne brudne plamy. Jerry, nasz rzeźnik, który zmarł zaledwie miesiąc po tobie w podobny sposób trzymał kawał wieprzowiny; mocno, aby mięso nie wyślizgnęło się z rąk. I tak, by cios tasakiem był pewny i przebił się przez tkankę. Ale ty o tym wiesz ojczulku.

 

Tak łajdak trzymał Mery. Zabrał jej wszystko, co w niej najpiękniejsze. Nawet złote włosy, które cięzko było odróżnić od zboża wyblakły, pod naporem jego osmolonych łap.

 

Wczoraj spotkałem ją z panią Jefferson na mieście – kiedy przechodziły obok ratusza mery wpadła w drgawki i tarzając się po ziem,i wymiotowała na swoją nową białą sukienkę. Z falbankami, na czternaste urodziny.

 

Kazał jej robić okropne rzeczy. Rzeczy, o których nie godzi się nawet pomyśleć, ojczulku.

 

Wówczas zobaczyłem jego twarz w oknie gabinetu. Spokojną, śmiertelnie poważną i zamyśloną. Pokerową, rzekłbyś. Wiedziałem, że za maską pełną elokwencji kryje się kojot, szczerzący kły. Gdybym miał choć odrobinę odwagi, zabrałbym zakurzoną dubeltówkę i odstrzelił potworowi łepetynę – zupełnie tak, jak Ty, wybijałeś pustynne lisy, kiedy dobierały się do kurnika.

 

Tej nocy zobaczył mnie – i kiedy rzuciłem się do ucieczki, ten zdołał podciągnąć gatki i skoczyć do mnie jednym susem. Złapał za gardło i przycisnął do ściany spichlerza. Czułem woń nadtrawionego alkoholu i ciężki, kwaśny odór potu. Nie mogłem złapać tchu, nogi nie sięgały gruntu.

 

Patrzył jak walcze o oddech, szamocząc się bezradnie. W pewnym momencie uśmiechnął się podejrzanie i zwolnił uścisk; padłem na ziemię plując krwią. Ból promieniujący z gardła, przyćmił zmysły; pamiętam wielki zarys tego człowieka i jego belferski ton z jakim rzekł;

 

Nie będziesz sprawiał kłopotu, prawda młody Garry? Tu nie zdarzyło się nic ciekawego. Nic ciekawego.

 

Zasysałem chciwie powietrze, czując jak grunt rozmywa się pod stopami. Ledwie zdołałem odzyskać równowagę, a już wyciągnął kolta, wciskając mi lufę do gardła.

 

Tak, tatko, smakować może tylko śmierć – zimna stal z szczyptą prochu. Kazał mi powtórzyć jego słowa i przysiąc na Boga, że zatrzymam sekret dla siebie.

 

Przyrzekłem. Ale wiem, że nie bałem się Boga i tego, co zrobiłby z moją duszą. Piekło kryło się w wylocie lufy, spozierającej na mnie groźnie. Pchnął mnie mocno; padłem czując gorycz pustynnej gleby. Puścił mnie wolno. Biegłem jak oszalały, pijany samym faktem, że przeżyłem. Odzyskałem przytomność dopiero na skraju kaktusowej łąki.

 

I do dziś, nie mogę spojrzeć w oczy Mery. Chociaż czasami myślę, że w jej oczach nic już nie ma. Zupełnie, jakbym gapił się w oczy cielęciu.

 

A przecież w jej niebieskich źrenicach mogłem oglądać niebo od zmierzchu do świtu.

 

Zamiast tego, budzę się w nocy przemoczony, czując pod językiem stal pukawki. Dźwięk odciąganego kurka przesłania mi świat.

 

I jeszcze ogromny uśmiech, jak rzucone w twarz oszczerstwo.

 

Burmistrz nawet w dniu elekcji nie uśmiechał się tak szeroko.

 

 

 

 


Do baru wkroczył koleś.

 

Pchnął drzwiczki, które jękliwym skrzypieniem zwróciły uwagę zgromadzonych. Na postać jegomościa spadły ciężkie spojrzenia lokalnych szumowin, traperów, farmerów a nawet grupki studentów z bostonu, którym piwo poluzowało krawaty.

 

Koleś był wysoki. Na tyle wysoki, iż musiał schylić głowę w progu drzwi. Miał na sobie jasne jeansy i znoszony materiałowy płaszcz. Czarne kręcone włosy wypływały spod kowbojskiego kapelusza. Odwzajemnił zaintrygowane spojrzenie piwkującym, po czym sprawdził podeszwy butów. Upewniwszy się, iż są czyste podbił pod ladę, przy której stróżował barman.

 

Przez chwilę przyglądał się przybyszowi nieufnie, aż w końcu zagadał.

 

– Jeździec znikąd, he? Dawno takiego nie mieliśmy

 

Jegomość odstawił kapelusz i westchnął cicho.

 

– A co się stało z moim poprzednikiem? – zapytał. – Ruszył dalej? –

 

Barman uśmiechnął się i pokręcił głową. Napotkawszy pytające spojrzenie gościa, przeniósł wzrok na przeciwległe okno. Za zabrudzoną szybą, na linii horyzontu stała szubienica. Wiatr bawił się sznurem i prószył piaskiem.

 

– Można powiedzieć, że najgorsze ma przed sobą. Był z niego kawał skurwysyna, niech się teraz smaży w piekle.

 

Gość nagle spoważniał a w jego źrenicach błysło.

 

– Nawet nie wiesz pan, czego życzysz. Nie warto… przeklinać w ten sposób .

 

Barman zawahał się i już miał zamiar podjąć dyskusję, kiedy jeździec zamówił trunek;

 

– Wódkę, dwa kieliszki. Przypomina mi rodzinne strony .

 

Wtem do sali wkroczył młody, szczupły brunet o łagodnym spojrzeniu. Jego ufajdane błockiem buty pozostawiały ciemne plamy, jednak na nikim nie robiło to wrażenia. Na widok chłopaka paru miejscowych wymieniło durne uśmieszki. Jegomość znikąd przyglądał się niepozornej postaci, jak ta przedziera się między stolikami, szepcząc nerwowe przepraszam. Tymczasem barman postawił alkohol na blacie i przywitał się z młodym.

 

– Jak zwykle, Marku – odrzekł piskliwie chłopak, zapytany o samopoczucie.

 

– Smoki mają się dobrze? – Z głębi Sali zabrzmiało stłumione parsknięcie.

 

– Jak najlepiej. – Odparł wyraźnie zmieszany. – Mleka, jeśli łaska, Marku. A później zwijam się do roboty.

 

Barman skinął głową i napełnił szklankę. Obcy obserwował jak młody pije duszkiem płyn, rozglądając się w obawie przed czymś, co może w każdej chwili zaburzyć spokój. Czuł jego strach, nie tyle zwierzęcy ile duchowy – unosił się nad nim, zakotwiczony w duszy. I przeżerał, nabrzuszał się, pęczniał, rósł, rozlewając się już poza ciałem.

 

To co wówczas poczuł, nie było współczuciem. Ani nawet kroplą empatii. To był głód.

 

Do młodego przysiadło się dwóch, na oko dwudziestoparoletnich podlotków. Byli lepiej zbudowani, pewni siebie i pretensjonalni. W ich roześmianych spojrzeniach próżno było szukać inteligencji. Ot, wiejskie przygłupy.

 

Jeden z nich ścisnął młodego za kark, co miało zapewne być kumpelskim powitaniem, jednak zażenowany wyraz twarzy barmana mówił zupełnie co innego.

 

– Zgadnij co dzisiaj wpierdole na kolacje, Hag.

 

– Żadna nie jest gotowa, Jimmy. No i poza tym jesteś spłukany. Nie masz mi nawet czym zapłacić.

 

Mięsniak, zwany Jimmy zacisnął mocniej palce; Hag skrzywił się i zaskomlał cicho. Barman odwrócił wzrok i zajął się polerowaniem kufli. Do akcji włączył się drugi mięśniak.

 

– Chce na dzisiaj smaczny kawał jednego z twoich smoków, jasne Hag? Czy ty mnie kurwa, rozumiesz?

 

– Nie, nie rozumiem. Odpierdol się Harry, nie ma kasy, nie ma wieprzowiny.

 

Gość obejrzał się po Sali. Paru dżentelmenów kręciło głowami smutno. Nikt nie wstał.

 

Złapali go. Pomimo jego szamotaniny, i rzucanych soczyście przekleństw, tylko barman zareagował. Obcy chlusnął drugą kolejkę wódki, czekając na rozwój zdarzeń.

 

– Bierzemy go na stronę, Marek – Mięśniak rzekł do barmana – Nawet się kurwa nie wtrącaj. No chyba, że chcesz powtórki z września. – I z taką groźbą-zakładnikiem wypadli z baru.

 

Jeździec patrzył na roztrzęsione dłonie marka. Zaraz po tym, kiedy do Sali wrócił normalny gwar, nie pół-szepty i skulone sylwetki niedoszły bohater rzekł do nieznajomego;

 

– Ten Jimmy, syn rzeźnika. Mówię panu, straszny bydlak; silny drań, nawet szeryfa się nie boi. Ostatnio jak wpadł świętować urodziny, to pół baru mi rozwalił; przez trzy miesiące musiałem skubać się po kieszeni, żeby utrzymać biznes. Sam pan widzi jakie to wszystko okrutne – zająkał, usprawiedliwiająco.

 

– Słuchaj pan, nie wiem kim jesteś, nie wiem dokąd zmierzasz. Ale widziałem jak patrzyłeś na Haga; Chłopak ciężko pracuje, zmarł mu niedawno ojciec; jest sam. W dodatku musi się użerać z takimi palantami. Panie, odrobiny przyzwoitości. –

 

O blat uderzył studolarowy banknot.

 

– Reszty nie trzeba. – Skwitował krótko. Opuścił salę.

 

Dźwięk brzęczących ostróg w uszach barmana zabrzmiał nad wyraz złowieszczo.

 

Właściwie oznaczał tylko jedno.

 

Kłopoty.

 

 

 

Kazali mu rozebrać się do naga. Najwyraźniej podnieciło ich to, bowiem jak tłukli go po bladym, chuderlawym ciele to tłukli z całej siły, i zdawało się, że ich zaangażowanie zmalaje, kiedy parę żeber wyda z siebie chrupnięcie.

 

Nic bardziej mylnego.

 

Ból, który odzywał się eksplozją w głowie w pewnej chwili osłabł. Czy przestali już bić?

 

Nie. To on odpływał z wzrastającą ulgą i chłodem obejmującym klatkę piersiową. Obiecał, w krótkich przebłyskach świadomości, że kiedy stanie pod drugiej stronie przeprosi ojca, że zawiódł jego oczekiwania.

 

Smoki, o które wspólnie dbali przejdą do hrabstwa. Do rąk pierdolonego zboka, burmistrza.

 

– I Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza – dobiegł do niego głos oschły i przygnębiający. Jak widok starego Andrego, którego truchło znaleźli po paru dniach poszukiwania. Andre padł na zawał, na skraju swojego pola. Para sępów krążyła nad jego zwłokami, wyrywając sobie starcze, wyschnięte na wiór mięso.

 

Ten głos przywołał wizję tak obleśną, iż okaleczone ciało przeszył wstrząs. Zmusił się by otworzyć oczy.

 

Głos należał do gościa, który przyglądał mu się nahalnie w barze. Był wysoki, choć muskulaturę miał dość skąpą. W skutek czego jego płaszcz bardziej na nim wisiał; przypominał stracha na wróble.

 

Na twarzy malował się spokój, i gdyby nie pojawiające się skurcze mięśni możnaby było uznać, że twarz należy do nieboszczyka.

 

– Wypierdalaj dziadku, to nie twój interes – odgryzł się Jimmy. Nawet tak sponiewierany Hag, usłyszał w głosie mięśniaka załamanie.

 

– Zgadza się staruszku – zawtórował mu kumpel, po czym zbliżył się do jegomościa, odsłaniając przy tym kaburę. Kolba gnata sterczała ostentacyjnie. – Jimmy i ja mamy pewne problemy z Hagiem, nic ci do tego jak je rozwiązujemy. Życie bywa okrutne –

 

Przez puchnące oko spostrzegł słynny, zawadiacki uśmieszek Jimmego. Zwiastun nieczystych zagrań.

 

Z drugiej strony stał dziwak-przyjezdny. Nie okazał ani krztyny strachu. Wniosek – był albo głupcem, albo zabijaką. Jak to zwykle bywa z jeźdzcami znikąd, najczęściej spotykało się przemieszane gatunki jednych i drugich. Ostatni trafił na stryczek za gwałt. Ścigało go sąsiednie Yorktown, lecz sprawiedliwość dopadła go właśnie tutaj. Jak na ironię wyrok odczytywał sam burmistrz, psia jego mać.

 

Wtem poczuł jak gniew koi ból a do zdrętwiałych kończyn napływa gorąca krew. To pragnienie zemsty skręcało kiszki. To pragnienie, które mogło zostać zaspokojone.

 

– Pomóż mi – wyjęczał, licząc, że nieznajomy nie okaże się głupcem. Okazał się kimś znacznie gorszym.

 

Jak na komende złapał kumpla Jimmiego za głowę tak, iż jego długie palce oplatały część twarzy. Nawet nie zadał ciosu, tylko wyszeptał parę niezrozumiałych słów, by po chwili osiłek osunął się nieprzytomny.

 

Zdezorientowany Jimmy wyszarpał rewolwer i pociągnął za spust. Z broni dobiegło cykanie pustego magazynka. Obcy podniósł pięść wysoko i rozwarł palce. Na ubitą ziemię posypały się pociski.

 

– Co do kurwy nędzy mają znaczyć te sztuczki – zbulwersował się Jimmy. Hag widział jak jego lewa ręka sunie w kierunku pasa, za którym trzymał nóż.

 

Obcy poczynił krok naprzód. Piach pod stopami zawirował, na rozpalonym gruncie.

 

– Co ty zrobiłeś Bruzdźie? Bruzda, gadaj do mnie! – Bruzda leżał bez słowa. Jimmy złapał za nóż. Czekał na odpowiedni moment.

 

„Uważaj, bydlak chce cie dziabnąć” chciał krzyknąć Hag, lecz początkowa euforia ulatniała się z niego, ustępując miejsca słabości. Nie potrafił wydać z siebie nawet żałosnego jęku.

 

Kiedy obcy postawił krok do przodu, palce Jimmego zacisnęły się na rękojeści.

 

Wykonał szeroki zamach.Obcy złapał go za ramię na cal od swojego serca.

 

– Cieśla nie będzie z ciebie zadowolony – oznajmił mu i sekundę później Hag usłyszał głośny zgrzyt złamanej kości.

 

Zwijając się z bólu upadł obok nieruchomego bruzdy. Przez łzy mówił o zbawieniu i zmarnowanej szansie. A później zamilkł.

 

Obcy pozbierał porozrzucane odzienie i podał je roztrzęsionemu Hagowi.

 

– Jesteś cały?

 

– Chyba tak. Tak sądze. Dzięki za pomoc. Czy ci dwaj….? – zerknął na osiłków z niekrytą odrazą.

 

– Depresja . Wyjdą z tego.

 

Hag zignorował jego odpowiedź.

 

– Jestem Jim, zajmuję się świniami. – podał mu dłoń. Jegomość ścisnął ją na krótko. Miał gorące i suche dłonie. Uścisk zaś stalowy.

 

– Gregori. Ale mów mi Greg. Wiesz, szukałem cię od dawna. Nie masz pewnie pojęcia dzieciaku, ale od wielu lat pielgrzymuje. Trafiłem do ciebie, młody. Jesteś moim odkupieniem –

 

-Odkupieniem?

 

-Jestem banitą. Wyrzucili mnie z piekła, dzieciaku. Nie tak dawno temu szczyciłem się mianem rosyjskiego smutłaka. Demona smutku. Wałęsałem się po psychiatrykach i trułem ludzi swoim śpiewem. Jeden jedyny raz podwinęła mi się noga i już konsorcjum skazało mnie na tułaczkę. Raz! – Hag popatrzył na niego jak na wariata. Obcy nadąsał się wyraźnie – Nie wierzysz mi, no jasne. Kto uwierzy w taki stek bzdur. Ale wiesz co? Popatrz mi prosto w oczy i powiedz, że kłamię. Śmiało, nie ugryzę. Spróbuj.

 

Hag popatrzył. I to co zobaczył na odbiciu jego niebieskich tęczówek utwierdziło go w przekonaniu że Greg w istocie, nie kłamał.

 

– Mogę wrócić, kiedy spełnie dobry uczynek. Przewrotni książęta piekieł! Jestem smutłakiem, nie potrafię czynić dobra. Czuję twój gniew, i wiem, że zemsta wypali smutek w twoim sercu. Jest ktoś, kto twój żar podsyca; rzeknił słowo a stanie się czynem.

 

Hag uśmiechnął się blado.

 

– Burmistrz – rzekł bez cienia wątpliwości, po czym odpłynął w nieświadomość.

 

– Haraszo. – Gregorij zastygł, wsłuchując się w cisze i zdawałoby się, że nieznane głosy przemówiły do niego, gdyż po czasie dodał

 

– Amen.

 

Podniósł nieprzytomnego Haga i ruszył w stronę hotelu. Czerwień zachodu zabarwiła drogę krwawym blaskiem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Kochany Ojczulku, całkiem niedawno poznałem przybysza z dalekich krain. Wiem, że ostrzegałeś mnie przed obcymi, jednak ten wydaje się być całkiem sympatyczny. Szczerze mówiąc, uratował mój tyłek. No i zapewnił spokój przed synalkiem rzeźnika na pare dobrych miesięcy. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć ale nie oczekuje zapłaty. Jest naprawdę dziwny. Padło mu na mózg, zapewne od pustynnego powietrza, które otacza miasteczko ze wszystkich stron świata.

 

Ale ty wiesz o wszystkim. Wiesz kim jest mój towarzysz i co ma do zaoferowania. Pewnie jesteś na mnie wściekły. A i towarzystwo od ciebie lamentuje, że nadal modlę się pod znakiem krzyża.

 

Kochany Ojczulku. Ja twoje pograżanie palcem mam w poważaniu, choć buntować się nie lubie. Tym razem cel uświęcił środki; możesz szepnąć skrzydlatym, żeby mnie skreślili z listy oczekiwanych gości.

 

Burmistrz zapłaci za wszystko.

 

 

 

 

 

Miasto w którym zginął było paskudne.

 

Wzdłuż szerokiego klepiska stały drewniane barowe budy; w ich zatęchłych, dusznych salach królowały tania wóda i równie tanie dziwki. W takiej cenie znalezienie kobiety z pełnym uzębieniem graniczyło z cudem.

 

Umierał z głodu, pragnienia i nienawiści. W lędźwiach czuł potworny żar; gdyby serce pompowało krew niechybnie dostałby erekcji, jak za młodzieńczych czasów.

 

Poprawił wisielczy sznur i rozglądnął się znużony. Powinien się wkrótce zjawić.

 

Księżyc w pełni roztaczał nad niebem srebrzyste halo. Z pobliskiej kaplicy dochodziły słowa nabożeństwa, przerwane trzykrotnym uderzeniem gongów.

 

Mlasnął językiem przywołując smak papierosów. Nie czuł chłodu ani zapachu kadzideł. Tylko ów ogień przelewający się przez ciało. Pozostały mdłe wspomnienia, poszarpane szubieniczną pętlą.

 

Tytoń, pomyślał, smakował inaczej; wypełniał głowę przyjemnym wirowaniem, odurzał, uspokajał.

 

Nie pomyślałby, że będzie kobietą. Szła środkiem drogi, roztaczając wokół siebie nad wyraz wysublimowane poczucie dostojności. Pieprzona księżniczka.

 

Zaraz po tym uświadomił sobie, że jest nieziemsko piękna. Miała skórę opaloną meksykańskim słońcem, zniewalające nogi oraz biodra, których ruch krył w sobie obietnicę największych rozkoszy. Krótko skrojona bluzka u krańca odsłaniała pępek, u góry zaś prześwitywały ciężkie piersi, o ciemnych sutkach. Kruczoczarne włosy opadały na nagie ramiona. Czysta esensja młodości i piękna.

 

Żar w lędźwiach wzmógł się.

 

Kobieta warta miliony. Jak na ironię; pani zgnilizny.

 

– Ale możesz mówić do mnie Eliza. – Podała mu wypielęgnowaną dłoń. Uścisnął ją niechętnie.

 

– Przejdźmy do interesów. Czekałem na ciebie… od dłuższego czasu. – mruknął.

 

– To będzie już rok, prawda? – uśmiechnęła się rozbrajająco – I wciąż ta sama noc, kościelne dzwony i cień szubienicy. Oj, potępieni; współczuję.

 

– Nie wątpie – rzucił sarkastycznie. Pani rozkładu skrzywiła się.

 

– Zabijesz burmistrza. – rzekła. Rzucił jej przenikliwe spojrzenie i splunął.

 

– Co z tego będę mieć? –

 

– Powiedzmy, że przywróce do działania, to co działać powinno. – Przeniosła wzrok na okolice jego krocza i oblizała się nieprzyzwoicie.

 

– To za mało –

 

– Pamiętasz może farmera, który cie złapał? Jego syn próbuje nas wyprzedzić. Jak będziesz pierwszy, zniszczysz młodemu życie… To nadal za mało?

 

Przypomniał sobie tego starego durnia i jego triumfalny wzrok, kiedy odprowadzał go do aresztu.

 

– Stoi.

 

– Jutro o północy wtargniesz do gabinetu i wbijesz mu sztylet. –

 

Przytaknął.

 

– Dlaczego burmistrz? – zapytał.

 

– On jest nieistotny. Chłopakowi pomaga demon, z którym mam na pieńku. Nie może im się udać

 

– Nie może – powtórzył potępiony, przekręcając uwierający go sznur. Pani rozkładu odeszła, kręcąc uwodzicielsko pośladkami.

 

Jak tysiąc dolarów, pomyślał, oblizując spierzchnięte od żaru wargi.

 

 

 

 

 

Ostatni wieczór burmistrza

 

Zapowiadał się wyśmienicie. Zapachowe świece rzucały łagodny blask na rubinową pościel, chłodny wiatr owiewał jego nagie ciało. W głowie przyjemnym musowaniem odzywał się alkohol. Z zadowoleniem spostrzegł, że godło hrabstwa błyszczy się dumnie. Emblemat władzy. Jego władzy.

 

W zmierzwionych fałdach leżała wpół-okryta Diana. To dla niej specjalnie zamawiał dorożkę z dalekiego miasta.

 

Jak zwykle spisała się na medal. Teraz tylko jej płytki oddech, wypełniający poduszki etanolem zakłócał błogość. Poza tym panowała absolutna cisza.

 

– Diana, zbieraj ciuszki i wynoś się, chce pobyć sam – Czarnulka zamruczała, przekręcając się z boku na bok, lecz po chwili wygramoliła się, targając ze sobą ubrania. Płacił jej tak bajoniczne sumy, iż nawet ewakuacja w środku nocy nie robiła na niej wrażenia. Pocałowała go w łyse, pomarszczone czoło i opuściła pokój.

 

Burmistrz u wezgłowia łóżka ustawił wielkie lustro.

 

– Jest dobrze – oznajmił odbiciu.

 

Po prawdzie, nigdy nie czuł się tak wspaniale; na krótki moment zdawało się, że wróciła do niego witalność oraz krzepa dwudziestolatka. To było euforyczne doznanie – czuł, że jest gotowy podbić świat.

 

Dlatego kiedy usłyszał pukanie do drzwi nie zerwał się z krzykiem, lecz chwycił za winstona. Odbezpieczając go zręcznie, nacisnął na klamkę.

 

Ujrzał wysokiego mężczyzne, którego oblicze skryło się pod szerokim rondem kapelusza. Policzki pokrywała szczecina, a ramiona muskały czarne, kręcone włosy.

 

– Czego pan chcesz? Pali się, czy co? – Zapytał oburzony.

 

Obcy podniósł wzrok. Jego spojrzenie było niepokojąco puste i obojętne.

 

– Czy wierzy pan w Boga, burmistrzu? – Ton, w którym zadał pytanie przebrzmiewał groźbą.

 

– To ja pierwszy zadałem pytanie – odgryzł się starzec kierując lufę na twarz nieznajomego.

 

Ten wszedł do pokoju szczekocząc ostrogami. Strzelba nie zrobiła na nim wrażenia.

 

– Kiedy jeden człowiek krzywdzi drugiego, żąda się sprawiedliwości. Kiedy ten, który poczynił zło sam cierpi, mówią, że sprawiedliwości stało się zadość. Jak myślisz – czy Bóg, który kocha każde stworzenie zsyła zadośćuczynienie z nieba? Nie, staruszku. Sprawiedliwość tego rodzaju rodzi się w bardzo brudnym i nieprzyjemnym miejscu. –

 

Burmistrz, zzieleniał ze strachu i usiłował wystrzelić.Spostrzegł, iż dłoń, miast różanego odcienia skóry zamieniła się w drewnianą proteze. Widział, jak powoli drzewieje, toczona przez setki brunatnych korników. Runął na ziemię w nagłym paroksyzmie grozy. Tajemniczy gość zniknął. Na jego miejscu stał Garry junior. I zamiast pomóc, uśmiechał się łobuzersko.

 

– To za Mery Newton, bydlaku – zasłyszał zniekształcony, demoniczny głos.

 

Młody wiedział wszystko. Wszystko.

 

 

 

 

 

Hag przebudził się z rozdzierającym bólem głowy. Leżał na podłodze własnego domu. Jego ciało pokrywała lepka, śmierdząca maź, której nie potrafił rozpoznać, przez panujący w pomieszczeniu półmrok.Na obrzeżach firanek sączyło się blade światło przedświtu.

 

Oddychał głęboko, czując jak ciało toczą drgawki. Na rękach spostrzegł ciemne skaleczenia, opływające żółcią.

 

Z wydarzeń minionej nocy pamiętał Gregora, który samym spojrzeniem doprowadził burmistrza do obłędu. Po prostu stał, recytując twardo brzmiące słowa; Starzec w pewnym momencie wyrzucił broń i upadł wpatrzony we własne ręce, jakby pokrył je trąd.

 

Jeździec kazał chłopakowi zamknąć oczy, zapewniając, że czas już prawie się dopełnił. Hag posłuchał.

 

Późniejsze sceny przypominały migawki; wracając z rezydencji, spotkali kowboja. Nosił potargane ubrania, a jego szyję oplatała wisielcza pętla. W oczach zaś płonął niezdrowy blask. Greg zaatakował intruza – bili się zaciekle, aż w końcu demon złapał nieszczęśnika za odcięty kraniec węzła i uniósł w górę. Mężczyzna szamotał się, do czasu kiedy zwiotczał i rozsypał się w pustynny piach.

 

– Nie ma czasu na wyjaśnienie. Spieszmy się – napomniał go Greg.

 

Dalszą część przysłoniła ciemność. A kiedy ta ustąpiła, pojawił się ból, półmrok zakreślający kontury ojcowskich mebli i nieprzyjemna wilgoć. Podłogowe deski cuchnęły rozkładem.

 

Wstał z wielkim trudem. Kiedy zbliżył się do okna, by wpuścić światło przewrócił się o coś. Klnąc na całego doczłapał się do firanek i rozsunął je.

 

Na podłodze leżało poćwiartowane ciało burmistrza. Głowa wpatrywała się w niego oskarżycielsko. Korpus przypominał worek tłuszczu. Podłoga tonęła we krwi.

 

Wybiegł na podwórze, wymiotując.

 

Tam czekali na niego strażnicy. Trójka mężczyzn na jego widok uniosła broń. Czwarty zbladł i wypuścił kajdanki z rąk.

 

Hag był cały w posoce.

 

– Ja nie rozumiem – wyjąkał. Stado much krążyło nad jego posklejonymi włosami. Na farmie panował burdel – zwierzęta chodziły wygłodzone.

 

Hag rozbeczał się jak dziecko.

 

Ktoś jednej z martwych świń założył na głowę krawat. Krawat burmistrza.

 

 

 

 


Ostatnie zdanie umarlaka

 

wybrzmiało gromkim basem. Na dźwięk słów część widowni przeżegnała się nabożnie, a co starsze kobiety przegoniły dzieci do domów. O skazanym mówiło się wiele; że prosty chłopak, że nie potrafił podnieść się po śmierci ojca. Krążyły plotki, iż biedaczyna zobaczył za dużo.

 

Ale burmistrz? Czym zawinił na tak bestialski mord?

 

Na łopatkach skazańca widniały niedomyte plamy skrzepłej juchy. Chłopakowi odczytano wyrok, kapelan zaintonował modlitwę.

 

Requiem aeternam dona eis, Domine, et lux perpetua luceat eis. Requiescant in pace.

 

I wtedy chłopak zaśmiał się szaleńczo.

 

– Widzę cie, gregori. Jeżeli sprawiedliwość o której mówisz istnieje, to dopadnie i ciebie – zwrócił się do tłumu. Mieszkańcy patrzyli po sobie nieufnie.

 

A potem zawisł. Lina naprężyła się trzeszcząc, ciało zatańczyło konwulsyjnie.

 

Mówi się, że spuścizna jego ojca zostanie spalona, zwierzęta zarżnięte i wrzucone do dołu, całość natomiast ksiądź posypie solą, tak aby na tej ziemi już nigdy nic nie wyrosło.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kochany ojczulku.

 

Nadchodzi mój koniec. Obawiam się, że nie spotkamy się tak prędko, jak przewidywałem. Sprzedałem duszę diabłu. Kiedy kapelan czytał mi pismo zobaczyłem griegora jak stoi, zadowolony z spełnionej misji. Wyrolował mnie, okłamał, a ja głupi uwierzyłem.

 

Na rogu baru stała kobieta – była porażająco piękna. Ale co dziwne; zdawało się, że nikt jej nie widzi. Patrzyła na mnie smutno, a ja choć tak bardzo chciałem, nie mogłem jej rozszyfrować.

 

Umieram w spokoju, bowiem wśród tłumu zobaczyłem Mery. Ubrała białą sukienkę z falbankami. Jej oczy szkliły się od łez. Zaraz obok niej stał nasz stary dobry barman. Odniosłem wrażenie, że od jego pleców odchodzą widmowe skrzydła. Patrzył na mnie twardo, jakby pragnął wyrwać mnie z objęć kostuchy. Wiedziałem, że mery jest wolna. I że kiedyś jej włosy odzyskają blask.

 

Jeżeli znasz modlitwę odkupienia, błagam Cię mój ojczulku.

 

Módl się głośno i często.

 

Twój syn będzie tego potrzebował.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem tylko "Widziałem ojczulku jak gwałcił mery" Dobra naturalistyczne opowiadanie. Do końca mnie zastanawiało jak może się skończyć. Miałem nadzieje ze ten cały Gary jeśli dobrze pamiętam odstrzeli łeb burmistrzowi jednak tak się nie stało. Moja amatorska recenzja to 5 na 6 gwiazdek bardzo mis ie podobało i przeczytałbym więcej gdyby nie to, no właśnie że nie mam czasu. Pozdrawiam zealot.93

Nie lubię takich obrzydliwości, nie potrzebuję gwałcenia przez oczy i wyobraźnię. Ale – dlaczego imiona piszesz z małej? Chyba nie celowo, bo czasem znajduję jednak duże literki.   podciągnąć gadki – ciekawa czynność :) podciągał luźne rozmowy? jeżeli lufa kolta łaskotała go w migdałki, to grubo… ubawiłam się :) Sporo błędów, brak ogonków w polskich znakach, rzeczy typu "Na boga ojcze"… Jeśli regulatorzy zaszczyci Cię swą wizytą, będzie miała co robić. Niemniej jednak znajdą się pewnie wielbiciele takich paskudnych tematów. Wiem, że tu jesteście… ;)

https://www.martakrajewska.eu

Och, na pewno są wielbiciele takich tematów, a może i takiego pisania, ale czy się ujawnią po Twoim wpisie, krajemar, tego już nie wiadomo.   Jestem skłonny usprawiedliwić  znaczacą część błędów, występujących we fragmentach, które można nazwać listami do ojczulka. Pisze je chłopak słabiutko wyedukowany, więc niechaj będzie, że inaczej nie potrafi. Lecz tę skłonność osłabia fakt, że pozostałe części tekstu wyglądają pod tym względem niewiele lepiej… więc chyba jednak to Autorowi brakuje bliższej znajomości z polszczyzną.

Witam. Na wstępie – występujące błędy faktycznie szkodzą treści i za poszczególne "byki" szczerze przepraszam. Zastanawia mnie kultura komentarzy – pierwszy odnosi się do treści i na komentarzach tego typu zależy mi najmocniej. Wypunktowanie gramatyki, czy przytoczenie "byczka" jest słuszne, bo zawiera w sobie ostrzeżenie; czytaj dokładnie, bo być może w trakcie pisania zapomniałeś słownika. Ale gdzie komentarz samej fabuły, pomysłu? Krajemar, skoro nie pociągają cię takie obrzydliwości a jednocześnie śmiejesz się z "lufy łaskotającej migdałki" to nie uważasz, że w twojej logice istnieje pewna dziura? Secundo, skoro nie pociągają cię "takie obrzydliwości" to chyba przespałaś parę lekcji polskiego – naturalizm oraz turpizm to wciąż pewna stylistyka, która (uwaga, zaskocze Cię) może mieć swój cel! Tak czy siak – dziękuje za komentarz :) AdamKB, ciesze się, że jesteś fetyszystą przecinków – błędy poprawie i może wtedy dowiem się w końcu, co sądzisz o moim tekście?

Nawet złote włosy, które cięzko było odróżnić od zboża wyblakły, pod naporem jego osmolonych łap. Wczoraj spotkałem ją z panią jefferson na mieście – litości. kiedy przechodziły obok ratusza mery wpadła w drgawki, i tarzając się po ziemi wymiotowała na swoją nową białą sukienkę – po co przeciek przed pierwszym i jedynym „i”? Karygodny zapis imienia. Wówczas zobaczyłem jego twarz w oknie gabinetu. Spokojną, śmiertelnie poważną i zamyśloną. Pokerowa, rzekłbyś. – trzymaj się czasu przeszłego. i kiedy rzuciłem się do ucieczki, ten zdołał podciągnąć gadki i skoczyć do mnie jednym susem. – a może gatki? Patrzył jak walcze o oddech – walczę Ból promieniujący z gardła, przyćmił zmysły – po co tu przecinek, skoro nie wydzielasz „promieniujący z gardła”? Zassysałem chciwie powietrze, czując jak grunt rozmywa się pod stopami. – Zasysałem. Tak tatko, smakować może tylko śmierć – przed „tatko” powinien być przecinek. Na tym skończyłem lekturę Twojego „dzieła”. Sporo błędów na pierwszej stronie – na tyle dużo, że nie mam ochoty czytać kolejnych. Piszesz, że interesuje Cię kultura komentarzy; sądzę, że powinieneś wpierw posiąść kulturę, która przystoi Autorowi i nie publikować niedopracowanych tekstów.   

Sorry, taki mamy klimat.

koro nie pociągają cię takie obrzydliwości a jednocześnie śmiejesz się z "lufy łaskotającej migdałki" to nie uważasz, że w twojej logice istnieje pewna dziura – nie rozumiem, więc chyba nie uważam. Lufa mnie nie śmieszy, to wyrażenie mnie śmieszy, ponieważ jeśli piszesz że łaskotała migdałki, to być może przespałeś jakąś lekcję biologii.   Nie spałam na polskim. Przeważnie. No dobra, może drzemnęłam się tu i ówdzie ;) Ten zarzut nieco mnie dotknął, jednakże wysilę się na kulturę. Znam te stylizacje, po prostu ich nie lubię. Nie muszę się zachwycać, prawda? A i Tobie trochę do Grochowiaka brakuje. O "Rozdziobią nas kruki, wrony" nie wspomnę, bo czytałam to z zamkniętymi oczyma a i tak wryło mi się w pamięć.

https://www.martakrajewska.eu

Zastanawia mnie kultura komentarzy – pierwszy odnosi się do treści i na komentarzach tego typu zależy mi najmocniej -  a mnie zastanawia, ile jeszcze masz kont na portalu ;)

https://www.martakrajewska.eu

Jesteś autorką i darze szacunkiem każdego, kto tworzy. Określenie okazało się być nietrafionym i tyle.  Nie trzeba się wysilać na kulturę. Proponuje wrzucić na luz; skoro nie lubisz tej stylizacji, warto określić konkretnie, aby komentarz był bardziej merytoryczny i tyle.  Wcale nie musisz się zachwycać, do grochowiaka brakuje mi dużo i nie jest to dla mnie żadna nowość. Twój komentarz okazał się być przydatnym i stanowi lekcję na przyszłość.  darowałbym sobie złośliwości; chce rozmawiać z krytykiem a nie poirytowaną internautką. Gwoli ścisłości mam tylko jedno konto – uprawianie intelektualnego onanizmu nie bawi mnie. Całkowicie. Jesteśmy ok?  :) 

Ciekawe, skończone opowiadanie

Przynoszę radość :)

Jesteśmy OK, PanieDominiku :)

https://www.martakrajewska.eu

Anet, czy możesz rozwinąć? :) 

Yyyyy… Jak na mnie, to już jest rozwinięcie ;) Dla mnie to jest sprawnie opowiedziana, zamknięta historia. Masz pomysł i prowadzisz go na tyle ciekawie, że chce mi się czytać (a to bardzo dużo, szczególnie biorąc pod uwagę, że wolę, gdy bohaterowie są żywi).

Przynoszę radość :)

Próbowałam się przebić przez powyższe opowiadanie. Naprawdę. Zaciekawił mnie początek, ale pokonały różnego rodzaju błędy rozsiane po całym tekście. One się powtarzają, więc dam tylko przykłady do każdego rodzaju, a i tak jestem pewna, że nie wymieniłam wszystkich.  Jerry, nasz rzeźnik, który zmarł zaledwie miesiąc po tobie w podobny sposób trzymał kawał wieprzowiny; mocno, aby mięso nie wyślizgnęło się z rąk.” – Przecinkologia i czasem w następstwie trudności w zrozumieniu zdania: „zmarł zaledwie miesiąc po tobie w podobny sposób” czy „zmarł zaledwie miesiąc po tobie, w podobny sposób”.  Wiem, że tak naprawdę wynika to z kontekstu, ale czytelnik przez chwilę się zastanawia, jak ma być. „Widziałem ojczulku jak gwałcił Mery.” Bierzemy go na stronę, Marek” – Może to i czepialstwo, ale imiona nie pasują mi do realiów epoki. Jeśli dobrze rozumiem, „Mery” powinno  chyba mieć pisownię „Mary”, a imię „Marek” „Mark”. Bo to bardzo zgrzyta. „Widziałem krew na jej udach, i w tej krwi wciśnięte grube palce tego łajdaka.” – Nie rozumiem tego zdania. Mogą być palce wciśnięte w tą krew, albo odciśnięte w tej krwi. Poza tym są powtórzenia „tej”, „tego”. „Wczoraj spotkałem ją z panią Jefferson na mieście – kiedy przechodziły obok ratusza mery wpadła w drgawki i tarzając się po ziem,i wymiotowała na swoją nową białą sukienkę. Z falbankami, na czternaste urodziny.” – Mery jest napisane z małej litery, jak wiele nazw własnych i imion w tekście. Poza tym „po ziem,i” – takie coś w ogóle nie powinno się znaleźć w tekście publikowanym. Sprawia, że tekst staje się strasznie niechlujny i zniechęca do czytania. I co było na czternaste urodziny? „Tak łajdak trzymał Mery. Zabrał jej wszystko, co w niej najpiękniejsze. Nawet złote włosy, które cięzko było odróżnić od zboża wyblakły, pod naporem jego osmolonych łap.

Wczoraj spotkałem ją z panią Jefferson na mieście – kiedy przechodziły obok ratusza mery wpadła w drgawki i tarzając się po ziem,i wymiotowała na swoją nową białą sukienkę. Z falbankami, na czternaste urodziny.

Kazał jej robić okropne rzeczy. Rzeczy, o których nie godzi się nawet pomyśleć, ojczulku.

Wówczas zobaczyłem jego twarz w oknie gabinetu. Spokojną, śmiertelnie poważną i zamyśloną.” – Tutaj są straszne przeskoki pomiędzy czasami. W trakcie czytania nie wiedziałam, co kiedy się dzieje. „Do baru wkroczył koleś.” – „Koleś” to określenie potoczne. Nie wiem, czy powinno się znajdować w tekście literackim. Z głębi Sali zabrzmiało stłumione parsknięcie.” – „Sala” to nie nazwa własna. Więc skąd tam duża litera?

 

„– Bierzemy go na stronę, Marek – Mięśniak rzekł do barmana – Nawet się kurwa nie wtrącaj. No chyba, że chcesz powtórki z września. – I z taką groźbą-zakładnikiem wypadli z baru.” – Tutaj kilka rzeczy. Imię, które mi strasznie zgrzyta użyte w opowiadaniu o Dzikim Zachodzie. Zły zapis dialogów, Brak przecinków. A zdania „I z taką groźbą-zakładnikiem wypadli z baru.” już zupełnie nie rozumiem. „Gość obejrzał się po Sali. Paru dżentelmenów kręciło głowami smutno. Nikt nie wstał.

Złapali go. Pomimo jego szamotaniny, i rzucanych soczyście przekleństw, tylko barman zareagował. Obcy chlusnął drugą kolejkę wódki, czekając na rozwój zdarzeń.” – I tu znowu kilka błędów. Gość obejrzał się po sali, a potem go złapali? Bo tak wynika z logiki zdarzeń opisanych w tym fragmencie. Barman jakoś zareagował, ale jak, tego już nie ma. Nie wiem też, jak można „chlusnąć kolejkę” – jeżeli to określenie potoczne, to uważam, że nie powinno się tu znaleźć. Złe użycie przecinków. Gość nie mógł też obejrzeć się po sali, tylko rozejrzeć. Obejrzeć można kogoś, coś. Ogólnie rzecz biorąc pomysł był ciekawy i mnie przyciągnął. Tylko wykonanie było o wiele słabsze. Problem z ocenianiem fabuły w tekście napisanym niestarannie polega na tym, że błędy w tak dużej ilości kompletnie ją przesłaniają. Po prostu zniechęcają do czytania. Na Twoim miejscu dałabym ten tekst komuś do przeczytania, komuś z rodziny czy przyjacielowi z prośbą o wyłapanie najprostszych błędów, a dopiero potem go publikowała. Więc nie zniechęcaj się :)

"Godzina czytania jest godziną skradzioną z raju." Thomas Wharton

Skoro usilnie prosisz o krytykę, postaram się spełnić Twoje żądanie. Na przykładzie kilku fragmentów z tego tekstu, pokażę Tobie błędy, które robisz oraz ocenię pomysł (fabuła, postacie, miejsce akcji).
>> Na postać jegomościa spadły ciężkie spojrzenia lokalnych szumowin, traperów, farmerów a nawet grupki studentów z bostonu, którym piwo poluzowało krawaty. << -– To jest zdanie-śmietnik. Nagromadzone w nim wszelkie błędy, sięgają granicy absurdu. Nie ma czegoś takiego jak „ciężkie spojrzenia”. Poza tym nazwy miejscowości, imiona postaci, piszemy raczej z dużej litery, a nie z małej. Każdy szanujący się czytelnik, krytyk, uzna to nie tyle za błąd, czy też niedopatrzenie autora, a bardziej – za niechlujstwo. Dalej. W tym fragmencie, masz błąd słownikowy: „grupka studentów”, bo skoro opisujesz „Dziki Zachód”, to musisz bezwzględnie trzymać się realiów tego miejsca, i tych czasów.

 

>> Koleś był wysoki. Na tyle wysoki, iż musiał schylić głowę w progu drzwi. << – Powtórzenia od „wysoki”   >> Miał na sobie jasne jeansy i znoszony materiałowy płaszcz. << – co oznacza wg ciebie „znoszony materiał”, może chodziło ci o „zniszczony” ?   >> Odwzajemnił zaintrygowane spojrzenie piwkującym, po czym sprawdził podeszwy butów. << – „piwkującym” – wyrażenie potoczne! I nie rozumiem: sprawdził podeszwy swoich butów, czy tych ludzi, co tam siedzieli? Z tego, co napisałeś, a w zasadzie to żadnej wzmianki o tym nie ma. Zresztą. Nie tylko tutaj, bo czytałem ten tekst, i masz takich dziur pełno. Nie można tak pisać. Nie można nabijać czytelnika w butelkę. Żaden czytelnik nie wie, co miał Autor na myśli.   >> Upewniwszy się, iż są czyste podbił pod ladę, przy której stróżował barman. << -– To zdanie czytałem kilka razy, doszukując się sensu. Niestety, nie znalazłem. Jak można „podbić” buty pod ladę? >> Przez chwilę przyglądał się przybyszowi nieufnie, aż w końcu zagadał. << – Nie „zagadał” lecz „zagadnął”.

>> Barman uśmiechnął się i pokręcił głową. << – Czegoś brakuje w tym zdaniu. „Barman uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową”.   >> Wiatr bawił się sznurem i prószył piaskiem. << – Co ten wiatr robił?

 

>> Barman zawahał się i już miał zamiar podjąć dyskusję, kiedy jeździec zamówił trunek; << – Za szybko przeskakujesz pomiędzy scenami. Można się pogubić jak w gęstym lesie. To raz. Dwa – ten średnik na końcu zdania to, co to jest? Ozdobnik?

>> – Wódkę, dwa kieliszki. Przypomina mi rodzinne strony. << – Pomijam bezsens drugiej części wypowiedzi tej postaci. Wydaję mi się, że skoro piszesz o Dzikim Zachodzie, to tam mocne trunki inaczej się nazywały? Może Whisky?

 

>> Jego ufajdane błockiem buty pozostawiały ciemne plamy, jednak na nikim nie robiło to wrażenia. << – „ufajdane błockiem buty” – potoczne! „Ciemne plamy” – skoro piszesz o butach, to plamy nie pasują. Raczej ślady.   >> Na widok chłopaka paru miejscowych wymieniło durne uśmieszki. << – Na co wymienili te durne uśmieszki, kiedy zobaczyli tego chłopaka?

>> – Jak zwykle, Marku – odrzekł piskliwie chłopak, zapytany o samopoczucie. << – No i właśnie. Coś masz w głowie, nie napisałeś tego wcześniej, a czytelnik to wszechwiedzący jest chyba, że wie o samopoczuciu tej postaci?  I jeszcze gubisz się w nazwach imion postaci. Marku? Czy Mark?

 

>> – Smoki mają się dobrze? – Z głębi Sali zabrzmiało stłumione parsknięcie. << – Nagle jakieś smoki się tu pojawiają, co to fantasy czy opowiadanie osadzone w realiach Wild Wild West? I czemu Sala z dużej litery?

>> Barman skinął głową i napełnił szklankę. Obcy obserwował jak młody pije duszkiem płyn, rozglądając się w obawie przed czymś, co może w każdej chwili zaburzyć spokój. Czuł jego strach, nie tyle zwierzęcy ile duchowy – unosił się nad nim, zakotwiczony w duszy. I przeżerał, nabrzuszał się, pęczniał, rósł, rozlewając się już poza ciałem. << – Ten opis, to jakaś masakra. Kwiatkóf cała łąka.

 

>> To co wówczas poczuł, nie było współczuciem. Ani nawet kroplą empatii. To był głód. << – Nie wiedziałem, że głód objawia się kroplą empatii i współczucia.

 

 

>> Jeździec patrzył na roztrzęsione dłonie marka. Zaraz po tym, kiedy do Sali wrócił normalny gwar, nie pół-szepty i skulone sylwetki niedoszły bohater rzekł do nieznajomego; << – Tu znowu: raz piszesz imię z małej litery, potem Sala z dużej. I co to znaczy: wrócił normalny gwar, nie pół-szepty i skulone sylwetki niedoszły bohater rzekł do nieznajomego? Nie dość, że logika poszła w tango z wyobraźnią Autora, to jeszcze interpunkcja gdzieś poszła.

 

>> O blat uderzył studolarowy banknot. << – Stanowczo odradzam pisania bzdur. W tych czasach, bo wciąż jesteśmy na Dzikim Zachodzie, banknotów wtedy nie było. A już o takim nominale, to absurd. Ktoś, kto rzuciłby na blat taką sumę, i nie chciał za to reszty, to albo półgłówek, albo bardzo bogaty człowiek. Na przyszłość – poczytaj coś o tym, a nie pisz o tym, o czym nie wiesz. A skoro jesteśmy przy odgłosach, jakie wydają banknoty, to musiał być bardzo ciężki.

 

 

>> Kazali mu rozebrać się do naga. Najwyraźniej podnieciło ich to, bowiem jak tłukli go po bladym, chuderlawym ciele to tłukli z całej siły, i zdawało się, że ich zaangażowanie zmalaje, kiedy parę żeber wyda z siebie chrupnięcie. << – Powtórzenia, zaimki, potoczny język – generalnie zdanie-śmietnik.   Dalej już nie dałem rady. Błędy w tekście odrzuciły mnie od poprawiania reszty tekstu. POMYSŁ: Może pomysł był dobry w zamyśle, ale popsuły go liczne błędy, braki warsztatowe i brak powiązania każdej części z całością tekstu. FABUŁA: Nie będę ukrywał, że jest słaba. Bowiem postacie, które nakreśliłeś są mało przekonujące. Historia trochę przekombinowana, napisana na siłę, bez planu. MIEJSCE AKCJI: Tak jak wcześniej napisałem, złe przygotowanie od strony techniczne, bo mało przejrzałeś informacji z tych czasów. Opowiadanie generalnie jest bardzo słabe. Ale kiedyś będzie lepiej. Popraw swój warsztat, dużo czytaj i ćwicz.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przeczytałem. Całe, chociaż trudno powiedzieć czy tekst był przystępny czy klienci w pracy tacy nudni ;). Poza wieloma dziwnymi błędami, które już ci wypomnieli [głównie razi w oczy zapis dialogów i dosyć młodzieżowe odzywki, nijak nie pasujące do postaci] opowiadanie jest strasznie nierówne. Zaczyna sie niby ciekawie i ogólnie "rozdziały młodego" są ciekawe. Pełne dziecinnej logiki, bohater irytuje, ale jest ciekawie. Kiedy kamea odjeżdża i zaczynasz narracje trzeciosobową wszystko się sypie. Kartonowe dialogi, młodzieżowe demony gadające jak postacie Ćwieka [co nie jest wbrew pozorom pochwałą] i akcja, która śpiesząc do przodu gubi sens i logikę. Straszne. Niby wszystko rozumiem, jest jakaś intryga, demony rywalizują i oszukują bohatera. Tylko po co to wszystko jeśli mijają się, niewiele pamiętają i "nie mają czasu na wyjaśnienia"? Chciałbym tez zapytać skąd tam i po co smoki? Świnie? Świnio-smoki? Nie jestem oczywiście znawcą, piszę raczej średnio, komentarz jest subiektywny. Pozdro.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

@mkmorgoth  Jesteś pewien, że banknotów nie było na dzikim zachodzie? Po mojemu, to były nawet dwa – wydawane przez unie i konfederacje. Ale mogę się mylić. Nominał oczywiście absrdalny, 100$ to kilkuletnie zarobki. Pozdawiam.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Nowa Fantastyka