- Opowiadanie: mlotek - Płonące miasto

Płonące miasto

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Płonące miasto

 

Frank z ciężkim westchnieniem zwlekł się z łóżka. Było ciemno, a on miał kaca po wczorajszej imprezie. Chciał dowlec się do łazienki, lecz zamiast otworzyć drzwi uderzył w ścianę. Szedł jeszcze dwa metry przy niej próbując je wymacać. Ale drzwi nie było. Czuł tylko zimną i gładką, zapewne pomalowaną olejną farbą, ścianę. Poza tym wyczuwał coś jeszcze. Zdawało mu się jakby coś, a może ktoś ciągnął go za prawą rękę. Z przyśpieszonym tętnem odwrócił się gotowy do wymierzenia ciosu. Wtedy zobaczył gdzie się znajdował…

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

2 Dni wcześniej

 

Zbliżała się osiemnasta. Był to bardzo gorący, czwartkowy wieczór. Nawet jak na koniec czerwca. Od dwóch tygodni nie padał deszcz, nie spadła nawet jedna kropelka. Temperatury wahały się od 29 do 36 stopni Celsjusza. Dziś w południe było ich 34. Zupełnie tak jakby Bóg chciał powiedzieć „ Jesteście grzesznikami i nie ma dla was miejsca w niebie. Zasługujecie na piekło, więc je wam ześlę”. Jessie przemierzała właśnie swoim Land Roverem rozgrzane ulice Hammertown. Była to nieduża, lecz całkiem gęsto zaludniona mieścina – w tym momencie jednak wyglądała na opustoszałą. Nic się nie działo. Dosłownie nic. Nic poza cholernym upałem. Odwołano mecze baseballu odbywające się na pobliskim stadionie, baseny były oblegane, a ulice puste. Nikt nie wychodził w taki skwar na miasto. Nikt, nie wliczając totalnych idiotów i tych którzy musieli załatwić coś naprawdę ważnego. Jessie na przykład jechała odebrać ze szkoły swojego syna, Mike’a. Zastanawiała się co jej strzeliło do głowy, aby zapisywać go na dodatkowe lekcje nauki gry na saksofonie w najbardziej oddalonej od ich domu szkole. Równie dobrze mogła go zapisać na kurs nauki gry na gitarze w tej znajdującej się niecały kilometr od ich domu. Albo na kurs nauki gry na pianinie, albo harmonijki, albo skrzypiec. Albo wcale. Skręciła w Evertoon Street. Była to chyba najdłuższa ulica w całym mieście. Znajdował się tu główny szpital Hammertown (właśnie go mijała), jedyny w tym miasteczku. Kiedyś istniał jeszcze jeden, przy Journal Street, ale jacyś idioci na budowie po drugiej stronie ulicy źle zmontowali dźwig i upadł prosto na szpital niszcząc jego wschodnie skrzydło. Ludzie przychodzili do niego żeby się leczyć, tym razem zaś spotkała ich tam śmierć. W tej chwili szpital był odbudowywany. Powiada się, że za dwa, może trzy miesiące ponownie zostanie otwarty. Pięć mil dalej znajdowała się szkoła, w której Mike właśnie kończył swoje zajęcia. Jessie stała na czerwonym świetle. Spojrzała na zegarek. Wskazywał dwadzieścia minut po osiemnastej. Była spóźniona i dobrze o tym wiedziała. Kiedy światło zmieniło się na zielone wcisnęła pedał gazu do oporu. Nie przejmowała się tym, że jedzie siedemdziesiąt mil na godzinę zamiast przepisowych trzydziestu. W ten upał nawet policjantom nie chciało się wychodzić na ulice, aby je patrolować. Chciała dojechać do szkoły jak najszybciej. Co chwile spoglądała na zegarek. Nagle przed maską jej samochodu pojawił się mężczyzna. Stał w miejscu i nie zdawał sobie sprawy z nadjeżdżającego niebezpieczeństwa . Jessie zaczęła hamować i spróbowała go wyminąć. Z lewej strony. Wpadła w poślizg. Kiedy mijała mężczyznę usłyszała łupnięcie. Następnie zobaczyła drzewo, jechała prosto na nie. Właśnie teraz, sekundy przed swoja śmiercią przypomniała sobie, że w tym parku znajdującym się na rogu Evertoon i Line Street fontanna w kształcie jednorożca została wyłączona z powodu upałów cztery dni temu. A powiadają, że chwile przed śmiercią człowiekowi przelatuje cale życie przed oczami. Samochód wybuchł.

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

Teraz

 

Ręka Franka była zaplątana w rurkę od kroplówki, którą miał przyczepioną do nadgarstka. Łóżko, które wydawało się być jego własnym, było tak naprawdę łóżkiem szpitalnym. Przypomniało mu się co wczoraj robił. Poszedł na barbecue do swojego kumpla. Po paru godzinach dobrej zabawy ( zaczęli robić grilla po czternastej ) postanowił pójść po więcej alkoholu. Niezbyt trzeźwy wyszedł na ulice i wędrował wzdłuż Line Street. Miasto z powodu upałów było puste, wiec szedł środkiem drogi. Kiedy doszedł do skrzyżowania zatoczył się. Musiał przystanąć, usłyszał pisk opon i chwilę potem jego świadomość zgasła. Tyle pamiętał z wczorajszego dnia.

 

Chciał podejść z powrotem do lóżka i wziąć z szafeczki stojącej obok niego swoje rzeczy – widział tam swój zegarek, telefon, a nawet portfel, o dziwo niczego nie brakowało. Kiedy zaczął zmierzać w jej kierunku, poczuł bardzo mocne zawroty i ból z tyłu głowy. Upadł. Zauważył elektroniczny zegarek. Informował, że jest dziś dwudziesty ósmy czerwca. „Przecież wczoraj był dwudziesty szósty.”– pomyślał Frank i zemdlał.

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

2 dni wcześniej ( 26 czerwca )

 

Piętnaście minut po wybuchu zjawiły się wozy strażackie. Wraz z nimi przyjechała karetka, aby zabrać rannych. W sumie był tylko jeden. Miał na imię Frank, tak przynajmniej stwierdzili później sanitariusze przeglądając jego dokumenty. Poza wstrząśnieniem mózgu i w niedalekiej przyszłości wielkim siniakiem z tylu głowy nic mu nie groziło. Innym niestety już tak, i to całkiem dużo. Wybuch samochodu, poza śmiercią Jessie, spowodował również pożar. Zaczęło się od parku. Wszystkie drzewa, krzewy, trawniki i kompozycje kwiatków – to wszystko zapłonęło jak siarka na końcu zapałki potarta o draskę. Pożar rozprzestrzeniał się bardzo szybko. Chwilę po roślinności zajęła się ogniem drewniana chatka ogrodnika. Zaraz potem zapłonął pobliski sklep „Chemia u Johna”. To właśnie w tej chwili na miejsce przyjechały wozy strażackie. Jake i Dolores wysiedli z pierwszego z nich.

 

– Hej, Jake, leć do hydrantu i podłącz wąż! – krzyknęła Dolores.

 

– Tajest! – odpowiedział Jake.

 

Popędził w stronę najbliższego hydrantu rozciągając po drodze wąż strażacki. Jake, odkąd pamiętał, nigdy nie miał szczęścia w życiu. W podstawówce kumple się z niego nabijali, że boi się wchodzić na drzewa. Chciał im udowodnić, że nie mają racji i wchodząc na jedno z nich spadł, łamiąc sobie przy tym obie nogi. Cztery lata później jego dziewczyna, najgorętsza laska w szkole rzuciła go dla jakiegoś kujona okularnika. Chciał wtedy popełnić samobójstwo. Pod nieobecność rodziców powiesił się w łazience. Umarłby gdyby nie jego pech. Lina pękła dwie sekundy po tym jak skoczył ze stołka. Do tej pory nikt nie wie, że chciał się wtedy zabić. W zeszłym roku na szkoleniu strażackim, właśnie w dniu swoich urodzin uderzył sam siebie metalowymi szczypcami i rozciął sobie łydkę. Dwadzieścia szwów. Tym razem też mu się nie poszczęściło. Właśnie przykręcał wąż do hydrantu gdy coś w budynku obok wybuchło.

 

– Co to urwa jest?? – krzyknął z nieukrywanym zdziwieniem Jake.

 

– Spieprzaj z stamtąd, przecież to Chemia u Johna się jara, wszystko zaraz pierdzielnie!!! – usłyszał za sobą glos Dolores.

 

Bez chwili namysłu zaczął biec w stronę wozu. Ten jeden raz miał szczęście. W sumie było to szczęście w nieszczęściu. Wybuch wprawdzie go odrzucił i Jake uderzył w wóz z silnym impetem, ale przynajmniej nadal żył. Hydrantu niestety już nie było. W górę tryskał strumień spienionej wody wydobywającej się z pod ziemi. Inni strażacy byli już gotowi, i zaczynali gasić pożar. Eksplozja spowodowała zapalenie się kolejnych budynków, oraz przewalenie się przedniej ściany sąsiedniej posesji, także droga była zblokowana. W oddali rozległ się kolejny huk. Komunikat nadawany drogą radiową wskazywał na to, że przejeżdżająca przez miasto ciężarówka, która wiozła benzynę, wpadła w poślizg i przed chwilą eksplodowała wraz z cysterną. Dolores jako dowódca straży odesłała trzy z pięciu wozów do gaszenia drugiego pożaru. Sytuacja nie wyglądała zbyt wesoło.

 

-No chłopaki, do roboty! pożar sam się nie ugasi!

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

Teraz

 

Frank ocknął się leżąc na podłodze. Głowa już tak go nie bolała. Zegarek wskazywał godzinę ósmą rano dwudziestego dziewiątego czerwca. Wynikało z tego ze przespał dobre dwanaście godzin. Dziwiła go cały czas jedna rzecz. Na zewnątrz było ciemno. Chciał wyjrzeć przez okno ale jedyne, co zobaczył to ciemność. Pomyślał, że ktoś musiał je zamalować, tylko po co? Ubrał się w swoje ubranie, założył zegarek. Był gotowy aby wyjść z sali. Był gotów tym bardziej, im dłużej siedział sam pośród tej absolutnej ciszy. Opierając się na stojaku od kroplówki otworzył drzwi. W jego nozdrza wdarł się niewyobrażalny smród. Praktycznie w tym samym momencie ujrzał w szpitalnym korytarzu, ciemne kształty leżące na ziemi i na porzuconych łóżkach szpitalnych. Były to zwęglone zwłoki. O dziwo, sam korytarz nie wyglądał tak, jakby wdał się do niego pożar, za to ciała były ewidentnie spalone. Frankowi zrobiło się gorzej. Poczuł atakujący jego przełyk odruch wymiotny. Naprawdę chciał zwymiotować, ale nie miał czym. Po dłuższej chwili wziął się w garść. Zasłonił sobie usta rękawem i ruszył do przodu. Dotarł do końca korytarza. Chciał skorzystać z windy. Nie działała. Używając niemałej siły otworzył drzwi do klatki schodowej. Wyglądała zwyczajnie. Wyglądałaby zwyczajnie, gdyby nie porozrzucany sprzęt lekarski i zwęglone zwłoki. Frank zszedł piętro niżej i zajrzał przez okienko w drzwiach. Nic poza wielkim bałaganem i ciałami. Ruszył dalej. Schody się skończyły. Minął następne drzwi i dotarł do recepcji, obok której znajdowało się główne wejście. Powoli podszedł do tychże drzwi. Miał je już otwierać gdy usłyszał muzykę. Wydobywała się ona z małego przenośnego radyjka. Leżało sobie ono bezpańsko na jednym z krzeseł i ponuro trajkotało. W tej chwili na stacjo radiowej leciał jeden z bardziej znanych utworów AC/DC – Highway to hell. Gdyby Frank znał chociaż tytuł tej piosenki, zauważyłby jak bardzo jest trafna w tej sytuacji. Gdyby wiedział co spotka go po drugiej stronie drzwi tym bardziej by się z nią zgodził. Ale nie wiedział. I chcąc wydostać się ze szpitala otworzył drzwi.

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

2 dni wcześniej ( 27 czerwca )

 

W przeciągu niecałej doby ogień ogarnął cale miasto – wyglądało to tak, jakby rzeczywiście Bóg zesłał jedną z plag. A może to diabeł postanowił się zabawić kosztem ludzkiego żywota? Nikt tego nie wiedział. Jedyne, co było wiadomo, to to, że w niewytłumaczalny w żaden sposób pożar rozprzestrzeniał się z budynku na budynek w zastraszającym tempie. Po godzinie paliły się już cale trzy przecznice przy parku i cztery od eksplozji ciężarówki. Wozy strażackie na nic się nie przydały. Wraz ze strażakami zostały pochłonięte w czeluściach ognia i gruzu z pobliskich się budynków. Ludzie próbowali uciekać. Tym, którzy od razu wsiedli do samochodu i odjechali z miasta mogło się to udać. Tym zaś, którzy siedzieli w domu i się pakowali już niekoniecznie. Czarna chmura nadciągała nad miasto. Prosto z niej, w kierunku ziemi leciały płomienie. Nie były to płonące meteoryty, czy inne formy skalne. Z nieba, jak deszcz, spadał ogień w najczystszej postaci, podpalając, niszcząc i uśmiercając to, co spotkał na swej drodze. Nie było takiej rzeczy która by się mu oparła. Tam zaś, gdzie na ulicach zawitał cień chmury, wszystko, co jeszcze żyło się spalało. Od roślin, przez zwierzęta, aż po ludzi. Tłuszcz wytapiał się, nasączając ubrania i podsycając ogień. Wszyscy cierpieli. Wydawałoby się, że jedynym nietkniętym miejscem jest główny szpital Hammertown. Właśnie, wydawałoby się. Wprawdzie sam budynek został nietknięty, ale ludzie wewnątrz palili się tak samo, jak pozostali. Każdy zwierz, każdy człowiek zamienił się w zwęglony skwarek. Odór panujący w mieście był nie do wytrzymania.

 

Wreszcie, kiedy nadszedł koniec dnia, niebo nie rozjaśniło się, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej pociemniało. Jedyna różnica była w tym, że ogień zaprzestał spadać z nieba, i smród utrzymujący się w mieście zaczął nieznacznie maleć. Malał tylko dlatego, że wszyscy już się spalili. Nad miastem zapanował mrok.

 

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪

 

Teraz

 

Po otwarciu drzwi Frank ujrzał zgliszcza swego miasta. Budynki w oddali płonęły. Gdziekolwiek by nie poszedł unosiła się tam śmierdząca mgła oparów, a nad nią górowało zachmurzone na czarno niebo. Nie wiedząc, co zrobić ruszył przed siebie. Mijał zniszczone samochody, zawalone budynki, zwęglone ciała. Jedyne co pchało go do przodu to pustka. Frank nie czul rozpaczy. Jego strach, ból, cierpienie i rozpacz eksplodowały w nim i stworzyły pustkę pochłaniającą jego emocje. Można by powiedzieć, że jego jako jedynego płomienie ocaliły zewnętrznie, ale wypaliły go od środka. Używając machinalnie swych mięśni, dotarł tam gdzie wcześniej stał jego dom. W tym momencie znajdowały się tu płonące gruzy. Frank usłyszał śmiech. Odwrócił się i zobaczył przed sobą mężczyznę w nieskazitelnie białym garniturze. Miał nienaturalnie długie ręce sięgające mu do polowy łydek a jego skóra była całkowicie czarna. Nie tak jak u Afroamerykanów, nie była ona brązowa, lecz idealnie czarna. Jedynym elementem wyróżniającym się na tle jego karnacji były oczy. Całkowicie żółte, pozbawione białek. Cały czas stał i śmiał się. Jego śmiech wydawał się być złowieszczą zapowiedzią tego, co dopiero się wydarzy. Mężczyzna wyprostował rękę i wskazał na zachód. Frank odwrócił się i ruszył wzdłuż Everthoon Street. Była to najdłuższa ulica w mieście, liczyła sobie trzynaście mil. Gdy postawił pierwszy krok poza Hammertown, ziemia pod jego stopami zapłonęła najprawdziwszym ogniem. Nic nie poczuł, żadnego bólu, ani żadnego podniecenia. Czuł pustkę i od tej chwili miał nieść pustkę. W drodze do kolejnego miasta towarzyszył mu cichnący śmiech mężczyzny w białym garniturze…

 

 

Koniec

Komentarze

     Znowu kropka kończąca tytuł… Ciekawy jestem, czego teraz uczą na lekcjach języka polskiego.      Pozdrówko.  

Nie podobało mi się. Nie widzę w przedstawionej historii żadnego sensu.

Jeszcze dużo pracy przed Tobą, Autorze. Ja się przyczepię logiki: niewielka, gęsto zaludniona mieścina, w której najdłuższa ulica mierzy sobie trzynaście mil. I zbudowano mieścinę zapewne ze słomy, za wyjątkiem jednego azbestowego pomieszczenia w szpitalu. Dwa dni wcześniej czasami wypada dwudziestego szóstego, a czasami dwudziestego siódmego czerwca. Zagadka: kiedy jest teraz?

Babska logika rządzi!

"Teraz" to raz 28 a następnie 29. Po prostu czasł płynie, dni również się zmieniają.

Kiepsko. Samochody to na filmach wybuchają. Poza tym przyłączę się do opinii Finkli. A gdzie pomoc z innych miast, gdzie gwardia narodowa? ; )

I po co to było?

>> Frank ocknął się leżąc na podłodze. Głowa już tak go nie bolała. Zegarek wskazywał godzinę ósmą rano dwudziestego dziewiątego czerwca. Wynikało z tego ze przespał dobre dwanaście godzin. Dziwiła go cały czas jedna rzecz. Na zewnątrz było ciemno. Chciał wyjrzeć przez okno ale jedyne, co zobaczył to ciemność. Pomyślał, że ktoś musiał je zamalować, tylko po co? Ubrał się w swoje ubranie, założył zegarek. Był gotowy aby wyjść z sali. Był gotów tym bardziej, im dłużej siedział sam pośród tej absolutnej ciszy. Opierając się na stojaku od kroplówki otworzył drzwi. W jego nozdrza wdarł się niewyobrażalny smród. Praktycznie w tym samym momencie ujrzał w szpitalnym korytarzu, ciemne kształty leżące na ziemi i na porzuconych łóżkach szpitalnych. Były to zwęglone zwłoki. O dziwo, sam korytarz nie wyglądał tak, jakby wdał się do niego pożar, za to ciała były ewidentnie spalone. Frankowi zrobiło się gorzej. Poczuł atakujący jego przełyk odruch wymiotny. Naprawdę chciał zwymiotować, ale nie miał czym. Po dłuższej chwili wziął się w garść. Zasłonił sobie usta rękawem i ruszył do przodu. Dotarł do końca korytarza. Chciał skorzystać z windy. Nie działała. Używając niemałej siły otworzył drzwi do klatki schodowej. Wyglądała zwyczajnie. Wyglądałaby zwyczajnie, gdyby nie porozrzucany sprzęt lekarski i zwęglone zwłoki. Frank zszedł piętro niżej i zajrzał przez okienko w drzwiach. Nic poza wielkim bałaganem i ciałami. Ruszył dalej. Schody się skończyły. Minął następne drzwi i dotarł do recepcji, obok której znajdowało się główne wejście. Powoli podszedł do tychże drzwi. Miał je już otwierać gdy usłyszał muzykę. Wydobywała się ona z małego przenośnego radyjka. Leżało sobie ono bezpańsko na jednym z krzeseł i ponuro trajkotało. W tej chwili na stacjo radiowej leciał jeden z bardziej znanych utworów AC/DC – Highway to hell. Gdyby Frank znał chociaż tytuł tej piosenki, zauważyłby jak bardzo jest trafna w tej sytuacji. Gdyby wiedział co spotka go po drugiej stronie drzwi tym bardziej by się z nią zgodził. Ale nie wiedział. I chcąc wydostać się ze szpitala otworzył drzwi. <<

 

W tym całym powyższym fragmencie dowiedziałem się, że oprócz muzyki AC/DC rozbrzmiewającej z małego radyjka, w szpitalu są drzwi. Opisane w taki sposób i do tego stopnia, że można policzyć ile ich jest. Po za tym, że opisujesz zmagania głównego bohatera ze szpitalnymi drzwiami, tutaj nic się nie dzieje.   W całym tekście roi się od opisów, mnożenia scen z których nic nie wynika. Wydaję mi się pisałeś to opowiadanie bez planu, od tak na żywioł. Co wyjdzie, to wyjdzie. I mamy efekt.   Nie podobało mi się. Bezsensu to jest.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Bardzo złe opowiadanie – pomysł do niczego, wykonanie fatalne, w dodatku w tekście zalęgły się jakieś robaczki. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, mnie też nie porwało :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka