- Opowiadanie: vyzart - Zew Plagi

Zew Plagi

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zew Plagi

 

– Nie martw się – powiedział, uśmiechając się do żony. – Wszystko będzie dobrze.

 

Patrzyła, jak przykrywał ją szpitalnym kocem. Przyglądała się zmarszczkom, rysującym się w kącikach ust męża, analizowała pasma rdzawych włosów. Każdy szczegół jego twarzy znała tak dobrze, że mogłaby bez trudu ulepić ją z gliny, lecz teraz rysy małżonka zdawały jej się obce. Jakby siedział przy niej nieznajomy, a nie człowiek, z którym spędziła najpiękniejsze lata swego życia.

 

Czuła, że kłamał.

 

Nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystkie słowa padające z jego ust, każde pocieszenie i czuły szept były pełne fałszu. Chciała wierzyć, że to tylko kolejny objaw powypadkowego szoku, ale umysł nie dawał się przekonać.

 

Mężczyzna musiał wyczuć jej wahanie, bo pogładził ją czule po policzku. A potem uśmiechnął się delikatnie, po czym musnął ustami jej czoło. Robił tak zawsze, gdy czuł, że jego ukochana pochmurnieje. Pomogło i tym razem.

 

– Na mnie już czas – stwierdził po chwili, zerkając ukradkiem na zegar, tykający miarowo na ścianie. – Trzeba odebrać małą z przedszkola.

 

Wstał, strzepując ze spodni nieistniejące drobiny kurzu. Kobieta chciała coś powiedzieć, ale zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uniósł kąciki ust w tym szelmowskim uśmiechu, który sprawiał, że nigdy nie była w stanie się na niego złościć. Wychodząc pomachał jej na pożegnanie.

 

Nie odwzajemniła gestu.

 

Nie miała czym.

 

***

 

Szpital był jego królestwem, a zaułek na tyłach letnią rezydencją. W szczelinie między zaniedbanymi budynkami, pośród wiecznie pełnych kontenerów, znajdował chwilę wytchnienia. Mógł przymknąć powieki, wpatrując się w skrawek nieba, górujący nad szarością murów. I wreszcie wypalić w spokoju papierosa, nie musząc po raz tysięczny słuchać, że palenie zabija. Bo zawsze znajdzie się ktoś na tyle natrętny, by rzucić ci wyświechtaną frazą prosto w twarzy, akurat gdy w miejskim smogu masz ochotę dla odmiany nawdychać się własnego dymu.

 

Z przyjemnego odrętwienia wyrwał go trzask rozdeptywanej puszki. Spojrzał w bok tylko przez grzeczność. Dobrze wiedział, kogo tam zobaczy.

 

Zza kontenera wyłonił się chłopak. W przetartych dżinsach i zielonym swetrze wyglądał jak narkoman na odwyku

 

– Słyszałem, że ma pan kogoś dla mnie, ordynatorze – powiedział, skubiąc palcami jeden z zakrywających czoło czarnych pukli.

 

– To zależy od tego, czy potrafisz wyczarować urwane ręce – stwierdził lekarz, znów spoglądając na chmury, sunące leniwie nad krawędziami budynków. Bez pośpiechu zaciągnął się ostatnią porcją tytoniowego dymu i rzucił niedopałek w kałużę.

 

– Ryzykowne. – Chłopak spuścił głowę, ważąc przez moment słowa. – Z taką ilością skażonej tkanki, wystarczy chwila nieuwagi i będę miał kolejną Plagę na głowie.

 

W odpowiedzi doktor wzruszył jedynie ramionami, po czym włożył dłonie w kieszenie kitla.

 

– Nigdy nie byłem autorytetem w dziedzinie etyki zawodowej. Jestem mechanikiem. Naprawiam ludzi i nie wnikam skąd pochodzą części.

 

Chłopak zaczął bezwiednie przeczesywać włosy. Jego dłonie drżały nerwowo.

 

– To się nie uda – rzucił po chwili namysłu. – Zarażam tylko śmiertelnie chorych i umierających. Oni nie mają nic do stracenia, a twój pacjent może żyć długo i szczęśliwie bez mojej pomocy.

 

– Pacjentka – poprawił ordynator, ukrywając emocje za maską ironicznego grymasu. – Nie widziałeś oczu tej kobiety. Umarła, gdy dowiedziała się, że już nigdy nie będzie mogła uściskać własnej córki. Zresztą, w najgorszym razie amputujemy jej skażone kończyny i wszyscy będą w punkcie wyjścia. Wchodzisz w to?

 

Młodzieniec przygryzł wargi, spoglądając z ukosa na doktora. Jak zwykle dał się podejść.

 

– Kitel i identyfikator znajdę tam, gdzie zawsze?

 

– Tak – odpowiedział lekarz z triumfalnym błyskiem w oku. – Pokój sto sześć. Jakby kto pytał, jesteś protetykiem.

 

– Przecież wiesz, że nikt nie zapyta.

 

***

 

Z niespokojnego półsnu wyrwało ją pukanie do drzwi. Odwróciła odruchowo głowę, by zobaczyć szczupłego chłopaka w lekarskim kitlu, który wsunął się do pokoju.

 

– Mogę zająć pani trochę czasu? – zapytał, uśmiechając się nieśmiało.

 

Kobieta odpowiedziała skinieniem. Pomyślała jedynie, że coś sobie zrobi, jeśli dostanie teraz kolejną porcję złych wieści. Bez słowa patrzyła, jak nieznajomy rozglądał się po pomieszczeniu, aż w końcu usiadł na stojącym w rogu krześle. Ich spojrzenia spotkały się. Trwali w krępującym milczeniu przez kilka sekund, a gdy wreszcie miała zapytać, o co chodzi, chłopak westchnął, spuszczając głowę z rezygnacją.

 

– Nigdy nie byłem w tym dobry – stwierdził, drapiąc się w skroń. – Więc powiem wprost. Mogę dać pani nowe ręce.

 

Kobieta nie zareagowała. Wpatrywała się tylko w rozmówcę pustym wzrokiem, czując gdzieś na krawędzi świadomości, że powinna wybuchnąć gniewem. Nie mogła zdobyć się jednak na więcej niż kpinę.

 

– A gdy się zgodzę, z sufitu spadnie konfetti, a do pokoju wpadnie prezenterka z bukietem kwiatów, tak? Pomachałabym do kamery, ale sam pan rozumie.

 

Chłopak skrzywił się. Zdecydowanie wolał, gdy ludzie krzyczeli lub płakali. Rozgoryczenie i apatia tworzyły wokół nich barierę trudną do sforsowania.

 

– Jestem Plagosiewcą – rzucił, spoglądając na nią tak, by dostrzegła zielony błysk jego tęczówek. Zamknięte drzwi czasem najłatwiej było po prostu wyważyć.

 

Minęła chwila nim pojęła sens jego słów. Zupełnie jakby dźwięki musiały przedzierać się mozolnie przez warstwę otumanienia, by móc złożyć się w umyśle w jedną całość. Gdy wreszcie dotarło do niej, z kim naprawdę rozmawia, miejsce obojętności zajął zabobonny strach, podsycany wspomnieniami ostrzegawczych spotów i medialnej nagonki. W jednej chwili siedzący na niewygodnym krześle człowiek zamienił się dla niej w potwora.

 

– Proszę natychmiast stąd wyjść! – Chciała odsunąć się jak najdalej, jednak ciało odmówiło posłuszeństwa. Ze ściśniętego gardła udało jej się wydusić jedynie chrapliwy skrzek. – Wezwę ochronę!

 

– I co im pani powie? – zapytał spokojnie, po czym stuknął palcem w kawałek plastiku, przyczepiony do kieszeni na piersi. – Mam identyfikator, a w bazie szpitala figuruję jako pani protetyk. Ochroniarz w najlepszym razie popuka się w czoło, w najgorszym zawoła pielęgniarkę ze środkiem uspokajającym. Chyba nie muszę pani przypominać, jak działa, prawda?

 

Nie musiał. Doskonale pamiętała otępienie, rozlewające się po ciele, gdy tylko chłodna igła strzykawki przebiła skórę. I to wędrujące w górę ciepło, które rozbijało świadomość na setki odłamków. Zdecydowanie nie chciałaby przeżyć tego ponownie, lecz nie zamierzała się poddać.

 

– Nie zrobisz ze mnie marionetki! – warknęła. – Zbliż się choć na krok, a zacznę krzyczeć!

 

Chłopak westchnął. Spotykał się z taką reakcją częściej, niż chciałby przyznać.

 

– Proszę zapomnieć o wszystkim, co słyszała pani w mediach o Pladze. To stek bzdur. Proszę mi wierzyć, że wbrew temu co mówią prezenterzy telewizyjni, mam ciekawsze rzeczy do roboty niż szerzenie zagłady i mordowanie niewinnych. Ci, którzy ich opłacają, sami robią to wystarczająco dobrze. Jestem po prostu chory, a czysty przypadek sprawił, że mój wirus ratuje ludziom życie.

 

– Nie dam się na to nabrać – rzuciła groźnie, choć w jej głosie dało się wyczuć wahanie. – Po co niby miałabym dać się zarazić jakimś świństwem, a nie skorzystać z pomocy prawdziwego protetyka?

 

– Po to, by móc poczuć pod palcami dotyk własnej córki. – Chłopak w jednej chwili sprawił, że kobieta straciła rezon. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja nic z tego nie mam, wręcz przeciwnie. Umieram po trosze za każdym razem, gdy leczę kogoś chorobą.

 

Milczała. Chłopak czuł, że chce coś powiedzieć, ale nie potrafi ułożyć myśli w słowa.

 

– Odwiedzę panią za tydzień. Mam nadzieję, że tyle czasu wystarczy na przemyślenia – stwierdził po chwili, mącąc ciszę szuraniem odsuwanego krzesła. Pół oddechu później był już przy drzwiach.

 

– Dlaczego? – usłyszał, gdy przekręcał klamkę.

 

– Ktoś musi – odparł, znikając w korytarzu.

 

***

 

– Byłem dzisiaj w bibliotece – powiedział, bezwiednie wodząc dłonią po udzie żony. Ta oderwała się od kontemplacji pejzażu, malowanego za oknem przez zachodzące słonce, i spojrzała na ukochanego, zmuszając się do uśmiechu. O tej porze dnia jego włosy były jeszcze bardziej czerwone niż zazwyczaj. Zupełnie jakby za chwilę miały zapłonąć żywym ogniem. Do tego ten poważny wyraz twarzy, który sprawiał, że mężczyzna wyglądał jak zatroskany lew z dziecięcej baśni. – Szukałem informacji.

 

Przytaknęła. To było do niego podobne, jej mąż nigdy nie wygłaszał pochopnych sądów. Dlatego gdy przedwczoraj powiedziała mu o wizycie Plagosiewcy nie odezwał się ani słowem, po prostu zniknął na cały dzień. A teraz siedział przy jej łóżku z błyskiem w oku i zapewne całym referatem na podorędziu.

 

– Poszperałem również w Sieci – dodał, uznając przytaknięcie za przyzwolenie. – Rzetelnych danych jest jak na lekarstwo, ale teraz to nie ma znaczenia. Spotkałem jednego z nich, wiesz NICH.

 

– Spokojnie. – Kobieta w porę przerwała nadciągający potok słów – Wszystko po kolei. Powoli i zrozumiale, dobrze?

 

Mężczyzna zmarszczył brwi, udając oburzenie, jednak wciąż było widać jak bardzo jest podekscytowany.

 

– Siedziałem przy stoliku, studiując publikacje. Byłem szczerze zaskoczony, bo mimo całej tej medialnej nagonki, rzetelnych informacji właściwie nie ma. Kilku mądrych panów rzuca gdzieniegdzie jakieś nic nieznaczące fakty, ale nic poza tym. Z tego wszystkiego zacznę chyba wierzyć w teorie spiskowe o rządowej konspiracji i wojskowym eksperymencie, który wymknął się spod kontroli. Ale nie to jest najważniejsze. Gdy wreszcie trafiłem na jakąś sensownie wyglądający artykuł, zdałem sobie sprawę, że przypatruje mi się jakiś facet. Stał obok i spoglądał mi przez ramię kątem oka. Kiedy podchwycił moje spojrzenie, niby od niechcenia zapytał, dlaczego czytam o Pladze. Odparłem, że to nie jego sprawa, ale chyba domyślił się, o co chodzi. Pochylił się nade mną, zsunął z nosa przyciemniane okulary i spojrzał prosto w oczy. Dopiero po chwili dostrzegłem, że są popielate! Rozumiesz? Gdybym spotkał go na ulicy na pewno nie zwróciłbym na to uwagi, ale białka tego gościa były zupełnie szare! Spotkałem prawdziwego uleczonego chorobą, dasz wiarę?

 

Rudzielec przerwał, by zaczerpnąć oddechu. Kobieta wiedziała, że mąż chce zarazić ją swoją ekscytacją, ale sama czuła niewiele. Brak kończyn nie sprzyjał empatii.

 

– Miałem do niego milion pytań. – Mężczyzna kontynuował po chwili. – Ale zanim zdążyłem wykrztusić z siebie choć słowo, facet przerwał mi gestem. Gdy upewnił się, że wokół nikogo nie ma, ostrożnie uniósł koszulę i musnął palcem plamę szarości wielkości pięści. Zamurowało mnie. Musiałem wyglądać jak idiota, wpatrując się wielkimi oczami w tę przedziwną materię. Zupełnie jakby ktoś zalepił mu dziurę w brzuchu pomarszczonym pergaminem. Zanim zdołałem się dobrze przyjrzeć, facet zasłonił się i odszedł. Na odchodnym powiedział, że żyje tylko dzięki Pladze.

 

Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Była zadziwiona własnym spokojem. Może jej umysł był zbyt oszołomiony niespodziewaną wieścią, by zareagować w jakikolwiek sposób? Zresztą, jak można było zareagować na coś, co kompletnie zburzyło twój światopogląd? Do tej pory nie rozważała poważnie słów Plagosiewcy, traktowała je jak niemądry żart. Ale teraz, gdy dowiedziała się, że uleczeni chorobą nie są tylko wyssanym z palca mitem, poczuła, że gdzieś na granicy świadomości kiełkuje szaleńcza idea. Perspektywa otrzymania nowych rąk nie wydawała jej już się niegodnym uwagi absurdem.

 

Natychmiast skarciła się za tak niedorzeczną myśl. Na próżno.

 

Ziarno zostało zasiane.

 

***

 

Odkąd podjęła decyzję, spłynął na nią jakiś rodzaj oczyszczającego spokoju. Sądziła, że była przygotowana na wszystko, ale teraz, gdy już znalazła się za zamkniętymi drzwiami gabinetu ordynatora, zaczęła się wahać. Jak na ironię musiała okazać słabość akurat teraz, gdy ten cyniczny bufon w białym kitlu lustrował ją cierpkim spojrzeniem. Przeniosła wzrok na szykującego się do zabiegu Plagosiewcę, ale jego smutny uśmiech nie przyniósł ukojenia. Żałowała, że posłuchała nakazu lekarza i pozwoliła mężowi zostać za drzwiami.

 

– Nie wiedziałam, że szpital uznaje leczenie chorobą za legalną formę kuracji – powiedziała, by choć na chwilę oderwać się od ponurych myśli.

 

– Bo nie uznaje. – Doktor, nie odrywał oczu od pacjentki. – Jestem pionierem. Jak Da Vinci, kiedy wyciągał trupy z grobów, by poznać anatomię.

 

– Pan chyba żartuje! – odparła kobieta ostrzej niż zamierzała. Stres ostatnich dni musiał dawać jej się we znaki.

 

– Odpowiadam jedynie kpiną na kpinę. – Ordynator wzruszył ramionami. Jeśli ostry ton rozmówczyni zrobił na nim wrażenie, nie dał tego po sobie poznać. – Prawdę powiedziawszy, pani zdanie w ogóle mnie nie interesuje. Płacą mi za leczenie ludzi i zamierzam robić to najlepiej jak potrafię, nawet jeśli wysoko postawieni idioci uznają najlepsze metody na niewłaściwe.

 

– I nie boi się pan, że wszystko się wyda? Przecież kościół pana zlinczuje, a cała kariera legnie w gruzach – zapytała szczerze zaskoczona.

 

– Krótkowzrocznymi durniami z resortu najzwyczajniej w świecie gardzę, a jeśli chodzi o Boga… – Twarz mężczyzny wykrzywiła się, jakby przełknął właśnie kęs wyjątkowo niesmacznej potrawy. – Nie lubimy się z Nim. Wie pani, jak to jest. Gdy pacjent wyzdrowieje, to dzięki Bogu, a gdy umrze to wina lekarzy. A ja nie lubię oddawać moich zasług komuś, tylko dlatego, że zasiada na niebiańskim tronie.

 

– Jestem gotowy. – Plagosiewca przerwał wymianę zdań, nim zaszła za daleko. – Możemy zaczynać.

 

Kobieta spojrzała odruchowo na chłopaka i od razu tego pożałowała. Stał w kącie pomieszczenia z odsłoniętym torsem i lnianymi spodniami zamiast wytartych dżinsów. Wyglądał przerażająco. Całe jego ciało pokrywała szara materia, podobna do wyschniętego pergaminu. Przy każdym ruchu grających pod skórą mięśni miało się wrażenie, że pomarszczone płaty odpadną zaraz od ciała i obrócą się w proch, nim dotkną ziemi. Ta myśl przyprawiała ją o mdłości. Nawet smukłe z pozoru dłonie bardziej pasowałyby do gnijącego w ziemi trupa. Kobieta nie mogła sobie przypomnieć czy były tak okropne, gdy młodzieniec przyszedł do niej po raz pierwszy.

 

– Przepraszam, że musi pani to oglądać. – Twarz chłopaka była jedynym miejscem, którego nie oplotły jeszcze popielate nitki choroby. Zmusił się do kolejnego ponurego uśmiechu. Zupełnie jakby smutek był jedyną emocją, jaką potrafiło jeszcze wykrzesać strawione szarością serce. – Wirus przenosi się o wiele lepiej, gdy skażone tkanki nosiciela są odsłonięte. A pani przypadek wymaga dużego zakażenia.

 

Kobieta wykrzywiła twarz w ironicznym grymasie. Powtarzając w myślach ostatnie słowa chudzielca zdała sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmi. Wirus, który leczy. Nie zamierzała jednak protestować. Gdyby pozwoliła sobie teraz na choć odrobinę wahania, całe wypracowane przez ostatnie dni postanowienie rozpadłoby się na kawałki. Zamknęła więc oczy i opadła na łóżko, choć ciarki przechodziły ją na samą myśl o dotyku tej pergaminowej materii.

 

Ordynator za to przyglądał się bacznie. Nie chciał przegapić nawet sekundy zbliżającego się spektaklu. Tłumaczył to sobie dbaniem o dobro pacjentki i lekarską obowiązkowością, ale w głębi serca wiedział, że chodzi o zwykłą ciekawość. To ona skłoniła go, by przekazać ten przypadek w ręce Plagosiewcy. Doktor widział już śmiertelne rany, zalepiane szarą tkanką i nowotworowe guzy, umierające w zetknięciu z leczniczym wirusem. Ale rekonstrukcja całej kończyny? Choćby próbował, nie potrafiłby sobie odmówić przyjemności podziwiania przedstawienia z Plagą w roli głównej. Nawet kosztem zdrowia pacjentki, bo przecież nikt nie mógł przewidzieć, jak kobieta zareaguje na tak wielką dawkę choroby.

 

Plagosiewca nie dostrzegł dziwnego uśmiechu, który wkradł się na usta lekarza. Właściwie nie widział już nic poza leżącą przed nim kobietą. Nigdy wcześniej nie odbudowywał nikomu rąk, ale nie mógł sobie pozwolić na słabość. Tylko silni mogli poskromić wirusa. Miał nadzieję, że uda mu się w porę zareagować, jeśli coś pójdzie nie tak.

 

Zbliżył dłoń do zabliźnionego kikuta, który jeszcze niedawno był smukłym, kobiecym ramieniem. Oplatający ją pergamin drgnął i rozjarzył się delikatną zielonkawą aurą, zupełnie jakby ktoś oprószył szarość drobinkami mdłego blasku. Światło stoczyło się po palcach chłopaka wprost na bliznę. Przez chwilę krążyło wokół niej, jakby szukało rany, w której mogłoby się zadomowić. Nie znalazłszy łatwej drogi wejścia, aura zafalowała z niezadowoleniem, zgęstniała i po prostu wniknęła w zaczerwienioną skórę szramy.

 

To, co wydarzyło się później, wprawiło stojącego z boku ordynatora w zachwyt, niemal ekstazę. Skóra na kikucie w jednej chwili zszarzała i rozwarła się, ukazując wirujące wewnątrz kłębowisko popielatych nici. Wypełzły z kryjówki jak węże, sunące na polowanie. Przez moment trwały w pozornym bezruchu, by ułamek sekundy później połączyć się ze sobą w twardą strukturę. Nici wiły się, tworząc parodię szpiku i oblekając szarością fałszywe kości, do których po chwili przywarły włókna pergaminowych mięśni. Ciało doskonale pamiętało, jak powinna wyglądać jego część, więc choroba musiała wlać się jedynie w pustą formę, budować według gotowego projektu. Jednak wirus nie wartościował. Wszystkie elementy były dla niego tak samo ważne, lub raczej tak samo bez znaczenia. Dlatego Plagosiewca musiał trwać w ciągłym skupieniu i czuwać, by szarość nie pominęła jakiegoś elementu, na przykład stawu łokciowego, wtedy cały zabieg byłby absolutnie bez sensu.

 

Gdy nitki choroby skończyły lepić ostatni paznokieć prawej ręki, chłopak ledwo trzymał się na nogach. Dyszał ciężko i czuł, że skronie pulsują tępym bólem. Przygryzł wargę i starł pot z czoła.

 

Jeszcze jedna.

 

***

 

Rudowłosy mężczyzna siedział na korytarzu. Przy jego butach majstrowała wesoła sześciolatka, na przemian rozwiązując i zawiązując kolorowe sznurówki. Ze skupieniem marszczyła nosek i przygryzała koniuszek języka, przyciągając radosne spojrzenia przechodzących obok pielęgniarek.

 

– Kiedy przyjdzie mama? – pytała raz po raz, kiedy węzeł wysmykiwał się z jej nieporadnych palców.

 

– Już niedługo – odpowiadał ojciec, próbując nadać twarzy spokojny wyraz.

 

W rzeczywistości sam już kilkukrotnie zadał sobie to pytanie. Ordynator zarzekał się, że zabieg nie będzie trwał długo, a przecież sterczeli tu już dobrą godzinę. Nie miał nawet możliwości zapytania kogokolwiek o samopoczucie ukochanej, był w końcu jedyną osobą, która poza lekarzem i Plagosiewcą wiedziała o całej sprawie. Nie mógł ryzykować, że wszystko się wyda. Nie dość, że zaprzepaściłby w ten sposób karierę jedynego człowieka, który naprawdę chciał im pomóc, to jeszcze uczyniłby z własnej żony królika doświadczalnego w jakiejś rządowej placówce. A tego z całą pewnością nie chciał.

 

Drzwi gabinetu otworzyły się, nim w głowie mężczyzny zdążyły zagościć dalsze wątpliwości. Na korytarz wysunął się znajomy doktor. Wyglądał na rozpromienionego, a błyszczącą w oczach ekscytację starał się skryć za maską spokojnego profesjonalizmu. Z mizernym skutkiem. Mąż pacjentki miał tylko nadzieję, że emocje na twarzy pragmatycznego zazwyczaj lekarza świadczyły o pomyślnym zakończeniu zabiegu. Prawdziwej przyczyny nie było mu dane poznać.

 

Ordynator tłumaczył coś mężczyźnie przez chwilę, po czym gestem zaprosił go do gabinetu.

 

Ojciec pochylił się jeszcze nad córką. Spoglądając jej prosto w oczy poprosił, by grzecznie na niego czekała. Chwilę później zniknął za zamkniętymi drzwiami.

 

Plagosiewca przyglądał się wszystkiemu z boku. Wyszedł z pomieszczenia razem z doktorem, ale mąż kobiety, której przed chwilą dał nowe ręce, nawet go nie zauważył. Plagi były wypaczeniem natury Świata tak wielkim, że ludzie woleli ich nie dostrzegać, niż pozwolić, by te pokraczne byty zniszczyły wypracowany przez wieki porządek. Człowiek, zupełnie nieświadom własnego wyboru, stał się ślepcem.

 

Tylko dzieci widziały naprawdę.

 

Jakby na potwierdzenie, wesoła sześciolatka zaczęła świdrować opartego o ścianę chłopaka przenikliwym spojrzeniem. Ten uśmiechnął się w duchu. Miał w sobie tyle skażonej tkanki, że mógł bez trudu unikać wzroku większości ludzi, ale jeszcze nigdy nie udało mu się oszukać któregoś z tych małych, dociekliwych stworzonek.

 

Dziewczynka podreptała do nieznajomego, zupełnie niepomna jego przemyśleń. Zadarła główkę i spojrzała w połyskujące zielenią tęczówki chudzielca, osadzone w szarej materii białek. Bez strachu czy obrzydzenia. Z dobroduszną naiwnością, której nie zdążył jeszcze zmyć ciężar życia.

 

– Widziałam, jak wychodził pan z gabinetu – zaczęła, skubiąc rąbek sukienki. – Czy z mamą wszystko dobrze?

 

Młodzieniec przykucnął, opierając dłonie na kolanach, by dziecko nie musiało unosić wzroku.

 

– Twoja mama jest zdrowa jak ryba – odrzekł spokojnie. – Jestem pewien, że gdy skończy rozmawiać z doktorem przyjdzie tu i cię wyściska.

 

Dziewczynka skinęła z całą powagą, jaką może okazać buźka sześciolatki. Niezbyt lubiła być przytulana, zwłaszcza jeśli rodzice upierali się, by robić to przy jej koleżankach. Ale mama przeszła tyle, że mała postanowiła zrobić dla niej wyjątek.

 

Zmarszczyła nosek, widząc jak chłopak udaje skupienie i przesadnie rozgląda się wokoło.

 

– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedział, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Ale musisz obiecać, że dochowasz tajemnicy.

 

Zbliżyła się i dla pewności sama sprawdziła czy korytarz jest pusty. Dorośli rzadkoi powierzali jej swoje sekrety, więc to musiało być coś ważnego.

 

– Spotkałaś kiedyś takiego dziwnego człowieka o skórze w całości pokrytej szarością i oczach jak moje, który uśmiechał się bez przerwy, idąc nie wiadomo dokąd?

 

Przytaknęła.

 

– Czasem widzę ich, gdy jadę do przedszkola. Myślałam, że to duchy, ale rodzice mówią, że one nie istnieją, więc udaję, że tak naprawdę ich nie ma.

 

– Zuch dziewczyna – pochwalił ją Plagosiewca, sprowadzając wyraz dumy na dziecięcą twarzyczkę. – Lekarstwo, które dostała twoja mama, wyleczyło jej chorobę, ale sprawiło też, że będzie widzieć te popielate postacie. Wiem, że będziesz chciała stanąć po jej stronie, gdy dorośli powiedzą, że ma omamy i przywidzenia. Ale będziesz musiała być dzielną dziewczynką i z całych sił przekonywać mamę, że te sylwetki nie istnieją. A kiedy szarość zniknie z jej oczu, wszystko wróci do normy. Pamiętaj, to naprawdę bardzo ważne. Jeśli któryś z tych szarych ludzi zobaczy, że mama na niego patrzy, już nigdy nie zostawi jej w spokoju. Nie możesz do tego dopuścić, rozumiesz?

 

Przytaknęła kilkukrotnie, choć tak naprawdę nic nie zrozumiała.

 

Postanowiła jednak chronić rodziców przed tymi, którzy dla nich nie istnieli.

 

***

 

Stała przed lustrem w samej bieliźnie, przyglądając się krytycznie własnemu odbiciu. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do tych szarych tworów, wyrastających jej z ramion, choć nie czuła już takiego obrzydzenia jak na początku. Kończyny zachowywały się, jakby od zawsze były częścią ciała. Bez oporów słuchały poleceń i potrafiły dotykać tak czule, jak te sprzed wypadku. Jednak gdzieś na granicy świadomości kobieta czuła ich odpychającą obcość. Ciało zaakceptowało ręce jako część siebie, ale umysł krzyczał, by oderwać je i spalić. Zupełnie, jakby w szarości pergaminowej skóry czaił się pasożyt, gotów w każdej chwili zaatakować nosiciela.

 

Najgorsze były jednak wieczory. Za dnia towarzyszył jej sweter z za długimi rękawami, w których mogła ukryć odpychającą popielatą materię. Udawała, że nie dostrzega zatroskanych spojrzeń rodziny, a córkę przytulała tylko w ostateczności, jakby bała się, że zobaczy w oczach małej obrzydzenie i pogardę. W nocy jednak kobieta musiała zmagać się z mężem. Mimo że spali w jednym łóżku, zaginęła gdzieś bliskość, która towarzyszyła im od wypowiedzenia przysięgi przed ołtarzem. On próbował się do niej zbliżyć, a ona odsuwała się na skraj łóżka, raniąc go nie bardziej niż siebie.

 

Tego wieczora leżała pod kołdrą, jak zwykle opatulona długą nocną koszulą. Od niechcenia kartkowała jakiś kobiecy magazyn nienajlepszej próby. Chwilę później do sypialni wszedł mąż. Stąpał lekko i radośnie, jakby do kapci doczepiono mu skrzydełka. W oczach miał ten zawadiacki błysk, który mógł oznaczać tylko jedno.

 

– Kochanie… – zaczęła kobieta, chcąc sprowadzić mężczyznę na ziemię, zanim zrobi coś nieprzewidywalnego.

 

Ten jednak przerwał jej uniesieniem dłoni, po czym wyciągnął zza pleców ozdobną, papierową torebkę. W środku znajdowały się długie, jedwabne rękawiczki, zakończone śliczną koronką. Sięgały aż do ramion i połączone były delikatnym paskiem, by nie zsuwały się z rąk.

 

Kobieta chciała zaprotestować, lecz mężczyzna na to nie pozwolił. Niemal siłą wyciągnął ją z łóżka, przywołując na twarz szelmowski uśmiech, któremu nigdy nie mogła się oprzeć. Chwilę później stanęła przed nim, odziana jedynie w jedwab rękawiczek. Jej twarz płonęła rumieńcem, a dłoń zakrywała piersi. Mężczyzna zdawał się jednak nie dostrzegać jej wstydliwości. Patrzył na nią jak urzeczony, a ona po raz pierwszy od dawna poczuła się piękna.

 

Podszedł do niej powoli, rozkoszując się widokiem nagiego ciała, otulonego delikatnym światłem nocnej lampki.

 

– Wiesz, kochanie – wyszeptał, muskając jej biodra opuszkami palców – mam dla ciebie coś jeszcze.

 

Udawała oburzoną i demonstracyjnie przewróciła oczami, ale nie protestowała długo. Wszakże pończochy, ułożone dotąd na dnie papierowej torebki, idealnie pasowały do jedwabnych rękawiczek.

 

Tej nocy kochali się pierwszy raz od zabiegu. Czule i prawdziwie.

 

Tej nocy nauczyła się żyć z chorobą, która ją uleczyła.

 

***

 

Szarość wreszcie zaczęła znikać z jej oczu. Nadal musiała zakładać przyciemniane okulary, gdy wychodziła z domu i wymawiać się przed sąsiadami powypadkowym światłowstrętem. Ci na szczęście nic nie podejrzewali, kiwali tylko głowami z współczuciem i zapewniali, że cieszył ich jej szybki powrót do zdrowia.

 

Kobietę martwiły jednak omamy, które miewała regularnie od wyjścia ze szpitala. Plagosiewca tłumaczył jej co prawda, że to całkiem naturalny efekt uboczny leczenia chorobą. Miał minąć samoistnie po jakimś czasie, jednak postacie, które widywała teraz, nie wydawały jej się ani trochę mniej realne niż wtedy, gdy opuszczała gabinet ordynatora. Wyglądały jak zjawy, przemykające zawsze gdzieś na krawędzi pola widzenia. W całości pokryte pergaminową szarością, pojawiały się znikąd i zmierzały nie wiadomo gdzie, nie bacząc na nic. Z nienaturalnie szerokimi uśmiechami, wiecznie wykrzywiającymi usta, i przedziwnym smutkiem w oczach.

 

Wiedziała, że nie powinna była poświęcać im uwagi, ale za każdym razem, gdy zobaczyła jakąś kątem oka, nie mogła powstrzymać się przed rzuceniem jej ukradkowego spojrzenia. Czasem miała nawet wrażenie, że te przedziwne zjawy nawołują ją pięknym, śpiewnym głosem. Sama nie zauważyła, kiedy obrzydzenie dla pergaminowej szarości zmieniło się niemal w uwielbienie.

 

Z zamyślenia wyrwały ją odgłosy rozmowy, dochodzące zza uchylonego okna. Jej córeczka jeszcze przed chwilą bawiła się po cichutku na podwórku, a teraz zdawała się prowadzić z kimś ożywioną konwersację.

 

Z początku chciała zganić małą za rozmowę z obcym, ale gdy wyszła na zewnątrz dostrzegła przed furtką znajomą sylwetkę młodzieńca w zielonym swetrze.

 

– Dzień dobry. – Spojrzał na nią i skinął głową na powitanie, uśmiechając się ponuro. Zupełnie, jakby był to jedyny grymas, jaki potrafił z siebie wykrzesać. Kobieta pomyślała przez moment, że wyraz twarzy chłopaka przypomina trochę ten, który przywdziewają zawsze popielate zjawy, ale szybko odpędziła tę myśl. – Przyszedłem zobaczyć, jak się pani miewa.

 

– Czy odwiedza pan każdego swojego… podopiecznego? – zapytała z nutą ironii w głosie.

 

– Nie – odparł niezrażony. – Ale też nie każdemu zapewniam tak „rozległą” kurację.

 

– Cóż, jak pan widzi, mam się całkiem dobrze. Żadnych powikłań, ani dyskomfortu – stwierdziła, zdając sobie sprawę, że ludzie, którzy mijali chłopaka zachowują się, jakby w ogóle go tam nie było.

 

Plagosiewca nie odpowiedział. Przyglądał się jej bacznie przez dłuższą chwilę. Czuł, że nie jest tu mile widziany, ale musiał być pewien, że życiu tej kobiety nie zagraża niebezpieczeństwo. Że drzemiący w jej ciele wirus umrze razem z nią, a żadna z Plag nie dostrzeże szarości jej oczu.

 

Wreszcie zakończył oględziny. Nim matka zdążyła cokolwiek powiedzieć, pochylił się i musnął palcem czoło bawiącej się przy furtce dziewczynki. Ta spojrzała na niego pytająco, zupełnie nieświadoma tego, że niewielki popielaty punkcik właśnie zniknął pod jej skórą.

 

– Gdyby coś złego działo się z twoją mamą, pomyśl o mnie, dobrze? – wyszeptał. – Wtedy przyjdę i jej pomogę. Obiecuję.

 

Dziewczynka przytaknęła, dumna, że po raz kolejny powierzono jej tak odpowiedzialne zadanie.

 

Plagosiewca wstał i odszedł bez słowa, uznając uniesienie dłoni za wystarczające pożegnanie.

 

Kobieta śledziła go wzrokiem. Nie wiedziała, dlaczego pojawił się przed jej domem, lecz cieszyła się, że wizyta trwała tak krótko. Choć być może nie powinna była tak myśleć o kimś, kto podarował jej nowe ręce. Bezwiednie przeniosła spojrzenie z młodzieńca na jedną ze zjaw, która akurat pojawiła się na chodniku. Wtedy stało się coś dziwnego. Szara postać odwróciła głowę. Ich spojrzenia spotkały się. To, co uważała za swoją własną marę, przyglądało jej się teraz bacznie, szczerząc ostre zęby w uśmiechu jeszcze szerszym niż zwykle.

 

Plaga właśnie ją dostrzegła.

 

***

 

Krótko po wizycie Plagosiewcy odkryła u siebie dziwną zdolność. Zawsze potrafiła w jakiś sposób wyczuć, kiedy ktoś próbował ją oszukać, lecz teraz jej percepcja zdecydowanie przekroczyła poziom kobiecej intuicji. Kłamstwa stały się dla niej niemal namacalne.

 

Wykorzystując trapiący ją ostatnio nadmiar wolnego czasu, nieodłącznego towarzysza przewlekłych urlopów zdrowotnych, poszperała troszkę w Sieci. Nie znalazła nic konkretnego, jedynie kilka wzmianek o tym, że uleczeni chorobą wykazują czasami talenty niespotykane u nich wcześniej. Czy to oznaczało, że jej ciało nauczyło się już żyć w pełnej symbiozie z wirusem? Nie wiedziała, a mimo to nie bała się. Umiejętność bezbłędnego odróżniania prawdy od fałszu uznała za nieszkodliwą, a nawet całkiem pożyteczną.

 

Do czasu, gdy odkryła, że mąż ją okłamywał.

 

Zaczęło się niewinnie. Zwykła rozmowa przy rodzinnym stole. Praca, zabawne anegdotki, drobne uprzejmości. I nagły dreszcz, gdy mężczyzna wspomniał o planowanym wypadzie z kolegami. Kiedy rozwinął temat i zapytał, czy nie będzie miała nic przeciwko, była pewna. Kłamał. Ale jeśli nie szedł z kolegami do pubu, to gdzie? I z kim? Odpowiedź, która nasunęła się jej jako pierwsza, była tak straszna, że kobieta natychmiast ją odrzuciła. Jednak wątpliwości pozostały. Zagnieździły się w umyśle, jak szczury. Drapały cierpliwość ostrymi pazurkami i podgryzały rozsądek. Powoli i uparcie, aż w końcu nie wytrzymała.

 

Postanowiła go śledzić.

 

To, co zamierzała zrobić, jej samej wydawało się bezbrzeżnie głupie, ale musiała mieć pewność. Czuła, że nie będzie mogła spojrzeć ukochanemu w oczy, dopóki nie dowie się prawdy.

 

Zadanie okazało się niełatwe. Zwłaszcza, że jej doświadczenie w tej kwestii ograniczało się do kilku filmów szpiegowskich, za którymi zresztą nie przepadała. Na początku trzymała się daleko od męża, starając się zachowywać naturalnie, choć i tak nieliczni przechodnie rzucali jej podejrzliwe spojrzenia. Bliżej centrum tłum się zagęszczał, aż w końcu fala ludzi pochłonęła ich całkowicie. Kobieta dopiero teraz przypomniała sobie o wieczornym festynie, którego unikała co roku właśnie z tego powodu. W morzu ciał nie straciła z oczu męża tylko dzięki jego płomiennej czuprynie, wyeksponowanej jeszcze bardziej niż zwykle.

 

Mężczyzna skręcił w prawo, by po kilku chwilach zniknąć za rozsuwanymi drzwiami galerii handlowej. Kobieta musiała przyśpieszyć, jeśli nie chciała zgubić go w jednym ze sklepów.

 

Gdy tylko poczuła na twarzy ciepły podmuch klimatyzatora, ruszyła ku ruchomym schodom. Widziała jak mąż wjechał na górę, rozejrzał się, najwyraźniej kogoś szukając, a potem uśmiechnął się do stojącej nieopodal kobiety. Podszedł do niej i bez słowa przytulił. Zbyt czule jak na przyjacielski uścisk.

 

Żona przyglądała się temu z na wpół otwartymi ustami. Nie mogła wydusić z siebie słowa, czując, że nagły skurcz ściska jej gardło. Uniosła nawet okulary, jakby cała ta sytuacja mogła być tylko niefortunną grą świateł w ciemnych szkłach.

 

W jednej chwili cały jej świat rozpadł się na tysiąc drobnych okruchów, boleśnie wbijających się w ciało igłami żalu zmieszanego z gniewem. Kobieta odwróciła się i biegła, pozwalając, by ciężkie łzy stoczyły się jej po policzkach. Nie starła ich z twarzy, nie było sensu.

 

Właśnie dlatego nawet nie zauważyła, że były szare jak jej ręce.

 

***

 

Czekała na niego. Gdy otworzył drzwi prawie krzyknął, myśląc, że na korytarzu stoi zjawa. Drżącą dłonią wymacał przełącznik, dopiero przy włączonym świetle rozpoznał swoją żonę. Zamiast odetchnąć z ulgą, poczuł, że oddech zamiera mu w piersi. Jej twarz była ściągnięta jakąś zwierzęcą furią, a oczy błyszczały zielenią jak nigdy wcześniej.

 

– Zdradzasz mnie – rzuciła jadowicie, zanim zdążył wydusić z siebie choć słowo.

 

Mężczyzna stał jak wryty. Oskarżenie wydało mu się tak absurdalne, że nie wiedział nawet, co powiedzieć. Patrzył tylko na swoją ukochaną, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że miał przed oczyma groteskową karykaturę kobiety, którą kochał.

 

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, kochanie – zdołał wykrztusić z siebie w końcu, choć głos łamał mu się o wiele bardziej, niżby tego chciał.

 

Kobieta wzdrygnęła się, a jej usta wykrzywił grymas pogardy. Całą sobą czuła, że jej mąż kłamał. Wręcz cuchnęło od niego fałszem, zupełnie jakby całe ich dotychczasowe życie było tylko ułudą. Zastanawiała się, jak długo już ją oszukiwał, z iloma zdążył się przespać, gdy ona czekała na niego z kolacją?

 

– Widziałam jak obściskiwałeś się z tą… – Oszczerstwa same cisnęły się na język, ale nie zamierzała zniżać się do poziomu stojącej przed nią zdradzieckiej kreatury. – Lafiryndą. Może jeszcze będziesz chciał mi wmówić, że poszliście na kawę i rozmawialiście o nowym projekcie w pracy?

 

– Kochanie, to nie tak jak myślisz – odparł, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, jak wyświechtanego użył frazesu. Nim zrobił pierwszy krok, wyciągnął przed siebie ręce w uspokajającym geście. Poruszał się powoli, zupełnie jakby podchodził do gniazda szerszeni, a nie do własnej żony. Gdy się zbliżył, położył jej dłoń na ramieniu i uśmiechnął pojednawczo, wciąż mając nadzieję, że uda im się wyjaśnić to piekielne nieporozumienie.

 

Kobieta zadrżała. Dotyk męża był dla niej nie do zniesienia. Ręka, która zawsze czule pieściła ciało, teraz wydawała jej się odrażająca. Jakby na ramieniu miała ochłap rozkładającego się mięsa.

 

Jego uśmiech sprawił, że zawrzała. Czy ten człowiek naprawdę sądził, że uda mu się wykpić przymilnym grymasem? Czy naprawdę wierzył, że może znów złapać ją w sieć kłamstw i ułudy? Wiedziała, że tak. Skoro raz ją omamił, owinął sobie wokół palca, dlaczego nie miałoby udać mu się po raz drugi?

 

Nie mogła do tego dopuścić.

 

Jej dłonie uniosły się i powędrowały do twarzy mężczyzny. Z początku przywitał ten gest westchnieniem ulgi, ale zamiast czułego muśnięcia na policzku, poczuł żelazny uścisk pokrytych pergaminem palców na szyi. Przerażony wbił paznokcie w jej przedramiona, ale kobieta nie czuła bólu. W tej chwili w jej żyłach płynęła furia i wszystko inne przestało się liczyć. Podniosła męża, jakby nic nie ważył, a on poruszył tylko bezładnie stopami, które nagle straciły oparcie. Nim zdążył choćby na nią spojrzeć, ukochana odwróciła się i cisnęła nim, jakby był tylko szmacianą lalką.

 

Jęknął boleśnie, gdy uderzył w chłodne płytki ściany. Impet wyrwał mu oddech z płuc, a na płomiennych włosach pojawił się nowy odcień czerwieni.

 

Chwilę później nadeszło pierwsze uderzenie.

 

***

 

Dziewczynkę obudził trzask. Tak nagły, że niemal podskoczyła. Podciągnęła kołdrę pod brodę i wtuliła się w swojego misia, nasłuchując. Drugi trzask był już cichszy, jakby miękki. Pół oddechu później usłyszała kolejny. I następny. Z początku chciała zasłonić uszy i skulić się, udając, że nic się nie działo, ale wtedy przypomniała sobie słowa pana w zielonym swetrze. A co jeśli to szare zjawy przyszły, by porwać mamę?

 

Nie mogła do tego dopuścić.

 

Przetarła oczy, nim zdążyły pojawić się w nich łzy, i zgramoliła się z łóżka. Przycisnęła do piersi maskotkę, a w oczach zatliła jej się dziecięca determinacja. Chwilę później była już na korytarzu. Rozejrzała się uważnie, jakby spodziewała się dostrzec w półmroku bestię z szafy. Zobaczyła jednak tylko niewyraźne kontury mebli i ozdób, okradzione z barw przez ciemność. Dziewczynka ominęła je najciszej, jak tylko potrafiła, a potem ostrożnie zeszła po schodach, choć stąpanie krótkimi nóżkami po wysokich stopniach wciąż sprawiało jej trudność.

 

Przez uchylone drzwi salonu przelewała się jasna poświata. Mała podeszła do nich i z pewnym wahaniem przysunęła główkę do szpary. To, co zobaczyła, było tak straszne, że nie zdołała nawet krzyknąć.

 

Jej tata siedział oparty o ścianę, a każda z jego kończyn wykręcona była w innym kierunku. Poznała go tylko dzięki płomienistej czuprynie. Pozlepiane krwawą czerwienią włosy opadły bezładnie na czoło. W twarz mężczyzny uderzały szare pięści. Poruszały się miarowo i mechanicznie, jak wskazówki zegara.

 

Pastwiąca się nad nim sylwetka zamarła w bezruchu. Musiała wyczuć dziewczynkę, bo porzuciła swoją ofiarę i spojrzała na drzwi. Z zaciśniętego gardła małej dobiegł jedynie cichy pisk. Nogi zwiotczały i ugięły się pod ciężarem małego ciałka, gdy tylko spojrzała na twarz morderczej zjawy. Zobaczyła mamę, czy raczej upiora, który się pod nią podszywał. Skóra kobiety, zwykle śniada i zarumieniona, teraz w całości pokryta była szarym pergaminem. Usta, które tak czule opowiadały dziewczynce bajki na dobranoc, rozciągały się nienaturalnie, wypełnione rzędami ostrych, trójkątnych zębów. Zjawa wyglądała strasznie, choć w blasku zielonych tęczówek krył się jakiś dziwny smutek.

 

Dziewczynka odsuwała się niezdarnie, próbując zmusić trzęsące się nóżki do współpracy. Wkrótce poczuła chłód ściany za plecami. Nie miała dokąd uciec.

 

Potwór zbliżył się, jednym ruchem otwierając uchylone drzwi. Na widok przestraszonego dziecka uśmiechnął się przerażająco. Tak, że kąciki ust niemal dotykały uszu.

 

Pół oddechu później zjawa była już przy niej. Pochyliła się i dotknęła dziecięcego policzka szarą dłonią. Pergaminowe palce zaczęły powoli zsuwać się niżej, lecz zamarły, nim zdołały opleść się wokół szyi. Upiór podniósł się i odwrócił, jakby skulona ze strachu dziewczynka nagle przestała istnieć.

 

Plaga znalazła lepszą ofiarę.

 

***

 

Plagosiewca wpadł do pokoju, dysząc ciężko. Przybiegł tak szybko, jak mógł, gdy tylko wyczuł strach dziewczynki. Już od progu wiedział, że się spóźnił, choć wciąż żywił nadzieję, że uda mu się jeszcze coś zrobić. Ta jednak zniknęła, kiedy zobaczył nienaturalny uśmiech, przylepiony do poszarzałej twarzy swej byłej pacjentki. Któraś z Plag musiała dostrzec ją pośród setek niewidzących ludzi i teraz kobieta stała się jedną z nich. Kolejną szarą zjawą, skazaną na tułaczkę poza ludzkim wzrokiem i szerzenie śmierci wbrew własnej woli.

 

Upiór zaśpiewał. Zza trójkątnych zębów wydobyło się jedynie kilka wysokich dźwięków, ale dla skażonych wirusem uszu była to najpiękniejsza z pieśni. Pełna smutku, miłości i głodu. Chłopak czuł jak bardzo zjawa chce go pożreć. Sam ledwie powstrzymywał żądze drzemiącego w nim wirusa.

 

Najchętniej odrzuciłby zew szarej krwi i zaszył się gdzieś w kącie, ale nie mógł pozwolić sobie na taki luksus. To on zakaził tę kobietę, to przez niego straciła resztki człowieczeństwa. Musiał ponieść konsekwencje własnych czynów.

 

Zjawa podeszła do niego. Była tak blisko, że czuł jej oddech na policzku. Wpatrując się w jej oczy, błyszczące zielenią pośród szarości, po raz kolejny zdał sobie sprawę jak tragicznymi stworzeniami są Plagi. Wirus był tworem tak obcym dla Świata, że mógł żywić się tylko samym sobą. Rozsiewał leczniczą chorobę tylko po to, by pożreć tych, którym dał życie. Dlatego Plagi skazane były na wieczne odosobnienie. Samotną wędrówkę z dala od swych pobratymców i ciągłą walkę z głodem. Wyczerpującą, bolesną i z góry skazaną na porażkę. Wirus ponad wszystko chciał przetrwać, więc każdy z nosicieli musiał w końcu odpowiedzieć na jego zew. Wtedy zza rozciągniętych w wiecznym uśmiechu ust dochodziła pieśń. Hymn smutku i śmierci.

 

Nie inaczej było tym razem. Zjawa wodziła dłońmi po twarzy chłopaka, potem torsie i brzuchu. Pergaminowa materia trzeszczała z ekscytacji, na myśl o zbliżającej się uczcie. Jednak to jego szarość była silniejsza. Wystarczyło, że uniósł rękę i wczepił się palcami w popielatą twarz.

 

Reszta trwała nie dłużej niż mgnienie oka. Pergamin skóry potwora wydał z siebie upiorny dźwięk, jakby trawiący ciało wirus krzyczał, by ostrzec napastnika, że będzie trzymał się życia do samego końca. Pisk wbijał się w uszy igiełkami bólu, lecz po chwili zniknął, pozostawiając po sobie tylko nieprzyjemny podźwięk. Plaga rozpadła się. Szara materia wyschła zupełnie, odrywając się płatami od ciała, by w końcu zamienić się w pył i zlać z wyciągniętą ręką Plagosiewcy. Z koszmarnej sylwetki zostało tylko opadające na ziemię ubranie.

 

Chłopak trwał w milczeniu. Nie mógł nawet zapłakać, jego łzy już dawno wyschły przyprószone szarością. Zaspokoił na jakiś czas głód trawiącej go choroby, choć było to nikłe pocieszenie. W tej chwili Plagosiewca nawet śmierć przywitałby z otwartymi ramionami, jednak doskonale wiedział, że wirus na to nie pozwoli.

 

Odwrócił się, by spojrzeć na leżącego w kącie mężczyznę. Wraz z materią Plagi wchłonął również jej wspomnienia. Kobiecie wydawało się, że mogła odróżniać prawdę od fałszu, lecz nie dostrzegła kłamstwa drzemiącego w jej trzewiach. Wirus, który miał pozostać uśpiony do końca życia, obudził się i oszukał ją. Podarował fałszywy talent i zamydlił oczy szarością, tak że nawet błahostka urosła w oczach kobiety do rozmiarów góry. Przyjacielskiemu spotkaniu choroba nadała znamiona zdrady. Zaćmiła rozsądek, wyzwoliła gniew. Nie pozwoliła zobaczyć małego pudełeczka, ukrytego w dłoni mężczyzny.

 

Z zadumy wyrwało go skrzypienie drzwi. Ze skąpanego w półmroku korytarza spoglądała na niego przestraszona dziewczynka. Chłopak podszedł do niej, ustawiając się tak, by nie musiała patrzeć na zmiażdżoną twarz własnego ojca.

 

– Gdzie jest mama? – zapytała, podciągając nosem. Jej okrągłe oczy szkliły się od łez.

 

Plagosiewca milczał. Żadne słowa nie były w stanie naprawić krzywdy, jaka spadła na to dziecko z jego winy. Mógł zrobić tylko jedno. Musnął palcami czoło dziewczynki i przytrzymał ją, gdy osunęła się na ziemię nieprzytomna. Wystarczył jeden ruch, by pożreć drobinki choroby, które w niej zasiał. Wraz z wirusem zniknęły wspomnienia, na których się rozrósł. Dziewczynka nie będzie pamiętać ani jego, ani Plagi. Chociaż tyle mógł dla niej zrobić. Obudzi się za to z przekonaniem, że chłopak w zielonym swetrze zabił jej rodziców. Żadnych szczegółów, tylko krystalicznie czyste przeświadczenie o jego winie. Wkrótce zresztą wszyscy się o tym dowiedzą. Nie mógł przywrócić życia jej matce, mógł za to na powrót dać jej człowieczeństwo. Wymazać fakt, że zawładnął nią wirus i przyjąć brzemię na siebie. Niech go nienawidzą i przeklinają. Zdzierży wszystko, jeśli dzięki temu ta mała dziewczynka będzie mogła mieć choć cień normalnego życia.

 

Młodzieniec podniósł się powoli, strzepując z kolan nieistniejące drobinki kurzu. Najgorsze, że nie czuł już właściwie nic. Nie pamiętał nawet ile razy już przez to przechodził. Ile razy musiał pożerać ludzi, którym całym sercem chciał pomóc? Ile żywotów zamienił w koszmar? Na szczęście pamiętał również tych, którzy okazali się silniejsi od wirusa. Ich uśmiechy, gdy wracali do życia i spokój, towarzyszący im w ostatnich godzinach. Tylko dlatego jeszcze to robił.

 

Tylko dlatego mógł jeszcze ze sobą wytrzymać.

 

Odwrócił się na pięcie i wyszedł na podwórko. Zamknął oczy, pozwalając by chłodny wiatr owiał jego zmęczoną twarz. W oddali usłyszał znajomy śpiew. Piękną, smutną melodię, niosącą ze sobą zew. Plagosiewca postanowił mu się nie opierać. Ten jeden, jedyny raz dał się ponieść Pladze.

Koniec

Komentarze

Spotkałem się z opinią, że postacie w opowiadaniu nie są skonstruowane wystarczająco realistycznie. Od tego czasu wprowadziłem w nim kilka poprawek i modyfikacji. Zastanawia mnie tylko czy wystarczająco wiele, by nadać postacią znamiona realności.  Czekam na opinię i życzę przyjemniej lektury.

Mocny tekst. Nie potrafię określić, czy bohaterowie wyszli Ci realistyczni, czy nie bardzo, ale podobało się.

Babska logika rządzi!

Ciekawy tekst, pomysł bardzo mi się spodobał, styl też przyjemny, szczególnie niektóre porównania przypadły mi do gustu. Jeśli chodzi o postacie nie odniosłam wrażenia, że są płaskie. Nie wiemy o nich w zasadzie zbyt wiele, ale ja tam nie mam nic do zarzucenia ich kreacjom. Całkiem realistyczne wydawały mi się na przykład zachowanie się kobiety po wypadku, czy zachowanie dziecka.

Aaaa, coś mi się przypomniało – trochę mnie zdziwiło, że sześciolatce trudno się wchodziło po wysokich stopniach. Wydaje mi się, że dzieci nie do takich przeszkód są przyzwyczajone i po tych schodach dziewczynka śmiga od jakichś pięciu lat.

Babska logika rządzi!

Bez wątpienia ciekawe

Przynoszę radość :)

Od razu chcę powiedzieć, że uwagi są subiektywne, więc polemika nawet wskazana :)  Patrzyła, jak przykrywał ją szpitalnym kocem. Przyglądała się zmarszczkom, rysującym się w kącikach ust męża, analizowała pasma rdzawych włosów. Każdy szczegół jego twarzy znała tak dobrze, że mogłaby bez trudu ulepić ją z gliny, lecz teraz rysy małżonka zdawały jej się obce. Jakby siedział przy niej nieznajomy, a nie człowiek, z którym spędziła najpiękniejsze lata swego życia. Można by pokombinować trochę z zaimkami. Dwa na pewno można wykasować, ten przy szczególe (ale wtedy musiałbyś zdanie przerobić) oraz zdawały się jej obce.  Czuła, że kłamał.

 

Nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystkie słowa padające z jego ust, każde pocieszenie i czuły szept były pełne fałszu.  Właściwie powtarzasz to samo, a lepszy efekt by był, gdybyś zostawił tylko pierwsze. wyczuć jej wahanie, bo pogładził ją czule po policzku. A potem uśmiechnął się delikatnie, po czym musnął ustami jej czoło. Robił tak zawsze, gdy czuł, wyczuć, czule, czuł I wreszcie wypalić w spokoju papierosa, nie musząc po raz tysięczny słuchać, Uniknęłabym tu formy imiesłowowej. Źle się czyta.  Bez słowa patrzyła(,) jak nieznajomy rozglądał się po pomieszczeniu  pomieszczeniu, a(ż) w końcu usiadł na stojącym w rogu krześle.  A gdy się zgodzę(,) z sufitu spadnie konfetti – Jestem Plagosiewcą – rzucił, spoglądając na nią tak, by dostrzegła zielony błysk jego tęczówek. Zamknięte drzwi czasem najłatwiej było po prostu wyważyć. Trochę niezgrabna ta nota odautorska. Minęła chwila nim pojęła sens słów, które usłyszała Sugestia: Minęła chwila zanim pojęła sens jego słów.  a w bazie szpitala figuruje jako pani protetyk. Literówka taką reakcją częściej, niż chciałby przyznać. bez przecinka którzy ich opłacają, samo robią to wystarczająco dobrze chyba sami  Dlatego gdy przedwczoraj powiedziała mu o wizycie Plagosiewcy(,) nie odezwał się ani słowem było widać(,) jak bardzo jest podekscytowany. Stał obok i spoglądał mi przez ramię kątem oka. Kiedy podchwycił moje spojrzenie, niby od niechcenia zapytał, dlaczego czytam o Pladze. Odparłem, że to nie jego sprawa, ale chyba domyślił się, o co chodzi. Pochylił się nade mną, zsunął z nosa przyciemniane okulary i spojrzał prosto w oczy. To jest wg mnie część wypowiedzi, która brzmi nienaturalnie, zwłaszcza w ustach faceta. Za bardzo wymuskana i zbyt poprawna – podchwycił, zsunął z nosa przyciemniane okulary, nawet spoglądał przez ramię kątem oka.  – Ogólnie to pewnie powiedziałby, że jakiś facet się na mnie gapił i patrzył co robię, a jak mu odpowiedziałem, żeby spadał, to ściągnął/zdjął okulary i spojrzał mi prosto w oczy. Natychmiast skarciła się, za tak niedorzeczną myśl. Na próżno. Bez przecinka  Stał w kącie pomieszczenia z odsłoniętym torsem i lnianymi spodniami zamiast wytartych dżinsów. Pomieszczenie zbędne. Jeansy też raczej.  Tylko silni mogli poskromić wirusa. Miał tylko 2x tylko chwili wprawiło stojącego z boku ordynatora w zachwyt, niemal ekstazę. Skóra na kikucie w jednej chwili 2x chwili   tylko w duchu. Miał w sobie tyle tylko i tyle trochę na siebie wpada  Dorośli rzadko mówili powierzali jej swoje sekrety Nie skasowałeś słowa – Wiesz, kochanie – wyszeptał, muskając jej biodra opuszkami palców – mam dla ciebie coś jeszcze. Tu bym zapisała jednak z kropką i wielką literą potem. – Dzień dobry(.) – Spojrzał na nią Nie mogła zdawać sobie z tego sprawy, ale Plaga właśnie ją dostrzegła. Proponuję jednak inaczej, bo tak brzmi sztucznie.   Uwagi są gdzieś mniej więcej do połowy, bo potem już chciałam sie bardziej skupić na tekście, gdyż powiedziałeś, że masz problem z bohaterami. Pomysł bardzo dobry, dobrze ujęty i poprowadzony płynnie. Styl też ciekawy, aczkolwiek momentami trochę przeładowywałeś, jak na moje oko, zdaniami wielokrotnie złożonymi, porównaniami, które wybijały z rytmu, bo miało się wrażenie, że jest trochę rozwleczone. Aha, i masz tendencję do kończenia fragmentów potencjalnie ważnym zdaniem ;p Wypada to nieźle, ale nie w takiej ilości, I think.  Wydaje mi się, że uwaga związana z bohaterami mogła pojawić się dlatego, że mówią one czasami jednym głosem. Tzn, miałam wrażenie, że wszyscy doktorzy w twoim opowiadaniu to tak naprawdę jedna osoba, bo nie ma przykładowo rozróżnienia w ich sposobie wypowiedzi. Mówią hiperpoprawnie, podobnie, a przez to też wypadają mało człowieczo, gdyż brakuje emocji i naturalności.  Nawet sześcioletnie dziecko buduje zdania na miarę dorosłego, wtedy gdy rozmawia z lekarzem, zauważ. Jedynie ten młody plagosiewca tak mnie przekonał do siebie, bardziej przez to, co robi, niż przez to co czuje, choć pod koniec dałeś do pieca i wyszło bardzo dobrze.  Oczywiście nie sugeruję tutaj, by mówili jak kibole, ale lekka świeżość by się przydała moim zdaniem.  Opisy są bardzo ładne, ale możliwe, że gdybyś nie wsuwał ich w każdą wypowiedź, nie tłumaczył tak obszernie myśli bohaterów, tylko dał takie haczyki z przynętą, konkretne słowa, które czasem mogą więcej oddać i więcej nakreślić niż obszerny opis, byłoby lepiej. Tak samo mógłbyś wykorzystać dynamikę dialogów i zrezygnować czasem z noty odautorskiej i oprzeć się tylko na behawioryzmie. Wyobraźnia ludzka nie zna granic w takich sytuacjach ;)  Z tym, że tak jak mówię, to subiektywne odczucie i oczywiście potrzeba tu rozwagi i wyczucia. To tyle, mam nadzieję, że pomogłam :) Gdyby były jakieś wątpliwości, to podobało mi się! 

 

Pozdrawiam ciepło 

Dziękuję wszystkim za opinie. Cieszę się, że mój tekst sprawia w miarę pozytywne wrażenie. Almari, dziękuję za wyłapanie błędów. Rozumiem też twoje zarzuty. Aktualnie staram się pisać na różne sposoby, żeby znaleźć stylistyczny złoty środek, więc rozumiem, że mogę przesadzać w pewnych kwestiach. To, że postacie wydają się jednolite również wezmę pod uwagę, choć nie zgadzam się z tym, że "wszyscy doktorzy w opowiadaniu to tak naprawdę jedna osoba", bo doktor jest w tym tekście tylko jeden. Niemniej, dziękuję za uwagi. Wezmę je sobie do serca. W końcu każda opinia przybliża mnie do zostania klasykiem literatury.

Nie zgadzam się z tym, że "wszyscy doktorzy w opowiadaniu to tak naprawdę jedna osoba", bo doktor jest w tym tekście tylko jeden. – Czyli jednak się zgadzasz ;-) Wciągające, niepokojące opowiadanie – aż prosiło się, żeby pociągnąć suspens oraz żeby rozwinąć i dopracować ciekawą koncepcję Plagi. Tak czy inaczej: podobało się!

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

No tak, Jerohu, dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak absurdalnie brzmi to, co napisałem. Doktor w każdym razie jest jeden. Dzięki za opinię. Cieszę się, że przypadło ci do gustu.

To było tak bardziej w przenośni powiedziane, vyz.  Po prostu mąż, doktor i młody plagosiewca brzmią podobnie, acz nie identycznie, of course, takie miałam odczucie :) 

Cholernie mi przykro, vyzarcie, lecz nie zdołałeś mnie przekonać do Plagi. Piszesz w którymś tam miejscu o wyrwaniu się spod kontroli eksperymentu, prowadzonego przez wojsko – to jest prawdopodobne, ale poprzestajesz na wzmiance, potem już nic na temat. Dalej: nosiciele wirusa tak jakoś za bardzo mi się z zombie kojarzą przez tę szarość, przez karmienie się – o ile dobrze zrozumiałem – osobnikami spośród siebie… Kreujesz "nowych ludzi", ale za mało o nich piszesz, by ich zrozumieć i akceptować bądź odrzucić.

by rzucić ci wyświechtaną frazą prosto w twarzy zielonym swetrze wyglądał jak narkoman na odwyku – brak kropki Dorośli rzadkoi powierzali jej swoje sekrety, więc to musiało być coś ważnego. Jednak wątpliwości pozostały. Zagnieździły się w umyśle, jak szczury. Drapały cierpliwość ostrymi pazurkami i podgryzały rozsądek. – ładne metafory. W końcu jakiś dobry (nie liczę „Tunelu” Ryszarda oraz króciaka Hanzo) tekst na portalu. Ładnie łączy się z „Tańcem z plagą” opublikowanym tu dawno temu (mam "porąbaną" pamięć). Dopełnia go i pewien sposób wyjaśnia. Przeczytałem z przyjemnością.

Sorry, taki mamy klimat.

3/4 tekstu bardzo dobre, ale zakończenie zepsuło całe wrażenie. W momencie, kiedy matka rozłożyła ojca, zamieniając się w super zombie czy coś, obcość Plagi totalnie uleciała. Kurczę, szkoda, bo liczyłam na coś całkiem innego. Scena, gdzie Plaga dostrzega matkę, aż przeszedł mnie dreszcz, masz wyczucie do dramatyzmu :) Tylko ta Plaga…ach. Rozczarowałam się po prostu :)

Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało, ale zachwytu również Twoje opowiadanie we mnie nie wzbudziło. Czytało się całkiem dobrze, ale końcowa masakra rodzinna, spowodowana zazdrością, nie jest finałem, na który czekałam.

 

„…powiedział, skubiąc palcami jeden z zakrywających czoło czarnych pukli”. –– Czy można skubać coś, nie używając palców?

 

„Rudzielec przerwał, by zaczerpnąć oddechu”. –– Wolałabym: Rudzielec przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Lub: Rudzielec przerwał, by zrobić głęboki wdech. Albo: Rudzielec przerwał, by głęboko odetchnąć.

 

„Perspektywa otrzymania nowych rąk nie wydawała jej już się niegodnym uwagi absurdem”. –– Wolałabym: Perspektywa otrzymania nowych rąk już nie wydawała się jej niegodnym uwagi absurdem.

 

„Stał w kącie pomieszczenia z odsłoniętym torsem i lnianymi spodniami zamiast wytartych dżinsów”. –– Wolałabym: Stał w kącie pomieszczenia z odsłoniętym torsem, w lnianych spodniach zamiast wytartych dżinsów.

Zakładam, że lniane spodnie miał na sobie, że nie były odsłonięte tak jak tors. ;-)

 

„Ci na szczęście nic nie podejrzewali, kiwali tylko głowami z współczuciem i zapewniali, że cieszył ich jej szybki powrót do zdrowia”. –– Ci na szczęście nic nie podejrzewali, kiwali tylko głowami z współczuciem i zapewniali, że cieszy ich jej szybki powrót do zdrowia.

 

„…pojawiały się znikąd i zmierzały nie wiadomo gdzie…” –– …pojawiały się znikąd i zmierzały nie wiadomo dokąd

 

„Gdzie jest mama? – zapytała, podciągając nosem”. –– Literówka.

 

„Żadne słowa nie były w stanie naprawić krzywdy, jaka spadła na to dziecko z jego winy”. –– Żadne słowa nie były w stanie naprawić krzywdy, która spadła na to dziecko z jego winy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W tekście jest kilka literówek i kilka słów, czy zwrotów, które nie pasują. Są wstawione jakby na siłe, na jakis czas, do poprawy. 

Jeżeli chodzi o dialogi to faktycznie są pisane tak, jakby wypowiadała je jedna osoba. Nie ma w nich zbytnio życia. I przez to faktycznie bohaterowie wypadają dość płasko. Poza tym w taki krótkim tekście ciężko jest w jakiś sposób naszkicować postaci, a płaskie, jednobarwne dialogi pogarszają sprawę.

Co do Plagi? No niewiele o niej wiemy. Wspominasz o jakichś zasadach, ale nic dla mnie nie znaczą, przez co odbiór jest mniej emocjonalny. Nie wiem skąd, co i jak. Jest jakaś plaga, koleś jest szary, coś tam sobie wyczynia, ale dlaczego? Cholera wie i muszę Ci wierzyć na słowo.

Wspominałeś, że eksperymentujesz. W moim odczuciu, jeżeli chodzi o technikę, no ciężko się przyczepić. Ale jakoś nie eksperymentujesz. Większość zwrotów jest ograna. Już to gdzieś czytałem. Końcówka też nie zachwyca. Ktoś wspominał o wyczuciu napięcia czy coś takiego. Ja jakoś tego nie odczułem, bo zbyt mało zżyłem się z bohaterami, w ogóle ich nie poczułem. Plaga wydała mi się trochę kiczowatym pomysłem.

W ogólnym rozrachunku technicznie, dajesz radę. Znowu w samym tekście brakuje życia. Jakoś ciężko się wczuć. Jest płasko i nierealnie. Nie przemawia do uczuć (przepraszam, na początku uderzyło mnie zdanie, gdy okazało się, że kobieta nie ma rąk). 

Właśnie, jak już jesteśmy przy temacie rąk. To jak to się stało, że kobitka ma dwie, równo odcięte ręce?

Ok, bo troszkę się rozwodzę a miałem podsumować. Jako czytelnik, mam odczucie, że to naskrobany poprawnie tekst. Nic więcej.  

"Poza tym w taki krótkim tekście ciężko jest w jakiś sposób naszkicować postaci" Nie jest on taki krótki wcale. Nie chodzi przecież o streszczanie całego życia bohaterów, ale da się tak dobrać ich reakcje, emocje i przemyślenia, żeby wydali się bardziej ludzcy. Czasem zamiast metafory lepiej walnąć naturalizmem przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Tak sobie jeszcze myślę, że może bohaterowie nie wypadają realistycznie, bo brakuje im wyrazistych cech osobowości? Podstawowe emocje, jak strach, gniew, radość itp. nie wystarczą, bo to tylko stany umysłu. Każdy je przeżywa. Może więc warto skontrastować ze sobą konkretne wady i zalety typu: tchórz, paranoiczka, histeryczka, perfekcjonista (wada i zaleta), nie wiem, złośliwy osobnik, altruista (choć to akurat pasuje poniekąd do młodego plagosiewcy, dlatego wydał mi się bardziej ludzki). Tutaj mam wrażenie osobowości rozpłynęły się w ciągu zdarzeń i bohaterom zostało tylko przeżywanie tego, co ich spotka. Także dołączam ten wywód do mych postulatów powyżej :P  

Pomysł przypadł mi do gustu. Poświęcenie Plagosiewcy też. Zwłaszcza, że w dzisiejszych czasach poświęcenia dla innych jest coraz mniej zarówno w życiu jak i w sztuce.

Pomysł jest dobry, opowiadanie się czyta nieźle, ale wydaje mi się, że opis genezy Plagi psuje wrażenie. Podobnie z tym finałem – siłowe rozwiązanie, gdzie mamusia młóci tatusia, odbiera subtelność całemu zamysłowi. Zaś co do postaci – powiedziałbym, że najciekawsza byłaby chyba perspektywa dziecka i najciekawiej byłoby oddać głos dziewczynce ; )

I po co to było?

Nowa Fantastyka