- Opowiadanie: Michau - Paznokcie

Paznokcie

 

Witam serdecznie. To moje pierwsze zamieszczone tu opowiadanie. Brało udział w konkursie literackim chomikuj.pl, ale nie zdobyło żadnego wyróżnienia, więc chyba mogę tu wrzucić, abyście przeczytali i ocenili. Generalnie nie wyszło moim zdaniem najlepiej, ale bardzo źle – mam nadzieję – też nie jest. Miłej lektury!

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Paznokcie

 

Choć to szaleństwo, jest w nim przecie metoda

William Shakespeare, Hamlet, akt II, scena 2

 

Prolog

Mężczyzna jęknął z bólu i otarł zakrwawiony palec brudną, śmierdzącą szmatką. Następnie przepłukał go pod zimną wodą, owinął jałowym bandażykiem i taki opatrunek uszczelnił plastrem. Paznokieć położył obok dziewiętnastu innych, które wyciął z własnych stóp i dłoni.

Wypłukawszy je i oczyściwszy z krwi wziął wszystkie, po czym wyszedł z łazienki i skierował się ku małemu salonikowi. Usiadł przy biurku, wyjął z szufladki klej, a następnie starannie i według ustalonego planu posklejał paznokcie ze sobą. Schylił się i spod biurka wyjął inne, niektóre już pożółkłe, pozlepiane sobą w dziwny kształt. Z namaszczeniem dokleił nowe paznokcie do starych i pozostawił wszystko na biurku do wyschnięcia.

Wstał od stołu i poczłapał do sypialni. Był to mały pokój, śmierdziało tam i było niesamowicie duszno; otworzył okno, po czym położył się na łóżku obok człowiekopodobnego kształtu przykrytego kocem.

– Paznokcie odrastają zbyt powoli, mamusiu – powiedział mężczyzna delikatnie odkrywając kształt.

Kształtem był rozkładający się trup kobiety, źródło smrodu.

– Będę musiał podjąć bardziej zdecydowane kroki – skonstatował mężczyzna przytulając się mocno do zwłok. – Co mówisz, mamo? Ledwo cię słyszę.

Facet leżał chwilę wpatrując się w zaschniętą na przeciwległej ścianie krew.

– Było między nami trochę nieporozumień – mężczyzna wydął wargi – ale mamy to już za sobą, prawda? Przepraszam za tamten nóż w brzuch, ale nie rozumiałem jak mogłaś zwątpić w to, że w łodzi z paznokci dopłyniemy razem do raju.

Facet przeczesał swoimi poowijanymi w zakrwawione bandaże palcami włosy trupa.

Czy zrobiłeś szkielet łodzi z drewna? – usłyszał pytanie. Wypowiedział je władczy, niski i ostry głos jego martwej matki; usłyszał go w tylko głowie.

– Tak, mamo, zrobiłem szkielet łodzi z drewna – westchnął.

 

I.

Thaddeus Percival Gustav Gorden-Cunnig von Wetarcoast zaraz po wyjściu z hotelu wsadził lewą dłoń do kieszeni i wymacał rękojeść rewolweru. Od razu poczuł się bezpieczniej, choć wiedział, że w razie niebezpieczeństwa broń w ogóle by mu nie pomogła, gdyż bardzo słabo strzelał.

Matka przestrzegała Thaddeusa przed miastem, ale ojciec uparł się by posłać go tam na tygodniowe wakacje. Szczerze mówiąc, po prostu miał nadzieję, że jego najmłodsze dziecko znajdzie tam jakieś zajęcie czy zatrudnienie po tym, jak jego kariera maga stanęła pod znakiem zapytania – Thaddeus, mimo perfekcyjnego opanowania teorii magii nie potrafił wyczarować nawet magicznej iskierki.

Ojciec Thaddeusa był przedsiębiorcą z Faldu, który w ciągu zaledwie trzydziestu lat stworzył prężnie rozwijającą się firmę obuwniczą; jego sklepy można było znaleźć w prawie wszystkich największych państwach Trójświata – Elgierdii, Durice, Duice, Faldzie, Fortlandii i Krandrii. Do przejęcia swego imperium obuwniczego przygotowywał już dwóch najstarszych synów; swoje córki wydał dobrze za mąż – jedna była żoną księcia Krandrii, a druga – prezydenta Elgierdii. Nie wiedział natomiast, co zrobić z piątym dzieckiem, Thaddeusem, więc z braku lepszych pomysłów posłał go do szkoły magów.

Ojciec, zajęty zarządzaniem firmą, nie poświęcał dużo uwagi najmłodszemu synowi; wychowywała go głównie matka – Danyla z Szecherdy. Należała do tych osób, które wystawiały na noc w obejściu miskę z mlekiem dla skrzatów i cieszyły się, gdy nic nie zostało.

Danyla była – co tu dużo mówić – wieśniaczką, dość ograniczoną umysłowo. Zaszczepiła synowi przede wszystkim to, na czym sama się wychowała – lęk przed wszelakim czarostwem (w skład którego wchodziły również najnowsze cudeńka techniki, jak telefony i automobile), wiara w ludowe opowieści o psotnych skrzatach, rubasznych karzełkach zwanych nibelungami czy ptakach ziejących ogniem –rarogach. No, i strach przed wielkimi miastami.

