- Opowiadanie: Karl93 - Bliźniacze Ostrza - Lydia

Bliźniacze Ostrza - Lydia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bliźniacze Ostrza - Lydia

 

Otaczała ja ciemność zamkniętych powiek, przez którą przebijały się ptasie trele i ciepło letniego słońca. Lydia powoli rozchyliła zaciśnięte powieki. Jej bladą twarzyczkę rozjaśnił szeroki dziecięcy uśmiech na widok łąki usianej setkami drobnych, kolorowych kwiatów. Udało się jej to po raz kolejny – łąka jeszcze przed krótką chwilą była stratowana tak, że nawet pojedyncze źdźbła ledwo się jej trzymały, ale Lydia potrafiła robić takie sztuczki. Była inna. Dosłownie. Z pozoru była taka jak inne dzieci, no może nieco bardziej zamknięta w sobie, ale ogólnie była jak każde ludzkie dziecko. Miała dwie ręce, dwie nogi i głowę. Oraz rudy warkoczyk z którego byłą bardzo dumna. Ale jej inność dotyczyła czego innego. Kiedy miała 8 lat, podczas zabawy z dziećmi z wioski znalazła kotka. Kotek też był zwyczajny, nie licząc tego, że był rozjechany przez wóz. Pamiętała, ze było jej strasznie żal zwierzęcia i bardzo nie chciała żeby był zdechły, pogłaskała go, i kotek… Podniósł się i nieco chwiejnie poczłapał dalej drogą. Od tamtego czasu wuj zabraniał jej bawić się gdziekolwiek poza terenem posiadłości. Skąd się tam wzięła nie umiała rzec. Jej najdalsze wspomnienia wiązały się z okolicznymi polami i wioskami, resztę zasnuwała czarna mgła niepamięci.

Lydia bawiła się na tej łące być może ostatni raz w życiu. Pani ciotka rano, przy śniadaniu wspominała, że dzisiaj miał przybyć stary przyjaciel jej zmarłego przed miesiącem wuja i według woli zmarłego miał się nią zaopiekować. Oczywiście w liście zostawionym przez hrabiego Abelarda de Tiso pomijając wszelkie ozdobniki cała wzmianka o losie Lydii brzmiała, że powierza wyżej wymienioną opiece swego przyjaciela, aby nabrała ogłady i miała okazję zażyć podróży zanim osiądzie gdzieś jako żona i matka.

Póki co Lydii w głowie były tylko kwiatki, spacery i małe zwierzątka. Ale to miało się szybko zmienić.

Tknięta nagłym przeczuciem dziewczynka wybiegła na wzgórze, które okalała brukowana ścieżka wiodąca do posiadłości jej wuja, i schowana w cieniu drzew rozejrzała się niepewnie. Po chwili, gdy już uznała, że tylko się jej wydawało doszedł do niej stłumiony stukot kopyt, to drogą zbliżało się dwóch jeźdźców. Pewna swojej kryjówki Lydia bez skrępowania obserwowała dwie postacie na koniach.

Gdy jeźdźcy dotarli do wzgórza na którym się ukrywała jeden z nich się zatrzymał i po chwili spojrzał wprost na nią. Lydia szarpnęła się do tyłu zdjęta przerażeniem. On ją widział, spojrzał jej prosto w oczy, a żaden człowiek nie mógł jej widzieć, tam na wzgórku ukrytej pośród drzew. Leżała nieruchomo póki nie usłyszała oddalającego się tętentu kopyt. Podniosła się roztrzęsiona. Wróciła na łączkę aby skończyć układać bukiet gdy nagle zerwała się do biegu. Biegła co sił w płucach do posiadłości, byłą pewna, że to po nią przybyli jeźdźcy. Przez myśl jeszcze przemknęła jej jeszcze jedna myśl: -Pani ciotka dostanie zawału jeśli mnie nie będzie na obiad!

Mała jeszcze bardziej przyspieszyła.

 

W międzyczasie gdy Lydia zbierała jeszcze kwiatki, dwaj jeźdźcy widzieli już wiejską posiadłość hrabiego. Dziewczynka nie zdążyła się im dobrze przyjrzeć zatem ich opis podać muszę ja.

 

Widząc ich obok siebie można uznać ich za dwa wcielenia tej samej osoby. Obaj tak samo wysocy i postawni. Lecz jeden z nich miał włosy ciemne i proste, Spojrzenie mroczne i ponure jak pochmurny dzień, usta zaś zaciśnięte w wąską linie dezaprobaty. Jego skóra zaś miała niezdrowy błękitno– siny odcień bladości, jego imię brzmiało Eirik. Drugi zaś zwany był Zygfyrdem. Włosy miał raczej płowe, gęste i lekko zakręcone. Jego ogorzałą twarz pociętą licznymi bliznami rozświetlał szeroki uśmiech człowieka zadowolonego z życia. Uśmiech i część blizn, nieco maskowała krótka i równo przystrzyżona broda.

Obaj zbliżali się do posiadłości hrabiego. Sama posiadłość była raczej typową wiejską posiadłością bogatej i wpływowej osoby.

Kiedy dotarli do bramy ta już czekała otwarta, podobnie jak słudzy którzy szybko odebrali od nich konie. Zygfryd potrzebował pomocy dwóch pachołków aby zsiąść gdyż miał na sobie zbroję. Po chwili podeszła do nich drobna służąca. Dygnęła przed nimi z szacunkiem ale gdy podniosła wzrok oblała się rumieńcem. Eirik odruchowo grzmotnął towarzysza łokciem w żebra i upomniał za zachowanie:

– Zachowuj się. Nie przybyliśmy tu na flirty z pokojówkami.

– Au. Wybacz.

Zygfryd jednak ponownie puścił oko do służącej i uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby.

Eirik przymknął oczy w geście bezsilności i ruszył za służącą do wnętrza rezydencji.

Już w przedsionku powitała ich sama hrabina, która okazała się być niemłodą już, szczupłą i wysoką kobietą o niebotycznie wąskiej talii, która zapewne była przyczyną bezdzietności pary. Ciemne włosy przetykane siwizną miała spięte w ciasny kok. Już na wejściu podeszła do Eirika i pozwoliła sobie na duże zaniedbanie etykiety gdyż ignorując drugiego gościa zarzuciła mu ręce na szyję i wtuliła twarz w pierś. Trzęsła się lekko, starając się opanować atak histerii. Po chwili szepnęła cicho z trudem:

– Brakuje mi go Eiriku… Bardzo.

– Wiem Elize, ale to minie.

Zmiana nastąpiła w jednej chwili. Hrabina odsunęła się od niego oburzona.

– Cały czas zimny jak głaz! Nawet w takiej chwili, byłeś jego przyjacielem! Nie brakuje ci go?

– Elize. Nie przybyłem tu aby opłakiwać Abelarda. Przybyłem po dziecko.

Kobieta fuknęła niczym rozjuszony kot, lecz opanowała się po chwili. Podeszła do Zygfryda który stał nieco z boku.

– Witaj panie w mych skromnych progach. Racz wybaczyć mi moją opieszałość i zaniedbanie twej osoby ale żałoba zaćmiewa me serce…

Wykonała w tym momencie nieco teatralny gest trzymaną w dłoni chusteczką.

– Jakie twe miano panie?

Zygfryd złożył dworny ukłon.

– Zygfryd o pani. Do twych usług.

Hrabina lekko skonsternowana spytała jeszcze:

– Ale Zygfryd skąd?

– Z nikąd.

– Zatem witam w mych progach cny Zygfrydzie z Znikąd.

Kiedy hrabina się odwróciła Zygfryd o mało nie udusił się ze śmiechu, tylko twarde spojrzenie kompana powstrzymywało go od buchnięcia gromkim śmiechem.

Pani na włościach poprowadziła ich do przyległej komnaty gdzie stały miękkie kanapy i kilka mniejszych stołków. Hrabina wskazała im gestem żeby usiedli ale Zygfryd był w nieco nie komfortowej sytuacji z powodu ciężkiego pancerza.

– Pani– odezwał się Eirik– Możemy cię prosić o nadanie nam jakiejś komnaty? Mój przyjaciel musi wpierw się rozdziać…

– Och. Wybaczcie. Sługa was zaprowadzi do komnaty przygotowanej dla gości.

Sługa zaprowadził ich na góre po szerokich schodach i poprowadził do niewielkiej komnaty. Uwadze Eirika nie umknęło specyficzne spojrzenie jakim ich obrzucił zanim zamknął drzwi.

Skrzywił się tylko na to i podszedł do Zygfryda aby pomóc mu zdjąć ciężkie blachy.

– Dobra, ręce do góry! Muszę rozwiązać rzemienie na bokach napierśnika.

– Uff. Dzięki za pomoc.

– Sam nie dałbyś rady. Kiedyś te rzemienie cię zabiją…– Eirik złorzecząc mocował się ze złośliwymi rzemieniami spinającymi dwie blachy.– Jesteś pewien że nie chcesz żeby doczepić ci zatrzaski? Idzie znacznie szybciej…

– Nie. Wole rzemień.

– Mów za siebie. A i Zygfrydzie…

– Ta?

– Przydałaby ci się kąpiel bo cuchniesz straszliwie.

– Koniem?

– Sobą.

– A…

Po dłuższej chwili dwie stalowe płyty rąbnęły o posadzkę. Zygfryd poruszał parę razy odciążonymi ramionami.

– Dobra z resztą dasz sobie radę. Zaraz jacyś służący przyniosą ci balie z woda. Tylko się pospiesz, nie każ czekać pani tego domu zbyt długo bo nie wypada.

Eirik wymknął się z komnaty i ruszył w kierunku schodów na dół. Zajrzał tylko do jednej z komnat aby powiedzieć służącej ze jego towarzysz potrzebuje balii z gorącą wodą. Służąca nie skojarzyła najpierw o kogo chodzi, póki Eirik nie przypomniał jej że to ona ich powitała. Wtedy Dziewczyna momentalnie pokraśniała, a jej pierś zaczęła szybciej się unosić. Eirik czuł gorącą krew krążącą w jej żyłach, widział pulsowanie tętnicy, na jej delikatnej szyi, w rytm uderzeń serca… Odwrócił wzrok i ruszył na dół.

Hrabina Elize czekała półleżąc na poduszkach. Na widok Eirika drgnęła lekko, po czym klasnęła i kazała sługom przynieść „nieco wina na przepłukanie gardła”. Mężczyzna usadowił się naprzeciwko hrabiny i ujął delikatnie podany mu kielich. Zamieszał ostrożnie wino wciągając jego delikatny aromat i z ukontentowaniem wziął ostrożny łyk.

– Elize, wybacz ale chciałbym od razu przejść do sedna sprawy która mnie tu przywiodła. Czegp dokładnie ode mnie oczekiwał twój mąż?

– Już? Hm. List Abelarda leży przed tobą na stoliku.

Eirik podniósł zalakowany kawałek pergaminu, nie uciekło jego uwadze, że lak był zaklejany ponownie. Rozłamał pieczęć i przebiegł szybko wzrokiem po pergaminie.

– Ha. A wydawało mi się że zna mnie na tyle że wie iż nie zgodzę się na niańczenie jakiejś smarkuli…

– Eiriku proszę cię zatem… Nie odbieraj mi jej.

– Och Elize, a czemuż to? Czyż ona jest krwią z twojej krwi?

– Nie…

– Zatem w czym problem?

– To dziecko jest dla mnie jak własne!

– Hm zobaczymy. Ale zanim zdecyduję… Gdzie ona jest? Chciałbym ją zobaczyć.

– Chcesz ją zobaczyć? Po co? Będziesz ją oceniać jak rasową klacz?

– Możliwe Elize. Abe wspominał, ze dziecko ma– zawiesił chwilowo głos– Pewne zdolności. Niebywałe zdolności.

Hrabina uniosła się do pozycji siedzącej i zawołała głośno:

– Lydia!

Kiedy nikt jej nie odpowiedział zawołała gestem pachołka.

– Znajdź panienkę Lydię i przyprowadź ją tutaj.– Po czym rzuciła cicho– Co za utrapienie z tym wstrętnym bachorem!

Eirik uśmiechnął się w duchu do siebie. Ale nie dał po sobie poznać, że cokolwiek słyszał.

Na chwilę rozmowa toczyła się o sprawach z dalekiego świata od jakich hrabina była odcięta żyjąc mimo wszystko na uboczu, rozmowę przerwało dopiero pojawienie się Zygfryda, jeszcze czerwonego po gorącej kąpieli. Brunet wciągnął delikatnie powietrze językiem smakując je niczym wąż. Od Zygfryda czuć było mieszankę zapachów potu, nasienia i wonności. Skrzywił się na to nieco, ale cóż taka była natura Zygfryda, że żadnej nie przepuścił. Co nie zmieniało faktu, że Eirikowi nie bardzo pasowało żeby od jego towarzysza cuchnęło jak od buhaja. Dyskretnym gestem wskazał mu miejsce po swojej zawietrznej. Po chwili do rozmowy włączył się też Zygfryd, w zasadzie to przejął główną rolę w zabawianiu hrabiny rozmową, Eirik zaś skupił się na delektowaniu się winem i obserwowaniu hrabiny.

 

Płowy rycerz był właśnie w kulminacyjnym momencie swego opowiadania w którym walczył sam na sam z bestią z piekła rodem gdy Eirik wyczuł nowy zapach… Do komnaty powoli weszła drobna blada dziewczynka z rudym warkoczykiem, ubrana w błękitną bufiastą sukienkę z gorsecikiem.

Hrabina momentalnie poderwała się z poduszek i prawie rzuciła na biedne dziewczę ze szlochem i lamentem jak to się nie martwiła. Ponury mężczyzna prawie jej uwierzył, aczkolwiek musiał przyznać , ze dobrze potrafiła udawać.

– Lydia! Och jak ja się martwiłam… Och moje biedne serce! Jak możesz być taka okrutna dla swej ciotki?! Zamartwię się przez ciebie na śmierć…

– Pani ciociu, ja tyl…

– Milcz! – syknęła hrabina i zaczęła dalej zanosić się histerycznym szlochem.

Dziewczynka spuściła smutno wzrok. Po krótkiej chwili hrabina przestała szlochać i przyprowadziła dziewczynkę do obu mężczyzn.

– Lydio, poznaj przyjaciela twego, świętej pamięci wuja.

Dziewczynka dygnęła lekko niezręcznie i rzuciła:

– To zaszczyt panie…

– Ach nasza mała podglądaczka. Witaj… Lydio. Jestem Eirik.

Zygfryd ukłonił się małej z pełną powagą ale iskierką wesołości w roześmianych oczach.

– Pani, Zygfryd do twych usług.

Lydia dygnęła przed nim. Kiedy podniosła nieśmiało wzrok, nie napotkała twardego spojrzenia jakie towarzyszyło powitaniu pierwszego z mężczyzn lecz wesołe, ciepłe spojrzenie pełne sympatii. Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi.

-Lydio.– Zawołał ją Eirik– Jak zapewne wiesz decyzją twego wuja mam od teraz być twym opiekunem. Aczkolwiek zastanawiam się czy nie lepiej dla ciebie byłoby pozostać tutaj razem z ciotką.

Dziewczynka stała w miejscu ze spuszczonym wzrokiem, nieco się bała tego ponurego mężczyzny, w dodatku towarzyszył mu specyficzny acz znajomy zapach, ale nie mogła skojarzyć skąd go zna.

– Panie.– zdołała wyszeptać.

Nagle hrabina poderwała się na równe nogi.

– Już wieczór się zbliża! Drodzy goście raczcie wybaczyć niewieście pogrążonej w żałobie roztargnienie! Zaraz każę sługom przygotować stoły pod wieczerzę. Chodź dziecko, trzeba się przebrać.

Hrabina ruszyła w kierunku schodów popychając przed sobą Lydie.

– Co o niej sądzisz? – zapytał Zygfryd

– O kim?

– O dziecku.

– Drzemie w niej moc, to pewne. Ale jest tylko dziewczyną.

– No i co z tego?

– One nie potrafią czynić czarów. Od wieków to była domena mężczyzn.

– Spróbuj dać jej szansę…

– Trzeba ją ustabilizować zanim stanie się coś złego… O ile już się nie stało.

– Co masz na myśli?

– Hrabina Elize de Tiso zginęła podczas pożaru posiadłości należącej do szwagra hrabiego, blisko 10 lat temu. Nie zmieniła się nic od tamtego czasu.

Po chwili milczenia dodał:

– Ciekawe czy ona ma coś wspólnego z zaginięciami o których wspominali ludzie w wiosce…

 

 

 

Cienie szybko się wydłużały wraz z zapadającym zmierzchem. Słudzy hrabiny właśnie przygotowywali stół do nadchodzącej wieczerzy. Eirik krążył po posiadłości szukając Zygfryda, ponownie zajrzał do ich komnaty, wtedy dopiero go zauważył, siedzącego na podłodze. Kiedy podszedł zauważył, że blondyn zawija elementy pancerza w naoliwione szmaty i układa na kupce w skórzanym plecaku..

 

– Po co to robisz?– zapytał zdziwiony

Zygfryd drgnął jakby przyłapał go na czymś niecnym,

– Eee… Pakuje pancerz.

– Ale po co?

– Bo nie chce wyglądać jak idiota. Całą drogę tutaj miałem go na sobie i mało się nie ugotowałem.

– Ostrzegałem cię.

– Dobra, a po co mnie szukałeś?

Eirik oparł się ostrożnie o drewnianą framugę, jednak ta skrzypnęła pod naporem ciężkiego ciała.

– Zaczynam się domyślać z czym mamy do czynienia. – Rzucił Eirik.

– A zatem co to jest? Jakiś duch? Potwór?

– Potwór… Tak. Ściślej demon, bestia jest odpowiedzialna za zniknięcia w wiosce. Prawdopodobnie przejęte przez niego ciało zaczęło się rozpadać, więc szuka sposobów na przedłużenie jego egzystencji.– Zawiesił na chwilę głos, po czym dodał – Dobra, pospiesz się bo hrabina już zeszła na dół.

Dębowy, intarsjowany stół w Sali jadalnej prawie się uginał od ilości różnorakich potraw, których ilość starczyłaby na wykarmienie niewielkiego garnizonu wojska. Sama wieczerza mijała w prawie zupełnej ciszy, przerywanej stukaniem kieliszków czy sztućców. O ile Zygfryd objadał się nieostrożnie, lekko chrząkając, Eirik zaś skubnął tylko potraw ot z grzeczności, zadowalając się winem; Lydia dłubała leniwie w jedzeniu zaś sama hrabina jadła machinalnie pogrążona w myślach. Brunet dyskretnie obserwował panią domu, zastanawiając się z kim, lub czym, tak naprawdę mają do czynienia.

Rzucił okiem na Zygfryda który właśnie z ukontentowaniem rozsiadł się na krześle i z przymkniętymi oczami klepał się po brzuchu. Po chwili o sklepienie sali rozbiło się stłumione beknięcie. Zygfryd wyszczerzył się zadowolony z siebie. Lydia zachichotała cicho, hrabina uśmiechnęła się lekko tylko Eirik posłał mu karcące spojrzenie.

Po chwili jakiej wymagała grzeczność podniósł się z miejsca.

– Elize, wybacz nam ale chcemy wyruszyć z samego rana.

– Ależ Eiriku a co z Lydią?

– Zostawiam ją póki co pod twoją opieką. Radziłbym wysłać kuriera do stolicy aby z przysłali preceptora z Gildii, nie zbagatelizują problemu. A teraz wybacz ale udamy się na spoczynek.– Skinął lekko zasmuconej Lydii na pożegnanie i kiwnął Zygfrydowi, który niechętnie ruszył się z krzesła.

 

Kiedy wrócili do komnaty Zygfryd zwalił się w ubraniu na łoże i prawie natychmiast zasnął. Eirik podniósł oparte o ścianę duże zawiniątko. Kiedy je rozwinął ukazała się lekko wytarta pochwa z czarnej skóry ze srebrnymi okuciami i stercząca z niej misternie wykuta rękojeść dwuręcznego miecza. Nekromanta ostrożnie wysunął miecz z pochwy i rozsiadł się wygodnie na krześle stojącym koło drzwi, następnie naoliwioną szmatą zaczął czyścić nieistniejące plamki rdzy na powierzchni sczerniałego, matowego ostrza.

Zygfrydowi zazwyczaj noce mijały bezsennie. Oczywiście wtedy gdy miewał okazje do tego aby uciąć sobie drzemkę. Obudziło go niejasne poczucie zagrożenia. Otworzył zalepione snem oczy i ujrzał Eirika siedzącego przy uchylonych drzwiach. Nasłuchiwał. Rzucił mu pytające spojrzenie ale ten zbył go milczeniem. Po chwili kiwnął mu głową aby zabrał miecz ze sobą i szedł za nim. Ledwo zamknął ciężkie drzwi od komnaty Eirik wcisnął mu zawiniętego w szmatę Żniwiarza.

– Przypilnuj, nie chcę go używać bez konieczności. Zygfryd niechętnie przyjął przeklęte ostrze. Tymczasem Eirik wyjął sztylet i ostrożnie ruszył korytarzem. W pewnym momencie, wyraźnie czymś zaintrygowany, zajrzał do jednej z komnat. Po chwili doleciało do Zygfryda ciche przekleństwo. Kiedy zajrzał mu przez ramię, ujrzał łoże z baldachimem. Na środku łoża widniała paskudnie wyglądająca plama krwi.

– Czyja?

-Lydii.

– Skąd wiesz?

– Ta komnata pachnie nią. Ponadto nadpalone zasłony i… porcelanowa lalka w kącie.– Dodał po chwili wskazując na plamę na łożu– Hm… wychodzi na to że dziewczynka stała się kobietą.

Zygfryd osłupiał na chwilę.

– To ona żyje?

– Jeszcze tak. Była tu niedawno. Ta twoja służąca też… Musiała zabrać ją stąd chwile przed nami. Sądząc po zapachu poszły dalej w kierunku schodów… Musimy się pospieszyć.

– Przerażasz mnie momentami.

– A nie cały czas?– Eirik wyszczerzył do niego pokaźny rząd kłów. Zygfryd mruknął coś do siebie. Ruszyli dalej korytarzem. W całej rezydencji panowała złowroga, pełna napięcia cisza.

Posuwali się dalej wzdłuż schodów, potem zeszli na dół szerokimi schodami, dalej nie natykając się na nikogo ze służby. W kompletnych ciemnościach doszli do początku schodów. Zygfryd wzruszył zirytowany ramionami, pewien że przyjaciel zgubił trop, ale nie. Eirik pewnym krokiem zakręcił w zalegający mrok pod schodami. Po chwili dało się słyszeć szuranie kamieni i nagle pod schodami pojawił się niewielki otwór. Wampir wślizgnął się pierwszy, za nim człowiek. Szli dalej w ciemnościach. Zygfryd musiał położyć towarzyszowi rękę na ramieniu.

Zupełnie jak ślepiec– przemknęło mu przez myśl.

Milczenie przerwał nagle Eirik:

– Wydaje mi się, że Lydia będzie potrzebna do nieco innego celu.

– Co masz na myśli? To nie zginie w końcu?

– Och nie. Zginie ale nie w dosłownym sensie. Widzisz Lydia ma ciało posiadające zasoby energii, jest idealne do tego aby zostać przejęte przez demona.

– Hem? W jakim sensie?

– Nie niszczeje tak szybko.

Zza kolejnego załamania korytarza wydobywało się lekkie światło świec. Kiedy tylko mógł widzieć posadzkę pod stopami Zygfryd puścił towarzysza i ostrożnie wysunął miecz z pochwy, stal zgrzytnęła cicho.

Eirik przysunął się do oświetlonego otworu z jednej strony, trzymając sztylet i Żniwiarza; z drugiej strony do ściany przywarł rycerz czekając na znak.

Po chwili na posadzkę padło krwawiące ciało najbliższego pachołka, wbiegli do olbrzymiej komnaty podpartej dwoma rzędami kolumn, gdzieś z drugiego końca słychać było zniekształconą inkantację i cichy szloch. Obaj ruszyli pędem w tamtą stronę. Naprzeciwko nim wybiegli pachołkowie hrabiny, w jednym z nich Eirik rozpoznał nawet kucharza. Kiedy napastnicy byli tuż przy nim zgiął się w pół i staranował ich swoją masą, przerzucając przez plecy za siebie dwóch, łamiąc kręgi trzeciemu niczym rozpędzony taran. Kolejnego zdzielił pięścią w klatkę piersiową. Rozległ się stłumiony huk, chrupnięcie łamanych żeber i z ust pacholika chlusnęła krew.

Kolejny przeciwnik dostał rozpędzonym płazem w twarz, wbijając mu nos do środka czaszki. Ostrze cały czas zamknięte w pochwie zbierało krwawe żniwo, ale Eirikowi zależało tylko na tym aby przeciwników unieszkodliwić, zostawić za sobą. Czuł jak mroczna energia wzbiera niczym rozjuszona fala przypływu wiedział, że nie ma wiele czasu. Idący za wampirem blondyn potężnymi ciosami rozrąbywał otumanionych ludzi na pół mieczem. W zasadzie to powoli grzązł w tłumie wyjących postaci, jedyne co mógł to odrzucać ich na boki potężnymi rąbnięciami.

Eirik w biegu zerwał pochwę z ostrza i cisnął nią w kolejnego przeciwnika. Kolejni dołączali do krwawiącej masy ludzi, rozrąbywani czy okaleczani w biegu przez obu rycerzy. Krok za krokiem zbliżali się do przeciwległego końca komnaty, kawałek po kawałku wyłaniał się ponury widok. Na końcu Sali majaczyły dwie nagie postaci na tle potężnego ołtarza. Na podwyższeniu, na kamiennym katafalku leżała Lydia. Nad nią stała hrabina Elize z szeroko rozpostartymi ramionami mamrotała zaklęcia. Obie miały wysmarowane na ciele, krwią, symbole. Eirik cisnął mieczem z całej siły przygważdżając kobietę do ołtarza zbudowanego z ludzkich kości.

Demon zaśmiał się tylko chrapliwie i opuścił ciało starszej kobiety.

Wampir podbiegł do leżącej dziewczyny i okrył ją kawałkiem szmaty podniesionym z posadzki. Dotknął szybko jej czoła, później policzków. Dobiegł do podwyższenia. Zygfryd teraz stanął plecami do kościanego ołtarza i wysunął przed siebie miecz.

– Co z nią? – krzyknął przez ramię rycerz

– Chyba w porządku…

Jakby na zaprzeczenie tych słów dziewczynka nagle się podniosła i zaśmiała chrypliwie zwielokrotnionym głosem. Jej oczy były pozbawione źrenic.

– SPÓŹNIŁEŚ SIĘ! TO NACZYNIE JEST JUŻ MOJE!

Nekromanta bezceremonialnie docisnął głowę opętanej dziewczyny do kamiennej płyty, szarpnął ją za rękę i szponiastym paznokciem rozciął jej skórę. Szepcząc tajemne słowa smarował kolejną warstwę wzorów na jej ciele, cześć zniekształcając, inne dopisując. Lydia wrzeszcząc targnęła się spazmatycznie. Eirik wykonał kilka gestów dłonią, zesztywniała, siniejąc na twarzy.

– Zygfryd! Twój amulet! Szybko!

Rycerz wyszarpnął spod koszuli rzemień. Dyndał na nim wisior przypominający srebrny kłębek. Zaś w samym środku kłębu widać było agat. Czarny jak nocne niebo, każdy kto na niego patrzył czuł się jakby zapadał się do studni, kamień pulsował mocą.

Szarpnął zrywając rzemień i podał Eirikowi.

Ten założył go na szyję Lydii, dodając kolejną obręcz znaków naokoło leżącego wisiora. Dziewczyna znieruchomiała, ale jej oddech się wyrównał. Nekromanta wyszarpnął ostrze z piersi hrabiny pozwalając mu upaść, przerzucił sobie nieprzytomną przez ramię i ruszył w kierunku korytarza, który ich tam przywiódł. Zygfryd krążył jeszcze chwile pośród trupów, uciekł jednak gdy zobaczył, że ciałem hrabiny wstrząsają skurcze i usiłuje się podnieść na rękach.

Jakimś cudem Udało mu się wydostać z pogrążonego w stygijskich ciemnościach korytarza. Eirik zatrzasnął za nim właz.

– Ona żyje! – Sapnął wstrząśnięty Zygfryd.

– Podejrzewałem. Gdybym wcześniej go uderzył ostrzem możliwe, że demon zostałby uwięziony w ostrzu…

– Co teraz?

– Nic. Weź dziewczynę, wsiadaj na koń i ruszaj gościńcem. Dogonię was jak tylko dokończę tutaj.

Zygfryd skinął głową. Przejął wciąż nieprzytomną dziewczynę i ruszył na zewnątrz.

Na dziedzińcu czekało kilku potężnie zbudowanych oprychów, stanęli jak wryci na widok pędzącego rycerza. Najbliższy nie zdążył nawet wyjść z osłupienia gdy półtora– ręczny miecz rozszczepił mu czaszkę. Zygfryd stanął nad truchłem, jedną ręka trzymając przewieszoną przez ramię dziewczynę. Sapnął cicho i krzyknął:

– Jeżeli chcecie ujść z życiem, otwórzcie bramę i odejdźcie! Nic was tu nie czeka oprócz śmierci.

Zbiry poruszyły się nie spokojnie.

-Nie pójdzie jednak łatwo- przemknęło rycerzowi przez myśl. Ale jakby wbrew jego oczekiwaniom zebrani mężczyźni podnieśli ciężką belkę blokującą bramę i wybiegli w mrok nocy.

Zygfryd osiodłał konia i ostrożnie posadził dziewczynę, a następnie sam wskoczył na siodło, o mało nie zrzucając nieprzytomnej. Klnąc na czym świat stoi oparł ją o swoją szeroką pierś i ruszył powoli w kierunku bramy, starał się nie oglądać za siebie.

W międzyczasie gdy Zygfryd wyrąbywał sobie drogę do wolności, Eirik w pełnej napięcia ciszy czekał naprzeciwko schodów zaciskając dłonie na rękojeści miecza.

Nagle kamienna płyta łupnęła głucho. Raz, drugi, trzeci… Po czwartym uderzeniu płyta rozsypała się na pył. Po chwili z ciemności wyskoczyła naga kobieca postać. Rycerz sparował cios jej zakrzywionych szponów mieczem, i osłupiał bo w pokracznej i zniszczonej postaci rozpoznał resztki hrabiny. Bestia zadawała cios za ciosem spychając go do defensywy, w pewnym momencie hrabina chwyciła ostrze i przybliżyła twarz do twarzy Eirika warcząc gardłowo. Kawałek jej nosa upadł na podłogę, po chwili chlusnęły o posadzkę wypadające jelita. Demon zawył cicho.

– Kończy ci się czas szmato!- ryknął wampir triumfująco i odepchnął ostrze. Bestia zatoczyła się chwiejnie i raz jeszcze natarła. Niefortunnie pośliznęła się na cuchnącym płynie wyciekającym z gnijących wnętrzności i upadła na plecy z cichym chrupnięciem pękających kości. Wampir doskoczył jednym susem i zatopił czarne ostrze w piersi potwora. Hrabina przypilona do podłogi zaczęła się szamotać usiłując się wyswobodzić ale bez skutku. Ostatnim desperackim krokiem zaczęła rozrywać uda i brzuch rycerza. Ale z dawno martwego ciała nie ciekła ani krew ani żadna inna substancja. Jedynie mięsnie odpadały suchymi płatami. Nekromanta przekręcił ostrze, demon znieruchomiał cicho kwiląc, by po chwili ucichnąć. Wyszarpnięte ostrze otarł kawałkiem obrusu i ruszył ostrożnie w kierunku wyjścia. Spomiędzy warstw szarego mięsa prześwitywały czarne jak gładzony granit kości.

Wtem z ciemnego korytarza wybiegła służąca, ta która ich witała. Biegła z głową przekrzywioną w bok, jakby sama nie panowała na własnym ciałem. Eirik szybkim ruchem złapał ją wolną ręka za szyję i uniósł nad podłogę. Dziewczyna szarpała się, ale nic już nie mogła zrobić.

Twarz wampira wykrzywiła się w uśmiechu, po chwili policzki zaczęły schnąc i pękać odsłaniając trupi uśmiech przerażających kłów. Służąca ostatni raz targnęła się w śmiertelnym spaźmie, krew chlusnęła z jej rozdartej szyi ale szybko znikała w akompaniamencie dźwięków pożywiania się. Kolejne martwe ciało łupnęło o podłogę. Rana na udzie Eirika zaczęła lekko krwawić po czym gwałtownie tkanka zaczęła się uzupełniać. Będąc już na dziedzińcu nekromanta wysunął przed siebie pustą dłoń, po chwili owinęła ją wstęga błękitnych płomieni. Snop ognia strzelił w kamienny fundament budynku topiąc go w fontannie pomarańczowych iskier.

 

Powoli wstawał świt, jutrzenka barwiła widnokrąg.

 

Kiedy Zygfryd wreszcie się odwrócił zobaczył tylko łunę potężnego pożaru, i słup dymu unoszący się znad posiadłości hrabiego de Tiso. Lydia zadrżała lekko z powodu porannego chłodu.

– Co teraz ze mną będzie? Nie mam dokąd wrócić…

Zygfryd sam zadawał sobie to pytanie. Obrócił konia i ruszył powoli gościńcem.

Koniec

Komentarze

Otaczała ja ciemność zamkniętych powiek, przez którą przebijały się ptasie trele i ciepło letniego słońca. – Synestezia znaczy?

Pierwszy akapit – całe mnóstwo mnóstwo "był".

Liczebniki zapisujemy słownie.

Podniósł się i nieco chwiejnie poczłapał dalej drogą. – Nadal taki rozjechany? Makabra.

Brakuje przecinków w wielu miejscach – przydałoby się powtórzyć zasady interpunkcji.

Póki co Lydii w głowie były tylko kwiatki, spacery i małe zwierzątka. Ale to miało się szybko zmienić. – Nie ma to jak spoilerować we własnym opowiadaniu

Wróciła na łączkę aby skończyć układać bukiet gdy nagle zerwała się do biegu. – Bo…? Neurony zaskoczyły/osa użarła?

Dziewczynka nie zdążyła się im dobrze przyjrzeć zatem ich opis podać muszę ja. – Dziękujemy ci, narratorze, ale proszę, nie wcinaj się w fabułę.

Obaj zbliżali się do posiadłości hrabiego. Sama posiadłość była raczej typową wiejską posiadłością bogatej i wpływowej osoby.

Kiedy dotarli do bramy ta już czekała otwarta, podobnie jak słudzy którzy [też czekali otwarci] szybko odebrali od nich konie. – Logika.

Jeźdźcy nagle dostają imiona i w rezultacie nie wiadomo, kto jest kto. Grzmotnięcie kogoś w zbroi w żebra nie jest dobrym pomysłem, tak samo jak grzmocenie kogoś, kiedy ma się na sobie zbroję (bo nadal nie wiem, który z jeźdźców jest który).

Talia =/= miednica. Ta pierwsza raczej nie jest przyczyną bezdzietności, ta druga – już prędzej.

Hrabina każe siadać rycerzowi w zbroi i dopiero trzeba jej przypomnieć, że gość wolałby ją zdjąć. To trochę w złym świetle stawia kojarzenie gospodyni.

Dialogi zapisuje się od myślnika, nie od dywizu.   Dobra, resztą jutro. Ogólnie tekst jest pisany strasznie topornym językiem, poza niektórymi ładnymi zdaniami, które pojawiają się znienacka i niespodziewanie (np. "Lydia szarpnęła się do tyłu zdjęta przerażeniem"). Pojawiają się paskudne powtórzenia i niekiedy urywa Ci od gramatyki. Dlatego dużo ćwicz i dużo czytaj. Póki co całość fabularnie śmierdzi mi Sapkowskim, ale zobaczę, co będzie dalej.

Służąca nie skojarzyła najpierw o kogo chodzi, póki Eirik nie przypomniał jej że to ona ich powitała. – Służące w tej posiadłości również mają jakiś problem z kojarzeniem.

Eirik podniósł zalakowany kawałek pergaminu, nie uciekło jego uwadze, że lak był zaklejany ponownie. – Nie umknęło.

W dialogach: spacja + myślnik + spacja, poza tym zapoznaj się z zasadami interpunkcji: http://www.ekorekta24.pl/proza/130-interpunkcja-w-dialogach-czyli-jak-poprawnie-zapisywac-dialogi

Na chwilę rozmowa toczyła się o sprawach z dalekiego świata – Przez chwilę. Poza tym bez "z" chyba brzmiałoby lepiej.

– Eee… Pakuje pancerz. // – Ale po co? // – Bo nie chce wyglądać jak idiota. Całą drogę tutaj miałem go na sobie i mało się nie ugotowałem. – To po wuja jechał w pancerzu? Wojnę mają?

"Sali" małą literą, cokolwiek by twierdziła na ten temat autokorekta Worda.

Nagle pojawia się jakiś "nekromanta". Zrozumiałabym, gdyby Eirik wyciągnął trupa i czarne świece, ale miecz? (Np. kiedy Eirika zaczynasz nagle nazywać wampirem, jest ok, ponieważ dajesz ku temu jasne wskazówki, ale w tym przypadku "nekromanta" tylko wprowadza chaos).

Otworzył zalepione snem oczy i ujrzał Eirika siedzącego przy uchylonych drzwiach. Nasłuchiwał. Rzucił mu pytające spojrzenie ale ten zbył go milczeniem. – KTO? Podmiot domyślny =/= czytelniku, domyśl się.

Podczas wysuwania miecza z pochwy stal nie zgrzyta, ponieważ pochwa jest zazwyczaj wykonynana z drewna i skóry. https://www.youtube.com/watch?v=yzbfuI0PMdA (Jeśli nie jest – zaznacz to i wyjaśnij dlaczego).

Szarpnął zrywając rzemień i podał Eirikowi. Ten założył go na szyję Lydii, dodając kolejną obręcz znaków naokoło leżącego wisiora. – Skoro Zygfryd zerwał rzemień, Eirik musiał go potem na nowo zawiązać, żeby założyć go Lydii. Nie lepiej by był, gdyby rycerz po prostu zdiął wisor przez głowę?

Półtoraręczny razem. Niespokojnie razem.

krew chlusnęła z jej rozdartej szyi ale szybko znikała w akompaniamencie dźwięków pożywiania się. – W sensie że zlizywał krew, która zdążyła już chlusnąć na podłogę?   Skichałabym się, gdybym miała poprawiać wszystkie brakujące przecinki, dlatego ograniczę się do jednego linku: http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629734 Dalej, styl przydałoby sie dopracować przez dużo czytania i dużo pisania, bo póki co pojawiają się powtórzenia i paskudne babole typu otwarci słudzy czy podmiot domyśl-się-sam – musisz się po prostu na to uczulić. Poza tym sceny akcji są bardzo sucho napisane i przydałoby się im kilka szlifów – ale też są to jedne z najtrudniejszych opisów, w których trzeba cały czas pislnować dynamiki i logiki, więc po prostu usiądź nad tym i pracuj. Sama historia imo ma potencjał i gdyby nie ten dzióry logiczne i styl pisania czytałobymi się ją całkiem dobrze, bo akcja leci przyzwoicie, a całość składa sie do kupy. Ale niestety przed tobą dużo pracy, żeby wszystko wyszlifować. Poza tym wydaje mi się, że to początek czegoś większego (popraw mnie, jeśli się mylę) – takie zamknięte opowiadanko, ale które wprowadza istotnych bohaterów i opowiada, jak się poznali. W każdym razie – powodzenia w dalszym pisaniu.

Masa powtórzeń, błędnie zapisane dialogi, kulawa interpunkcja. Słabo napisane, lektura jest męcząca.   Pozdrawiam

Mastiff

Otaczała ja ciemność zamkniętych powiek, przez którą przebijały się ptasie trele i ciepło letniego słońca. Lydia powoli rozchyliła zaciśnięte powieki. Jej bladą twarzyczkę rozjaśnił szeroki dziecięcy uśmiech na widok łąki usianej setkami drobnych, kolorowych kwiatów. 

Otaczała ją ciemość zamkniętych powiek… – Ekhm to tak jakby powieki były wokół niej ;) Poza tym przez powieki nie mogły przebijać się ptasie trele, bo ptasi śpiew dociera do uszu, a nie oczu. W drugim zdaniu powtórzenie: powieki. A trzecie jest w złym szyku, powinno być: Na widok łąki usianej setkami drobnych, kolorowych kwiatów, bladą twarzyczkę rozjaśnił szeroki dziecięcy uśmiech.   Mimo błędów i tej całej kulawości początek wydał się dość interesujący. Pojawienie się jeźdźców spotęgowało ciekawość. Ale później, hmmm nagła zmiana klimatu i rozładowanie napięcia żarcikami, a na końcu krwawa jatka. Fragmenty mocno ze sobą kontrastują i właściwie nie wiem, jak odebrać tek tekst. Sam pomysł z początku wyglądał ciekawie, ale poprowadziłeś go w sposób ograny, czytało się już takie historie. O demonach, wampirach i takich tam. Mimo to nie było tragicznie. Dużo pracy przed Tobą, ale kto wie. Wyobraźnię i pomysły masz, szlifuj, może zabłyśniesz :)

Dzięki za zainteresowanie. Tak, to miała być druga część opowiadania, to znaczy początek drugiej części. Pierwsza część leży, z braku czasu i pomysłu "co dalej?" możliwe, że trochę zapędziłem się w kozi róg. To jest pierwsze opowiadanie jakie kiedykolwiek publikowałem także wszelkie rady czy  krytyka  są bardzo mile widziane.

Jak najmniej zapożyczeń, wampirów i innych takich, a jak najwięcej pomysłów własnych. Postać dziewczynki podobała mi się najbardziej, a mam wrażenie, że nie jest inspirowana, tylko właśnie Twoja :) Początek był naprawdę przedni (przemilczam tutaj błędy). Życzę powodzenia.

Szkoda, ze mniej wampirów bo w zamyśle miał być jedną z ważniejszych postaci(i nie, nie świeci w ciemnościach ani nie sypia z nikim bo przecież jest martwy). Ale to da się załatwić… A czy nie jest zbyt obcykana postać nieśmiertelnego wojownika?(Jedyną, przynajmniej mi, znaną postacią jest Kane Karla. E. Wagnera)

Bo tutaj tego nie ma:p Ale Zygfryd nosi przeklęty miecz i tak dalej… Nie chce się tutaj zagłębiać w szczegóły bo za dużo by pisać.

Nowa Fantastyka