- Opowiadanie: s3piórka - Alicja w krainie koszmarów

Alicja w krainie koszmarów

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Alicja w krainie koszmarów

 

Czarny Auburn, jak żywcem wyrwany z Ameryki lat trzydziestych, skręca za róg. Gwałtowne hamowanie, przeraźliwy pisk opon i odgłos uderzenia, nagły jak wystrzał, nie­przyjemny jak chrobot zasuwanej płyty nagrobnej. Do tego krótka kaskada hałasów, jakby ktoś ostrzeliwał talerze perkusyjne, coraz słabiej i słabiej… A ja to wszystko obserwuję z da­leka, choć wiem, że jeszcze przed chwilą byłam na tylnym siedzeniu tamtego samochodu. Jak to możliwe? Coś mi mówi, że wolę nie wiedzieć. Właściwie nie mam nawet zamiaru te­raz tego roztrząsać. Boję się wniosków, do jakich mogłabym dojść. To wszystko jest zbyt…

 

Nie! Dosyć. Naprawdę nie chcę o tym myśleć. Odwracam się od uliczki, w której zniknął samochód, od wieżowców, od mglistego poranka… Za mną jest znacznie ciekawszy widok. Nie ma biurowców i drapaczy chmur. W ogóle nie ma tego miasta, które znam. Wszędzie roi się od starych, na wpół drewnianych kamieniczek, takich z niepokojąco powybrzuszanymi fasadami – zupeł­nie, jak u Gaudiego, tylko kolory inne, nie takie ciepłe i krzykliwe. Ciemny brąz drewna, poszarzała biel ścian, gdzieniegdzie ciemna, pąsowa czerwień dobrego wina… Właśnie – takiego dobrego, to bym się teraz z chęcią napiła.

 

Miasto sprawia wrażenie opustoszałego. Za to niebo jest niesamowite – dokładnie zaciągnięte chmurami w kolorze płytkiego, ciepłego morza z tropików. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy jest tu dzień, czy noc. Ani śladu słońca, księżyca, gwiazd – tylko te kolorowe chmury, wiszące nienaturalnie nisko nad ziemią.

 

Intryguje mnie to miejsce. Szkoda tylko, że nie ma tu żywego ducha…

 

Podchodzę do najbliższego budynku. Został zbudowany na planie trapezu na sa­mym styku dwóch uliczek, zbiegających się pod kątem ostrym. To sklep ze słodyczami – na wystawie aż roi się od najróżniejszych lukrowanych i czekoladowych cudeniek. Żeby było jeszcze klimatyczniej, ktoś postawił na parapecie korytko z czerwonymi pelargoniami. Cie­kawe, czy w sklepie też tak ładnie… Bo przez szybę nie widać nic poza wystawą.

 

A, co mi tam – wchodzę.

 

Przy otwieraniu drzwi trącają staroświecki dzwonek – taki, jak w dawnych filmach. Mam słabość do takich dzwonków.

 

Wnętrze jest sterylnie czyste. Podłogę pokrywają kafelki, ułożone w czarno-białą sza­chownicę. Za ladą krząta się kobieta w pysznej sukni z krynoliną. Spódnica jest szkarłatna, z iście barokowym natłokiem zdobień, marszczeń, koronek… I choć tak tego dużo, całość wydaje się definicją dobrego smaku i elegancji. Szyję kobiety skrywa wysoka, biała kryza, głowę zaś zdobi przytłaczająco monstrualne upięcie z rudo-czerwonych włosów. Na piersi elegantki błyszczy serce z cyrkonii w kolorze jaskrawej czerwieni. Chyba mnie nie zauważyła – naj­spokojniej w świecie rozkłada świeżutką partię ciastek. Pachną wprost bajecznie…

 

Wie­dziona cudownym zapachem, postępuję kilka kroków. Wówczas kobieta nareszcie mnie zauważa. Jej twarz pokrywa makijaż, którego nie powstydziłby się klaun lub arlekin – gruba warstwa białego pudru, w okolicach oczu okolice oczu czarne wzory geometryczne; dolna warga uszminkowana na czerwono (pod kolor włosów), górna – w bieli, pod kolor twarzy.

 

– I co tak stoisz? – fuka na mnie. Głos ma tak władczy, że nic, tylko posadzić go na tronie.

 

– Dzień dob…

 

– Nie gap się tak! Robota czeka – przerywa mi kobieta.

 

– Jaka robota? – dziwię się. – Przecież dopiero co…

 

– Dopóki pozostajesz w tym mieście, musisz pracować. Nie tolerujemy tu próżniactwa.

 

– W takim razie nie pozostaję – odparowuję. Tak, czas wracać do… tam gdzie wieżowce, uliczka… ten… samochód?

 

– Odchodzisz? – kobieta unosi brwi, a raczej dwie wymalowane kreski, które je zastępują. – Dokąd?

 

– Przed siebie – stwierdzam i wychodzę, ponownie uruchamiając uroczy dzwonek. Ale za drzwiami jest inny widok, niż się spodziewałam. Tam, gdzie powinny widnieć wie­żowce i wiadoma uliczka, znajduje się teraz zarośnięty placyk z olbrzymim drzewem pośrodku. Na jednej z jego gałęzi maja­czy szubieniczny sznur, oplatający szyję najprawdziwszego wisielca…

 

– A ja myślę, że jednak chwilę tu zabawisz – to rzekłszy, kobieta w krynolinach wciąga mnie do sklepu i dalej, za ladę, do kuchni. Jej jedyne wyposażenie stanowi stół z tacami świeżych ciastek oraz olbrzymi kocioł, w którym te ciastka się gotuje. No i jest też okno – wielkie, na pół ściany, wychodzące na bagniste błonia. Ta ponura przestrzeń budzi we mnie coś na kształt umiarkowanego niepokoju – takiego, który każdy lubi poczuć choć raz w życiu, gdy akurat nic mu nie grozi i nie doskwiera.

 

Dama Kier (nie wiem, czy tak ma na imię, ale tak mi się kojarzy przez to cyrkoniowe serce na piersi) puszcza nagle moją rękę i zaczyna mieszać w saganie gigantyczną, drewnianą łychą. Gdy już kończy mieszanie, wciska mi łyżkę w ręce i wskazuje kocioł.

 

– Masz. Przypilnujesz tej partii.

 

I sama idzie wyrabiać nową porcję ciasta.

 

– I ani mi się waż podjadać! – uprzedza, nawet na mnie nie patrząc. – Ostatnio miałam tu taką… Niewdzięczny darmozjad! Zakradła się do mojego pokoju! Wyobrażasz sobie? Do MOJEGO pokoju! Do MOJEJ szkatułki! I wzięła je wszystkie! Ciastka, których się już dzisiaj nie robi!

 

– Przepraszam, ale…

 

– Nie przerywaj mi! To bardzo niekulturalne!

 

Jeszcze kilka razy próbuję zagadnąć Damę Kier, ale jak ta się rozgada, to nie ma zmiłuj. Fakt, przerywa od czasu do czasu, ale tylko po to, żeby mnie wyłajać. Za­przestaję więc pytań i potakuję tylko. Czekam, aż kobieta tak zapamięta się w swym mo­nologu, że będę mogła niepostrzeżenie wymknąć się ze sklepu. I nagle orientuję się, że poza nami w kuchni jest ktoś jeszcze. Na tle ściany majaczy niemal zupełnie przezroczysta postać, wpatrzona we mnie jak w obraz. W dodatku taki, który jej się nie podoba. I raptem rzuca się ku mnie z jakąś zwierzęcą wściekłością! Palce ma rozczapierzone, wzrok błędny…

 

Uskakuję. Czołowe zderzenie z półprzeźroczystą, obłąkaną dziewczyną nie było, nie jest i chyba nie będzie szczytem mych marzeń. Tymczasem zjawa przewraca kocioł z ciastkami, wyjąc i gwiżdżąc jak chory czajnik. Wskakuję na blat stołu, strącając tacę i upieczone ciastka. Dzięki temu unikam powodzi wrzątku i na wpół rozgotowanego ciasta. Nie mam pojęcia, jak sobie radzi Dama Kier, bo zjawa już zaczyna latać nade mną i dalejże szarpać mnie za włosy, szczypać po rękach i zawodzić wniebogłosy…

 

– Caroline! – krzyczy, a właściwie wydziera się Dama Kier. – Ludzie! Tu jest Caroline!

 

Na ten wrzask „latawica” zostawia mnie wreszcie i szast! za ladę i przez szybę wystawową. Atłasowa, zielona sukienka bez krynoliny łopocze za nią jak żagiel.

 

Dama Kier chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie za ulatującym duchem, czy czym ta cała Caroline była. Obie wypadamy ze sklepu.

 

– Ludzie! Ludzie! Caroline! Caroline jest w mieście! – krzyczy Kierowa.

 

– Caroline! Uwaga na Caroline! – pokrzykuję także.

 

Tym razem ulice nie są opustoszałe. Przechadza się nimi mnóstwo postaci, a wszystkie jakby obrabowały tę samą szafę z epoki wiktoriańskiej – krynoliny, fantazyjne kapelusiki z piórami i kwiatami, cylindry, fraki, laski… A wszystko to w szkarłacie, zgaszonej bieli i czerni, z rzadka widzi się też zielony atłas. Za to wszyscy mają makijaż podobny do tego, który nosi Dama Kier – twarze i inne widoczne części ciała są pomalowane na biało, ewentualnie z dodatkiem czarnych, geo­metrycznych wzorów w okolicach oczu. Niemal każdy (i to nie tylko kobiety) ma część ust (nigdy całe!) w szkarłatnej szmince. I cała ta wiktoriańska menażeria posłusznie biega tam i sam w poszukiwaniu ducha… Chyba już całe miasto szuka nieszczęsnej Caroline. Nie da się ukryć – Dama Kier najwyraźniej ma tu posłuch. Powinna też mieć jakieś berło, czy coś. Albo królewski tytuł…

 

Wreszcie Królowa… znaczy, Dama, zapomina się na tyle, że puszcza moją rękę. Na­tychmiast korzystam z okazji i daję nura w tłum, a potem dalejże pod plandekę przejeżdża­jącego wozu. Cokolwiek go ciągnie, stuka po bruku kopytami… Tak, ten dźwięk muszą wydawać kopyta. I to coś kieruje się wyraźnie w kierunku obrzeży miasta. Mijamy właśnie narożny sklepik Damy Kier… Teraz drzewo z wisielcem…

 

Zaczynam ostrożnie czołgać się po dnie wozu, starając się nie narobić przy tym hałasu. Pełno tu rupieci – samotnych rowerowych kół z pogiętymi szprychami, powyginanych rur, potłuczonych szklanych retort, średnio świeżych warzyw, gwoździ, zepsutych zabawek… Właściwie szybciej byłoby powiedzieć, czego tu nie ma. Niestety, nawet na to nie mam czasu, bo w końcu doczołguję się do przeciwległego końca wozu. Ostrożnie wychylam głowę spod plandeki. Widzę teraz plecy wysokiego woźnicy w cylindrze oraz łeb konia – zwierzę ma zaplecioną grzywę i klapki na oczach. A paręnaście metrów przed nami miasto po prostu się kończy. Do pewnego momentu widać jeszcze brukowaną drogę, a potem… Dalej nie ma nic. Nic, dosłownie nic – ani ziemi, ani nieba, tylko niekończąca się powódź ciemności. Nie do­biega z niej żaden dźwięk.

 

Nie powiem, żeby to wyglądało optymistycznie.

 

Jak zafascynowana patrzę spod plandeki, jak zbliżamy się do tego czegoś. A przecież w każdej chwili woźnica może mnie zobaczyć… Ale ta ciemność jest tak hipnotyzująco straszna…

 

Jeszcze tylko parę metrów… metr… kilka końskich kroków…

 

Aż wreszcie wjeżdżamy w ciemność…

 

…by po chwili wyjechać z niej na drugim końcu miasteczka. Hen, daleko, daleko, na końcu głównej ulicy, znów majaczy zarys drzewa z wisielcem…

 

 

I na cholerę lazłam do tego przeklętego miasta?