Thaddeus jednak od dziecka był bystry i uparty. Bardzo szybko nauczył się czytać; sięgał po wiele opasłych, uczonych tomisk, dzięki czemu wiedział, że rarogi, nibelungowie i skrzaty to ludowe legendy, a magia i technika są pożyteczne, a nie straszne. Pozostał w nim tylko jeden, nieuzasadniony lęk – przed metropoliami.

To była jego pierwsza wizyta w wielkim mieście. Wcześniej, co prawda, spędził rok w szkole dla magów, w faldzkej aglomeracji, Bigport, ale nie przekraczał granic kampusu studenckiego.

 

* * *

 

Thaddeus Percival Gustav już od godziny włóczył się bardzo osobliwymi ulicami Urbegrandum, uważanego za najpiękniejsze i najnowocześniejsze miasto świata, kolebkę światowej kultury i sztuki. Trudno było się z tym nie zgodzić – miasto stanowiły głównie gigantyczne drapacze chmur ze szkła, błyszczącego metalu i lakierowanego drewna; były bardzo użyteczne i jednocześnie przepiękne. Gdzieś w połowie wysokości wieżowców znajdowało się Górne Miasto – wielkie, zawieszone pomiędzy budynkami, wybrukowane tarasy i balkony; były wśród nich wąskie alejki, wielkie, kwadratowe skwery i place, ale też szerokie, kilkupasmowe ulice, po których jeździły dorożki oraz automobile. Przy zawieszonych w powietrzu ulicach powstawały jeszcze inne budowle – świątynie, banki…

Wyglądało to wprost cudownie, zdawało się, że to magia utrzymuje Górne Miasto w powietrzu; było ono jednak dziełem utalentowanych architektów i inżynierów.

W Górnym Mieście toczyło się całe życie towarzyskie Urbegrandum; tu powstawały i upadały wielkie firmy oraz fortuny. Tu tworzono wielkie, monumentalne dzieła, ale i te małe, acz zachwycające. W klubach przesiadywali znudzeni, żyjący z dnia na dzień artyści popijając kawkę i popalając papierosy.

Urbegrandum i cała Winnicja, państwo, w którym się znajdowało, dzieliło się na bardzo bogatych i bardzo biednych. Bardzo biedni zamieszkiwali w Dolnym Mieście. Pod wiszącymi w powietrzu ulicami, w dolnej, zaniedbanej części wieżowców toczyło się życie bezdomnych, narkomanów, alkoholików, którzy przegrali własne życie; tam żyli ledwo wiążący koniec z końcem robotnicy. Nie mieli wstępu do Górnego Miasta, aby nie mącić spokoju i idealnego obrazu Urbegrandum…

 

 

 

II.

Thaddeus Percival Gustav szedł szeroką, wybrukowaną kolorowymi kostkami promenadą. Po obu jej stronach stały wąskie, kolorowe i zadbane kamieniczki, oświetlane przez słońce w zenicie. Służyły za sklepy, restauracje, kawiarnie, lodziarnie czy banki. Przewijały się przez nie setki, a może nawet tysiące ludzi; część szła, część siedziała na ławkach i przyglądała się, część rozmawiała, część odpoczywała w ogródkach przy restauracjach i kawiarniach zajadając wymyślne potrawy czy popijając przy papierosie kawę. Przy barierkach, które ustawione były w przerwach pomiędzy budynkami, tłoczyła się dzieciarnia – i dziewczynki, i chłopcy; każde dziecko chciało splunąć, zrzucić coś, lub chociaż spojrzeć w dół, zobaczyć jak wysoko się znajdują. W strategicznych miejscach, na podwyższeniach (najczęściej tworzonych z krzeseł i taboretów) stali agitatorzy, nawołujący do podpisania się pod jakąś petycją; przy fasadach kamieniczek siedzieli z gitarami i innymi instrumentami grajkowie, dźwięki mieszały się ze sobą i zanikały w harmidrze i hałasie, jaki panował na deptaku. Gdzieniegdzie włóczyli się ludzie w zabawnych przebraniach zachęcając do odwiedzenia nowej restauracji z orientalnymi potrawami czy nowego sklepu; pod jednym z budynków stał kaznodzieja nauczając zasad swojej religii.

– Matka nie miała racji! – stwierdził pod nosem zachwycony Thaddeus; zajadał kupionego przed chwilą pączka z dziurką – To miasto jest piękne!

Przed wyjazdem Danyla dokładnie poinstruowała najmłodszego syna, swoje oczko w głowie, aby nie wmieszał się w tłum, bo to jest raj dla kieszonkowców! Ani się obejrzy, a ukradną mu portfel, rewolwer, zdejmą z niego spodnie i ulubiony, zielony sweter. Twierdziła, że miasto to kolebka zła, najgorsza rzecz, jaka może być i zarzekała się, że ona nigdy nie pojedzie do miasta. W oczach Thaddeusa metropolie urosły do rangi koszmaru; odkąd miał siedem lat obiecywał sobie, że na zawsze pozostanie we wsi, w której spędził dzieciństwo – Chivay, leżące w górskim państwie na północ od Faldu, Ixeltii. Wystarczyły jednak dwie godziny na ulicach Urbegrandum by obiecał sobie, że odwiedzi pozostałe wielkie miasta Winnicji, uważanej za najlepiej rozwinięte państwo świata.

 

* * *

 

Dobry humor opuścił Thaddeusa Percivala Gustava, gdy przyszło mu wracać do hotelu; kompletnie nie wiedział, w którą stronę iść. Nie miał pojęcia skąd przyszedł, ani w którą stronę powinien zmierzać. Wszystkie deptaki zaczęły gwałtownie pustoszeć, a słońce chować się za horyzontem.

Skręcił w jedną z tych alejek, które wyglądały na wciśnięte siłą pomiędzy dwa wysokie wieżowce rzucające ogromne cienie. I doznał szoku.

Na chodniku leżał mężczyzna zabity strzałem w głowę; nad nim klęczał inny, ubrany w czarną bluzę z kapturem, który naciągnął na głowę oraz czarne dżinsy. Odkrawał trupowi palce u stóp; tych u rąk trup już nie miał.

Thaddeus krzyknął; zbladł ze strachu, a na czole wystąpił mu zimny pot. Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni rewolwer i wycelował w mężczyznę.

Morderca zdawał zupełnie nie interesować się Thaddeusem i bronią. Dokończył obcinanie ofierze palców, po ułożył wszystkie dwadzieścia w leżącym obok plastikowym woreczku, zapewne wcześniej przygotowanym; schował do kieszeni. Teraz dopiero spojrzał na chłopaka…

Miał podkrążone oczy. Musiał długo nie spać. Ale najważniejsze były tęczówki o dziwnym, mętnym, żółtym kolorze, tak hipnotyzującym, że Thaddeus nie mógł oderwać od nich wzroku…

Z zamyślenia wyrwał go strzał, który żółtooki facet oddał ze swojego, wyciągniętego z kieszeni bluzy rewolweru. Thaddeus krzyknął krótko, odbezpieczył swój tak, jak uczył go jeden z braci i wystrzelił. Nie trafił w mężczyznę, pocisk odbił się od ściany wieżowca; odrzut za to przewrócił wątłego Thaddeusa Percivala Gustava.

Tamten wykorzystał to i zaczął uciekać.

Gdy Thaddeus podniósł się usłyszał gwizdek, przeszywający dźwięk, paraliżujący ruchy; chłopakowi przemknęło przez myśl, że musi być zaklęty, uczył się o właściwościach zaklętych przedmiotów na teorii magii. Kiedy tylko dźwięk ucichł Thaddeus odwrócił się i ujrzał celującego doń policjanta.

– Rzuć broń! – rozkazał ostro funkcjonariusz. Chłopak rozejrzał się zdezorientowany.

– To nie ja! Gońcie tamtego, który uciekł!

– Rzuć broń! – powtórzył głośniej policjant; z drugiej strony alejki nadbiegło kilku innych funkcjonariuszy, którzy również ściskali w dłoniach rewolwery.

Thaddeus zrezygnowany rzucił broń, tak jak mu kazali.

 

* * *

 

– Widział mnie, rozumiesz mamusiu? – zaszlochał żółtooki mężczyzna przytulając się do zwłok swojej matki. – Widział! Co ja teraz zrobię? Jeśli mnie złapią? Ludzie nie rozumieją… oni pewnie nie znają tej historii…

Umilkł na chwilę, sprawiając wrażenie, jakby wsłuchiwał się w jakiś bardzo cichy dźwięk.

On nie będzie stanowił zagrożenia. Jesteś lepszy od niego. Możesz go zastrzelić – w głowie mordercy ponownie rozległ się ostry głos matki.

– Tak twierdzisz, mamo? To świetnie! Kocham cię! – zaczął całować martwe ciało po twarzy, w czoło, usta, policzki, nos i zamknięte powieki. – Wiedziałem, że tatuś nie miał racji! Dobrze, że go zabiłem!

 

III.

Wąsaty, wysoki mężczyzna podszedł do krat i oznajmił głośno:

– Jesteś wolny!

Thaddeus Percival Gustav podniósł się z pryczy i podszedł do krat. Jego wielkie, orzechowe oczy i zaciśnięte, wąskie usta wyrażały wściekłość; a wściekły był bardzo rzadko. Przeczesał ręką kruczoczarne włosy.

– Czyżby? – zapytał kpiąco; kpić zdarzało mu się z kolei bardzo często. – Który demon inteligencji zrozumiał, że jestem kompletnie niewinny?

– Analizy wykazały, że został zastrzelony z innej broni niż pańska – odrzekł spokojnie wąsacz. – Ponadto nigdzie nie na ciele ofiary nie było pańskich odcisków palców.

To dlatego moczyli mi palce w atramencie i odciskali na papierze – pomyślał Thad; policjant tymczasem otworzył drzwi celi.

– Pójdziesz jeszcze na krótkie przesłuchanie – oznajmił.

Thaddeus wolał nie protestować i dał się zaprowadzić do małego pokoiku, w którym stał tylko stolik i dwa krzesła. Na jednej ze ścian znajdowało się lustro fenickie. Chłopak usiadł na wskazanym mu przez wąsatego funkcjonariusza krześle.

Chwilę później do pokoju wszedł jegomość w średnim wieku; nosił białą koszulę z krótkim rękawem i długie, eleganckie, czarne spodnie. Brązowe włosy przyprószone siwizną czesał na bok; miał małe, niebieskie oczy i kozią bródkę. Usiadł naprzeciw Thaddeusa i spojrzał mu prosto w oczy. Chłopak również utkwił w nim swoje wściekłe, orzechowe spojrzenie. Był wściekły.

– Jak się pan nazywa? – zapytał jegomość zmęczonym głosem.

– Mógłbym zapytać pana o to samo.

Mężczyzna spojrzał zdziwiony na Thaddeusa, jakby chciał się upewnić, że się nie przesłyszał.

– Jestem inspektor Frank Dileo – powiedział powoli facet. – Ale zazwyczaj nie mówię tego byle aresztantowi.

– A ja Thaddeus Percival Gustav Gorden-Cunnig von Wetarcoast. Krewni mówią mi Thad, ale zazwyczaj nie mówię tego byle staruszkowi – zrewanżował się Thaddeus.

– Co widziałeś? – zapytał niezrażony Frank.

– Widziałem faceta odcinającego swojej ofierze palce – powiedział bezczelnie Thad. Inspektor zaczął tracić cierpliwość. Już wiedział, że tego chłopaka nie polubi.

– Szczegóły – warknął. – I trochę grzeczniej, bo staniesz przed sądem za obrazę majestatu instytucji państwowej, jaką jest policja.

– Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po mojej stronie – zażartował Thaddeus; dowcip nie trafił do rozdrażnionego inspektora. – Dobra, powiem panu, co wiem i czego się domyślam. Siedziałem w celi dwa dni i miałem chwilkę na wyciągnięcie wniosków. To był facet, wysoki, zwalisty i dość szeroki w barkach, więc myślę, że jest dość wysportowany. Zwracają uwagę jego oczy. Ma tęczówki o mętnym, żółtym kolorze. Taki wygląd to wynik zażywania pewnego specyficznego narkotyku.

Thad rozsiadł się w krześle.

– Nazywa się lukindus. To narkotyk zażywany przez większość potężnych magów – powiedział poważnie. – Wprowadza nieodwracalne zmiany w organizmie zwiększając jednocześnie zdolności magiczne jednostki. Jak wszystko, co innowacyjne i przydatne, zostało stworzone przez naukowców z Zukki. W szkołach magów należących do Sojuszu Magicznego podaje się go wszystkim pełnoprawnym magom, czyli tym, którzy skończyli ową szkołę.

Inspektor uniósł brwi.

– Jak wysnuł pan tak… daleko idące wnioski?

– Chodzę do szkoły magów – powiedział Thad – w Bigport w Faldzie. Mam za sobą rok nauki. Ale to nie wszystko. Jak pan pewnie zauważył odcina ofiarom palce tuż pod paznokciami. Zwróciłem uwagę, że sam też miał opatrzone palce, ich górną część.

Thaddeus odchrząknął.

– Podejrzewam, że potrzebuje do czegoś ludzkich paznokci.

Inspektor roześmiał się – głośno i serdecznie.

– Chyba już pana odprawię – zachichotał policjant. – Za daleko się pan posunął w swojej dedukcji! – ponownie roześmiał się głośno.

– Nie sądzę – powiedział chłodno Thaddeus. – Moja mama opowiadała mi dawno temu pewną legendę. O pewnym grabarzu, który z paznokci zmarłych, którzy przewijali się przez jego zakład zrobił łódkę. Zawsze marzył o żeglowaniu na morzu, ale nigdy nie było go stać na łódź. Gdy po wielu latach udało mu się to zrobić i wypłynął na szerokie wody, bogowie czy inne nadprzyrodzone istoty nagrodziły go za cierpliwość i poświęcenie, skierowali jego łódź do raju – Thad zrobił efektowną pauzę. – Jeśli ten człowiek zabija ludzi właśnie w tym celu?

– Ten człowiek musiałby być chory psychicznie – Frank Dileo spojrzał na Thaddeusa z politowaniem. – No cóż… Część pana spostrzeżeń jest trafna, ale sądzę, że nieco pan przesadza. Jest pan turystą w Urbegrandum, prawda?

Thad kiwnął głową.

– Przydzielę panu człowieka, który zaprowadzi do miejsca zakwaterowania. Dziękuję za przyjemną rozmowę. Łódź z paznokci… – inspektor zachichotał nie zwracając uwagi na miażdżące spojrzenie Thaddeusa.

 

 

 

IV.

Żółtooki mężczyzna przecisnął się przez dziurę w ścianie i podziękował w duchu poprzednim pokoleniom za ten szyb pomiędzy Górnym a Dolnym Miastem. Gdyby go nie było musiałby zadowolić się połamanymi, słabymi paznokciami narkomanów lub alkoholików.

Bogaci mieszkańcy górnego Urbegrandum mieli ładne, zadbane paznokcie.

Obszar działań mordercy był bardzo mały; gdyby go przyłapano nie mógł kluczyć w ciasnych uliczkach Górnego Miasta, musiał mieć otwartą drogę ucieczki. Tak jak poprzednio stanął w jednej z tych ciasnych uliczek, jakby na siłę wciśniętych między dwa wielkie wieżowce; znajdowała się w niewielkiej odległości od tej, w której popełnił poprzednie morderstwo.

Musisz bardziej uważać – rozbrzmiał ostry rozkaz jego matki.

– Wiem – powiedział cicho mężczyzna – ale nikt i tak się nie zorientuje. Będą szukali sprawców wśród mieszkańców Górnego Miasta, bo myślą, że jedyna droga do Dolnego jest szczelnie zamknięta.

To nie powód, by nie być czujnym! – zbeształa go matka.

Milczał; Wiedział, że lepiej się z nią nie spierać.

Uliczką przeszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Żółtooki postanowił w ogóle nie zaczepiać. Przed pierwszym morderstwem, na którym nakrył go ten cherlawy chłopaczek, postanowił, że będzie zabijał tylko pojedyncze osoby; w ten sposób szansa na to, iż ktoś odkryje zabójstwo zanim sprawca ucieknie z miejsca zbrodni znacznie malała.

Alejką przechodził właśnie pojedynczy, korpulentny facet w garniturze. Żółtooki nie czekał; szybko wyjął i odbezpieczył broń, po czym strzelił tłuściochowi prosto w czaszkę. Huk wystrzału i cichy jęk ofiary zanikły wśród hałasu ulic Urbegrandum.

Morderca oczywiście nie mógł wiedzieć, że tuż za rogiem znajduje się hotel, w którym gościł Thaddeus Percival Gustav Gorden-Cunnig von Wetarcoast.

 

* * *

 

Thaddeus Percival Gustav wyszedł z hotelu z mocnym postanowieniem nie pakowania się w kłopoty. Uznał, że nie powie rodzicom o tym, co spotkało go w Urbegrandum. Był już pełnoletni, więc policjanci nie mieli obowiązku informowania jego bliskich o zaistniałej sytuacji.

Poszedł zwiedzać. Miał zamiar kupić mapę w jakimś kiosku lub księgarni i wreszcie pooglądać spokojnie miasto – pójść do jakiegoś muzeum, kawiarni czy restauracji. Wszystkie plany spaliły na panewce, gdy wszedł w jedną z tych ciemnych uliczek, sprawiających wrażenie na siłę wciśniętych pomiędzy wieżowce; zobaczył ciało tłustego faceta zabitego strzałem w głowę; odcięto mu fragmenty palców, tuż pod paznokciami, u rąk i u nóg. I mężczyznę w czarnej bluzie z kapturem i dżinsach szybkim krokiem oddalającego się od ofiary.

Thaddeus zaklął plugawie i bez zastanowienia zaczął iść za facetem. Gdy później próbował sobie przypomnieć, dlaczego właściwie zaczął śledzić mordercę, nie mógł znaleźć żadnego racjonalnego powodu.

 

* * *

 

Thaddeus był pewny, że mężczyzna go nie zauważył. Mylił się.

Szli zarówno szerokimi deptakami, jak i wąskimi uliczkami. Morderca doprowadził chłopaka do jednego z wielkich wieżowców. Zeszli klatką schodową na najniższą kondygnację budynku, która mieściła się jeszcze w Górnym Mieście. Thad kilkukrotnie był prawie pewien, że facet go zauważył; w końcu znaleźli się w małym, ciemnym i brudnym pomieszczeniu. Na ścianach widniały graffiti wyrażające różne, często wulgarne myśli. W jednej ze ścian była dziura.

– To przejście prowadzi do Dolnego Miasta – powiedział głośno mężczyzna. – Możesz wyjść z ukrycia, chłopaczku.

Thaddeus nie poruszył się. Myślał, że morderca mówi do kogoś innego.

– Mówię do ciebie – mężczyzna spojrzał prosto na Thada. – Wyjdź!

Thaddeus wyszedł z cienia, w którym dotychczas się ukrywał.

– Nazywam się Ed Bates – morderca wlepił w niego swoje mętne, żółte oczy. – Mów mi Ed. A ty?

–Jestem Thaddeus Percival Gustav Gorden-Cunnig von Wetarcoast – odparł cicho; wiedział, że lepiej nie spierać się z człowiekiem, który parę minut wcześniej z zimną krwią zabił człowieka.

– Rozumiem. Teraz powiedz, co o mnie wiesz. Co wywnioskowałeś na podstawie naszego pierwszego spotkania – poprosił ciepło Ed Bates.

Thad poczuł się zdezorientowany. Morderca, którego dwa razy złapał na gorącym uczynku chce z nim porozmawiać?

– Proszę, powiedz, co o mnie wiesz – powtórzył.

– Jak mnie zauważyłeś?

– Na klatce schodowej – Ed uśmiechnął się. – Jesteś bardzo odważny, skoro zdecydowałeś się śledzić mnie, mimo, że próbowałem cię zastrzelić i wpakowałem cię w ręce policji niesłusznie oskarżonego o morderstwo. Lubię nawiązywać nowe znajomości. Proszę, powiedz, czego się domyśliłeś, a ja obiecuję, że w zamian powiem ci wszystko o sobie.

– No cóż… wiem, że jesteś magiem. Bardzo potężnym magiem – zaczął Thaddeus.

– Moje oczy, prawda? – Ed uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ty też jesteś magiem, czyż nie? Nie, uczysz się. Uczysz się magii… Stąd twoja wiedza na temat lukindusu, prawda?

Bystry, cholera – pomyślał Thad.

– Wiem też, że próbujesz zbudować łódź z paznokci. Jak w tej legendzie…

– TO NIE LEGENDA!!! – ryknął dziko Ed Bates. Poczerwieniał na twarzy. – Co mówisz, mamusiu? Tak, masz rację, jest inteligentny. Bardzo bystry. Dobrze, uspokoję się.

Thaddeus rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu owej „mamusi”, ale nie dostrzegł nikogo. Bates zaśmiał się.

– Szukasz mojej mamusi? Słyszę ją tu – wskazał swoje czoło. – Moja mamusia nie żyje już na tym świecie, a jej doczesne ciało trzymam w swym domu. Ciężko to przyznać – stwierdził smutno – ale to ja zabiłem ją, gdy uznała, że historia o łódce z paznokci to nieprawda. A ty, masz rację. Chcę dopłynąć w łodzi z paznokci do raju. Razem z mamusią.

Thaddeus otworzył szerzej oczy i cofnął się o krok. Zrozumiał.

Ponieważ magowie musieli być bardzo dobrze wykształceni pobierał też nauki z medycyny, w tym z dość niedawno wyodrębnionej specjalizacji – psychiatrii. Przypomniał sobie wykłady na temat schorzeń psychicznych i jedna z chorób idealnie pasowała do tego, jak zachowywał się Ed Bates.

– Ty jesteś chory. Masz schizofrenię urojeniową – powiedział pobladły ze strachu Thaddeus Percival Gustav.

Ed Bates westchnął i sięgnął do kieszeni.

– Jesteś bardzo, bardzo bystry i inteligentny, Thaddeus – oświadczył smutno morderca – ale masz niepohamowany język. Nie jestem wcale chory, jestem geniuszem. Większość żeglarzy zastanawia się, czy mi się uda. Nie wiedzą tylko skąd biorę paznokcie… nie zrozumieliby.

Urojenia wielkościowe. Ma urojenia wielkościowe. – pomyślał Thaddeus. Gdyby ktokolwiek wiedział o tak szalonym pomyśle już dawno mówiłby o tym cały świat. A nie mówił.

– Mój tata też mówił, że jestem chory. Wiesz, co teraz się z nim teraz dzieje? Nie żyje. Został czternaście razy pchnięty nożem. Wiesz, przez kogo? Przeze mnie – powiedział zimno Ed. – Byłeś ciekawym rozmówcą. Dość wielu rzeczy domyśliłeś się tylko z przelotnego spotkania. Jesteś bardzo odważny. Żegnaj.

Momentalnie wycelował w głowę Thaddeusa i wystrzelił.

 

V.

– Zaskakujące – stwierdził krótko Frank Dileo. Nie do końca wierzył w to, co mówił Thaddeus; nie przepadał za nim.

W końcu za pierwszym razem, gdy rozmawiali, chłopak zaskoczył inspektora bezczelnością, a następnie przedstawił mu wydumane wnioski na temat mordercy. Teraz ponownie stanął przed obliczem inspektora, po tym, jak postrzelił i pokiereszował mężczyznę, którego uważał za owego mordercę.

A najgorsze było to, że wszystkie okoliczności – choćby zeznania zabójcy, który leżał w szpitalu cały w gipsie – potwierdzały jego wersję. Inspektor uważał to za jawną niesprawiedliwość.

– Jak przeżyłeś?

– Chybił. Strzelił mi nad głową. Wtedy zacząłem uciekać.

– Rozumiem, że tak zaczęła się wasza szaleńcza gonitwa?

 

* * *

 

Thad słabł; miał dużo słabszą kondycję niż Ed Bates. Zaczął zwalniać, a żółtooki morderca nie odpuszczał. Biegli wąskimi alejkami, szerokimi deptakami, a nawet pokonali jedną z ruchliwych, kilkupasmowych, asfaltowych ulic.

Gonitwa zakończyła się w ślepym zaułku. Thad walnął kilkukrotnie w ścianę drapacza chmur, jakby miał nadzieję, że zaraz zniknie i umożliwi dalszy bieg.

– Zdechnę ja i pchły moje! – jęknął ponuro słysząc ciężkie kroki Batesa.

– Boisz się śmierci? – zapytał; Thad odwrócił się i spojrzał w oczy o żółtym, mętnym kolorze.

Thaddeus bał się śmierci bardziej niż czegokolwiek innego; martwiło go to, że nie wie, co jest po drugiej stronie. Na myśl o niej pobladł jeszcze bardziej, a w brzuchu odezwało się ssanie.

– Boisz się – stwierdził chłodno Ed Bates. – Trudno.

Nacisnął spust.

Strzał nie rozległ się.

– Skończyły mi się naboje – warknął Bates rzucając rewolwer na ziemię. – W takim razie załatwię cię magią.

– Somnia! – Thaddeus wykrzyknął rozpaczliwie formułę zaklęcia usypiającego, które tyle razy próbował rzucić i tyle razy mu się nie udało. Nie poskutkowało i tym razem, wbrew płonnym nadziejom chłopaka. Ed Bates zaśmiał się drwiąco, w jego prawej dłoni zmaterializowała się kula ognia; zaczęła gwałtownie rosnąć.

– Moc cię opuściła, co?

Nigdy jej nie miałem – pomyślał Thad.

Wiedział, że to jego ostatnia szansa. Jeśli teraz czegoś nie zrobi, zginie. Wsadził lewą dłoń do kieszeni i wymacał rękojeść rewolweru.

Ed zamachnął się prawą ręką.

Thad szybkim ruchem wyjął rewolwer i odbezpieczył go, dokładnie tak jak uczył go starszy brat. W ciągu ułamka sekundy strzelił; nie trafił. Ale zdekoncentrował Batesa.

Ognista kula rozpłynęła się w powietrzu. Thaddeus Percival Gustav ryknął dziko, aby dodać sobie animuszu i zaszarżował na mordercę; rozpędzony uderzył go wątłym ramieniem w pierś, po czym wbił mu łokieć w żołądek. Bates stracił na chwilę równowagę; Thaddeus wykorzystał ten moment i z całej siły gruchnął go prawą pięścią w szczękę.

Ed zachwiał się, jęknął i wypluł trochę krwi oraz ząb; wrzasnął nieludzko i rzucił się na Thaddeusa. Popchnął chłopaka; patykowaty i niski w porównaniu do żółtookiego mordercy Thad padł na plecy. Ed kopnął go mocno w okolice brzucha i już szykował się do wykończenia chłopaka jakimś niewiarygodnie bolesnym sposobem…

Rozległ się strzał i Ed Bates jęknął przeszywająco; kula utkwiła mu w ramieniu. Thaddeus strzelił ponownie celując w kolano; znów trafił, a zwalisty morderca padł na kolana. Chłopak wstał, wypuścił z ręki rewolwer i kilkukrotnie, z całej siły, uderzył Batesa w twarz, po czym kopnął go w brzuch.

Ed jęknął i stracił przytomność.

 

VI.

Inspektor Frank Dileo nie cierpiał Thaddeusa. Miał go za bezczelnego dzieciaka, który się wywyższa i pyskuje starszemu, mądrzejszemu i bardziej doświadczonemu inspektorowi. A jednak to on złapał mordercę, który do wszystkiego się przyznał. To on miał słuszność co do pobudek szaleńca, nawet jeśli Frank się z niego podśmiewywał. To jego wychwalały wszystkie gazety i stacje radiowe.

I to jemu Frank musiał wręczyć nagrodę za ujęcie sprawcy. Niezależnie od tego jak bardzo nie chciał.

Zapukał do drzwi apartamentu hotelowego, w którym mieszkał Thad. Zastał go pakującego się.

– Już wyjeżdżasz? – zapytał chłodno Frank; nie potrafił zamaskować niechęci do chłopaka.

– Tak. Spędziłem tu już tydzień, zgodnie z planem – odrzekł Thaddeus; z jego głosu znikła ta bezczelność i buta, z jaką zazwyczaj przemawiał do inspektora.

Upchnął ostatnie ciuchy w wielkiej, ciężkiej walizce, zamknął ją i postawił na podłodze. Wyjrzał przez okno; zaokrąglone szczyty drapaczy chmur Urbegrandum błyszczały w świetle stojącego wysoko na niebie słońca. Mimo tego, że okno było zamknięte, słyszał ryk silników automobili i harmider czyniony przez przechodniów kilkadziesiąt metrów niżej, w Górnym Mieście. Popatrzył też na sam dół, na skryte w cieniu wiszących ulic Dolne Miasto.

– Chciałem ci tylko wręczyć małą nagrodę za złapanie przestępcy. Zgodnie z prawem Winnicji, należy ci się – podjął Dileo po chwili milczenia. Wyjął z kieszeni płaszcza zaklejoną, białą, pogniecioną kopertę wypełnioną pieniędzmi i rzucił na łóżko.

Thaddeus spojrzał na nią, po czym znów wyjrzał przez okno.

– Nagroda jest w walucie faldzkiej, jako że takiej używa się na większości kontynentu, w tym i w Winnicji – dodał rzeczowo inspektor.

– Dziękuję – powiedział smutno Thad; po chwili dodał: – Będę tęsknić za Urbegrandum. To piękne miasto.

– Piękne na zewnątrz, na górze, a obrzydliwe w środku – stwierdził filozoficznie Frank. – Nie byłeś tam, na dole. To na dole mieszkają najgorsi zwyrodnialcy.

 

* * *

 

– Ojcze?

– Tak, słucham cię, Thaddeusie?

– Muszę ci coś powiedzieć.

Andrea Quentin Gorden-Cunnig von Wetarcoast poprawił okulary.

– Czy to nie może zaczekać? Piszę ważny list służbowy.

– Nie, nie piszesz. Rozwiązujesz krzyżówkę. Nie próbuj zaprzeczać, widzę, że nie używasz drogiego pióra, którym zawsze piszesz listy. Po drugie stosy papierów nie zasłaniają gazety otwartej na krzyżówce.

Andrea drgnął; nie zdarzało się, aby jego dzieci kiedykolwiek podważały jego słowa. Wychował je tak, żeby go słuchały, a nie się z nim kłóciły. Bardzo zmienił go ten pobyt w Urbegrandum – uznał; gestem nakazał Thaddeusowi, by mówił.

– Nie będę magiem.

– Coś ty powiedział? – Andrea nie zdołał ukryć zdziwienia.

Jeszcze przed wyjazdem do Urbegrandum Thad w takiej chwili przeprosiłby i zaczerwieniony odwrócił się na pięcie żałując swojego zachowania. Teraz nie odwrócił się tylko wziął głęboki oddech i powtórzył:

– Nie będę magiem.

– Dlaczegóż to? – zapytał ostro Andrea.

– Nie umiem rzucić zaklęcia. Sam wiesz co spotkało mnie w Urbegrandum. Nawet w kryzysowym momencie nie byłem w stanie rzucić prostego czaru – Thaddeus wymyślał tą krótką mowę godzinami. – Gdy byłem tam, w tamtym zaułku i ten morderca szykował się do zabicia mnie patrząc u w oczy zrozumiałem, że być może zaraz umrę. Zrozumiałem, że mam jedno życie. I zamiast tracić je na naukę czegoś, z czego nie umiem korzystać chcę poświęcić się staniu na straży prawa. Bo tacy szaleńcy jak Ed Bates nie mają prawa istnieć. Zrobię to, niezależnie od tego, czy mi pozwolisz, czy nie. Ponieważ mam do ciebie szacunek i jesteś moim ojcem chcę zapytać czy to popierasz?

Andrea uśmiechnął się lekko; zrozumiał, że ten patykowaty Thaddeus, którego niezbyt lubił i poświęcał mu niezbyt dużo uwagi jest najlepszym z jego synów. Nauczył wszystkie swoje dzieci tego, że nie znosi sprzeciwu i mają go bezwzględnie słuchać; żadne nigdy mu się nie sprzeciwiło. Tylko Thaddeus, niezwykle bystry i przenikliwy chłopak, czego o jego braciach powiedzieć nie można, zebrał się na odwagę i powiedział co czuje.

Andrea zdjął okulary i przetarł je rękawem; uśmiechnął się pod wąsem. Spojrzał na Thaddeusa inaczej niż dotychczas; w jego wzroku krył się szacunek.

 

Koniec

Komentarze

Kurczę, brr, kolejny turpista… Obiecuje przeczytać, tylko w mniejszych porcjach, bo inaczej nie dam rady.

"Danyla była – co tu dużo mówić – wieśniaczką, dość ograniczoną umysłowo. Zaszczepiła synowi przede wszystkim to, na czym sama się wychowała – lęk przed wszelakim czarostwem (w skład którego wchodziły również najnowsze cudeńka techniki, jak telefony i automobile), wiara w ludowe opowieści o psotnych skrzatach, rubasznych karzełkach zwanych nibelungami czy ptakach ziejących ogniem –rarogach"Pod wiszącymi w powietrzu ulicami, w dolnej, zaniedbanej części wieżowców toczyło się życie bezdomnych, narkomanów, alkoholików, którzy przegrali własne życie; tam żyli ledwo wiążący koniec z końcem robotnicy. " "Na chodniku leżał mężczyzna zabity strzałem w głowę; nad nim klęczał mężczyzna ubrany w czarną bluzę z kapturem, który naciągnął na głowę oraz czarne dżinsy. " – coś mi tutaj nie pasuje. Może warto pokombinować ze zmianą budowy? "Odkrawał trupowi palce u stóp; tych u rąk trup już nie miał." – tutaj, o dziwo, powtórzenie podoba mi się. Pasuje. Choć nie wiem, czy jest poprawne – niestety nie znam się na tym za dobrze. " Dokończył obcinanie ofierze palców, po ułożył wszystkie dwadzieścia w leżącym obok plastikowym woreczku, zapewne wcześniej przygotowanym; schował do kieszeni. " "Z zamyślenia wyrwał go strzał, który żółtooki facet oddał ze swojego, wyciągniętego z kieszeni bluzy rewolweru. " - kurcza, przepraszam, tutaj też coś mi nie pasuje…  Może trzeba zmienić szyk? "Thaddeus krzyknął krótko, odbezpieczył swój tak, jak uczył go jeden z braci i wystrzelił. " "– Rzuć broń! – powtórzył głośniej policjant; z drugiej strony alejki nadbiegło kilku innych funkcjonariuszy, którzy również ściskali w dłoniach broń.

Thaddeus zrezygnowany rzucił broń, tak jak mu kazali." "Moja mama opowiadała mi dawno temu pewną legendę. O pewnym grabarzu, który z paznokci zmarłych, którzy przewijali się przez jego zakład zrobił łódkę." Przepraszam, że tak bardzo zmaltretowałam Twój tekst, musiałam. I tak po pewnym czasie dałam sobie spokój. Pewnie jest tego więcej. Niestety nie jesteś w stanie tego poprawić – czas edycji się skończył. Co do samej treści – mi się nie podobało. Przykro to pisać, ale tak było. Obiecałam przeczytać, więc to zrobiłam. A co konkretnie, żeby nie palnąć tak bezpodstawnie i nierzeczowo. Nie podobały mi się postacie – ich płytkość (choć może mi się tylko zdaje, jeśli tak, wybacz), dialogi – sztywność, styl – "suchy" (miejscami dobry, o!). ALE! Tekst nie prezentuje się wcale tak źle! Wszystko to tyko kwestia ćwiczeń, myślę. Zauroczyły mnie za to Twoje pomysły! Prolog – pomimo makabrycznego początku, jest naprawdę ciekawy. Masz wielką zdolność tworzenia zawiłych historii, które przedstawiasz w sposób czytelny i jasny – ogromne brawa! Nie poddawaj się, pisz dalej. Praktyka czyni mistrza!

Dzięki za porcję krytyki i pochwał. Ten tekst chyba już zostawię w spokoju, ale postaram się, aby następny był dużo lepszy. Pozdrawiam!

…Nie ma to jak pączek z… dziurką.

…Opowiadanie jest fatalne, a miejscami nawet bardzo dobre. Pozdrawiam młodzież.

Powodzenia Michau-lu!

Motyw z łodzią z paznokci jest raczej znany, ale ciekawie snujesz opowieść dookoła niego. Sympatyczny mag z dziada pradziada, który nie potrafi czarować. Misie.

Babska logika rządzi!

Taka to bajka z wątkiem kryminalnym I pewną dozą horroru. Czytało się nieźle, choć dziwne wydało mi się, że bohater używa cytatów z polskiego filmu i polskiej literatury.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jakoś łatwo wszystko poszło, ale fajny pomysł na łódkę z paznokci :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka