- Opowiadanie: ardal - Początek

Początek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Początek

 

Witam. To mój pierwszy tekst, na dodatek bardziej w formie wprowadzenia do czegoś dłuższego, także akcja może się wydać trochę wolna, a niektórzy pewnie stwierdzą, że nie ma jej wcale. Niemniej chciałbym poznać opinie innych, więc wrzucam fragmencik.

 

 

 

1.

 

 

Podmuch zgasił ostatnią świecę. Żelazna okiennica huknęła głośno, targana bezlitosną wichurą. Na zewnątrz pierwsze gwiazdy jęły jarzyć się srebrno-bladym blaskiem, jakoby w akompaniamencie dla pełnego, niezwykle wielkiego księżyca. Smoliste chmury z rzadka przysłaniały niebo. Miasto ginęło w mroku. Ostatnie płomyki i iskierki domowych ognisk gasły powoli, harmonijnie, jedna po drugiej, choć wokół nijakiej harmonii nie sposób było wynaleźć. Wzgórze zamkowe, piętrząc się wysoko ponad najwyższymi gmachami, odczuwało wzmożony gniew wszechwładnej natury. Szaro-brunatne mury, smagane gwałtownymi wichrami, stały dumnie na chwałę swego królestwa, jedynie lekko pochyliwszy się pod dźwiganym od wieków brzemieniem. Na dziedzińcu zbierało się na zmianę warty.

 

– Czego tak wypatrujesz?

 

Podeszła cicho, bezszelestnie, niczym drapieżnik do swej ofiary, wpijając weń spragnione dłonie. Odwrócił się powoli. Pozwalając na badawczy dotyk, nie chcąc straszyć gwałtownością. Odwzajemnił objęcie. Długie i zwinne, acz stanowcze palce, w ciągu najdłuższych czterech uderzeń serca rozsupłały rzemionka na plecach jedwabnej, fiołkowej sukni. Niebiańska powódź zalała krwisto-czerwony, agadzki dywan.

 

– Ohh…

 

Chciała jęknąć coś jeszcze. Nie zdążyła. Przywarł do jej ust silnie, choć nie sposób było owej sile odmówić delikatności. I napajał się nią zachłannie, a ona nim. Bo wśród burzy czerwonego puchu łoża jedynie miłość była sensownym wyjściem z patowej sytuacji zwanej życiem.

 

Płytkim dechem, łapczywie łapiąc każdy cal jesiennego powietrza, majestatyczna czerwień miękkiej pościeli unosiła się i opadała, grając w rytm wybijany żelaznym tchnieniem wichrowych okiennic. A potem nastąpiło ukojenie wszelkiego bólu i trosk wszelkich.

 

– Javier… I co z nami będzie?

 

Nie odpowiedział. Wlepiwszy wzrok w bogate gobeliny ciepłych barw, okrywających zimne, kamieniste mury, kontemplował jedną z niewielu chwil rozkoszy.

 

"Nie mam pojęcia, królewno. Chłosta? A może szubienica? Czy to ma jakieś znaczenie? Nie, nie… Ty nie doznasz żadnej krzywdy. Pełnia kary spadnie na mnie, a ja przyjmę ją z godnością – tak, jak przystało."

 

– Kochasz-li Ty mnie? – położył spokojnie dłoń na jej dłoni.

 

– Hmmm?

 

"Nie. To tylko fascynacja czymś innym, nowym. Kimś. Kimś, kto pojawił się na dworze tak niedawno, że miesiące pobytu można byłoby zliczyć na palcach jednej ręki. Ale kim jesteś tak naprawdę? Wrażliwą osóbką, czy też jak ta ściana – ciepła i przyjemna na zewnątrz, a w środku zimna jak kamień, lód?"

 

– Kocham – gorący krysztalik łzy zsunął się wolno po nigdy nie rumieniącym się licu. – Kocham. Obserwowałeś gwiazdy, prawda? Tak, na pewno gwiazdy. Wszak strażnicy na warcie Cię nie interesuje, mam rację? – nie zaprzeczył. – Myślisz o domu… Te gwiazdy wskazują drogę. Twą drogę, którą chcesz przebyć, by odzyskać to, co kochałeś w przeszłości. A dla mnie… Dla mnie Ty… – spuściła głowę w nieśmiałości. Ponieważ królewna była nieśmiała. – Ty jesteś taką gwiazdą. Wskazujesz mi kierunek, który muszę obrać. Gościniec, którym ruszając, dojdę do odwiecznych marzeń i ostatecznego spełnienia. Nie chcę błądzić po bezdrożach. Pozwól… Pozwól mi podążać szerokim i brukowanym, oświetlonym gościńcem.

 

Jej oczy były dwoma połyskliwymi szmaragdami. Połyskliwszymi, niźli jakiekolwiek na świecie. Żaden nie miał szans z nimi konkurować. Żaden.

 

 

– – – – -

 

 

– No powiedz w końcu – gdzie idziemy?

 

– Javier, braciszku… – poklepał go po ramieniu. – Cierpliwości. To niespodzianka.

 

Szli najpierw piaszczystą ulicą, pośród żółtawo-burych brył budynków pamiętających dekady bezustannych wojen, klucząc między ludźmi i ruinami, unikając podejrzliwych spojrzeń. Tu i ówdzie głośno parskający koń zalewał przechodniów wzburzonymi tumanami pyłu. Wśród ton pomarańczy, daktyli, fig i bananów gdzieniegdzie w południowym słońcu błyszczały milionami brylantowych refleksów pierścienie, lśniły złotym połyskiem naszyjniki, groźnie odbijały promienie stalowe sejmitary. Miasto tętniło ludem wszelakim – kupcami, rzemieślnikami, tragarzami i niewolnikami. Pośród wielobarwnego tłumu, złotym skorpionem na czarnym płaszczu wyróżniał się ciemnoskóry strażnik. Liczni żebracy błagalnie wyciągali ręce z nisz w murach, w których znaleźli schronienie przed palącą klątwą bezchmurnego nieba.

 

Po niedługim czasie krajobraz się zmieniał. Ulice stawały się szersze, ludności jakoby ubywało z każdym przebytym sążniem. Otaczały ich kolorowe, mniej lub bardziej egzotyczne rośliny. W zachwycie niezwykłym widokiem ledwie dosłyszał słowa brata:

 

– Przyspieszmy!

 

I przyspieszyli. Mijane gmachy bogatej części Callas nie zapadły mu w pamięci. Było trochę dywanów, poczwarnych stworzeń, trochę drażniących nozdrza przypraw. I mnóstwo złota. Cała dzielnica tonęła w bogactwach, jakoby wielki strumień płynnego kruszcu lał się obficie z rozżarzonego nieba. Przed nimi rozciągał się nieduży, mający trójkątny kształt, plac. I wtedy go ujrzał.

 

Mocarne, granitowe ramiona piętrzyły się wysoko ponad głowy przechodniów, zalewając wcale spory kawałek przestrzeni cieniem. Wypięta dumnie pierś iskrzyła się w południowym słońcu prawdziwym ogniem.

 

– Nowy posąg do świątyni. Podobno łup z ostatniej kampanii wojennej.

 

Zielony blask niezwykle wielkich oczu kolosalnej figury przyćmiewał jakiekolwiek inne, które widział w życiu.

 

– O taaak… – rozmarzona twarz brata wypiękniała w owym blasku szmaragdów. – Oczy… Najpiękniejsze na całym świecie oczy…

 

 

– – – – -

 

 

 

– Myliłeś się. Wcale nie były najpiękniejsze.

 

– Słucham?

 

Królewna była zdziwiona. Lico pokryły małe kryształki łez, a wąskie, soczyście malinowe usta wykrzywił brzydki grymas rozczarowania i smutku. Nie potrafił dłużej. Przywarł do jej ust ponownie. A potem jeszcze raz i jeszcze. Tonęli w pocałunkach i czerwieni puchowego łoża tak, jakby świat zupełnie przestał istnieć. Pukle płomienistych włosów zalewały mu twarz, gdy ona zdawała się być górą. Kruczoczarne fale wdzierały się na nią, gdy to on przejmował inicjatywę. To przyciągał ją mocno do siebie, to czuł jej paznokcie i rozdzierający plecy ból. Przyjemny. W karmazynowej otchłani pozwalał "przeciwnikowi" się ranić, gryźć, drapać…

 

"Dlaczego? Skąd nagle to wszystko? Ta radość, ten uśmiech goszczący na twarzy? Przecież życie jest pasmem porażek i wiecznych boleści. Dlaczego?"

 

Zamiast tego, szeptem, cicho przywarł do jej ucha:

 

– Żadne gwiazdy… Żadne gościńce… Nie, nie sposób przyrównać Cię do czegokolwiek na tym świecie. Nie sposób, bo… Bo nie można przyrównywać do całego świata. A nim… – objęła go. Była ogniem. Jej włosy, na tle czerwieni, jakoby płomienie, spowijały go przyprawiającym o dreszcze uściskiem. – … jesteś.

 

I trwali tak długą chwilę. Zbyt długą.

 

– Muszę już iść, królewno.

 

– Dlaczego? Dlaczego jest tak, a nie inaczej? Dlaczego nie możesz mnie stąd zabrać? Dlaczego musimy się kryć przed światem? Dlaczego tak musi być?

 

– Być może – wciągnął przez głowę czarną, jedwabną tunikę. – Być może o to w tym wszystkim chodzi. By docenić uczucie. By było ono czymś więcej niż nudną, zepsutą rzeczywistością.

 

– Taka rzeczywistość nie byłaby nudna.

 

– Każda rzeczywistość, każda codzienność, nawet najpiękniejsza, z czasem niszczeje i staje się nudna. Niech to uczucie wznosi nas ponad nie wszystkie, a każda rozłąka niech będzie tylko oczekiwaniem na kolejny wzlot ponad obłoki tego ponurego świata.

 

Zapiął skórzany pas, poprawił pochwę półtoraręcznego miecza.

 

– Będę czekać – odparła jakby sama do siebie. Ponieważ była sama w komnacie. Dębowe drzwi zawarły się cicho. Zbyt głośno. Trzask przeszył ją niczym żeleziec błędnej strzały. A może to był wiatr?

 

 

* * *

 

 

 

Lina szczęknęła dźwięcznie. Szubienica uginała się niczym wątła staruszka pod ciężarem wyładowanego po brzegi kamieniami kosza. Dyndające ciała jak łany zbóż na wietrze tańczyły do każdego mroźnego podmuchu.

 

Poruszyła się niespokojnie w miękkim, wykończonym karmazynowym jedwabiem fotelu. W głowie, wracając z echem, wciąż dudniły słowa sędziego: "Za zbrodnie przeciw koronie i za splamienie królewskiego majestatu, mocą nadaną mi przez urząd, wymierzam karę śmierci. Egzekucja odbędzie się natychmiast." Były krzyki, były protesty, jednakże nic nie zmieniło sytuacji. Zbrojna straż z szydzącym uśmiechem i radością egzekwowała wyrok. Dzięki stałym praktykom i wyrafinowaniu kata umarli jednocześnie. Jedni wysocy, inni niscy. Jedni jasnowłosy, drudzy ciemno. Jedni wysoko postawieni, inni znacznie niżej. I on… Kruczoczarne włosy unosiły się przy każdym wiewie.. Długie nogi obijały się o siebie dźwiękiem obcasów wysokich, skórzanych oficerek. Usta wąskie, acz jeszcze soczyście czerwone rysowały się delikatnie na ciemnej, młodzieńczej twarzy. Był taki piękny. Taki… Podobny do niego. Powinna była to ukrywać. Nie zdołała. Odwróciła się machinalnie, za siebie, wodząc wzrokiem po posągach gwardzistów. Znalazła go prędko. Pośród ton stali kolczug, mieczy, nogawic, rękawic i hełmów, istnej powodzi czarnych tunik i wystających skrawków przeszywalnic. Barwami królestwa były bowiem czerń i karmazyn.

 

Stał wyprostowany. Majestatyczny. Wyglądem i postawą przypominał królów dawnych, zapomnianych epok, o których pamięć przetrwała jedynie w poniszczonych tomiskach ksiąg i omszałych rzeźbach w różnych zakątkach kraju.

 

Widziała je. W najgęstszych leśnych ostępach i szczątkach dawnej architektury, zgłębiając ich tajemnice, znajdywała pomniki przeszłości tych ziem. Na pierwszy natknęła się, mając lat piętnaście, podczas podróży na bal arcyważnego w królestwie hrabiego Guyet. Pośród ruin starego dworku, z którego ów ród wyniósł się przed kilkudziesięciu laty, na niewielkim dziedzińcu, wyrastał z kamienia król-wojownik, którego włócznia mierzyła każdego wchodzącego główną bramą. Drugim był władca w skrzydlatej koronie, na koniu tak wielkim, że trzykrotnie przewyższał dorosłego człowieka. O nim dowiedziała się więcej. Rządził w latach, gdy ziemie te były jeszcze nieskonsolidowaną zbieraniną księstw i nic nie znaczących królestw. W przeciwieństwie do innych, krótkowzrocznych władyków, rozumiał potrzebę zjednoczenia pod berłem jednego, silnego władcy. Stopniowo, sukcesywnie, przeskakując z jednego sojuszu w drugi, wiązał pod swoim władaniem księstwo za księstwem, hrabstwo za hrabstwem. W przeciągu pięciu lat podbił ziemie od Czarnych Gór na południu, po Morze Uxelis na północy. Od Puszcz Pustelnich na wschodzie po stepy alandzkie na zachodzie. Dowodził wówczas najwspanialszą armią, jaka kiedykolwiek kroczyła po tym świecie. Wyśmienita, niezwykle ciężka konnica z uskrzydlonymi hełmami miażdżyła każdego wroga, który śmiał wyjść w pole przeciwko Estanowi Pierwszemu. Tak bowiem zwał się ów genialny strateg i polityk. Poległ w walce, śmiercią, o której każdy mężczyzna mógłby tylko marzyć. Nie doczekał się potomstwa. Po jego śmierci zapanował chaos. Wtedy pojawił się człowiek, którego posąg najbardziej utkwił jej w pamięci. Prosty chłop, z dziada pradziada chłopa, nie mający niczego poza starą kosą, stanął na czele buntu kmiotków ze wschodnich marchii. Szybko zaprawiający się w bojach w zalesionym terenie rolnicy, prości rzemieślnicy i drwale, przy szczypcie geniuszu taktycznego swojego przywódcy, rozbijali fale uzurpatorskich armii niczym zbytnio wysunięty klif rozbijający o swe brzegi fale morskie. Jednak każdy klif musiał kiedyś runąć pod naporem nieubłagalnego żywiołu, mającego w swym zwyczaju zniszczenie. Zabili go w nocy. Ale pamięć i chwała nie zaginęły. Poprowadził prosty lud do walki. Pięknej walki. Od tamtej pory, przez dobre sto lat kuto na jego cześć posągi. Walczącego i broniącego nawet najniżej postawionych podwładnych.

 

To było jak piorun. Nagle, znikąd… Olśniło ją. Już wiedziała, skąd te skojarzenia. Przypomniała sobie wydarzenia sprzed paru tygodni, gdy po raz pierwszy ujrzała go w pełnej zbroi. Lśnił niezwykle stalą w słabym, jesiennym słońcu, otulony czernią rycerskiej tuniki. Pośród tłumów, tylko on dostrzegał to, czego nie dostrzegali inni. Cierpienia ludzi ubogich i tych pokrzywdzonych przez los. Smutku na twarzach młodych prostytutek i bezsilności staruszek powątpiewających w dobre obyczaje nowego pokolenia. I pomagał. Pomagał życzliwie, dobrowolnie, bezinteresownie. I mimo że niesiona pomoc nie zmieniała wiele, nie rezygnował. Malutkimi kroczkami dążył do tego, by ten świat był choć odrobinę lepszym światem. Każdy drobny pieniądz, użyczone ramię, czy miły uśmiech były dowodem na to, że człowiek wcale nie musi być do cna zły.

 

W całym zamieszaniu związanym z comiesięcznymi egzekucjami nikt nie zauważył łez, z którymi wróciła na zamek. Nigdy nikt nie zauważał. Przeszła spiesznie po krużganku obrośniętym zachwycającymi kolumnami, zagłębiając się w mrok prowadzącego do górnych komnat korytarza.

 

Było późne popołudnie i większość służby znajdywała właśnie chwile wytchnienia w przepełnionych zapachem słomy i dojrzewającego sera kuchniach. Wnętrze zamku oświetlały słabe pochodnie i promienie zamierającego późną jesienią słońca, docierające przez niewielkie okienka w zewnętrznych murach. Wewnątrz donżonu ciemność jeszcze szerzej rozpościerała swe ramiona, przyprawiając o gęsią skórkę każdego śmiałka zagłębiającego się w tą otchłań prowadzącą do nikąd. Do nikąd, ponieważ komnaty były zazwyczaj puste. W toku życia dworskiego, wojskowego i biesiadowego, najwyżsi dostojnicy, do których owe komnaty należały, przebywali pośród innych ludzi, za, bądź też w niektórych przypadkach pod stołem różnorakiego przeznaczenia.

 

Ten dzień nie należał do wyjątków. Cały zamek jakoby opustoszał.

 

"Pewnie po śmierci tych biedaków piją i ryczą ze śmiechu – pomyślała. – Jak zmienić los tych, za którymi nie przepada despotyczny dwór i arystokracja? Czy zawsze niżej urodzeni będą poniżani jeszcze bardziej, zezwierzęcani i zsyłani do klatek? Nieważne, jakich. Klatką jest zarówno kratowany loch, jak i zabita dechami chata służebnych. Człowiek sam powinien decydować o swoim losie."

 

Ponury dzień miał się ku końcowi, gdy w końcu pojawił się ktoś z posiłkiem. Skromna, acz schludnie ubrana służąca w nijakim fartuchu przyniosła półmisek winogron, jabłek i pomarańczy, bladym refleksem odbijających głodny płomień murowanego kominka. W owym refleksie dostrzegła przyjemną twarz. Z nieco zbyt niskim czołem i zbyt blisko rozstawionymi oczyma. A mimo to przyjemną. I znajomą.

 

– Czy chciałabyś, Blysei, robić to, co robisz, gdybyś mogła sama decydować o tym, co robisz w życiu?

 

– Paaa… Panienko? – służka była zdziwiona. Nie sposób było mieć jej to za złe, wszak pierwszy raz ku niej się odezwała. I to od razu po imieniu. – Panienka każe, ja służę…

 

– Nie o to chodzi! Czy czujesz się spełniona? Przynosząc gary jedzenia, pocąc się na tych krętych schodach z baliami do kąpieli, płaszcząc się po miękkiej podłodze karmazynowych dywanów jak pies?

 

Gorycz lała się z niej strumieniami. Nigdy nie doświadczyła trudu pracy fizycznej, a mimo to współczuła każdemu stroskanemu na twarzy służącemu.

 

– Nie rozumiem, Panienko… – potulna mina Blysei zdała się być strasznie głupia. – Spełniam Panienki rozkazy, bo to dla mnie zaszczyt Panience służyć. A jeśli ktoś inny pragnie, spełniam także jego marzenia. Takie moje życie.

 

– Ktoś Cię napastował?

 

– Napa… co? Nie, nie, jeno każą to robię, to wszystko. Panienka pozwoli, wezmę suknie przepiorę?

 

– Dobrze. Tylko nie tę fiołkową. Ją zostaw.

 

"To bezmyślne golemy, harujące w pocie czoła za miskę marnego bobu i będące wdzięczne, że dostały aż miskę – trzask dębowych drzwi przewiercił ją głuchym echem pustych, zimnych korytarzy. – Nie, tacy ludzie nie powinni decydować o swoim losie. Ktoś od nich mądrzejszy powinien to zrobić za nich, dla ich dobra. Nakierować, a potem zostawić samym sobie, jedynie z daleka obserwując, co by to się nie pozabijali."

 

Apatycznym wzrokiem obserwowała mozolnie brnącą po nieosłoniętej gobelinem, kamiennej ścianie kroplę, tuż obok łoża z rozkosznym baldachimem. Zjadła parę słodkich, czerwonych kulek winogrona, nadgryzła czerwieniące się jabłko. Zrezygnowała z obranego naprędce pomarańcza. Przylgnęła silnie do jedwabnych fal sukni, rozkoszując się każdą jego pół-wonią.

 

"On jest inny. Mimo, że spełnia rozkazy… On nie jest bezmyślny, jak większość mieszkańców tego zapadłego gniazda głupoty zwanego stolicą. Geltr… Toż to miasto nie ma nawet poważnego uniwersytetu, który kształciłby odpowiednio tych chcących uświadamiać szary lud. Nawet kadr odpowiedzialnych za dobro królestwa ta prowizoryczna szkółka, dumnie zwana uczelnią, nie potrafi wykształcić."

 

– Żyjemy w czasach bezmyślności i ignorancji…

 

Nawet nie spostrzegła, że powiedziała to na głos. Ktoś jednak spostrzegł. Szerokie rozwarcie drzwi poprzedziło mocne pukanie. Strażnik.

 

"Zapewne musiał przyjść i sterczeć przed wejściem tak, jakbym potrzebowała ochrony w tej zapadłej dziurze, którą nawet złoczyńcy omijają szerokim łukiem."

 

– Panienka sobie czegoś życzy?

 

– Nie, nie – odparła machinalnie. – Albo tak! Przyprowadź Sir Callasa. Chciałabym porozmawiać o kwestiach militarnych.

 

– Sir Callasa? Znaczy czarnego?

 

– Ma tylko trochę ciemniejszą karnację… I tak, właśnie jego. To on zawsze tłumaczył mi… Wszystko.

 

– Tak jest!

 

Zdziwiona mina mówiła wiele. O wiele więcej, niźli milczące usta. Po parędziesięciu niespokojnych dechach się pojawił. Obleczony czernią i stalą, wysoki i barczysty, z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Nie on.

 

– A gdzie pan Javier z Callas? To on zawsze wtajemniczał mnie w kwestie wojskowości.

 

– Javiera nie ma, pani. Został niezwłocznie oddelegowany do zamku Brulz w Górach Czarnych.

 

Grom. Piorun. Zimny grot przeszywający serce na wylot.

 

– Wyjdź.

 

– Pani? – zbliżył się do niej w trosce. Nazbyt blisko i nieoficjalnie.

 

– Wyjdź!

 

– Tak jest, Królewno.

 

Zdawało się jej, że ze skrzypem zamykanych drzwi słyszała jeszcze: "Gdybyś nią nie była, zerżnąłbym Cię jak ostatnią kurwę ze Stawowej". A może się przesłyszała? Już niczego nie była pewna. Rozwarła wysoką okiennicę prowadzącą na balkon i postąpiła parę kroków naprzód. W dole, na tle dogasającego już słońca, pierwszymi oliwnymi i łojowymi lampami świeciły się zawijasy ulic i pomniejszych placyków targowych. Na chwilę zapomniała o zamku Brulz. Wbiła wzrok w położony w centralnej części miasta gmach ratusza. Nie różnił się bardzo od innych, które dotąd widziała (a widziała ich sporo). Kamienne ściany niewielkimi kartuszami łączyły się z czerwonym szaleństwem glinianych dachówek. Wysoka, acz smukła dzwonnica stała jakoby na straży stolicy.

 

"Dlaczego tak bardzo nienawidzę tego miejsca? Jest takie… Puste…"

Koniec

Komentarze

"Ostatnie płomyki i iskierki domowych ognisk gasły powoli, harmonijnie, jedna po drugiej, choć wokół nijakiej harmonii nie sposób było wynaleźć". – wynaleźć? końcówka zdania trochę bezsensowna. Ogólnie pierwszy opis bardzo niejasny. Jakie miasto? Jakim brzemieniem?

 

"Podeszła cicho, bezszelestnie, niczym drapieżnik do swej ofiary, wpijając weń spragnione dłonie. Odwrócił się powoli. " Kto? Najpierw piszesz o kobiecie, a po chwili zmieniać tryb na męski, choć czytelnik nie ma pojęcia, z jakimi bohaterami ma do czynienia.

 

"Chciała jęknąć coś jeszcze." Może się czepiam, ale to zdanie mnie rozśmieszyło, choć chyba nie powinno :)

 

"patowej sytuacji zwanej życiem." ???????

 

"grając w rytm wybijany żelaznym tchnieniem wichrowych okiennic." Jakich okiennic?? Jak okiennica mogą być wichrowe?

 

"czy też jak ta ściana – ciepła i przyjemna na zewnątrz, a w środku zimna jak kamień, lód?" – ściany są ciepłe na zewnątrz, a zimne w środku?? No, może jak je dobrze nagrzać, ale z opisu nie wynika, żeby to było lato.

 

"gorący krysztalik łzy" – co jak co, ale łzy spływają kroplami, a nie kryształami.

 

"Wszak strażnicy na warcie Cię nie interesuje, mam rację?" – dobrze wiedzieć, że bohater nie jest pedałem :D

 

"Połyskliwszymi, niźli jakiekolwiek na świecie. Żaden nie miał szans z nimi konkurować. Żaden." – tzn. kto? Jeśli szmaragd, to to zdanie powinno się znaleźć wcześniej. Albo napisać "Żaden szmaragd"

 

"– No powiedz w końcu – gdzie idziemy?" Lepiej by było – "No powiedz w końcu, gdzie idziemy?" Albo jeszcze lepiej: "Powiesz mi w końcu, dokąd idziemy?"

 

"Tu i ówdzie głośno parskający koń zalewał przechodniów wzburzonymi tumanami pyłu." Że co????

 

"Po niedługim czasie krajobraz się zmieniał." – zmienił. Mieszasz czasy.

 

"W zachwycie niezwykłym widokiem ledwie dosłyszał słowa brata:" – kto je usłyszał? Krajobraz?

 

"Lico pokryły małe kryształki łez, a wąskie, soczyście malinowe usta wykrzywił brzydki grymas rozczarowania i smutku. Nie potrafił dłużej." – kto nie potrafił? Smutek? Czego nie potrafił?

 

"Pukle płomienistych włosów zalewały mu twarz, gdy ona zdawała się być górą. " – czym się zdawała być?????????

 

" W karmazynowej otchłani pozwalał "przeciwnikowi" się ranić, gryźć, drapać…" – czemu karmazynowej? Jakiemu przeciwnikowi, to zwykłe ruchanie, na litość…

 

"Szubienica uginała się niczym wątła staruszka pod ciężarem wyładowanego po brzegi kamieniami kosza." – epickie, nie powiem.

 

"Za zbrodnie przeciw koronie" – korona go oskarżyła? A jakież to zbrodnie można na niej popełnić? Ukraść? Pobrudzić? No dobra, czepiem się, ale lepiej by było napisać dużą literą.

 

Dalej nie czytałem.

 

Wybacz autorze, ale te opisy do mnie nie trafiają. Nawet nie chodzi o brak akcji, ale ta poetyka wydaje mi sie nienaturalna. Wymyślić dobrą metaforę jest sztuką (sam rzadko się za to zabieram). Nie mam nic przeciwko wyszukanym porównaniom, ale muszą mieć one sens. Tu jest go mało. Czytając te opisy, czytelnik się będzie tylko zastanawiał, o co ci chodzi. To jest w sumie męka. Sam czytałem go głównie dlatego, że niektóre metafory były tak wymyślne, że wręcz śmieszne :) Pomijam już dziwaczne i nieskładne opisy, niezrozumiałe dialogi oraz mieszanie czasów i błędy interpunkcyjne. Według mnie tekst bardzo słaby. Takie są przynajmniej moje odczucia. Pozdrawiam.

Kolega seeker bardzo ładnie wyłapał błędy, ale ja też coś dodam od siebie:   >> Podmuch zgasił ostatnią świecę. Żelazna okiennica huknęła głośno, targana bezlitosną wichurą. Na zewnątrz pierwsze gwiazdy jęły jarzyć się srebrno-bladym blaskiem, jakoby w akompaniamencie dla pełnego, niezwykle wielkiego księżyca. Smoliste chmury z rzadka przysłaniały niebo. Miasto ginęło w mroku. Ostatnie płomyki i iskierki domowych ognisk gasły powoli, harmonijnie, jedna po drugiej, choć wokół nijakiej harmonii nie sposób było wynaleźć. Wzgórze zamkowe, piętrząc się wysoko ponad najwyższymi gmachami, odczuwało wzmożony gniew wszechwładnej natury. Szaro-brunatne mury, smagane gwałtownymi wichrami, stały dumnie na chwałę swego królestwa, jedynie lekko pochyliwszy się pod dźwiganym od wieków brzemieniem. Na dziedzińcu zbierało się na zmianę warty.<< – Co prawda cały akapit zawiera bardzo dużo błędów, to brakuje tutaj jednego: Logiki. Najpierw dwa razy powtarzasz, że była wichura. Potem informujesz, że była noc, bezchmurna, bo piszesz o gwiazdach na niebie, ale zaraz potem, pojawiają się chmury smoliste. Albo musisz coś wybrać, albo jakoś to logicznie połączyć, ładnie językowo, po polsku, napisawszy.   >> srebrno-blady blask (gwiazd) << – doprawdy nie wiem jak wygląda srebrno-blady blask. A po za tym powinno się napisać: gwiazdy błyszczą. A nie, że mają blaski, do tego blado-srebrne.   >> Na zewnątrz pierwsze gwiazdy jęły jarzyć się srebrno-bladym blaskiem, jakoby w akompaniamencie dla pełnego, niezwykle wielkiego księżyca.<< – To jest zdanie-śmietnik, wrzuciłeś tu wszystkie słowa, jakie Ci przyszły do głowy.   >> Ostatnie płomyki i iskierki domowych ognisk gasły powoli, harmonijnie, jedna po drugiej, choć wokół nijakiej harmonii nie sposób było wynaleźć. << -– powtórzenia od „harmonii” i nie rozumiem jak można wynaleźć nijaką harmonię?   >> Wzgórze zamkowe, piętrząc się wysoko ponad najwyższymi gmachami, odczuwało wzmożony gniew wszechwładnej natury.<< – To wzgórza coś czują? Ciekawe!   >> Podeszła cicho, bezszelestnie, niczym drapieżnik do swej ofiary, wpijając weń spragnione dłonie. << – A można podejść, bezszelestnie i cicho? TO SĄ POWTÓRZENIA.   >> Długie i zwinne, acz stanowcze palce, w ciągu najdłuższych czterech uderzeń serca rozsupłały rzemionka na plecach jedwabnej, fiołkowej sukni. Niebiańska powódź zalała krwisto-czerwony, agadzki dywan. << – Nie dość, że strasznie rozwlekłe jest to zdanie, pełno w nim dziwnej poezji. A wszystko to sprawia, że tekst jest kompletnie nie czytelny.   Podsumowując: Piszesz, że jest to fragment jakiejś całości, i akcja może się wydawać nudna, lub może jej nie być w cale. Masz rację, ale tylko w jednym: tu nie ma w ogóle akcji, bo cały tekst jest nudny i monotonny. Tekst jest bardzo słaby, napisany niechlujnie (powtórzenia, zaimki, fleksja, stylistyka i błędy interpunkcyjne). Przeładowany jest metaforami w takiej ilości, że nie da się płynnie czytać. Co chwila, co zdanie, trzeba się zastanawiać, o co autowi chodziło. No, tak nie można pisać. To takie byle jakie pisanie, byleby coś sklecić. Niekoniecznie z sensem. Przykro mi, ale takie pisanie, takim stylem, to grafomania.  Ale nie zrażaj się. Ja oceniłem tekst, a nie osobowość autora. Po prostu dużo czytaj i próbuj dalej. Jeżeli nie poddasz się i będziesz chciał dalej pisać, to pisz. Ale zacznij od krótkich tekstów, dzięki którym nauczyć się pisać poprawnie i tworzyć sensowne fabuły. Pamiętając, że uczymy się na błędach.  

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"…majestatyczna czerwień miękkiej pościeli unosiła się i opadała, grając w rytm wybijany żelaznym tchnieniem wichrowych okiennic…" – o nie, nie, takim zdaniom mówimy stanowcze "nie".   Uważaj na takie rzeczy bo, jak napisano wyżej, będą glównie odstraszać potencjalnych czytelników. Tekst musi być zrozumiały i przejrzysty. Ozdobniki są mile widziane, zdania powinny być zgrabne, ale bez przesady. Są ludzie, którzy lubią podobne zabiegi, ale prostota przede wszystkim. Zamieszczanie fragmentów również nie jest za dobrym pomysłem, bowiem siłą rzeczy czytelnik dostaje produkt niepełny. Jak tu oceniać coś, co nie jest zamknięte? Jeśli fragment, to tylko prawdziwie wciągający, zawierający jakiś chwytliwy element, a nie coś, o czym autor sam mówi, że nie ma akcji. Najlepiej jest spróbować stworzyć jakieś krótsze opowiadanie, zamkniętą całość, żeby sprawdzić, czy potrafisz zamieścić pomysł w skończonej formie. I postaraj się uprościć ze dwie trzecie metafor…   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A mi to opowiadanie momentami się podobało. Albo przez procenty we krwi, albo po prostu za szybko czytałam i nie wyłapałam dziwaczniejszych określeń.  Lepiej jest wrzucić całość niż mały fragment.  

Dziękuję za poświęcony czas. Z pewnością wiele, wiele błędów można wytknąć, ale w końcu po to tu to wstawiłem, żeby – jak mkmorgoth napisał – uczyć się na błędach. W sumie to faktycznie sporo przesadziłem, no i sam fakt, że to tylko fragment… Z drugiej strony to też pewien rodzaj stylizacji – do fragmentu danego bohatera dobieram trochę inny styl i słownictwo, a w zamyśle królewna miała być niezrozumiała. Tak więc myślę, że seeker trochę przesadził z niektórymi wytknięciami. Niemniej – tylko z niektórymi i sam po pewnym czasie dostrzegam pewne dziwne elementy. Tak więc raz jeszcze dziękuję, następnym razem wstawię coś dłuższego i domkniętego albo zajmę się pracą nad krótszymi tekstami. Dopiero skończyłem liceum, mam mnóstwo czasu :)

Ja jednak poprosiłbym o całość, bo można wtedy ocenić coś więcej niż sam język.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka