- Opowiadanie: seeker - Sanktuarium

Sanktuarium

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sanktuarium

 

Nazywam się Harry Fanley i jestem zwykłym studentem. Moje życie nigdy niczym się nie wyróżniało i było raczej nudne; powiedziałbym, że przeciętne. Dopóki nie spotkałem najdziwniejszej osoby, jaka stanęła na mojej drodze – Maxa Kyrie.

 

 

Nigdy wcześniej nie myślałem, że będę włamywać się na cmentarz o drugiej w nocy i rozkopywać stary, zapomniany grobowiec – niczym hiena cmentarna złakniona drogocennych przedmiotów, które rodzina pozostawiła zmarłemu na jego ostatniej drodze życiowej. A właściwie to hieny, gdyż było nas trzech. Oczywiście, kierowaliśmy się o wiele bardziej ambitnymi pobudkami niż kradzież, ale wolę nie myśleć, co by powiedzieli moi rodzice, albo racjonalnie myślący znajomi, gdyby dowiedzieli się, że ich syn i przyjaciel włóczy się po nocach, odprawiając okultystyczne rytuały, przy użyciu ludzkich zwłok. Tak właśnie. Jeśli zostanę tu nakryty, zapewne większość ludzi weźmie mnie za kompletnego szaleńca. Oczami wyobraźni widzę te nagłówki w uczelnianych brukowcach: „Studenci oszaleli i rozkopują groby w poszukiwaniu zwłok”, „Nekrofile grasują na podmiejskim cmentarzu” (bo czemu nie nekrofile? Dziś już nic nie jest tabu, więc każda spekulacja się sprzeda.), „Tajemnicze rytuały ezoteryczne na uczelni – zbezczeszczone miejsce święte”, „Student Harry Fanley przywódcą tajemniczej sekty?” i tak dalej. Ale cóż poradzić, teraz szkoda by było się wycofywać. Jak mówią, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a my zeszliśmy już o wiele niżej.

 

 

Więc kopaliśmy, brzdęk, udało się, łopata uderzyła w wieko trumny. Dwaj towarzyszący mi mężczyźni przypatrywali się z zaciekawieniem. Chyba się udało – pomyślałem. Rozwaliłem łopatą spróchniałe drewno i ujrzałem szkielet. Pierwszy raz w życiu widziałem prawdziwy ludzki szkielet. Szczerze mówią, widok nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, choć byłem tylko studentem informatyki, a nie medycyny, czy czegoś podobnego. Był… ludzki.

Jednak zaczynanie opowieści w tym miejscu nie jest dla mnie zbyt wygodne, bo pewnie w końcu ktoś zapyta, co mi strzeliło do głowy, żeby przyłączyć się do tak szalonego przedsięwzięcia. Śpieszę więc z wyjaśnieniami. Wszystko zaczęło się dwa dni temu, w zwykłym akademiku.

 

Max Kyrie z pewnością nie był zwyczajnym studentem informatyki. Mimo nadzwyczajnej inteligencji, nie posiadał zbyt wielu znajomych (właściwie to chyba nie miał ich w ogóle), nic mi też nie było wiadomo o jego rodzicach czy jakichkolwiek innych krewnym. Być może miał kogoś, ale nigdy o nim nie wspominał. O niczym zresztą nie wspominał, gdyż prawie się nie odzywał.

 

Wiem za to, że utrzymywał się ze stypendium naukowego oraz z projektowania stron internetowych. Poznałem go na czwartym roku, kiedy przyszło mi być jego współlokatorem. Postać ta od razu mnie zaciekawiła, ale też niezbyt przypadła do gustu. Wszak ja zawsze byłem duszą towarzystwa, a Max, jakby żył w całkiem innymi wymiarze. Przez pierwsze kilka tygodni trudno mi było nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, gdyż prowadził dosyć osobliwy tryb życia. Z reguły, gdy tylko zapadał zmrok, wychodził gdzieś bez słowa na kilka godzin, po czym wracał w środku nocy. Otwierał piwo, siadał przed komputerem i zabierał się do nauki, bądź projektowania zaleconej mu strony internetowej. Kładł się spać, gdy tylko wschodziło Słońce (niczym wampir, choć u studenta nie jest to jakieś nadzwyczajne), a czasem zasypiał na krześle, w ubraniu, przed włączonym monitorem i z głową opartą o klawiaturę. Przespał kilka godzin (choć w zimie zdarzało mu się przespać cały dzień), po czym jadł jakieś mrożonki i leciał na uczelnie. Co ciekawe, opuszczał mnóstwo zajęć (wszystkie poranne), ale nigdy nie oblał żadnego egzaminu i ogólnie był jednym z najlepszych studentów na roku.

 

Intrygowało mnie niezwykle, co można robić każdej nocy poza domem (z pewnością nie chodził na imprezy), więc próbowałem to od niego jakoś wyciągnąć, ale zawsze zbywał mnie, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem, albo całkowicie milcząc. Traktował mnie tak, jakbym w ogóle nie istniał. Irytowało mnie to, choć z drugiej strony miałem w pokoju święty spokój, bo Max robił wszystko, aby jego obecność pozostawała niezauważona przez nikogo. Przemykaliśmy więc obok siebie, mrucząc czasem jakieś „cześć”, i nic więcej.

 

Z natury nie lubiłem tajemnic, więc zdecydowałem się go śledzić. W pewien wieczór, Max jak zwykle wrócił z uczelni i zasiadł przed komputerem, pisząc jakiś program. I jak zwykle, gdy na dworze zrobiło się bardzo ciemno, w swoim stylu, zerwał się sprzed monitora zostawiając na niebieskim ekranie niedokończony kod języka C++ i niedojedzone resztki śniadanio-obiado– kolacji. Nie musiał się nawet ubierać, gdyż zwykle chodził w tych samych ciuchach. W pokoju była temperatura ponad 20 stopni, a on siedział w płaszczu. Spotykałem na studiach różnych ludzi, ale nigdy nikogo, kto byłby tak bardzo obojętny na wszystko. Nawet największe nerdy bardziej dbały o swój wizerunek.

 

Odczekałem kilkadziesiąt sekund i ruszyłem za nim. Śledzić Maxa było bardzo łatwo. Wychudła, blada postać, nieśmiało włóczyła się chodnikiem, nie zwracając na nic uwagi. Oczy wpatrzone w czubki własnych zaniedbanych butów. Szliśmy w ten sposób całkiem długo i zwrobiło już dosyć późno. Wyszliśmy poza centrum miasta i znaleźliśmy się w obszarze domków jednorodzinnych. Z czasem i owe domku zaczęły znikać, a w ich miejsce pojawiały się coraz gęściej rosnące drzewa. Droga zamieniła się z asfaltowej na żwirową. Niedobrze, byliśmy już tylko my dwaj, sami, żadnego tłumu ani zabudować, więc nie miałem się za co skryć, ani jak wmieszać między ludzi. Ciężko mi była za nim iść niezauważonym. Na szczęście, Max po chwili wyciągnął i włączył latarkę. Mogłem więc odczekać chwilę i wypatrywać go z daleka, spokojnie kryjąc się między drzewami i obserwując światło migające w oddali.

Nie trwało długo, aż doprowadził mnie w ten sposób do starego, opuszczonego cmentarza. Max wziął latarkę w zęby i przeskoczył przez ogrodzenie. Nie poszedłem w jego ślady – wtedy by mnie już na pewno zauważył. Może i ujawnienie się teraz nie byłoby takie złe – mógłby my wreszcie powiedzieć, czym się zajmuje. Z drugiej strony, nic przecież o nim nie wiedziałem, a osoba włamująca się na cmentarze nocą zwykle nie ma dobrych intencji. Czekałem więc przytulony do siatki, obserwując światło latarki. Max chodził w te i wewte, przemierzał alejki, przystawał na chwilę przy jakimś grobie, potem szedł dalej. Obserwowanie go zaczęło mnie w końcu nudzić.

 

Wreszcie, po jakiejś godzinie, zdecydował się opuścić nekropolię. Nie wrócił jednak do miasta, ale poszedł dalej, w głęboki las. Diabli go nadali. Iść za nim, czy nie? – miałem dylemat. Uznałem, że poczekam chwilę i pójdę tą samą drogą (byle tylko nie zawrócił – pomyślałem). Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po krótkiej wędrówce dotarłem do opuszczonego, zapadającego się domostwa. W około nie było już dalszej drogi, a tylko las i gęste krzaki. Maxa ani śladu. Z tego wniosek, że albo poszedł prosto, przedzierając się przez gęstwinę, albo zabarykadował się w tej ruderze. Zauważyłem, że drzwi wejściowe były lekko uchylone. Czy był to ślad bytności mojego współlokatora, czy też po prostu zawsze są otwarte, bo ostatni właściciel nie kłopotał się z zamknięciem? – zastanawiałem się. Wchodzić? Nie, nie ma mowy, na wejście do środku już mi braknie odwagi. Czas wracać do ciepłego łóżka, niech szlag trafi tego kretyna. Jeśli każdą noc spędza w ten sam sposób, bo musi mieć mocno mocno namieszane w głowie. Chyba poproszę recepcję w akademiku o przeniesienie…

 

Wróciłem do domu bardzo późno. Wycieńczony, upadłem na krzesło i otworzyłem piwo, którego zapas zawsze trzymałem w lodówce. Myśli kotłowały mi się w głowie. Chyba nie zasnę tej nocy. A jednak, po chwili zmorzył mnie sen. Obudziłem się rankiem, z głową na biurku i pełną jeszcze puszką piwa obok (eh, wywietrzało niesmaczne…). Max spał na swoim łóżku. A ja zorientowałem się, że jestem poważnie spóźniony na zajęcia z kodów blokowych.

 

Oczywiście przespałem całe zajęcia i byłem do tego stopnia nierozgarnięty, że będę musiał poprawiać w domu cały projekt. Nieważne. Czekały mnie jeszcze dwa wykłady, ale ani myślałem się na nich pojawiać. Zamiast tego skierowałem się do mojego najlepszego kumpla, Randy’ego Sherrmana. Znałem go od liceum i zawsze mogłem liczyć na jego pomoc, kiedy tylko miałem z czymś problem. Kupiłem dwie butelki piwa i zameldowałem się w jego akademii. Zza drzwi dolatywały głośne riffy gitary elektrycznej i skrzekliwy głos Briana Johsona. Musiałem się mocno natłuc pięściami, zanim Randy wyłączył muzykę i zdecydował się mi otworzyć:

– Oo, witaj Harry! – stanął na progu ubrany w pomiętą koszulę, z papierosem w ustach. – Cóż się sprowadza w moje skromne progi? Ach… widzę, że masz piwo! No, właź, właź, śmiało! – zachęcił.

– Ładny plakat, nowy? – pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to portret zasępionego mężczyzny z notatnikiem w ręku. Napis nad nim głosił „Zawsze rób to, czego boisz się robić”.

– To Ralph Waldo Emerson. Czytam teraz jego eseje, więc chcę, aby spoglądał na mnie znad łóżka. Lepiej mi się wtedy wczuć w klimat tamtych czasu. Ameryka w XIX wieku to musiało być piękne miejsce!

Randy studiował filozofię i uwielbiał rozwieszać ściany mieszkania portretami wybitnych myślicieli oraz ich maksymami. Kolekcjonował słynne aforyzmy, a wiele z nich znał na pamięć.

– "Któż może więcej być zadowolony, Niż człek, co leży na trawie, miłośnie, Zaczytan w książce, mającej o wiośnie, I o miłości najtęskliwsze tony", John Keats, mój drogi. Piękny mamy dziś dzień. Słońce, ciepły wiatr, jesień… Chciałbym spotkać dziś uroczą, niewinną dziewczynę, z która mógłbym spędzić resztę życia… – Randy zawsze zaskakiwał mnie swoim łatwym przechodzeniem z totalnego wyluzowania, po melancholijny romantyzm.

– Też bym chciał się zakochać, ale ja nie o tym dziś przyjacielu.

– No to szkoda – zamyślił się. – No nic, powiedz śmiało, co ci leży na sercu. A ja tymczasem poczęstuję cię smażonymi lodami, zaraz będą gotowe.

– Czym mnie poczęstujesz!? – wykrzyknąłem ze zdziwieniem. Randy zawsze zaskakiwał czymś nowym.

– Smażonymi lodami. Znalazłem to gdzieś w Internecie. Genialne w swej prostocie. Smażysz lody na rozgrzanym oleju, jak frytki.

– Przecież to się roztopi po chwili… Nie widzę żadnego sensu.

– Nie roztopi, jeśli zrobisz dobrą panierkę. Bierzesz loda w kulkę, obtaczasz w rozgniecionych herbatnikach, mrozisz przez pół godziny, potem obtaczasz w jajku, znowu w herbatnikach, znowu mrozisz pół godziny i ładujesz na rozgrzany olej! – krzyknąć z entuzjazmem. – Delicje, pokażę ci. Ja otworzę uliczną budkę z tym specjałem, to będę bogaty. Ludzie będą walić drzwiami i oknami, aby skosztować lodów Randy'ego.

– Skoro tak mówisz… – jakoś nie podzielałem tego entuzjazmu. Wszedłem do kuchni i przyglądałem się, smaży lody. Po chwili mi podał pierwszą procję. Cóż, rzeczywiście były niezłe.

Przy smażonych lodach opowiedziałem mu o Maxie i o tym, co widziałem zeszłej nocy.

– Nooo… – zamyślił się Randy. – Jeśli chcesz być pewny, że nie mieszkasz z szaleńcem, albo z psychopatą, to musimy iść do tego domu i sprawdzić, co on tam wyrabia. Można przy okazji obejrzeć ten cmentarz. Chodźmy tam najlepiej teraz.

– Teraz? W dzień?

– A kiedy? W dzień wszystko widać. A to i tak zadupie z tego co mówisz, więc nikt nam nie powinien przeszkadzać. To, że twój współlokator prowadzi wampirzy tryb życia nie znaczy przecież, że my mamy robić to samo. – Nałożył mi kolejną porcję lodów. Były naprawdę wyśmienite. Popiłem je piwem.

– Masz rację – przytaknąłem. – Chodźmy tam i przekonajmy się. Jak znajdziemy coś podejrzanego, to porozmawiam wreszcie z Maxem; postawię kropkę nad i i wszystko wyjaśnimy, albo wyprowadzę się od niego. Nie lubię tajemnic.

– Stawianie kropki na i nie ma żadnego sensu, Harry – odparł Randy zdecydowanym tonem.

– Cy..oo?

– Jak postawisz kropkę na i, to nie masz już i, ale jakiś kijowo wyglądający znaczek ii-podobny – wysyczał. – Możesz sobie kropkę postawić nad kreseczkę i wtedy dostaniesz i.

– Ano tak, w sumie racja – odparłem, jakby nie do końca rozumiejąc. Ale to Randy był tu prawie licencjonowanym filozofem i miał różne swoje przemyślenia, którymi sypał w niespodziewanych momentach.

Dokończyliśmy lody, ubraliśmy się i wzięliśmy dodatkowej piwo z randy'owskiej lodówki. Czekała nas w końcu długa droga.

 

Powtórzyłem dokładnie tę samą trasę, którą zapamiętałem, śledząc Maxa zeszłego wieczoru. Dotarliśmy na interesujący nas cmentarz. Za dnia wyglądał nawet przyjemnie i atrakcyjnie. Piękne mogiły, duże krzyże i posągi aniołów, a wszystko to pokryte jesiennymi liśćmi. Cmentarza nikt nie odwiedzał, ale znaleźliśmy furtkę, przez którą można było wejść do środka. Choć już dawno nie odprawiano tu pogrzebów, zapewne był ktoś, kto zajmował się nekropolią i zamykał ją na noc. Teraz jednak byliśmy sami. Przeszliśmy się w milczeniu po kilku alejkach, przyglądając się grobowcom. Z większości można było odczytać, kto pod nimi leży, ale niektóre były w stanie totalnego rozkładu. Przyznam, że było to piękne i spokojne miejsce; miejsce, gdzie zmęczony człowiek może przystanąć po ciężkich perypetiach i w samotności zastanowić się nad sensem życia i śmierci. Nas jednak nie to tutaj gnało. Szukaliśmy śladów bytności Maksa. Czy on szukał tu czegoś? Rozkopywał coś? W jakim celu chodził wte i wewte po cmentarzu?

Nie odkryliśmy niczego intrygującego. Cmentarz był utopiony w całkowitej ciszy i nic nie wskazywało, aby ktokolwiek miał się nim interesować, ku jakimkolwiek celom. Trochę zawiedzeni pożegnaliśmy się z nagrobkami i opuściliśmy teren.

– Pójdziemy więc sprawdzić ten dom na końcu drogi – stwierdziłem.

– Spoko, prowadź – zgodził się Randy.

W dzień droga wydawała się o wiele krótsza i przyjemniejsza. Także domek nie wyglądał tak fatalnie, choć z pewnością od wielu lat nie nadawał się do zamieszkania. Wdrapaliśmy się na ganek i szarpnąłem za klamkę. Nic. Tym razem drzwi były zamknięte od wewnątrz. Znak, że ktoś przy nich majstrował zeszłej nocy.

– Czyżby Max się zabezpieczył? – spytałem, drapiąc się po szyi. – Któż chciałby się włamywać do takiego zapuszczonego i rozpadającego się budynku?

– Daj mi pomyśleć… – odparł poważnie Randy. – My?

Wybuchnęliśmy śmiechem. Zeszliśmy z ganku i zaczęliśmy przyglądać się budynkowi ze wszystkich stron. Obeszliśmy chatę dookoła.

– Dobra, to jak teraz wejdziemy? – zapytałem. – Może po prostu wybić to okno? – wskazałem na jedno z okien, największe ze wszystkich. – Nawet jeśli Max zauważy, to nic z tego nie wyniknie. Włamać mógł się przecież ktokolwiek – powiedziałem i wziąłem do ręki spory kamień, który znalazłem w pobliżu.

– "Głupiec nie to samo widzi drzewo, które mądry widzi człowiek", to napisał William Blake, w „Zaślubinach nieba i piekła”, z tego co pamiętam, jedno z przysłów piekieł – odrzekł Randy.

– A cóż to ma znaczyć?

– Spójrz na klamkę i jej ułożenie. To okno jest otwarte. Wystarczy tylko mocniej pchnąć. – Jak powiedział, tak zrobił i okno rzeczywiście się otwarło. Cóż, nie myślałem zbyt trzeźwo po słabo przespanej nocy.

 

Po chwili byliśmy już w środku. Dom był taki, jaki wiele innych opuszczonych ruder. Nie było w nim nic nadzwyczajnego. Stół, komoda, blat kuchenny, dwa fotele i stara prycza. Na ścianie wisiały jakieś odrapane z farby obrazy. W środku pokoju stał dawno nieużywany kominek. Wszystko było zakurzone i pokryte pajęczynami. Jeśli Max rzeczywiście tu przebywał, to nie zadawał sobie trudu w utrzymywaniu swojej posiadłości. Właściwie, to nie było tu żadnych śladów bytności – chyba nasze okienne wejście zostawiło ich więcej. Chwilę rozglądaliśmy się po pomieszczeniach. Randy'emu zachciało się odpalić papierosa, jakby nie mógł tego zrobić wcześniej, na zewnątrz. Przemilczałem to, bo przyzwyczaiłem się już do jego antysystemowych dziwactw.

– Co ten sukinsyn może też tu robić? – zastanawiał się głośno Randy, strzepując tytoń na podłogę.

– Proponuję ten dom dobrze przeszukać. Ty przeglądniesz wszystkie szafki i zakamarki. Ja spróbuję dostać się na strych – wskazałem palcem na spróchniałem drabinę.

– Zgoda, tylko nie zabij się, jak będziesz wchodził.

Wspiąłem się na górę. Ku mojemu rozczarowaniu, nic tam nie był. Strych był całkiem pusty. Nic, co świadczyłoby o jakiejś legalnej czy nielegalnej działalności. Żadnego bimbru czy destylatora, żadnej ukrytej broni, podejrzanego towaru, ani nawet zwykłych książek. Z pewnością Max z niego nie korzystał. Cóż, każdy może włóczyć się po nocach, nawiedzać stare cmentarze i włamywać się, i mieszkać w upadających domostwach. Może to i nielegalne, ale w zasadzie dla nikogo nieszkodliwe. Ale po co? A może Maxa jednak nigdy tu nie było?

– Aaaaaaa, Harry, złaź tu, ale już! – dzikie darcie Randy’ego wyrwało mnie z refleksji. Pobiegłem na dół, zapominając o słabym stanie drabiny. W połowie drogi szczebel się ułamał i zsunąłem się, rozwalając przed sobą kolejne. Upadłem na ziemie, nierówno, zeskakując na piętą. Kuśtykając, z bólem doczołgałem się do Randy’ego.

– Co jest, czego drzesz się jak opętany?

– Patrz, patrz tutaj! Dziura! Ja… odkryłem dziurą! Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. On siedział w piwnicy! – oświecił mnie, dumny ze swojego odkrycia, podnosząc od razu spory właz w podłodze.

– Ciekawe, jak to znalazłeś?

– Deski w podłodze były nierówno ułożone. Odsunąłem dywan, zacząłem przy nich grzebać i udało mi się to otworzyć. Gość ukrył tu sobie wejście, którego nie zamknął na kłódkę. Pewnie schodził sobie na dół przy użyciu drabiny na strych. Szkoda, że ją zniszczyłeś…

 

Godzinę zajęło nam, zanim prowizorycznie naprawiliśmy drabinę. Użyliśmy do tego sznurków i szmat, które walały się tu i ówdzie. Max oczywiście to zauważy, ale niewiele mnie to teraz obchodziło. Umierałem z ciekawości, co też znajduje się na dole.

 

W piwnicy rządziły ciemności, niczym w mitycznym królestwie zmarłych. Było względnie ciepło, panował niesamowity zaduch i czuć było wszechobecny, unoszący się w powietrzu kurz. Randy wziął ze sobą świecę, którą znalazł na górze, i zapalił ją. Promień żółtego światła rozświetlił ściany. Naprzeciw nas widniał wielki, czerwony, odwrócony pentagram, do tego otoczony okręgiem. Nad jego ramionami figurowały jakieś hebrajskie litery. Po prawej stronie gwiazdy był wypisany – także czerwoną farbą – krótki tekst, w nieznanym mi języku. Jakaś inskrypcja, albo zaklęcie, dobry Bóg jedyny wie. Próbowałem go przeczytać, ale nie miało to większego sensu, gdyż nie nie rozumiałem. Podszedłem bliżej , aby przyjrzeć się rysunkowi. Gdy dotknąłem ściany, zamarłem z przerażenia.

– Randy… – wyszeptałem.

– Tak? – zapytał dosyć zaintrygowany.

– Ten obraz i wiersz wcale nie zostały namalowane czerwoną farbę. Ani żadnych lakierem. – To niby czym? Na graffiti to mi nie wygląda.

– Krwią… to jest skrzepnięta krew. Wiem, że jest ciemno, ale jestem tego pewien. Zresztą… czuć to w dotyku. Bardzo dużo krwi.

– Ludzkiej? – spytał spokojnie, jakby dopytywał się o składniki do ciasta.

– Skąd mam kurwa wiedzieć? Studiuję informatykę, a nie hematologię. Ale to krew. Nie jest świeża, ale też nie bardzo stara.

– Stary, zobacz lepiej tutaj – Randy bez emocji zmienił temat. Światłem świecy wskazał na rozpadające się biurko. Było sporych rozmiarów, mocno spróchniałe i niemiłosiernie brudne. Całe było pokryte starymi książkami. Wiele z nich było w języku jidysz. Nie znałem go co prawda, ale rozpoznawałem litery alfabetu. Inne książki były napisane w jakiś nieznanych mi dialektach. Wiele z nich walało się na podłodze wokół fotela przystawionego do biurka. Po angielsku znalazłem tylko dwie: grimuar „Goecja” w przekładzie Aleistera Crowleya oraz… jaką książkę bez tytułu, która opisywała, jak przeprowadzić ubój rytualny. Cóż, biorąc pod uwagę krew na ścianie, mogło mieć to jakiś sens, choć sama myśl była przerażająca.

 

Staliśmy i gapiliśmy się na biurko. Bez słów oglądaliśmy, co jeszcze znajduje się w pomieszczeniu. Na blacie znajdowały się dwie prawie wypalone świece. Było też kilka amuletów, na których widniały hebrajskie litery i wymyślne figury geometryczne. Kolor wskazywał, że były zrobione z czystej miedzi, albo z brązu. W końca zaczęliśmy obchodzić piwnicę. Po podłodze walały się śmieci: głównie puszki po piwie i papierki po batonach – ślady Maxa?. Udało mi się znaleźć nawet półpełną butelkę whisky. Po zapachu uznałem, że rzeczywiście jest to wysokiej jakości alkohol, ale nie odważyłem się skosztować.

 

– Harry – zawołał cicho mój towarzysz – popatrz na to. Tu jest jeszcze szafa.

– No to ją otwórz – powiedziałem zdecydowanie.

– Jestem pewny? – spytał całkiem poważnie.

– A co myślisz? Że śpi tam wampir? Albo, że wyleje się na ciebie „maxowski” zapas krwi do bazgrania po ścianach?

– Nie no, tak tylko pytam… Dobra, cóż tam sukinsynu trzymasz, zapas whisky, czy dobre cygara? – powiedział do siebie i otworzył drzwi. W szafie były kolejne pieczęcie, jakieś kadzidło, sproszkowana kreda, zwykła woda, trochę siarki, słoik z brązową cieczą, podpisaną yage, suche grzyby (czyżby halucynogenne?), spirytus, pożółkły, niezapisany pergamin, kilka buteleczek z substancjami, których nie potrafiłem zidentyfikować i tanie batoniki energetyczne, które kompletnie nie komponowały się zresztą. Randy zauważył na samym dnie słoik z resztkami zaschniętej krwi, zapewne tej, która została użyta do malowidła na ścianie.

– No to ładnie – wyszeptałem. – Nie tego się spodziewałem, szczerze mówiąc.

– Zawiodłem was w czymś? – usłyszałem obcy głos. Cały zadrżałem. Wiedziałem przecież, czyj to głos. Spojrzałem na Randy'ego, a on na mnie. Zgodnie odwróciliśmy się. Obok drabiny stał Max i uśmiechał się.

Patrzyliśmy się tak na siebie przez chwilę, nie ruszając z miejsca.

 

– Czego szukacie na mojej posesji? – spytał spokojnie Max.

– Max, ja… – zacząłem się tłumaczyć.

– Twojej posesji? – wtrącił się gwałtownie Randy – A co, masz może akt własności na tę budę? Podejrzewam, że mamy takie same prawo tu przebywać jak i ty, czyli żadne.

– Może tak, może nie – uśmiechnął się Max. – Jednak śledzenie człowieka i grzebanie w jego rzeczach jest według mnie zwyczajnie niekulturalne. Po co wczoraj za mną szedłeś taki kawał drogi, Harry?

– Widziałeś mnie wczoraj? – odparłem zdziwiony.

– Od samego początku – roześmiał się. – Dziś postanowiłem, że odwrócimy role i to ja szedłem za tobą.

– Jak o mnie wiedziałeś, to mogłeś mnie zmylić. Albo lepiej zabezpieczyć posesję. Wybacz za drabinę. – Ostatnie zdanie powiedziałem w jakby nieuzasadnionym poczuciu winy.

– Mogłem, ale nie chciałem. Jak widzisz, nie mam tu zbyt wielkich sekretów. Może policja mogłaby się do mnie przyczepić za niektóre niezbyt legalne substancje pochodzące z Ameryki Południowej. Ale to nic poważnego.

– A… krew? – zapytał Randy.

– Zwierzęca. Bazgranie krwią po ścianach nie jest jeszcze w tym kraju zakazane.

Max przybliżył się do nas i zaczął oglądać szafę, jakby sprawdzał, czy wszystko jest na miejscu. Chwycić jeden batonik i ugryzł go. – Śmiało, częstujcie się – powiedział i skierował się w stronę biurka.

– Max – powiedziałem do niego. – Znamy się już chwilę, mieszkamy ze sobą… Powiesz mi, po co ci to wszystko.

– Powiem – odrzekł spokojnie. Odpowiedź mnie zaskoczyła. – Powiem, jeśli zgodzicie się ze mną współpracować. Dobrze się składa, że tu jesteście, bo chyba odkryłem coś i może być mi potrzebna pomoc.

– Nasza pomoc? – zapytał Randy.

– Może być i wasza. Nikogo innego w tej chwili nie mam pod rękę. Jestem raczej samotnikiem, jak może zdążyliście się domyślić. Powiem wam, co chcę zrobić, a potem mi pomożecie. Jak nie, to będę musiał was zabić – uśmiechnął się z przekąsem, ale nie byłem pewny, czy tylko żartuje.

– Chyba sobie ze mnie kpisz – obruszył się Randy. – Ale, proszę, tłumacz, umieram z ciekawości.

– A ty Harry, wysłuchasz mnie? – zapytał Max. Skinąłem twierdząco głową.

– Czuję się zaszczycony. No to tak… Pamiętacie ze szkółki niedzielnej biblijne opowieści o królu Salomonie? Tym, co był taki mądry?

– Król który przepoławiał niemowlęta na pół, a przynajmniej miał taki zamiar. I posiadał kilkaset nałożnic! – Randy roześmiał się. Max zignorował tę dygresję

– Mniej więcej tak – odparł. – Ale ogólnie słynie on z wielu wspaniałych czynów. Wybudował wspaniałą świątynię w Jerozolimie, stworzył potęgę gospodarczą Izraela, prowadził udaną politykę zagraniczną i przypisuje mu się autorstwo wielu psalmów i najpiękniejszych ksiąg biblijnych, jak Pieśń nad Pieśniami, albo Księga Mądrości. Jednak, oprócz podań biblijnych, krążą, jak to zwykle bywa w przypadku tak wybitnej postaci, przeróżne legendy na jego temat. Baśnie, apokryfy. Zwłaszcza wśród Żydów; sekciarzy bądź kabalistów. Także u muzułmanów, tylko trochę w przerobionej wersji. W każdym razie, jak powszechnie wiadomo, Salomon posiadł od Boga dar mądrości, o którą sam go poprosił. I według niektórych, ta mądrość dotyczyła nie tylko świata widzialnego, ale także świata duchów; zjaw i astrali, nadążacie?

– Jasne, to bardzo ciekawe, co mówisz – potwierdził Randy. – Istot z innych wymiarów, niepoznawalnych i zapewne nieistniejących.

– Tak. Salomon miał wejść w posiadanie wiedzy magicznej, tajemnej – kontynuował. – I ta wiedza dała mu panowanie nad całym światem duchowym. Miał możność przyzywania i kontroli demonów… Podstawowa wersja legendy mówi, że ów król postanowił wykorzystać swój dar do dobrych celów. Przyzwał 72 najgroźniejsze demony jakie wtedy krążyły po świecie i zdecydował się uwolnić od nich ludzkość. Zgromadził je wszystkie w jednym miejscu, spętał i zamknął w glinianym naczyniu. Następnie zabrał ten dzban, czy czymkolwiek innym to było, i wrzucił do jeziora, na którego dnie miało leżeć do końca świata.

– No i co w związku z tym? Leży tam dalej? – Randy nie tracił zainteresowania.

– To jeszcze nie koniec. Po jakimś czasie naczynie zostało wyłowione przez nieroztropnych Babilończyków. Ponieważ sądzili, że znaleźli skarb, otworzyli je. Demony się uwolniły i rozpierzchły na wszystkie cztery strony świata. Nikt nie miał nad nimi kontroli i mogły swobodnie krążyć po świecie – na szkodę ludzkości – aż do dzisiaj. Stąd tyle łez i cierpienia na świecie. Wokół tej historii powstało wiele różnych opowiadań, np. „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Popularne bajki o dżinie z butelki wzięły się właśnie z tego. U muzułmanów dżiny to chrześcijańskie demony.

– Hmmm, gdybym ja znalazł gin w butelce to też bym ją bez wahania otworzył – wtrącił się Randy. Max zignorował ten kiepski żart i kontynuował:

– Niektórzy odnoszę tę historię też do puszki Pandory. Zresztą, to dla nas nieistotne. Chodzi tylko o to, co odkryłem. Kabaliści wierzą, że Salomon wszystkie swoje zaklęcia i sposoby przywoływania demonów opisał w tzw. „Sztuce goecji”. Grimuarze, który przez setki lat przechodził z rąk do rąk i był inspiracją dla różnych magów, okultystów i alchemików. Na księgę tę mówi się też „Mały klucz Salomona”, i jeszcze kilka innych nazw. Według dzisiejszych racjonalistów jest to zwykłe oszustwo, ale pasjonaci magii wierzą, że rzeczywiście autorem jest sam żydowski król. Niezależnie od tego, kto ją napisał, książka ta istnieje naprawdę i to właśnie ją widzicie na moim biurku. Dziś zresztą każdy może ją czytać, wystarczy tylko pogrzebać trochę w bibliotekach.

– No dobra, i co z tego? – spytałem z wątpliwością w głosie.

– Goecja opisuje cały system magiczny. 72 pieczęcie, służące do przywoływania 72 demonów. Część z tych pieczęci udało mi się zdobyć, grzebiąc w antykwariatach. Dawni magowie wykonywali ich wiele, a z czasem były używane jakie zwykłe ozdoby, przez niczego nieświadomych właścicieli. Leżą tutaj. Wszedłem też w posiadanie innych tajemnych ksiąg, które skrupulatnie tłumaczyłem. Udało mi się z tego stworzyć odpowiednie zaklęcia – jedno najważniejsze zapisałem na ścianie – oraz opisy rytuałów, a także zdobyć wiedzę, gdzie szukać potrzebnych artefaktów. Dlatego sprowadziłem się tak blisko tego cmentarza…

– A co jest na cmentarzu?

– Trupy, a cóż by innego? – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Zobaczycie czego szukam, jak zgodzicie się mi pomóc.

– Ale pomóc w czym? Po diabła ci to wszystko?

– No właśnie po diabła. Chcę go przywołać – odparł, jakby chodziło o najzwyklejszą na świecie rzecz.

– Oszalałeś!? Nie wierzę w takie rzeczy! – obruszyłem się.

– „Przeciw głupocie nawet bogowie walczą na próżno”, Isaac Asimov – filozoficznie, w swoim stylu skomentował Randy.

– Ale w jakim celu miałbyś przywoływać te… demony? – zapytałem.

– Chcę stworzyć sanktuarium – odparł Max.

– Sanktuarium?

– Tak. Miejsce święte, a może raczej przeklęte, które podporządkowuje się tylko swojemu właścicielowi, twórcy. Temu, kto ma władzę nad duchami, sprawującymi opiekę nad tym miejscem. Każdego obcego człowieka, który wejdzie na ów teren, spotka nieszczęście. Będziesz mógł ukryć tam cokolwiek i nikt inny nie będzie miał do tego dostępu. Stworzyć ze swojego domu niezdobytą twierdzę, albo przekląć dom swojego wroga. W miejscu, gdzie stworzysz swoje sanktuarium, będziesz miał nieograniczoną władzę. Będzie ono podporządkowane tylko twoim prawom. Jestem przekonany, że odkryłem już odpowiedni rytuał i chcę to sprawdzić, z waszą pomocą.

– Co za bełkot… – rzucił Randy.

– A jeśli to prawda? – odparł Max. – Co szkodzi ci się przekonać? Wiesz, jaką władzę można posiąść, mają taką wiedzę? Mając dostęp do takich miejsc? Ten dom w którym jesteśmy też kiedyś był, prawdopodobnie, sanktuarium. Należał do pewnego czarnoksiężnika, który posiadał takie umiejętności. Ludzie mówili, że dom jest nawiedzony. Ponoć czar pozostał jeszcze wiele lat po śmierci właściciela, a ludzie, którzy próbowali tu mieszkać, doświadczali przerażających rzeczy i wyprowadzali się po niedługim czasie, zwykle po jednej lub dwóch nocach. Potem miejsce zaczęło przyciągać różnych miłośników zjawisk paranormalnych i tym podobnych. A z czasem zostało zapomniane i popadło w całkowitą ruinę.

– I dlatego ty się tu wprowadziłeś? – Randy powiedział z uśmiechem.

– Tak. Ale mnie jeszcze krzywda się nie stała. Jestem tu, ponieważ chcę zapanować nad mocą, którą dysponował czarnoksiężnik. Przejąć ją od niego.

– Niby w jaki sposób? Wdychając fluidy z tej budy?

– Odprawiając odpowiedni rytuał nad grobem czarnoksiężnika. Właśnie udało mi się odkryć, w którym miejscu spoczywa. Przydałby mi się jednak samochód i silne ręce do kopania, dlatego oferuję wam współpracę.

– Mamy rozkopywać groby? – zapytał Randy. – Chyba sobie żartujesz, nie ma mowy. Sam się grzeb z tymi trupami i rób te swoje… sanktuaria. Byle dalej od mojego domu.

– Czyli jednak w to wierzysz?

– Oczywiście, że nie. Nie chcę mieć tylko do czynienia z oszołomami.

– Co niby mielibyśmy z tego mieć. Dlaczego mielibyśmy dla ciebie pracować? – zapytałem.

– Nie dla mnie, tylko ze mną – poprawił. – To będzie nasz wspólny cel. Jak nam się uda, razem będziemy świętować sukces. Mam tu dobrą whisky i jeszcze kilka mocniejszych rzeczy – roześmiał się. – Podzielę się z wami swoją wiedzą i będziecie mogli ją wykorzystać.

– A jak ktoś nas nakryje? Robienie rytuałów na cmentarzu, jakie by nie były, to spore ryzyko. Co sobie ludzie o nas pomyślą?

– Jest ryzyko, jest zabawa… Zresztą, nikt tu nie godzi – wzruszył chudymi ramionami. – Bywałem tu już wiele razy i nikogo nie spotkałem. Harry, powiedz szczerze, nie chcesz wziąć udziału w czymś niesamowitym? Nie chcesz poznać nieznanego? Przekonać się na własne oczy? Może nic się nie stanie, wtedy po prostu rozejdziemy się, każdy w swoją stronę. Ale jeśli się uda…

– No nie wiem… – odparłem.

– To głupota – stwierdził Randy. – Ale na czym ten rytuał ma w ogóle polegać? – w jego oczach pojawiło się jednak zaciekawienie. Te jego zmiany nastroju. Wiedziałem już, że Randy jest gotów wziąć udział w każdej, nawet najbardziej szalonej rzeczy. Był pasjonatem świata, mimo powierzchownego sceptycyzmu. Kpił, wymyślał, dopytywał się, a jak znalazł w czymś choć odrobinę sensu i logiki, stawał się tego zagorzałym zwolennikiem. Jego dewiza głosiła wszak, „Zawsze rób w życiu to, czego boisz się robić”. A ja? Nie miałem zdania na ten temat. Nigdy mnie nie interesowały takie rzeczy. Chciałem jednak wysłuchać, co Max ma do powiedzenia.

 

No i zgodziliśmy się. Następnego dnia pędziliśmy, pchani niezdrową ciekawością, po podmiejskiej autostradzie. Pożyczyliśmy małego vana od przyjaciela Randy'ego i kierowaliśmy się w stronę niewielkiej rzeźni, dwadzieścia kilometrów za miastem. Tak właśnie, rzeźni – potrzebna nam była żywa świnia. Kiedy wczoraj usłyszałem, co Max planuje zrobić, byłem totalnie zdegustowany. A jednak, chęć przeżycia czegoś wyjątkowego, być może zahaczającego o inną, nieznaną rzeczywistość, zwyczajnie przeważyła. A może chciałem tylko ujrzeć porażkę Maxa, kiedy okaże się, że cały ten pomysł jest nic nie warty i żadne demony, ani sanktuaria, nie istnieją? Tak czy siak, po długich kłótniach w piwnicy zapomnianego przez świat domu, zgodziliśmy się mu pomóc w tym szaleństwa. Mianowicie Max oznajmił, że do rytuału przyzywania „ciała astralnego” (tak to określił) zmarłego czarnoksiężnika (a nie po prostu zwykłego szarlatana?) potrzebna mu jest krew niewinnej istoty, złożonej w ofierze. Zapytaliśmy oczywiście, czy ta istota, to ma być człowiek. Max zamyślił się chwilę, jakby poważnie rozważał taką możliwość, po czym odparł, że wystarczy mu zwierzę. No i zdecydował się na świnię (krowa by była za duża do przewozu, a drób jest mały i tani, więc pewnie demony by się obraziły za takie traktowanie – tak przynajmniej to sobie rozumowałem).

Max kupił świnię i wrzuciliśmy ją związaną do bagażnika.

– No i co teraz, panie czarodziej? – spytał Randy.

– Czekamy, aż zapadnie zmrok. Myślę, że najlepiej będzie złożyć ofiarę o trzeciej w nocy, bo to symboliczna godzina demonów – wtedy są najaktywniejsze.

 

Czekaliśmy więc. W międzyczasie przygotowaliśmy narzędzie do kopania i włożyliśmy je do auta. Wzięliśmy też latarki i ubraliśmy się w czarne płaszcze. Max kazał zapakować też zapas świec i kadzideł. Przeczekaliśmy u Randy'ego, pijąc piwo (ale z umiarem) i zajadając się smażonymi lodami. Max opowiadał nam historie o czarnoksiężnikach, alchemikach i poszukiwaczach wiedzy tajemnej, a także wtajemniczał w szczegóły planu stworzenia pierwszego, testowego sanktuarium. Miałem już w głowie pełny obraz świata, w jaki on wierzył. Przez te kilka godzin dowiedziałem się o nim więcej, niż przez kilka miesięcy mieszkania razem w akademiku. Co nie zmienia faktu, że dalej wydawał mi się postacią dziwną i lekko socjopatyczną.

 

Pojechaliśmy na cmentarz około drugiej w nocy. Zatrzymaliśmy się przy bramie głównej i zlustrowaliśmy, czy nikogo nie ma w pobliżu. Cisza. Jak na robienie tego typu akcji, cmentarz ten był idealnym miejscem. Wyciągnęliśmy świnię, rozwiązaliśmy ją i zawiązaliśmy smycz na szyi, ciągnąć jak psa. Przewalanie wieprzka przez siatkę byłoby mocno problematyczne, więc Max po prostu rozwalił starą furtkę kilkoma kopniakami i weszliśmy do środka bramą, jak na kulturalnych ludzi przystało. Szliśmy cmentarną alejką w milczeniu, a Max świecił latarką po grobach. Po jakimś czasie się zatrzymał.

– To tu – wyszeptał. – Długo mi zajęcia, aby znaleźć ten cholerny grobowiec, ale to on, jestem tego pewien. Nie ma epitafium, ale opisy w starych kronikach dokładnie na niego wskazują, jeśli wziąć poprawkę na nadgryzanie zębem czasu. Randy – powiedział poważnie – przywiąż świnkę do drzewa. Bierzemy się do roboty.

No i kopaliśmy. Max bez trudu podważył i przewrócił płytę nagrobną, a ja z Randym wywalaliśmy łopatami grudy ziemi. W ten sposób dotarliśmy do początku naszej opowieści. W tym momencie przekroczyłem ostateczną granicę, po której nie było już odwrotu – dokonałem profanacji cmentarza i sprowadziłem na siebie klątwę, w którą jeszcze wtedy nie wierzyłem.

 

Rozwaliliśmy resztki starej trumny i ujrzeliśmy kości rzekomego czarnoksiężnika. Zgodnie z planem, mijała już trzecia w nocy. Max porozstawiał wokoło grobu zapalone świeczki oraz rozsypał kadzidło. Świnia zaczęła chrumkać i rzucać się na wszystkie strony, jakby wyczuwała swój koniec. Razem z Randym odwiązaliśmy ją i przyprowadziliśmy do leżącego w dole trupa. Max rozkazał wepchnąć ją co środka, co też zrobiliśmy, z trudem utrzymując ją w jednym miejscu.

– I co teraz? – zapytałem zaniepokojony.

– Czas na najważniejszą część imprezy! – Max odparł z wesołością. Wyciągnął spory rzeźnicki nóż i zacząć odmawiać inwokację w nieznanym nam języku. Później się dowiedziałem, że był to język enochiański, zwany też językiem aniołów. Ciarki przeszły mnie po plecach, gdy usłyszałem jego głos i zacząłem rozglądać się niepewnie wokół, mając wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Randy nie dawał po sobie poznać zaniepokojenia, ale z uwagę trzymał świnię, aby się nie wyrwała. Ja też powinienem należycie wykonywać swoją rolę, więc zwiększyłem uścisk na miotającym się zwierzęciu. Pocieszałem się myślą, że to już prawie prawie koniec. Kiedy Max skończył mogły, zbliżył się do świni i sprawnych ruchem poderżnął jej gardło, tak jak to robią w żydowskim uboju rytualnym. Krew rozprysnęła się na wszystkie strony, oblewając nas przy tym. Zbroczyła też dokładnie kości trupa, co było naszym głównym celem, jak tłumaczył Max. Staliśmy tak, z konającym zwierzęciem, dopóki nie spłynęła cała czerwona posoka. Max stał przy nas z rękami uniesionymi w górze i szeptał coś pod nosem. Zauważyłem, że wiatr zgasił nagle wszystkie świecie.

– Czy to już wszystko? – spytałem.

– Na razie tak. Jeszcze tylko nasze trofeum – odpowiedział, po czym oderwał trupią czaszkę od tułowie i zabrał ze sobą. – Właśnie opanowaliśmy moi drodzy ducha potężnej istoty. Mając tę czaszkę możemy zrobić wszystko to, co mógł robić jej właściciel – wytłumaczył. – A teraz zabieramy się stąd, zanim ktoś nas nakryje.

 

Zakopaliśmy z powrotem grobowiec, razem z truchłem świni. Jutro stróż cmentarny pewnie i tak zauważy zniszczenia, ale liczyliśmy, że takim anonimowym grobowcem nikt się nie będzie przejmować. Nie chcieliśmy jednak, aby zostały jakiekolwiek ślady odprawianego rytuału, bo to mogłoby poważnie zaniepokoić miejscową ludność i spowodować dokładniejsze śledztwo. Wszystko dokładnie posprzątaliśmy i wróciliśmy do auta. Max poprosił, abyśmy podwieźli go pod jego zrujnowaną posiadłość, bo musi dokończyć swoje dzieło w samotności. Zgodziliśmy się bez oporu – ani ja, ani Randy, nie mieliśmy dłużej ochoty mu towarzyszyć. We dwóch wróciliśmy do miasta.

– No co teraz? – spytałem.

– Nic, czekamy. Póki co, nic szczególnego nam nie pokazał. Każdy umie zabić świnię na cmentarzu.

Zatrzymaliśmy się w domu Randy'ego i do rana rozmawialiśmy o tym, co zobaczyliśmy i o tym, co jeszcze możemy zobaczyć. W końcu zasnęliśmy na fotelach i obudziliśmy się dopiero po południu. Już trzeci dzień z rzędu odpuściłem sobie zajęcia. Znów czekała nas nieprzespana noc.

 

Max zjawił się u Randy'ego późnym wieczorem. Poprosił o coś do jedzenia , posiedział chwilę w milczeniu i zaczął tłumaczyć, gdzie chce się udać.

– Dziś przetestujemy sanktuarium w najbliższym miejskim parku. Włamiemy się tam jak tylko go zamkną… może odczekamy chwilę, nikt nie powinien nas wtedy niepokoić. Zaczarujemy niewielki obszar na jakiejś ścieżce.

– I co dalej?

– Rano schowamy się w krzakach i będziemy czekać, aż ktoś tam wlezie. Zobaczymy, czy coś się stanie.

– Nooo… – zawahałem się. – A jeśli komuś stanie się krzywda?

– To będzie sukces! Wtedy będziemy wiedzieć, że sanktuarium działa i można go używać gdziekolwiek. Choć jedna osoba, to trochę mało, bo to może być kwestia przypadku. Ale jak wydarzy się więcej wypadków, no to będzie już jakiś dowód.

– Ale, ale! – zaprotestowałem. – Nie możemy przecież ryzykować życia niewinnych ludzi!

– Harry, posłuchać siebie – uśmiechnął się szyderczo. – Czy ty w to naprawdę wierzysz? Myślałem, że masz mnie za wariata, a jesteś ze mną tylko po to, żeby utwierdzić się w tym przekonaniu – dalej się uśmiechał.

– No cóż, nie ukrywam, że jest to mało prawdopodobne, ale…

– Żadnego ale. Jak chcecie, to chodźcie ze mną, jak nie, to sam to zrobię. Już mi wasza pomoc nie jest potrzebna, poradzę sobie.

– Nie ukrywam, że niezbyt w to wierzę, ale mimo wszystko, wiesz, nie chciałbym mieć kogoś lub czegoś na sumieniu, choćby tylko… gdyby jakimś cudem… nasze cele nie są zbyt szlachetne. Chcemy wyrządzić czyste zło, chociaż używamy to tego irracjonalnych sposobów.

– Nawet jeśli coś się stanie, to co z tego? – spytał Max. – Nikt nam niczego nie udowodni.

– Ale to dalej moralnie wątpliwe!

– „Jak skoczysz w otchłań, to nie możesz zawrócić w połowie” – rzekł poważnie Randy.

– Kto to powiedział?

– Ja – odparł spokojnie. – Harry, gdyby coś się stało, w co ani ja, ani ty nie wierzysz, to i tak mamy to już na sumieniu. Czynnie temu pomagaliśmy.

 

Oczywiście, nie mogłem się sprzeczać. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że cała ta magia to rzeczywiście wymysł chorej wyobraźni Maxa. Nigdy w życiu nie interesowały mnie kwestie nadnaturalne czy religijne i w większości z tych tematów nie miałem żadnego zdania. Nie interesowała mnie kwestia życie po śmierci – wychodziłem z założenia, że nawet jeśli istnieje, to będę się tym martwić dopiero jak umrę. Po co sobie teraz zawracać głowę takimi rzeczami, skoro mamy dosyć problemów tutaj, na ziemi? Niedługo miałem otrzymać okazję, aby przekonać się, czy mój spokojny światopogląd może ulec zburzeniu.

 

Po północy weszliśmy na teren parku. Ani żywej duszy (mam nadzieję, że martwej też nie). Wybraliśmy miejsce mniej więcej w centrum, zasłonięte drzewami i krzewami, aby nie zauważył nas żaden przypadkowy przechodzień zza ogrodzenia. Wszak park znajdował się w samym sercu miasta. Zdecydowaliśmy się stworzyć sanktuarium na krótkiej ścieżce, biegnącej po przekątnej trawnika. Max rozstawił dookoła świecie i zapalił je. Wyrysował patykiem na ścieżce kwadrat o boku około dwóch metrów, tak że zajmować prawie całe przejście.

– Im większy teren, tym większą mocą należy dysponować – wytłumaczył. – Na początek zrobimy coś niewielkich rozmiarów.

Wyciągnął z torby czaszkę czarnoksiężnika i postawił ją na ziemi. Rozstawił też wokół swoje pieczęcie o dziwnych znakach. Następnie podał nam pudełko pełne skruszonej kredy i kazał ją rozsypać dokładnie wzdłuż zaznaczonych linii. Sam stanął w środku i zaczął się modlić. Kiedy rozsypaliśmy całą kredę, wyciągnął słoik pełen krwi.

– Rozlejcie to na kredę – rozkazał.

– Znowu zabiłeś jakąś świnię?

– Nie, tylko bezdomnego kota. Krew jest poświęcona. Przygotowałem ją wczoraj, jak zostawiliście mnie w domku w lesie.

Spojrzałem na Randy'ego, ale on tylko wzruszył ramionami i wziął się do roboty. Po chwili wszystko było gotowe. Wiatr co chwilę gasił świece, więc Max musiał je ciągle zapalać od nowa. – Czuję obecność demonów – wytłumaczył. Nic się nie odezwaliśmy.

 

– Teraz – ciągnął Max – muszą sam kontynuować rytuał, aby przekonać duchy, że to mnie mają służyć. Będziecie stać niedaleko i pilnować, aby nikt mi nie przeszkadzał. Może zająć mi to chwilę. – Wyciągnął z torby butelkę brązowego płynu.

– Jakiś bimber? Będziesz to pił? – spytał Randy.

– Silny środek halucynogenny stworzony na bazie rośliny zwanej w Ameryce Południowej ayahuascą. Umożliwi mi bezpośredni kontakt się z demonami.

– Aha, rozumiem – odparł Randy. Byłem przekonany, że za grosz nie rozumiał.

Max wypił swój specyfik i położyć się w wyrysowanym przez nas kwadracie. Staliśmy obok i przyglądaliśmy się. Po chwili stracił kontakt z otoczeniem i zasnął. Czekaliśmy w milczeniu. Nie działo się nic szczególnego, ale zastanawiałem się, jaka by była reakcja przypadkowej osoby, która by nas teraz zauważyła.

Obudził się po godzinie. Podniósł się. Był cały blady i oblany potem.

– No i co? No i co? – doskoczył do niego Randy.

– Udało się… udało – wyszeptał. – Pomóżcie mi się podnieść.

Cały się trząsł i wydawał się być mocno oszołomiony. Nie miał ochoty na rozmowę. Kiedy szedł, opierał się na moim ramieniu. Dopiero po chwili był w stanie normalnie funkcjonować. Zebraliśmy wszystkie ślady naszej bytności i ulotniliśmy się z parku.

Dotarliśmy we trzech do mieszkania Randy'ego. Max od razu legł na kanapę i zasnął.

– No i co o tym myślisz? – spytałem Randy'ego.

– Naćpał się i tyle – wzruszył ramionami. – Pójdziemy z nim jutro dopełnić formalności, aby zobaczyć nasze dzieło, a potem zapomnimy o tym na zawsze. A, i radzę ci się wyprowadzić od tego człowieka, bo nie jest normalny.

– Tak też zrobię. – Byłem totalnie zmęczony i ciężko mi było zebrać myśli. Do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Wykorzystaliśmy je na sen. Śniły mi się makabryczne koszmary.

 

Tylko pamiętajcie panowie, ale samemu nie wejść w sanktuarium. Ono należy do mnie i nie wiem, czy dla was jest bezpieczne – pouczał nas Max, gdy obudziliśmy się następnego dnia. Z samego rana udaliśmy się do parku. Dopiero co go otwarli. Max wydawał się być wyspany i pełen energii, ale ja i Randy ledwo żyliśmy. Miałem nadzieję, że tego dnia już skończą się moje nocne eskapady.

 

Odnaleźliśmy nasz kwadrat, który wcześniej jeszcze oznaczyliśmy znakiem ułożonym z gałęzi. Przykucnęliśmy za pobliskim krzakiem i czekaliśmy. Przez długi czas nikt się nie zjawiał. W końcu na horyzoncie zjawił się starszy jegomość. Zapewne emeryt, który wybrał się na poranny spacer. Szedł prosto w sanktuarium. Wpatrywaliśmy się w niego z uwagą i napięciem. Chyba się udało, zaraz wlezie w pułapkę, jest coraz bliżej! W końcu przekroczył granicę. Wszedł i… nic. Staruszek bez problemu przekroczył nasz zaczarowany obszar i kompletnie nic się nie wydarzyło. Nie uderzył go żaden piorun, nie przewrócił się, nie dostał zawału, nikt go nie zastrzelił, ani nie zjawił się anioł, który by go zabił mieczem. Starszy pan poszedł dalej, niczego nie zauważając. Max wydawał się zawiedziony.

– No i co? – spytał Randy. – Koniec, niewypał. Utłukliśmy cała drogą świnię na marne! – roześmiał się. – Możemy wracać do domu.

– Czekajcie – powstrzymał go Max. – Być może czar działa dopiero po jakimś czasie.

– Nawet jeśli, to co z tego? I tak się o tym nie dowiemy…

– Czekajcie – znów poprosił. – Idzie kolejny przechodzień.

Ścieżką szedł młody chłopak, zapewne zmierzający do szkoły. Zbliżył się do sanktuarium i… zatrzymał się. Sprawiał wrażenie, jakby o czymś sobie przypomniał, albo zastanawiał się nad czymś. Stał dokładnie w miejscu, gdzie usypaliśmy w nocy granicę z kredy. Nagle chłopak zawrócił i poszedł w drugą stronę

– Dziwne… – szepnął Max. – Może jakoś wyczuł zaklęty teren?

– To jeszcze żaden dowód – odparł sceptycznie Randy.

Przez pewien czas nikogo nie było, aż pojawiła się młoda para, chłopak i dziewczyna, trzymali się za ręce. Podeszli do sanktuarium i nagle skręcili, wchodząc na trawę. Wyglądało to bardzo nienaturalnie, ale zakochani zdawali się nie zwracać na nic uwagi, zajęci samym sobą.

– Kurwa! – Max wyskoczył zza krzaków. – Czego nie idziecie ścieżką? – krzyknął na nich. – Nie wiecie, że nie wolno deptać trawników? – zakochani popatrzyli na niego jak na wariata i poszli dalej. Max odprowadził ich wzrokiem, a my z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu.

– Spokojnie Max. Może twoje sanktuarium ma inne właściwości, o których nie wiedziałeś. Sam widzisz, że ludzie nie chcą tam wchodzić – powiedziałe.

– To jeszcze nic nie dowodzi – konsekwentnie stwierdził Randy. – Możemy już iść do domu, czy dalej chcesz pilnować, czy ludzie nie depczą trawników?

– Nie. W końcu ktoś tu wlezie.

– Dziadek wlazł i nic się nie stało.

– Jeszcze zobaczymy…

 

Przeszło jeszcze kilka osób, ale żadnej nic się nie stało. Choć byli tacy, którzy w okolicach sanktuarium zachowywali się niespokojnie, albo coś wyczuwali. Niektórzy w dziwny sposób okrążali zaklęty teren, co było najciekawsze. Nikomu jednak nic się nie stało. Jeden mężczyzna zaplątał się o własne sznurówki i przewrócił, ale nie zrobił sobie żadnej krzywdy. To był raczej zwykły pech. Aż wreszcie przeszła obok matka z dzieckiem w wózku. Kobieta zrobiła kilka kroków, potknęła się o wystający kamień i pchnęła wózek do przodu. Dziecko wypadło z rozpędu i uderzyło główką o ziemię.

– Udało się! – krzyknął radośnie Max.

– Zamknij się kretynie – zganiłem go.

Razem z Randym podbiegliśmy do dziecka. Płakało, ale nie wyglądało, jakby stało mu się coś poważnego. Po chwili dobiegła do nas spanikowana matka.

– Boże, ależ ja jestem nieuważna – krzyknęła.

– Spokojnie, nic się nie stało, pani dziecko jest całe – uspokoiłem ją. – Proszę je zabrać i zgłosić się do najbliższego lekarza, aby je obejrzał.

– Tak zrobię, dziękuję panu.

 

Oddaliliśmy się. Max chciał jeszcze zostać, ale my mieliśmy dość. W końcu poszedł z nami.

– Wiesz co Max, jesteś świrem – stwierdziłem. – Cieszyłaby cię śmierć dziecka?

Wzruszył ramionami: – To by dawało jakąś nadzieje, że eksperyment wypalił…

– Zamknij się Max – rzucił szybko Randy.

– Może trzeba jeszcze coś poprawić, muszę poszukać w księgach…

– Nic nie będziemy poprawiać – zaprotestował Randy. – Wymyśliłeś sobie kretyńską zabawę i wkręciłem nas w to. Żadne duchy, ani sanktuaria nie istnieją.

Dalej już nikt się nie odzywał, ani niczego nie komentował. W drodze do mieszkania usłyszeliśmy sygnał karetki.

– To niedaleko – rzekł Randy. – Jakiś wypadek. Chodźcie, zobaczymy co się stało.

 

Poszliśmy za karetką. Dwie przecznice dalej stały ambulansy, straż pożarna oraz policja. Mały samochód był całkiem zmasakrowany – rozwalił się na drzewie.

– Wiecie co się stało? – spytałem stojących obok gapiów.

– Dziadek dostał zawału serca za kierownicą. Stracił panowanie nad pojazdem i potrącić dziewczynę na chodniku. Zginęła na miejscu. Kierowca chyba też – zatrzymał się na drzewie.

 

Zobaczyłem, jak sanitariusze wiozą starszego człowieka w łóżku na kółkach. Widziałem, że próbowali go reanimować, podawali mu tlen. Przyjrzałem mu się dokładnie. Przeszedł mnie dreszcz po plecach. Znałem tę twarz. Był to ten sam stary człowiek, który dziś rano jako pierwszy przeszedł naszą ścieżkę. Jako pierwszy wszedł w sanktuarium. Czyżby… nie, to absurd. Czysty przypadek. Randy i Max również patrzyli się na niego i zapewne myśleli o tym samy co ja.

 

Wróciliśmy do mieszkania w zasępieniu i milczeniu. Nikt nie chciał jako pierwszy podzielić się swoimi wątpliwościami. Czy to było możliwe, taki zbieg okoliczności? Czy mogliśmy mieć coś wspólnego ze śmiercią staruszka?

– Już wiem! – Max przerwał milczenie.

– Co wiesz? – zapytałem.

– Sanktuarium działa, ale z opóźnieniem.

– Bzdury – skwitował Randy. – Nie ma żadnych sanktuariów. Dziadek miał wypadek i tyle.

– Gdybyśmy prześledzili losy wszystkich ludzi, którzy dziś przeszli tamtą ścieżką, to wysoce prawdopodobne, że każdemu z nich coś się przydarzyło. Tak myślę.

– Nawet jeśli, to i tak nie masz jak się o tym przekonać. Daj sobie spokój z tym wariactwem.

– Wiem jak się przekonać. Wystarczy zasanktuarnić cały park!

– Co zrobić? – spytaliśmy równocześnie.

– Narobić więcej sanktuariów, żeby więcej ludzi w nie powpadało – wytłumaczył z pasją szaleńca. – Wtedy w całym mieście zaczną się masowe wypadki i tego już nie będzie można zwalić na przypadek.

Patrzyliśmy się na niego jak na kompletnego wariata.

– Jak chcesz to robić, to już bez nas – odparł Randy. – Masz jakąś chorą obsesję. Wybacz, ale nie chcę mieć z tobą już więcej do czynienia. Dość miałem wrażeń w twoim towarzystwie.

Max wzruszył ramionami. Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Randy poszedł do siebie, ja do siebie, a Max nie wiadomo gdzie. Może do swojego domku, studiować dalej stare księgi.

 

Biegłem ile sił w nogach do Randy'ego. Trzymałem w ręku świeżą gazetę lokalną. Był ranek. Przeleciałem przez recepcję, wspiąłem się po schodach i otworzyłem drzwi do jego pokoju. Dopiero co wstawał z łóżka.

– Stary, musisz to przeczytać!

– Cóż takiego? – zapytał zaspany.

Bez słowa podałem mu gazetę.

– Prostytutka zamordowana w parku?

– Tak. Dziś w nocy. W naszym parku! To znaczy tam, gdzie zrobiliśmy sanktuarium. Zobacz na zdjęcie miejsca zbrodni. Widzisz to – to jest nasze sanktuarium. Uprawiała płatny seks tuż obok, na ziemi. Klient ją zasztyletował, policja odnalazła go kilka godzin później pod wpływem narkotyków. Motyw jest nieznany.

– Harry…

– Wiem co powiesz. Nie, nie wydaje mi się. Za dużo już tych przypadków. Coś w tym może być.

– Harry, dajesz się ponieść emocjom po tym, co ostatnio widziałeś. Nie ma żadnego związku, uwierz mi. Ludzie codziennie giną w wypadkach samochodów albo się mordują. Nie ma w tym żadnych sił nadnaturalnych.

– No dobra, a jeśli jutro dowiemy się o kolejnym morderstwie albo wypadku? A pojutrze? Ile ludzi będzie musiało zginąć, żebyś się przekonał?

– Nie wiem. Nawet jeśli w tej szalonej teorii, jakoby to miejsce było przeklęte, było choć trochę prawdy, to co z tego? Co niby mielibyśmy z tym zrobić?

– No, przecież nie możemy tego tak zostawić, żeby pochłaniało kolejne ofiary. Powinniśmy to jakoś odczarować, albo chociaż ostrzec ludzi, żeby tamtędy nie chodzili.

– Ostrzec ludzi? – Randy się roześmiał. – I kto niby ci w to uwierzy? Pójdziesz na policję i powiesz, że mają zamknąć park, bo jest opętany przez demony?

– No, ale… – wyjąkałem.

– Harry, jeśli koniecznie chcesz uspokoić swoje sumienie, to jest bardzo prosty sposób, aby samemu się przekonać, czy to miejsce jest naprawdę szkodliwe.

– Tak? A jaki?

– Sami tam pójdźmy. Zobaczymy, czy coś nam się stanie, czy nie.

– Poważnie? Wejdziesz tam? Po tym wszystkim, czego się dowiedziałeś?

– Wejdę – oparł zdecydowanie.

 

Poszliśmy po południu do parku. Randy wyglądał spokojnie i opanowanie, ale ja byłem cały w nerwach. To dziwne. Zawsze to ja uważałem się za racjonalistę, więc nie powinienem się niczego obawiać. Ale to Randy był odważniejszy i skłonny do szukania wrażeń. A może jego wiara w racjonalność świata rzeczywiście była tak silna i niezachwiana?

Zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie znajdowało się sanktuarium. Po niedawnym morderstwie nie zostało tu już ani śladu, pewnie dlatego, że tak szybko ujęto sprawcę i policja nie musiała zabezpieczać terenu. Jakiekolwiek ślady wskazujące, w którym miejsce odprawialiśmy rytuał, także uległy zatarciu, ale doskonale pamiętaliśmy, gdzie to jest.

 

– Tu była granica – stwierdził Randy, po czym bez słowa zrobił krok to przodu. Natychmiast znalazł się w kwadracie rzekomo zaczarowanego obszaru. Obszedł go dookoła i stanął na środku. Popatrzył się na mnie i wzruszył ramionami.

– No co demony? Gdzie do diabła jesteście? Jak bronicie posiadłości Maxa przed niechcianymi gośćmi, co? Śmiało, chodźcie tutaj! – wykrzyczał to na cały głos, tak że zwrócił uwagę jakiegoś przechodnia, który popatrzył się na niego ze zdziwieniem.

– Nic się nie dzieje. Śmiało Harry, teraz twoja kolej.

– Moja?

– No twoja, twoja. Właź do środka. Najlepszych lekarstwem na strach przed czymś jest stanąć z tym oko w oko. Jeśli tu wejdziesz i nic ci się nie stanie, to będziesz mógł do końca życia spać spokojnie.

– A jak coś mi się stanie?

– Harry…

Wszedłem do środka. Staliśmy tak chwilę, obok siebie. Nic się nie działo, nie czułem żadnego niepokoju.

– No i co Harry? Możemy już iść?

– Tak. Chodźmy już – zdecydowałem z ulgą.

– Świetnie. Chodźmy do mnie. Zrobię nam smażonych lodów – uśmiechnął się. Niedługo potem byliśmy znów u niego.

 

Usiedliśmy przy lodach. Świeże, ciepłe z zewnątrz, zimne wewnątrz, wyborne.

– Dalej jesteś zmartwiony? – zapytał Randy.

– No nie wiem. Wiesz, Max twierdził, że, no, że to działa z opóźnieniem, może tak działać. Tak jak z tym dziadkiem – zjadłem kawałek loda. – Co będzie, jeśli coś nam się przydarzy później? Na przykład, potrąci mnie samochód, jak będę wracać od ciebie.

– Harry! – Randy roześmiał się. – Ty posłuchaj sam siebie. Naprawdę ciągle wierzysz w takie bzdury? – śmiał się dalej, biorąc do ust olbrzymią porcję lodów.

– Nie wiem. Tak sobie tylko myślę, że w ogóle nie powinnyśmy się zabierać za takie coś. Co nas do tego podkusiło.

– Max, oczywiście – odparł. – Będziesz miał co wnukom opowiadać – zaśmiał się i nagle zakaszlał.

– A co, jeśli Max zacznie kontynuować swoje badanie i zrobi… Randy, co z tobą?

Twarz Randy'ego poczerwieniała. Zaczął się krztusić i rozpaczliwie próbował złapać oddech, dławiąc się przy tym.

– Randy, co się dzieje? – krzyknąłem.

– Za… zaa – nie mógł wydobyć z siebie słowa. Przewrócił się na podłogę i zaczął się miotać i krztusić. Podbiegłem do niego i próbowałem go podnieść. Zacząłem z całej siły walić go po plecach. Nie pomagało. Wyraźnie brakowało mu powietrza. Przyznam szczerze, że nie miałem pojęcia, co robić w takiej sytuacji. Niewiele pamiętałem z kursów pierwszej pomocy. Wykonywałem wszystkie czynności, które przychodziły mi do głowy, ale on dalej się dusił. W końcu zadzwoniłem po karetkę. Przez telefon poinstruowali mnie, w jakiej pozie powinienem ułożyć Randy'ego, aby ułatwić mu oddychanie. Nie wiem, czy cokolwiek to pomogło. Kiedy pomoc przyjechała, Randy był już nieprzytomny.

 

Chodziłem po szpitalnym korytarzu niczym kłębek nerwów. Krążyłem od drzwi do drzwi, błagalnie wyczekując jakichkolwiek informacji. W końcu lekarz wyszedł z sali i stanął na progu. Podbiegłem do niego.

– I co, i co z nim?

– Bardzo mi przykro, ale…

Nie musiał już nic więcej mówić. Spojrzałem na niego ze strachem. Chyba wyczuł czającą się grozę w moich oczach, gdyż nawet nie dokończył zdania.

– Jak, proszę mi wytłumaczyć, jak to możliwe? Czy człowiek może się zadławić lodami na śmierć?

– To nie były lody, proszę pana. – Podał mi niewielki, okrągły metalowy przedmiot. Wziąłem go do ręki i przyjrzałem się. Nogi się pode mną ugięły. Miałem wrażenie, jakby cały mój dotychczasowy świat runął, rozpadł się, odwrócił do góry nogami. Krople poty spływały mi po czole.

– To, to…

– Znaleźliśmy to w jego przełyku – wytłumaczył lekarz.

Nie mogłem w to uwierzyć. Trzymałem w ręce jedną z pieczęci należących do Maxa. Tę, którą używał do rytuałów. Jedną z tych, które trzymał w piwnicy, w swym leśnym, opuszczonym domku.

– Jak to możliwe? Czy, czy to ona go zabiła?

– Nie. Zbadaliśmy ją i okazało się, że była pokryta trucizną. Ktoś dodał do lodów cykuty. Lub tylko oblał nią talizman i jakimś cudem umieścił go w posiłku pana przyjaciele. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Sprawa została już zgłoszona na prokuraturę. Medalik musimy zatrzymać jako dowód rzeczowy.

– Tak, rozumiem, dziękuję panu. Czy to już wszystko, mogę iść? – powiedziałem szybko, nie myśląc już o niczym innym. Cały się trząsłem z nerwów i chciałem opuścić to miejsce. Wiedziałem już, że stało się coś, czego żadną miarą nie potrafię wytłumaczyć.

– Proszę pana, był pan jedynym świadkiem zdarzenia. Nie mam co prawda prawa pana zatrzymywać, ale… lepiej by było, gdyby poczekał pan na przyjazd policji.

 

W głowie miałem już tylko Maxa i jego pieczęć. Co takiego się wydarzyło, że Randy jest teraz martwy. Czy Max go zatruł? Czy też padł ofiarą klątwy? A może jedno i drugie? A jeśli… czy ja też będę musiał umrzeć? Nic mnie już nie obchodziło. Ani lekarz, ani policja. Musiałem zobaczyć się w nim. Z Maxem. – Ma pan mój telefon – rzuciłem szybko. – Policja może się ze mną skontaktować i mnie wezwać na przesłuchanie, kiedy zechce.

 

Zostawiłem zdziwionego lekarza i wybiegłem ze szpitala. Miałem tylko jeden cel – znaleźć Maxa. Byłem niemal pewien, że jest w starym domu, blisko cmentarza. Biegłem tam jak oszalały, potrącając ludzi po drodze. Nie patrzyłem na światła, ani mijające mnie samochody. Nic mnie już nie obchodziło. Wszystko mi było jedno, czy umrę. Byłem w takim emocjonalnym stanie, w którym człowiek nie przejmuje się niczym. Jest tylko on i jego cel. Dlatego, jeśli otrzymam taką możliwość, chcę dopaść tego sukinsyna. Albo on zabije mnie, albo ja jego, albo obydwaj zginiemy.

 

Dobiegłem do cmentarza, ledwo żywi, jakby skończył maraton. W rzeczywistości był to duży wysiłek, gdyż musiałem przebyć kilka kilometrów. Bez zastanowienia skierowałem się w leśną ścieżkę. Wpadłem do opuszczonego domu. Drzwi były otwarte. Wejście do piwnicy też. Rozglądnąłem się dookoła. Nikogo. Dom stał tak, jak stał od wieków. W gruncie rzeczy, panowała w nim miła atmosfera, gdyż dzień był ciepły i przyjemny. Ale dla mnie był to najgorszy dzień w życiu. I, jak się miało okazać, ostatni.

– Max, jesteś tu? – krzyknąłem.

– Witaj w moim sanktuarium – usłyszałem głos zza pleców. Odwróciłem się. Max stał na progu. – Cóż cię tu sprowadza, przyjacielu? Czy chcesz mi pomóc w nowym rytuale?

– Jakim nowym rytuale, diable? Zabiłeś Randy'ego, skurwysynu! – krzyknąłem z nienawiścią.

– Nieprawda. Sam się udławił. A może… może nie powinien wchodzisz… wiesz gdzie. Był taki pyszny. I pewny siebie.

– To wszystko stało się przez ciebie, zabiję cię! – złapałem leżący na pobliskiej szafie zardzewiały nóż i ruszyłem w jego stronę, gotowy zabić go, nie zważając na konsekwencje tego czynu.

– Radzę uważać Harry, ten dom jest już stary. – Wypowiedział to z pewnością w głosie i jakby natychmiast, na życzenie, deski pod moimi stopami zapadły się. Wpadłem do piwnicy i uderzyłem głową o jakiś twardy przedmiot. Straciłem przytomność.

 

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Kiedy się obudziłem, było już ciemno. Ręce i nogi miałem związane. Z trudem otworzyłem oczy. Cholernie bolała mnie głowa. Rozejrzałem się. Byłem na cmentarzu. Leżałem obok dobrze znanego mi grobowca, nad którym dwa dni temu odprawialiśmy rytuał, a który według legend należał do potężnego czarnoksiężnika. Obok grobu zobaczyłem Maxa.

– Max… co robisz?

– Ach, dobrze, że się obudziłeś. Lepiej chyba, żeby ofiara była przytomna, choć w książkach nic o tym nie piszą.

– Ofiara? O czym ty mówisz?

Max złapał mnie za rękawy i przeciągnął nad grobowiec. Znów był rozkopany. Odwrócił mnie na brzuch. Widziałem pod sobą kościotrupa czarnoksiężnika. Max z powrotem umieścił tam jego czaszkę, którą skradł wcześniej.

– Max, co ty do diabła robisz? – udarłem się z panikę w głowie.

– Sanktuaria nie działają tak jak powinny. Są za słabe. Nie zabijają na miejscu, tak jak chciałem. Doszedłem do wniosku, że jest to wina złej ofiary. Krew zwierząt jest zbyt słaba dla demonów. Potrzebna mi krew ludzka. Wtedy wszystko będzie dobrze – wyrzekł te słowa z jakims obłędem w głosie.

– Max, ty chyba… ty chyba nie mówisz poważnie! – zacząłem się wydzierać. – Max, rozwiąż mnie, natychmiast mnie rozwiąż, masz mnie puścić!

– Chciałeś mnie zabić – powiedział bez emocji.

– Nie zrobiłbym tego. Słuchaj Max, możemy się dogadać, przecież współpracowaliśmy razem – nagle opuściła mnie cała odwaga i desperacja, jak towarzyszyła mi, kiedy w szaleńczym biegu chciałem się tu dostać. – Możemy znaleźć inną ofiarę, pomogę ci! – wykrzyczałem z rozpaczą.

– Przykro mi, ale naruszyłeś z premedytacją mój teren. Wszedłeś na moje sanktuarium, więc bez względu na wszystko, musisz umrzeć. Demony są żądne twojej krwi.

– Max, nie, nie rób tego, błagam! – krzyczałem. Ale było już za późno. Rzeźnicki nóż zbliżył się do mojej szyi.

 

Nie pamiętam, jak to jest umierać. Chyba sam moment śmierci nie jest straszny, gorszy jest sam strach przed śmiercią. To co się dzieje później, też nie jest straszne. Po śmierci dowiedziałem się wielu rzeczy. Widziałem przez jakiś czas swoje własne ciało, widziałem Maxa, ale wtedy już mnie to niewiele interesowało. Znalazłem się w nowej rzeczywistości i teraz to ona jest moim zmartwieniem. Ale nie mogę wam nic o tym powiedzieć. Wy macie swoje problemy.

Koniec

Komentarze

…Czytałem z pewnym zainteresowaniem do momentu konfrontacji trzech studentów. Potem akcja siadła i straciłem zainteresowanie. Sporo błędów. Nie stawiam już kropki nad "i", po wyjaśnieniach młodego filozofa z opowiadania. Tekst można poprawić kompozycyjnie. Pozdrawiam.

W tekście trafiło się sporo główich palcówek typu znikających ogonków czy kropek po znakach zapytania, co trochę utrudnia odbiór, bo wybijam się z rytmu czytania. Może nastepnym razem podrzucisz tekst jakieś becie, żeby pozbyć się tych przeszkadzaczy? Ogólnie pierwszy akapit był dla mnie takim "haczykiem" i rzeczywiście dużo sobie obiecywałam po takim wstępie (zresztą też lubię ten motyw, że najbardziej istotny bohater opowiadania nie jest głównym ^.^), a więc tu mnie masz. Niestety dalej – mniej więcej od połowy – czytałam już byle do końca. Przede wszystkim przewidywalne było zakończenie, bo całość zaczęła nosić ślady typowego horroru z nastolatkami w rolach głównych. Tzn. normalni uczniowie/studenci wpadają na trop jakiejś magiczno-interesującej sprawy i zamiast stwierdzić, że to jest niebezpieczne (nawet nie ze względu na jakieś czary, ale dlatego że Max wydawał sie osobą nad wyraz niezrównoważoną psychicznie), brną w bagienko dalej. No i wszystko kończy się w wiadomy sposób. Zresztą zirytowało mnie zdanie: Ale dla mnie był to najgorszy dzień w życiu. I, jak się miało okazać, ostatni. – Tak, nie ma to jak spoiler w środku tekstu. Strasznie nie lubię tego zabiegu, tym bardziej, że takie zakończenie było właśnie najbardziej oczekiwane przez czytenika. Byłabym zaskoczona, gdyby np. demony zwróciłyby się nagle przeciwko Maxowi i Harry by przeżył – czegoś takiego po tego typu tekście człowiek się nie spodziewa. Ogólnie chodzi mi o jakieś zerwanie z tą manierą nastoletniego horroru. Tym niemniej, chociaż opowiadanie mi się pod koniec dłużyło, na plus uważam kreacje bohaterów, szczególnie Randy'ego (chociaż jego upór przy twierdzeniu, że sanktuaria nie działały, wydawał mi się trochę pretekstowy, żeby tylko popchnąc akcję do zakończenia). No i ogólnie fabuła jest spójna, widać wyraźnie, co chciałeś osiągnąć. Myślę, że gdyby tekst troche odchudzić wypadałby lepiej, bo jednak 10 tys. słów na taką historyjkę to sporo. Ostatni akapit też nie przypadł mi do gustu. Wydał mi się strasznie sztuczny.

Dzięki za opinię :) Wezmę sobie te uwagi do serca, kiedy będę myślał nad fabułą do kolejnego tekstu.

BTW, ten spojler jest rzeczywiście idiotyczny :( Chciałem jakoś zdramatyzować nim klimat chyba, bez sensu…

Sama w sumie spotykałam się z takim zabiegiem kilka razy (głowy nie dam czy w książkach, ale w internetowych opowiadaniach na pewno). Tym niemniej jest takie, no… przedramatyzowane aż, powiedziałabym. Lepiej już zwiększać napięcie niedopowiedeniami czy niepokojem o bohatera, bo teraz efekt jest wręcz odwrotny. Powodzenia przy następnym tekście :)

Nie zaliczam się do miłośników horrorów, więc mam mniej od nich do powiedzenia i nie roszczę pretensji do obiektywizmu. Pomimo tego pozwolę sobie napisać, że nie przejąłem się, ani przez moment, losami bohaterów, gdyż niemal od początku, od sceny rozkopywania grobu, przeczuwałem dalszy ciąg. A to oznacza, że elementu zaskoczenia, nawet takiego jak ja nie obeznanego w pełni z podgatunkiem czytelnika, nie udało się Tobie, Autorze, osiągnąć.    

Nowa Fantastyka