 

Trzeba było kupić wiewiórkę…

 

Na horyzoncie nie widać nikogo, więc wyskakuję z wozu i wbiegam między budynki. Pewnie wciąż gonią tą całą Pies-Wie-Co Caroline…

 

O wilku mowa – ledwie wbiegam głębiej w labirynt uliczek, natykam się na dziew­czynę w zielonej sukni. Akurat ląduje ciężko na ziemi, dysząc jak po długim biegu.

 

Błyskawicznie kryję się we wnęce między dwoma budynkami i dalej obserwuję… du­cha? Nie, teraz postać jest zdecydowanie wyraźniejsza i wygląda dość materialnie. Sprawia wrażenie wykończonej i przybitej… Robi mi się jej żal. I właśnie wtedy odwraca się i widzi, że ją podglądam – zbyt późno chowam się z powrotem we wnękę. Rozgląda się trwożnie dookoła, po czym podbiega do mnie (tym razem podbiega, nie leci, acha!), tarasując swoim cia­łem jedyną drogę ucieczki z mojej kryjówki.

 

– Bierz! – syczy dziko, wyciągając przed siebie rękę z półprzezroczystym ciasteczkiem.

 

– Co to? – pytam podejrzliwie. Wygląda na lepkie. Pokrywa je lukier, przypominający pleśń czy może mech; idealnie nadawałoby się do jednego z tych programów, w których ludzi wywozi się na tropikalną wyspę i daje się im różne obrzydlistwa do zjedzenia, żeby jeden z nich mógł wygrać milion dolarów… A Caroline nie wygląda na kogoś dysponują­cego milionem…

 

– Bierz! Nie ma czasu! Tylko uważaj! Jedno z ostatnich! – syczy jak rozwścieczona gęś. Suknię ma prostą, jednokolorową i bez ozdób – co najwyżej bufy przy ramionach, a tak to zero koronek, świecidełek… Jedynie na jej piersi dostrzegam delikatnie wyhaftowany kontur trefla. Nigdy nie lubiłam trefli. Piki i kiery – o, to co innego. Kara z kolei zawsze wydawały mi się fałszywe…

 

– Jeśli naprawdę chcesz stąd wyjść, musisz poślubić wisielca – obwieszcza nagle Caro­line.

 

– Łot[1]?!

 

– Wisielec jest potężny – zapewnia mnie Caroline.

 

– Czy on przypadkiem nie jest… martwy? – upewniam się.

 

– Jest. I dlatego jest potężny.

 

No tak. Przecież to logiczne. „Ja? Sarkazm? W życiu…”.

 

– Żeby poślubić wisielca, musisz mu narzucić na szyję pętlę z warkocza…

 

Szyja. Pętla. Warkocz. Wisielec. Jak romantycznie… Ciekawe, co się robi w noc po­ślubną…

 

– …większość z nich boi się nawet przebywać przy drzewie…

 

„Nich”? Nie identyfikuje się z mieszkańcami? To skąd ten trefl na jej sukni?

 

– …ale najpierw trzeba go obudzić… A żeby go obudzić, trzeba go poślubić… Masz warkocz? – pyta nagle. W jej oczach żarzy się szaleństwo, starannie podgrzewane na małym ogniu.

 

Milczę. Częściowo nie wiem, jak zareagować, trochę boję się Caroline, a trochę jej nie ufam. Te trefle… I ubrana jak oni…

 

No i jak dla mnie strasznie bredzi.

 

W końcu, żeby jej nie drażnić, nic nie mówię, ale za to potrząsam włosami. Są do łopatek, ale cienkie. Jakby z nich zrobić warkocz, nie byłby zbyt imponującej długości. Ledwo starczyłoby go na breloczek do kluczy, a co tu dopiero mówić o szubienicznej pętli…

 

Caroline sięga pod swój zielony czepiec i wydobywa spod niego włosy, splecione w warkocz. Gdy go swobodnie opuszcza, jego koniec dotyka ziemi. Kobieta wy­ciąga zza paska nóż, przystawia go do nasady warkocza i… wyraźnie się waha.

 

– Zrobisz to? – pyta. – Masz… odwagę?

 

Jasne. Cmoknę od ciebie wisielca i zrobię mu krawat z warkocza, acha. Jeszcze jacyś chętni?

 

– Ja… – wykrztuszam. Nie ma to jak elokwencja. Ale jak ktoś na ciebie pa­trzy wzrokiem obłąkanego rosomaka…

 

Raptem coś płoszy Caroline. Prostuje się jak struna, spogląda lękliwie przez ramię. Nie mogę dojrzeć, na co patrzy – zasłania mi to ściana jednego z budynków, między które się wciskam. Jednak cokolwiek dziewczyna widzi, wyraźnie ją to przeraża – natychmiast obcina swój warkocz i wpycha mi go do rękawa.

 

– Tylko nie zgub! – syczy. Do moich uszu zaczyna dolatywać gwar ludzkich głosów i tupot wielu nóg. Mieszkańcy idą! Pewnie wciąż latają za Caroline… Znajdą nas!

 

Próbuję uciekać, ale Caroline nie wypuszcza mnie z pułapki.

 

– Weź to! – syczy, próbując wcisnąć mi w ręce ciasteczko. Nabieram pewności, że ona po prostu chce mnie zatrzymać, aż ta tłuszcza mnie znajdzie i… właśnie, co niby oni mogą mi zrobić? I czy w ogóle coś chcą? Nie wiem. I nie chcę się dowiadywać.

 

– Puszczaj! – krzyczę, mobilizując wszystkie swoje siły. Wytrącam Caroline z ręki to pa­skudne ciastko, popycham kobietę na ziemię i rzucam się do ucieczki. W samą porę – miesz­kańcy już nas dostrzegli i biegną ku nam, pokrzykując dziko. Caroline rzuca się na ziemię po ciasteczko i pakuje je sobie do ust. Momentalnie odbarwia się, odcieleśnia i nurkuje w ścianę budynku.

 

Część mieszczan gna za mną. Biegnę więc na oślep, rzucam się w kolejne uliczki… W trakcie ucieczki wpadam na pranie, porozwieszane tuż nad ulicą. Porywam jakąś suknię (bez krynoliny, ha!) i czepiec z woalką. Szybko zaszywam się za jakimś śmietnikiem, żeby narzucić to na aktualne ubranie. Tak zakamuflowana, wychodzę na ulicę, starając się zachowywać jak wszyscy, to znaczy maszerować w miarę szybko i rozglądać się jak sęp, niby polując na Caro­line lub… samą siebie. Innych mieszkańców pozdrawiam kornym skinieniem głowy, a oni odpowiadają mi tym samym. Mężczyźni uchylają przy tym kapeluszy lub przynajmniej przytykają palce do ronda. Prawie wszyscy mają wąsy. Nie lubię wąsów, ale im akurat pa­sują…

 

Cieszę się, że z natury jestem bladawa i z daleka moja twarz za woalką wydaje się biała – na razie nie mam czym zrobić tego ich dziwacznego makijażu. Nawet brak krynoliny nie wygląda podejrzanie – kobiet i dziewczyn w takich sukniach jest tu wię­cej, choć stanowią zdecydowaną mniejszość.

 

Po jakimś czasie uderza mnie fakt, że nigdzie tu nie ma dzieci… A w każdym razie młodszych, niż jakieś szesnaście lat.

 

I tak krążę po brukowanych uliczkach, aż w końcu ląduję w pobliżu sklepu ze słody­czami. Dalej jest placyk z fontanną, a za nim drzewo z wisielcem…

 

Mimowolnie zwalniam, aż wreszcie zatrzymuję się jakieś paręnaście metrów od drzewa. Wisielec… wisi. To szkielet pod muchą, w ślubnym fraku, z pożółkłym żabotem i mankietami. Na jego ubraniu nie dostrzegam żadnego karcianego symbolu – albo jestem ślepa, albo go tam nie ma. I tak sobie stoję i patrzę…

 

Dla mnie jest po prostu martwy. Żadnej potęgi w nim nie widzę. Za to potężne jest drzewo, na którym ten nieszczęśnik wisi. Jakiś dąb, czy coś koło tego… Tak szeroki, że trzech facetów by go nie objęło, i bardzo sękaty i bezlistny. Pień przez pierwsze parę metrów jest prosty i pozbawiony konarów. Ciekawe, jakim cudem ten wisielec wlazł tam, gdzie wlazł, a wisi przecież w samej koronie….

 

– Przykra historia – rozlega się za mną. Odwracam się. Byle nie wyglądać na przestra­szoną…

 

Za mną stoi znajomy woźnica – wysoki typ w cylindrze o nieco zielonkawej cerze, współgrającej z aksamitnym, zielonym surdutem. Mężczyzna jest naprawdę wysoki – choć się garbi, jest prawie dwa razy wyższy ode mnie… Za to uśmiecha się dość przyjaźnie.

 

– Był obcy, jak ty – obwieszcza. Instynktownie cofam się o parę kroków.

 

– Bez obaw – mruga do mnie. – Nie wydam cię.

 

Postanawiam obdarzyć go ograniczonym kredytem zaufania.

 

– Co… co się z nim stało? – pytam ostrożnie.

 

– Zabłąkał się tu kiedyś. Był chyba w drodze na ślub. Strasznie szalał. Za wszelką cenę chciał uciec z miasta. Trwało to jakiś czas… Wreszcie jakby się całkiem szaleju najadł. No i uciekł… Na szubienicę. Można powiedzieć, że wyrwał się stąd… jedną nogą – rechoce cicho.

 

Moje oczy mimowolnie szukają wisielca. Jego głowa bardziej przypomina dynię, niż prawdziwą czaszkę. I naprawdę wygląda jak jakaś biała, głupkowata dynia rodem z Halloween. Taka, co to zapomniała być straszna.

 

Szkielet kołysze się łagodnie w podmuchach wiatru. A to wszystko na tle gęstych, morskich chmur, leniwie sunących po niebie.

 

– Wyglądasz na zmęczoną – zauważa woźnica. To chyba przez ten nienaturalnie cienki, wysoki cylinder, nie mogę się powstrzymać, żeby w myślach nie tytułować tego „ktosia” Kape­lusznikiem.

 

Zapewne wyglądam na zmęczoną, bo jestem zmęczona. Siadam, czy raczej „klapię” sobie na brzegu fontanny. Kapelusznik sadowi się obok, ale nie za blisko.

 

– Da się jakoś opuścić miasto? – pytam, rozprostowując nogi.

 

– Obawiam się, że to jedyny sposób – Kapelusznik wskazuje głową na wisielca. – Raczej nie polecam.

 

Cóż, mnie też to się raczej nie uśmiecha.

 

– A… a Caroline? – wypytuję ostrożnie.

 

– Też przyjezdna. I też wariuje. Ja rozumiem – to nie wasze miejsce, ale przecież żyć się da.

 

– Tylko…

 

– Wiem, wiem. Tylko czy warto się tak miotać, skoro średnio coś można poradzić?

 

Milknę. On też. Na chwilę. W końcu śmieje się cicho sam do siebie.

 

– Caroline… ona raz nawet próbowała dołączyć do wisielca. Zarzucić mu na szyję war­kocz… niby taki ślub… Żeby go odślubić od szubienicy, he-he…

 

– I… co się stało?

 

– Przestraszyła się. Przecież wiadomo, co to znaczy – poślubić wisielca. Heh!

 

– A co to znaczy?

 

– Dołączyć do niego, oczywiście. Przekręcić się, kopnąć w kalendarz, zaliczyć kitę…

 

Martwieję. Uroczo…

 

A Kapelusznik rechoce w najlepsze.

 

– „Potężny, bo martwy” – mruczy i znowu parska, jednak na widok mojej miny uspo­kaja się.

 

– Przepraszam. Masz, zjedz. To ci dobrze zrobi.

 

Podsuwa mi ciasteczko. Bardzo ładnie i kunsztownie zdobione kolorowym lukrem. Trochę tu zgaszonej bieli, trochę czarnych wzorków, parę szkarłatnych kropek, na samym środku plamka aksamitnej, ciemnej zieleni… Przypomina trochę makijaż i stroje tutejszych miesz­kańców. Wygląda na smaczne, tylko że…

 

– Nie, dziękuję. W ogóle nie jestem głodna.

 

– To ci naprawdę dobrze zrobi.

 

Łagodnie potrząsam głową.

 

– Nie, naprawdę. Nawet nie za bardzo lubię słodycze – wyznaję. I wtedy Kapelusznik bez ostrzeżenia chwyta mnie swą długą, kościstą łapą i przyciska do siebie, równocześnie dociskając mi ręce do tułowia. Jego uśmiech nagle przestaje być sympatyczny.

 

Próbuję się wyrywać i wierzgam, jak tylko mogę, ale uchwyt ma mocny. Wolną ręką zatyka mi nos i usta, zaś w palcach tej, która mnie ściska, trzyma feralne ciastko.

 

Nie mam zamiaru czekać, aż skończy mi się powietrze i będę musiała otwo­rzyć usta. Celuję starannie i z całej siły uderzam go piętą w kolano. Uścisk rozluźnia się na tyle, że udaje mi się oswobodzić. Wytrącam przy tym ciastko z ręki mego oprawcy. Kapelusz z woalką spada mi z głowy i wpada gdzieś w fontannę, ale mam teraz ważniejsze problemy. Ledwie mam czas, żeby rozdeptać ciasteczko, a potem błyskawicznie rzucam się do ucieczki. Pozbawiona kapelusza z woalką i biegnąca, rzucam się w oczy – ludzi jest tu niewiele, ale ci co są, próbują zastę­pować mi drogę. Dopadam więc najbliższej dwupiętrowej kamieniczki, która wydaje mi się niezamieszkana. Kapelusznik idzie za mną.

 

Rozglądam się szybko. Nie ma tu schodów, jedynie kilka płytek podłogowych, ułożo­nych w niechlujny stosik – takie jakby schodki. Staję więc na nich i nagle znajduję się na podłodze obok kolejnych, identycznych „schodków”. To następny pokój, niemal taki sam jak poprzedni, lecz kolory tapety i podłogi są inne. Widok za oknem upewnia mnie, że wylądowałam na pierwszym piętrze. A wystrój jest bliźniaczo podobny do tego na parterze – pod sufitem wisi nawet identyczny, złoto-kryształowy żyrandol…

 

Nagle tuż za mną materializuje się Kapelusznik, więc przestaję podziwiać wi­doki i jednym skokiem ląduję na kolejnych „schodach”. Natychmiast znajduję się kondygnację wyżej, a potem jeszcze jedną, i jeszcze… Bo choć z zewnątrz budynek ma tylko dwa piętra, to w środku znajduje się ich pięć – oczywiście wszystkie z oknami, wychodzą­cymi na tę samą ulicę.

 

– Ha! – cieszy się Kapelusznik, materializując się za mną na schodach ostatniego piętra. – Teraz cię mam! W tym domu schody prowadzą tylko na górę!

 

Całkiem możliwe, że tak jest. Ale ja dostrzegam dziurę w jednej z podłogowych desek i, powodowana dziwnym impulsem, naskakuję na nią, jakbym chciała wskoczyć „na bombę” do jeziora. A dziura jest mała, tak mała, że chuda mysz miałaby trudności, żeby się przez nią przecisnąć. Ale ja faktycznie spadam piętro niżej. Nie wiedzieć czemu, żyrandol się nie pali, choć gdy byłam tu przed chwilą, świecił jasno jak słońce.

 

Nad moją głową rozlega się gniewny wrzask Kapelusznika. Chyba nie może zejść tędy, co ja.

 

Za pobliską firanką dostrzegam coś jakby okno balkonowe i kieruję się ku niemu.

 

– Nie! Tam nie! – krzyczy z góry Kapelusznik. Zachęcona tym wrzaskiem, otwieram balkon, wybiegam nań i spuszczam się po rynnie na ulicę. Tu gdzie ląduję, droga jest pusta, za to za węgłem tłumek tubylców oblega wejście do kamienicy. Pewnie myślą, że wciąż tam jestem.

 

Cichcem przekradam się w sąsiednią uliczkę, a gdy znikam z zasięgu wzroku „oblegających”, pusz­czam się w te pędy ku drzewu z wisielcem. Jednak nie docieram tam; mało co, a wbiegła­bym wprost na straż – ludzi z pikami z ostrzem w kształcie kara. Chodzą wzdłuż żelaznego ogrodzenia, wysokiego na kilka metrów, które okala teraz szczelnie wisielczy dąb. Nigdzie nie ma nawet śladu bramy… No bez szans, żebym się przez to przedostała. Dobrze, że na nich nie wybiegam, tylko przytomnie hamuję i chowam się za najbliższym załomem.

 

Caroline.

 

Potrzebna mi Caroline. I jej ciasteczka. Albo nawet ciasteczka bez Caroline. Ale gdzie…

 

Po krótkim namyśle kieruję się ku sklepowi Damy Kier. Brak mi kapelusza z woalką, ale mówi się trudno. Idę więc szybko, lecz nie biegnę, z daleka kłaniam się ludziom i… to działa.

 

Zawsze podziwiałam strategię „na bezczela”.

 

Zatrzymuję się przed sklepem. Okno wystawowe kusi kolorowymi cukierkami-lasecz­kami, truskawkowymi piankami, paskami kwaśno-jabłkowych żelków z cu­krem. Pelargonie i ciasteczka dalej pachną odurzająco…

 

Wchodzę. Otwieram drzwi ostrożnie, cal po calu. Gdy już uchylam je dosta­tecznie szeroko, wsuwam rękę do środka, staję na palcach i sięgam do dzwonka, powstrzy­mując brzęczyk od dzwonienia. Trzymam go dopóty, dopóki nie wślizgnę się całkiem do wnętrza.

 

Szkatułka. Kierowa mówiła coś o szkatułce… Na jej miejscu szkatułkę trzymałabym w pokoju, a pokój miałabym na piętrze. Gdzie tu jest jakieś piętro?

 

Sklep wygląda na opustoszały. Mam nadzieję, że to babsko dalej szuka mnie lub Caro­line po mieście…

 

Jedyne schody, jakie znajduję, są w kuchni i faktycznie wydają się prowadzić na piętro. Podłoga jest już doszorowana po ciasteczkowej powodzi. Kocioł stoi na środku pomieszcze­nia i jest pusty. Nigdzie ani śladu ciastek…

 

Wchodzę do kuchni. I ledwie robię parę kroków, we wszystkich oknach i drzwiach zjawiają się kraty z olbrzymich cukierków-laseczek w biało czerwone paski.

 

– Przyszło się kraść ciastka, co? Dobrze, dostaniesz ciastka, a jakże… – mruczy Dama Kier, potrząsając swą monstrualną, czerwoną fryzurą. Kobieta stoi za kratami, w części skle­powej, z której dopiero co przyszłam. Teraz Kierowa przechodzi za ladę, rozpala ognisko na podłodze i stawia na nim mały kociołek, w którym zaczyna gotować ciastko. Jedno jedyne ciastko, ozdobione kilkoma rodzajami lukru – pierwszym w kolorze przygaszonej bieli, drugim na czarne wzorki, kolejnym na szkarłatne kropki i do tego jeszcze plamą aksamitnej, butelkowej zieleni na środek…

 

Próbuję wyłamać kraty w przejściu prowadzącym na piętro. Nic z tego. Zrozpaczona, liżę cukierkowy pręt. Może uda mi się go zjeść, zanim…

 

Nic z tego. Ulepek. Ohyda!

 

– Dlaczego to robicie? – pytam, usiłując nie rozpłakać się ze złości, rozpaczy, i co tam jeszcze we mnie buzuje.

 

– Ratujemy cię – pada odpowiedź.

 

– „Ratujecie”?! Niby przed czym?

 

– Przed tobą. Jeszcze skończyłabyś jak wisielec, albo, co gorsza, ta obłąkana Caroline… A przecież był taki przystojny…

 

Jakoś się domyślam, że to nie Caroline ma na myśli. I pozwalam Kierowej produkować się dalej.

 

– Przecież mógł zostać… mógł ożenić się ze mną… Ale nie! Ten dureń oczywiście musiał…! Ale teraz jest potężny… – Kierowa Dama wyraźnie się za­pomina. Przestaje nawet na chwilę mieszać w garnku. – Potężny, taaak… Potężny, bo umarł…

 

Jeszcze raz usłyszę to „potężny, bo umarł”, to sama z kogoś zrobię potęgę…

 

– Pssst!

 

Ktoś właśnie na mnie pssstał? I to… z sufitu? Przecież to… Caroline, która najwyraź­niej zmaterializowała się w połowie przenikania przez powałę i tak utknęła.

 

– To już ostatnie! – szepcze, wyciągając ciasteczko z pleśniowatym lukrem. Oglądam się na Damę Kier. Nie patrzy. Wyciągam rękę. Caroline upuszcza ciastko. Niestety, nie udaje mi się go złapać i wypiek wpada do kotła, obijając się po nim cichutko. Jednak nie dość cicho – Dama Kier momentalnie obraca się ku nam.

 

– Ach, ty…! – aż się zapowietrza. Wolę nie czekać na ciąg dalszy – chwytam brzeg ko­tła, zapieram się, pcham i zaraz potem ciągnę sagan do siebie, pcham i znowu… Dama Kier naciska coś w ścianie, najpewniej jakiś przełącznik. Krata oddzielająca kuchnię od sklepu wsiąka w podłogę, a Królowa rzuca się ku mnie.

 

Udaje mi się dostatecznie rozbujać kocioł – wielki gar uderza o podłogę i toczy się po niej po okręgu. Biegnę za nim i wskakuję do jego wirującego brzucha. Pochwycenie ciasteczka w tej wirówce przychodzi mi z trudem, ale wreszcie udaje mi się i wpycham je sobie do ust. Jest bez smaku. Za to w chwilę po jego po­żarciu staję się lekka jak piórko…

 

Przenikam przez kocioł, przelatuję przez złorzeczącą Damę Kier i już mam wypaść ze sklepu, ale… Przecież nie mogę tak zostawić…

 

– Wisielec! – odpędza mnie Caroline. – To jedyne, co możesz dla nas zrobić! Leć!

 

Wisielec… Warkocz! Czy ja wciąż mam ten przeklęty warkocz?!

 

– Leć! Duszne Ciastka działają krótko! – krzyczy Caroline. Więc lecę. Dama Kier wybiega za mną, wywrzaskując po drodze rozkazy:

 

– Wszyscy za mną! Ty, ty i ty – do sklepu! Wziąć mi się zaraz za tamtą latawicę, ale już!

 

Warkocz… Gdzie ja mam ten przeklęty warkocz?!

 

 

 

Szczęśliwie udaje mi się dotrzeć w niematerialnej formie aż do drzewa i wlecieć tam, gdzie pień rozszczepia się na kilka konarów. Rychło w czas… Tam kończy się działanie ciasteczka. Dalej muszę się już wspinać. I już jestem prawie u celu, gdy nagle…

 

– Mam cię! – ryczy Kapelusznik, ściskając mnie za piętę. Spogląda na mnie i mina mu rzednie. Właśnie zarzuciłam warkocz Caroline na szyję wisielca – w trakcie lotu zdołałam zapleść na nim pętlę. Całe szczęście, że wciąż go miałam w rękawie… Takiego mojego małego asa.

 

– Coś ty narobiła najlepszego?! – drze się Królowa… a może tylko Dama Kier. Ale ja już stałam się… no tak, drzewem. Tym POTĘŻNYM drzewem, na którym wisiał wisielec…

 

Jednym ruchem konara zrzucam z siebie Kapelusznika. Drugi ruch i wgniatam go w ziemię. Jak się zdaje, skutecznie i na stałe.

 

Stłoczeni pod drzewem strażnicy rozbiegają się w panice. Gapie przyglądają się zza płotu, a Dama Kier wrzeszczy coś ochryple. A ja? Ja rozszczepiam swój pień na dwie nogi i wyciągam jedną z nich z ziemi. Ru­szam z miejsca i za pierwszym krokiem rozdeptuję Kierową Damę. Dla pewności rozgniatam ją dokładnie sękatą piętą, a potem kieruję się w stronę obrzeży miasteczka. Konarami rozgar­niam ciemność jak firankę i wstępuję w to, co znajduje się za nią…

 

 

 

W głowie mi huczy. Za stłuczonymi szybami samochodu (czy też ich brakiem) – mgli­sty poranek. Ani śladu ciężkich chmur barwy tropikalnego morza… Za to jest ściana wieżowca.

 

Przyciskam dłoń do obolałego czoła. Była już taka we krwi, czy to od tego czoła się umazała?

 

Rzeczywistość jest zamglona – muszę dużo i długo mrugać, żeby odzyskać ostrość wi­dzenia. Nie czuję nóg. Jestem jakoś dziwnie zakleszczona między swoim siedzeniem a fote­lem kierowcy – mam wrażenie, że w wozie zrobiło się jakoś mniej miejsca, zwłaszcza z przodu…

– Mamo? Tato? – rzucam niepewnie w niepokojącą ciszę.

 

[1] Zna się te języki obce, acha…

Koniec

Komentarze

Ciekawe, bardzo dobrze się czytało!

Dziękuję!

No więc tak – napisane jest dobrze. Czyta się gładko. Natomiast odnoszę wrażenie, że jest to pisanie dla pisania, a zegoś takiego nie lubię. Nie chodzi o surrealizm, tylko o pytanie: po co to właściwie? Po co pisać coś takiego i po co czytać?   [SPOILER] Zabieg z np. takim wypadkiem/snem/utratą świadomości jest bardzo oklepany i pozwala nie wyjaśniać niczego, nie pokazywać związków przyczynowo skutkowych, nie wprowadzać logiki, początku i zakończenia – a to, proszę ja Ciebie, uważam za pójście na łatwiznę.   W rezultacie mamy wyrwaną z kontekstu scenkę, która nic nie wnosi. Owszem, napisana zgrabnie, ale też nie ma żadnych oszałamiających wydarzeń czy zwrotów akcji, jest w sumie dość monotonnie. A potem nagle szast, prast i koniec. Nie lubię, ale o gustach się nie dyskutuje.   "…gruba warstwa białego pudru, w okolicach oczu okolice oczu czarne wzory…" – za dużo tych oczu   Kieruje się w kierunku?   Nie "acha", tylko "aha".   Pozdrawiam i poproszę jednak o coś, co opowiada jakąś historię ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za uwagi, pozdrawiam i… chętnie przyjmę wyzwanie ;)

Trzymam za słowo ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie przypomina wielkie, bezowe ciastko. Nawet apetycznie podane, ale jakieś takie trochę puste. Jak dla mnie zbyt dużo piany, zbyt wiele w nim środków sztucznie barwiących.  

 

„…naj­spokojniej w świecie rozkłada świeżutką partię ciastek”. – …naj­spokojniej w świecie rozkłada partię świeżutkich ciastek. Świeżutkie są ciastka, nie ich porcja.  

 

„…to rzekłszy, kobieta w krynolinach…” – …to rzekłszy, kobieta w krynolinie… Kobieta ma na sobie jedną suknię, nie kilka.  

 

„Wskakuję na blat stołu, strącając tacę i upieczone ciastka”. – Upieczone, czy ugotowane? Może: Wskakuję na blat stołu, strącając tacę i gotowe ciastka.  

 

…ma część ust (nigdy całe!) w szkarłatnej szmince. I cała ta wiktoriańska…” – Powtórzenie.  

 

Jak zafasc„ynowana patrzę spod plandeki, jak zbliżamy się do tego czegoś”. Jak zafascynowana patrzę spod plandeki, gdy zbliżamy się do tego czegoś.  

 

Wreszcie jakby się całkiem szaleju najadł”.Wreszcie, całkiem jakby się szaleju najadł.  

 

„Kapelusz z woalką spada mi z głowy i wpada gdzieś w fontannę…”Kapelusz z woalką spada mi z głowy i wpada gdzieś do fontanny…  

 

„…ale mam teraz ważniejsze problemy. Ledwie mam czas…” – Powtórzenie.  

 

„…błyskawicznie rzucam się do ucieczki. Pozbawiona kapelusza z woalką i biegnąca, rzucam się w oczy…” – Powtórzenie.  

 

„Cichcem przekradam się w sąsiednią uliczkę…”Cichcem przekradam się na sąsiednią uliczkę…  

 

„…ludzi z pikami z ostrzem w kształcie kara”. – Wszystkie piki z jednym ostrzem?

Może: …ludzi z pikami, mającymi ostrza w kształcie kar.  

 

„No bez szans, żebym się przez to przedostała”.No, nie ma szans, żebym się przez to przedostała.  

 

„Jedyne schody, jakie znajduję…”Jedyne schody, które znajduję

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tytuł, już on sam, kieruje myśli czytelnika w ściśle określoną stronę – i rzeczywiście, wzorowanie się jest tak widoczne, że chwilami ma się ochotę sprawdzić, jak to było w oryginale…  :-)  Ale nie musi to być wadą tak wielką, by krytykować za same podobieństwa, bo jednocześnie miałem do czynienia z nowymi elementami lub odmiennym wykorzystaniem znanych.   Inna sprawa, że, jak napisała joseheim, zasadniczy chwyt oklepany jak nie napiszę co… Ale to można darować, nawet trzeba darować – bo co innego wymyślić tak od ręki?

regulatorzy – bardzo dziękuję za uwagi. Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach, postaram się więc, żeby dzięki tym uwagom mój diabełek stał się trochę bardziej "wydarzony" :) AdamKB – szczerze mówiąc, całe to opowiadanie jest wiernym opisem snu, który kiedyś mi się przyśnił. Dodałam je głównie dlatego, że byłam ciekawa jak się sprawdzi jako samodzielny tekst.

Ogólnie i w oderwaniu od inspiracji – bo Twój sen musiał być odbiciem czegoś z rzeczywistości, więc  inspiracja jest, uważam, słowem właściwym – sprawdza się, moim zdaniem, nienajgorzej. Brakuje szlifu, czyli usunięcia wszelkich potknięć (patrz komentarz regulatorów), ale nie masz się czego wstydzić.

Bardzo miło mi to słyszeć (czy raczej czytać), a potknięcia obiecuję zeszlifować.

…A mnie się podobała ta historia Alicji, jak rozumiem, starszej niż Alicja z oryginału. Przynajmniej nikt nikogo nie morduje w realistyczny, naturalistyczny sposób. Czasami takie absurdalne, dadaistyczne teksty dają rozrywkę. To opowiadanko taką rozrywkę daje, przynajmniej mnie. Przez czały czas bohaterka ucieka, aż pod koniec uciekać przestaje. Doczytałem do końca, bez przymusu, bo uroczo absurdalne,a przy tym bardzo kobiece. Pozdrawiam.

ryszard – czuję się zmotywowana Twoim komentarzem. Dziękuję! regulatorzy – po dłuższym zastanowieniu ośmielę się polemizować z czterema komentarzami: „Jak zafascynowana patrzę spod plandeki, jak zbliżamy się do tego czegoś”. –– Jak zafascynowana patrzę spod plandeki, gdy zbliżamy się do tego czegoś. Nie chodziło mi o moment zbliżania się, ale właśnie o to, że postać obserwuje całą scenę: wóz, który ją wiezie, sunie w kierunku czegoś. Można przecież powiedzieć potocznie, że ktoś patrzył jak coś się działo: jak ktoś na kogoś krzyczał, jak mleko kipiało, jak ktoś dokądś się skrada… I właśnie dlatego użyłam słowa "jak". Wiem, że przez to pojawia się powtórzenie, ale uznałam, że dzięki temu wypowiedź wypada bardziej naturalnie. Gdybym miała się pozbyć jakiegoś "jaka", prędzej wyrzuciłabym ten zaczynający zdanie. „Wreszcie jakby się całkiem szaleju najadł”. –– Wreszcie, całkiem jakby się szaleju najadł. Taki a nie inny szyk wydaje mi się bardziej naturalny, potoczny, właściwy słowu mówionemu; poza tym Kapelusznik w poprzednim zdaniu wspominał, że ten ktoś wariował – tu chciałam zaznaczyć, że w opinii Kapelusznika w końcu całkiem zwariował. A kiedy użyć zwrotu "całkiem jakby", "całkiem" przestaje się odnosić do najedzenia się szaleju i razem z "jakby" pełni funkcję porównania. „No bez szans, żebym się przez to przedostała”. –– No, nie ma szans, żebym się przez to przedostała. W tym wypadku również stawiałam na język potoczny, z normy niższej – zdanie być może traci nieco na poprawności, ale zyskuje na naturalności. Gdyby to był narrator trzecioosobowy, niekonkretny, nie zrobiłabym tego. Ale przy narratorze pierwszoosobowym, który jest jednocześnie bohaterem, narracja staje się zapisem doznań i myśli tej postaci, a myśli formułuje się najczęściej w mowie potocznej. Dlatego właśnie uznałam, że czasem (nie za często) mogę sobie pozwolić na takie zabiegi. Przyznaję się bez bicia, że sama tak nieraz mówię i moja postać formułuje wypowiedzi w sposób podobny do mojego. „Jedyne schody, jakie znajduję…” –– Jedyne schody, które znajduję… Jak wyżej – język potoczny, ustępstwo na rzecz naturalności formułowania wypowiedzi. Jeśli idzie o słowo mówione, postać, która cały czas mówi hiperpoprawnie i przy tym nie jest erudytą, wydaje się zwykle odrobinę sztuczna.

Ależ s3piórko, to Twoje opowiadanie i wyłącznie Ty decydujesz jakich słów użyjesz, by nadać mu kształt najlepszy z możliwych. Moje uwagi są tylko sugestiami, z którymi wcale nie musisz się zgadzać. Jeśli pomogłam w pozostałych przypadkach, to bardzo się cieszę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

…Masz, autorko rację, przynajmniej moim zdaniem.

Wiem, że nie muszę, ale lubię takie polemiki – zawsze może się okazać, że moje myślenie jednak nie jest do końca dobre i dzięki temu mogę się nauczyć czegoś nowego. Może się też okazać, że myślałam nienajgorzej i wtedy też jestem zadowolona ;) I tak, pomogłaś w pozostałych przypadkach, a za to, z czym się nie zgodziłam, też jestem wdzięczna.

Nie ma to jak obopólna satysfakcja! ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

ryszard – bardzo dziękuję za twoje zdanie :)

Jedyne schody, jakie znajduję, są w kuchni i faktycznie wydają się prowadzić na piętro.  Pozwolę sobie zaproponować takie brzmienie spornego zdania: Dopiero w kuchni znajduję schody na piętro.   Pomimo oniryzmu pewna doza logiki jest potrzebna. Alicja szuka schodów, wiodących na piętro, więc nie jest ważne, czy to jedyne spośród pozostałych, wiodących na niższe kondygnacje (do piwnic, powiedzmy), istotne tylko, że są, znajdują się w kuchni i wiodą wzwyż. Pominięcie "wydawania się, że prowadzą na piętro" jest uzasadnione tym, że Alicja faktycznie znajduje się, po wspięciu się po schodach, na piętrze. Gdyby, jak to we śnie ma prawo się zdarzyć, wchodząc zeszła do piwnicy, "wydawanie się" byłoby na miejscu.   Oczywiście powtarzam za regulatorami: to tylko moja propozycja.

Prosta historia, ale napisana w bardzo dobrym stylu. Dojrzała historia, pleochroiczna. Choć trochę kobieca, ale podobała mi się. Wciągnęło mnie, bo przeczytałem z ogromnym i rosnącym, w miarę czytania, zainteresowniem.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

AdamKB – dziękuję za propozycję. mkmorgoth – cieszę się, że się podobało.

Czytało się nawet nieźle, ale końcówka rozczarowała. W pewnym momencie strasznie zatęskniłam za jakimś wyjaśnieniem tego całego absurdu. Otrzymałam je, ale okazało się, że należy do tych, których nie znoszę. Pod tym względem zgadzam się z Jose.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka