- Opowiadanie: syf. - W cieniu katedry

W cieniu katedry

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

W cieniu katedry

I

Tego dnia Bo­ho­mon­do obu­dził się w cie­niu ka­te­dry. 

Przez uchy­lo­ną okien­ni­cę – za­miast po­ran­ne­go słoń­ca – do kar­czem­nej iz­deb­ki wle­wał się dusz­ny pół­mrok. W po­wie­trzu czuć było gry­zą­cy za­pach ka­dzi­deł oraz pa­lo­ne­go drew­na. Gdzieś w od­da­li lu­dzie wzno­si­li ję­kli­we mo­dli­twy.

Męż­czy­zna usiadł na bar­ło­gu. Tuż przed prze­bu­dze­niem śnił o Caj­tli. Ka­wał­kiem szma­ty starł zimny pot z twa­rzy i klat­ki pier­sio­wej. Za­marł, za­sta­na­wia­jąc się, jakim cudem ka­te­drze udało się go tak bez­czel­nie po­dejść. W końcu przy­po­mniał sobie wczo­raj­sze spo­tka­nie z Schul­le­rem, sza­leń­cem ze szkieł­ka­mi na oczach. Cały wie­czór spę­dził na od­wo­dze­niu tego czło­wie­ka od sza­leń­cze­go po­my­słu, a potem – gdy mu się nie udało – pół nocy na to­pie­niu su­mie­nia miej­sco­wą go­rza­łą.

W sali na dole pod­niósł się gwar.

Pod­szedł do okna i po­pa­trzył na świą­tyn­ną wieżę, wy­sta­ją­cą znad pie­rzei ka­mie­ni­czek. Wy­róż­nia­ła się na tle czer­wo­nych da­chów jak wrona po­śród kur. Jej ele­wa­cje – wy­ko­na­ne z bla­chy, po­czer­nia­łej i po­wgnia­ta­nej, od­sła­nia­ją­cej miej­sca­mi he­ba­no­wą ścia­nę – mu­sia­ły bu­dzić na­boż­ny lęk. Po­śród pleb­su ma­wia­no, że ka­te­drę okop­ci­ły ognie pie­kiel­ne pod­czas bitwy na przed­po­lach Asz­ke­lo­nu. Nawet stąd można było do­strzec za­ry­sy pła­sko­rzeźb świę­tych i po­ko­na­nych de­mo­nów, a także po­wy­gi­na­ne pyski ka­mien­nych gar­gul­ców, osa­dzo­nych w me­ta­lo­wych ko­szach. Nie­znacz­nie bu­ja­ło się – jakby wciąż żyło – na­bi­te na ozdob­ne kolce smo­cze skrzy­dło.

Świą­ty­nię wień­czył spa­dzi­sty po­kry­ty pa­ty­ną hełm, oto­czo­ny dwoma wień­ca­mi ostrych wie­ży­czek. Z jego szczy­tu ster­cza­ła uła­ma­na igli­ca. Ostry szpi­ku­lec zda­wał się rów­nież Bogu przy­po­mi­nać, że wszy­scy są grzesz­ni.

Za sy­gna­tur­ką był owi­nię­ty że­la­zny­mi ob­rę­cza­mi komin, który co jakiś czas bu­chał kłę­bem czar­ne­go dymu.

Bo­ho­mon­do za­trza­snął okien­ni­cę, ubrał się i po­wlókł na dół.

 

 

II

Gdy usiadł w ciem­nej izbie nad miską kaszy z oma­stą oraz skwar­ka­mi, dała o sobie znać wczo­raj­sza me­lan­cho­lia, spo­tę­go­wa­na jesz­cze nad­mia­rem ta­nie­go a cięż­kie­go al­ko­ho­lu. Od­cze­pił od pasa za­krzy­wio­ny nóż, kie­dyś zdo­by­ty na po­ko­na­nym nie­wier­nym, a potem po­ło­żył go na stole. Z szyi zdjął ozdob­ny ryn­graf z wi­ze­run­kiem Boga i rzu­cił obok. Póź­niej łań­cu­szek z za­to­pio­nym w zło­cie okiem Czar­ne­go Pana. Nie po­tra­fił od­kle­ić od skóry blizn, ani wyjąć z głowy pa­mię­ci i cier­pień…

Zła­pał się na tym, że jego myśli wciąż krą­ży­ły wokół Caj­tli. Jej za­pa­chu, mięk­ko­ści wło­sów, kształ­tu pier­si. Niby le­d­wie ją znał, ale była je­dy­ną ko­bie­tą, którą ko­chał i pierw­szą ko­chan­ką. Osta­tecz­nie prze­gra­ła z mi­ło­ścią Boga.

Bo­ho­mon­do po­pa­trzył na sie­dzą­ce do­oko­ła mordy. To ci, któ­rzy nie po­bie­gli czcić ka­te­dry – po­two­ry takie jak on albo nawet gor­sze. Roz­dep­ta­ny szczur dalej leżał przy pa­le­ni­sku.

Uciekł wspo­mnie­nia­mi do dnia, gdy pierw­szy raz zo­ba­czył dziew­czy­nę.

 

*

Służ­ba – odzia­ni w czar­ne stro­je z żół­ty­mi em­ble­ma­ta­mi chłop­cy i dziew­czę­ta z po­śled­nich rodów – niby rój psz­czół uwi­ja­ła się wokół gości usa­dzo­nych przy stole w we­rmundz­kim Dwo­rze Ar­tu­sa. Roz­no­szo­no pie­czo­ną dzi­czy­znę, du­szo­ne w zio­łach kur­czę­ta, pasz­te­ty za­ję­cze, sery i eg­zo­tycz­ne owoce. Na­le­wa­no win z naj­lep­szych wi­no­gron. De­li­kat­ne dźwię­ki liry to­nę­ły w ło­sko­cie srebr­nych sztuć­ców.

Opa­sły męż­czy­zna w czer­wo­nej tu­ni­ce z wy­szy­ty­mi złotą nicią klu­cza­mi pod­niósł się, a he­rold ogło­sił ciszę.

– Sza­now­na rado – za­czął, zwra­ca­jąc się do męż­czyzn wraz z nim po­sa­dzo­nych na pod­wyż­sze­niu – sza­now­ni go­ście. Oto mój trze­ci syn, Bo­ho­mon­do, który wła­śnie po­wró­cił z nauk w prze­sław­nym klasz­to­rze świę­te­go Rocha. Chciał­bym dodać, że w przy­szłym roku otrzy­ma bi­sku­pią tiarę, czym wal­nie przy­czy­ni się do zwięk­sze­nia splen­do­ru na­sze­go pięk­ne­go mia­sta.

Pa­try­cju­sze za­czę­li wzno­sić po­chwal­ne okrzy­ki, gdy skrom­nie ubra­ny mło­dzie­niec wszedł do sali i skło­nił się. Przy­łą­czył się do uczty, a po jej za­koń­cze­niu po­znał Schul­le­ra. I Caj­tlę.

 

*

– Co to jest? – Bo­ho­mon­do wska­zał na sło­iczek z czar­nym prosz­kiem.

Po uczcie pa­try­cju­sze prze­nie­śli się na kruż­gan­ki i dzie­dzi­niec dworu, by obej­rzeć po­ka­zy cudów Gil­dii Przy­rod­ni­ków. W klat­kach za­pre­zen­to­wa­no kre­atu­ry przy­wie­zio­ne z nie­daw­nej wy­pra­wy mor­skiej do da­le­kich krain – ko­lo­ro­we ptac­two, szczu­ra wiel­ko­ści świni, który tak in­ten­syw­nie gryzł kraty, że wy­ła­mał sobie kilka zębów, skar­la­łe­go smoka oraz hu­ma­no­ida o czar­nej skó­rze po­kry­tej skom­pli­ko­wa­ny­mi ta­tu­aża­mi oraz bli­zna­mi. Stwo­rze­nia przy­ku­ły w szcze­gól­no­ści uwagę dam, spa­ce­ru­ją­cych w to­wa­rzy­stwie pa­ziów.

– Nada­li­śmy temu nazwę pu­lvis py­rius – od­parł sta­rzec, no­szą­cy na łań­cu­chu na szyi księ­gę. – Schul­ler, po­dejdź tu i wy­ja­śnij jego eks­ce­len­cji moc tej sub­stan­cji!

Bo­ho­mon­do przy­po­mniał sobie zwy­czaj tłu­ma­czą­cy zna­cze­nie owej księ­gi. Człon­ko­wie gil­dii mieli ponoć spi­sy­wać w niej wie­dzę, którą po­sie­dli – by każda do­ło­żo­na karta przy­po­mi­na­ła o od­po­wie­dzial­no­ści, którą wraz z tym po­dej­mo­wa­li.

Mło­dzie­niec o apa­ry­cji wie­prza, z gru­by­mi so­czew­ka­mi na oczach, przy­kuś­ty­kał do stołu. Skło­nił się i po­wie­dział:

– To jest ogni­sty proch przy­wie­zio­ny z orien­tal­nych krain, ale on nie jest in­te­re­su­ją­cy. To tylko ko­lej­na za­baw­ka dla pół­głów­ków z mie­cza­mi. – wy­cią­gnął z kufra me­ta­lo­wy gar­niec po­łą­czo­ny z kulą, z któ­rej wy­sta­wa­ły dwie rury. – To jest po­tę­ga… A wła­ści­wie bę­dzie.

– Nie ro­zu­miem.

– Pro­szę spoj­rzeć.

Nalał do garn­ca wody i po­sta­wił urzą­dze­nie nad ogniem. W mię­dzy­cza­sie sta­rzec z księ­gą przy­go­to­wał pokaz pro­chu. Jego pa­choł­ko­wie usta­wi­li pod prze­ciw­le­głą ścia­ną sło­mia­ną kukłę odzia­ną w hełm i na­pier­śnik.

– Naj­wyż­sza rado, dro­dzy miesz­cza­nie – za­czął. – Dzię­ki sta­ra­niom i mą­dro­ści Gil­dii Przy­rod­ni­ków, wspie­ra­nej wa­szy­mi hoj­ny­mi dat­ka­mi, bę­dzie­cie świad­ka­mi otwar­cia nowej ery wojny.

Wy­to­czo­no spod płach­ty wózek z długą i grubą rurą. Męż­czyź­ni z cie­ka­wo­ścią oto­czy­li ar­te­fakt. Służ­ba gil­dii na­ka­zy­wa­ła jed­nak ostroż­ność. Bo­ho­mon­do także się za­in­te­re­so­wał.

– Pro­szę spoj­rzeć. – Schul­ler przy­wo­łał jego uwagę. – Kula się kręci!

– Rze­czy­wi­ście – od­parł bez prze­ko­na­nia. – Cie­ka­wa za­baw­ka. Nawet syczy.

Sta­rzec tym­cza­sem przy­go­to­wał rurę, usta­wio­ną na­prze­ciw kukły, i pod­pa­lił wy­sta­ją­cy kawał sznu­ra. Wszy­scy za­mar­li w ocze­ki­wa­niu. Cisza prze­dłu­ża­ła się. Ktoś chrząk­nął. Męż­czy­zna za­czął się ner­wo­wo roz­glą­dać.

Potem łup­nę­ło i wszyst­ko spo­wił gry­zą­cy dym. Ko­bie­ty za­czę­ły krzy­czeć, a męż­czyź­ni kląć. Zwie­rzę­ta w klat­kach kwi­cza­ły jakby je za­rzy­na­no.

– Co to za dia­bel­skie sztucz­ki?

– Co się stało?

– An­sel­mie, ratuj!

Kopeć za­czął opa­dać i ze­bra­nym uka­za­ła się ro­ze­rwa­na kukła oraz po­kaź­na dziu­ra we wro­tach za nią. Co cie­kaw­si udali się do­ko­nać oglę­dzin.

Bo­ho­mon­do nie mógł opa­no­wać kasz­lu. Jego oczy za­szły łzami. Po­śród kłę­bów dymu uka­za­ła się ko­bie­ca po­stać o wło­sach czar­nych jak smoła a oczach wiel­kich na po­do­bień­stwo gór­skich je­zior. Była ni­czym zjawa po­śród mgły na uro­czy­sku.

– Kto… kto to jest? – w końcu wy­mam­ro­tał.

– To moja żona – od­parł przy­rod­nik. – Caj­tla Schul­ler, z domu Ma­ra­wi.

 

 

III

Do karcz­my wla­zło czte­rech straż­ni­ków miej­skich. Trzech miało krót­kie włócz­nie, jeden pałkę i miecz przy pasie. Po­dejrz­li­wie po­pa­trzy­li po zgro­ma­dzo­nych, ci zaś sku­pi­li wzrok na skwar­kach, okach tłusz­czu w zupie lub po pro­stu bru­dzie pod pa­znok­cia­mi.

Wy­raź­nie szu­ka­li za­czep­ki. Padło na Bo­ho­mon­do. Sprę­ży­li się i ru­szy­li w jego stro­nę. Do­wód­ca nagle za­trzy­mał się o krok od stołu, do­strze­gł­szy pa­miąt­ki z kru­cja­ty. Po­zo­sta­li mało go nie prze­wró­ci­li w ści­sku mię­dzy ła­wa­mi.

– Chce­cie cze­goś?

Mordy unio­sły się w ocze­ki­wa­niu na roz­ró­bę.

– My… sza­now­ny panie – sier­żant mam­ro­tał z lę­kiem pa­trząc na ryn­graf, jakim wy­róż­nia­no naj­waż­niej­szych we­te­ra­nów kru­cjat – chcie­li­śmy za­py­tać… czy wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

– Szczur – rzu­cił.

– Szczur? – Straż­nik wstrzy­mał od­dech.

– Tru­chło przy pa­le­ni­sku.

– Ach – na twa­rzy ko­lo­ru przej­rza­łe­go po­mi­do­ra za­go­ścił tępy uśmiech. – Jopp, za­bie­raj ścier­wo.

Męż­czyź­ni w ukło­nach wy­co­fa­li się i wy­mknę­li czym prę­dzej z karcz­my.

Bo­ho­mon­do z obrzy­dze­niem po­my­ślał o kre­atu­rach, ko­rzą­cych się przed ka­wał­kiem me­ta­lu oraz o tych, któ­rzy ten ka­wa­łek me­ta­lu wy­ku­li.

Przy­piął szty­let oraz za­ło­żył ryn­graf. Pod­niósł wi­sio­rek. Za­pa­trzył się w bez­kres czar­nej źre­ni­cy za­to­pio­nej w szkle i zło­cie. Kru­cja­ta…

 

*

Pia­sek pu­sty­ni był wil­got­ny od krwi. Rdza­we błoto kle­iło się do butów sier­żan­tów zno­szą­cych zdo­bycz­ne sztan­da­ry. Gwar­dzi­ści króla bez­na­mięt­nie spo­glą­da­li na ro­sną­cy stos czer­wo­nych, żół­tych lub zie­lo­nych płacht przy­ozdo­bio­nych wi­ze­run­ka­mi po­skrę­ca­nych węży, skor­pio­nów, smo­ków albo de­mo­nów.

Wład­ca wraz z ar­chi­man­dry­tą ka­te­dry stali na scho­dach wio­dą­cych do świą­ty­ni, pa­trząc, jak trzy­dzie­ści ty­się­cy wy­głod­nia­łych, po­ra­nio­nych i zmę­czo­nych bitwą żoł­da­ków wlewa się przez roz­war­te bramy w głąb świę­te­go mia­sta.

Pło­nę­ły chra­my, oba­la­no po­są­gi ciel­ców, roz­pę­dza­no i gwał­co­no ko­bie­ty z ha­re­mów złych we­zy­rów. Głowy hie­ro­fan­tów na­sa­dzo­no na wy­so­kie tycz­ki, ciała pro­sta­ków wdep­ta­no w bruk. Nikt się nie ucho­wał przed mie­czem spra­wie­dli­wo­ści. Z ulic bożej sto­li­cy splu­ga­wie­nie zmyto naj­czyst­szą krwią.

Dzwon ka­te­dry ob­wie­ścił na­dej­ście świę­te­go kró­le­stwa nie­bie­skie­go.

Ile wspól­ne­go ma czer­wień z błę­ki­tem, spy­tał się w my­ślach Bo­ho­mon­do.

– Zbliż się, mło­dzień­cze – za­rzą­dził król.

Bo­ho­mon­do pod­szedł do plat­for­my, na któ­rej stała ka­te­dra. Przy pasie cią­żył mu miecz, w rę­kach od­cię­ta głowa Czar­ne­go Pana. De­mo­nicz­ne usta wciąż po­ru­sza­ły się, jakby chcia­ły wy­po­wie­dzieć słowa klą­twy. Wę­żo­wy język wił się po­śród kłów.

– Oto jest praw­dzi­wy bo­ha­ter – po­wie­dział wład­ca. – Ten, który w moim imie­niu zgła­dził naj­więk­sze­go spo­śród po­two­rów. Dziś od­da­łeś świa­tu naj­cen­niej­szą przy­słu­gę. Dzię­ki tobie wy­gra­łem tę bitwę.

Sier­żan­ci za­czę­li wzno­sić okrzy­ki, gwar­dzi­ści ło­mo­tać sta­lo­wy­mi pię­ścia­mi w tar­cze, ka­pła­ni za­nu­ci­li psalm dzięk­czyn­ny – pod­chwy­co­ny wnet przez wszyst­kich ze­bra­nych przy ka­te­dral­nych scho­dach. Bo­ho­mon­do także śpie­wał, pła­cząc ze szczę­ścia, że prze­żył kru­cja­tę.

Król ode­brał od niego głowę de­mo­na, szczyp­ca­mi wy­rwał jęzor i wrzu­cił go do kok­sow­ni­ka. Potem wy­cią­gnął z kie­sze­ni kunsz­tow­ne pu­de­łecz­ko, wy­łu­pał kre­atu­rze oko i umie­ścił je w środ­ku. Po­jem­ni­czek po­da­ro­wał Bo­ho­mon­do. Dru­gie oko za­cho­wał dla sie­bie. Łe­pe­ty­nę oddał do bal­sa­mo­wa­nia.

Potem za­rzą­dzo­no przy­go­to­wa­nia do uczty zwy­cięz­ców.

 

*

Po­ła­ma­ne stoły, znisz­czo­ne meble, becz­ki i skrzy­nie przy­kry­to ko­ta­ra­mi z pa­ła­cu we­zy­ra. Z po­rą­ba­nych oł­ta­rzy zło­tych ciel­ców zbu­do­wa­no ogni­ska, nad któ­ry­mi pie­kły się wy­chu­dłe świ­nie, przy­gna­ne wraz z kru­cja­tą. Więk­szość tych, któ­rzy prze­trwa­li rzeź, wy­pę­dzo­no poza mury.

Bo­ho­mon­do wraz ze swoją stra­żą szedł wzdłuż ław – w stro­nę kró­lew­skie­go bal­da­chi­mu. Ry­ce­rze go wi­ta­li, sier­żan­ci pili jego zdro­wie, żoł­da­cy przy ogni­skach kła­nia­li mu się. Sły­szał, prze­py­cha­jąc się po­śród służ­by, ciur obo­zo­wych i mar­kie­ta­nek, roz­mo­wy ludzi z od­le­głych pro­win­cji kró­le­stwa – plot­ki, któ­rych był bo­ha­te­rem.

– Ponoć po­rzu­cił bi­sku­pią tiarę, by ru­szyć bić nie­wier­nych.

– Przy­był i zabił Czar­ne­go Pana.

– Ubił jego smoka.

– W po­je­dyn­kę!

– Mówią, że sam świę­ty Roch mu się ob­ja­wił. Na­ka­zał za­brać miecz i zabić Złego.

– Ja sły­sza­łem, że to przez ko­bie­tę…

– Jej ro­dzi­na nie zgo­dzi­ła się na zrę­ko­wi­ny.

– Czar­ną po­lew­kę po­da­li.

– Zabił z mi­ło­ści i ru­szył od­po­ku­to­wać.

Bo­ho­mon­do po­czuł ścisk w pier­si i prze­stał ich słu­chać. Po­śród znoju dłu­gich mar­szy przez pu­sty­nię, po­ty­czek i bitew oraz mo­dlitw zdą­żył przy­kryć Caj­tlę war­stew­ką za­po­mnie­nia. Teraz jej blade ciało za­czę­ło wy­ła­zić na wierzch.

Straż kró­lew­ska po­zwo­li­ła im po­dejść do stołu, przy któ­rym za­sia­dał wład­ca. Był bar­czy­sty, dłu­gie rude włosy spły­wa­ły mu na ra­mio­na. Po po­licz­ku jak żmija wiła się bli­zna. W oczach cza­iła się wznio­słość, jaka to­wa­rzy­szy je­dy­nie lu­dziom, któ­rzy są w sta­nie po­świę­cić ty­sią­ce dla jed­ne­go Boga.

– Je­steś teraz wolny – rzekł, gdy Bo­ho­mon­do wraz ze swo­imi ludź­mi przy­kląkł.

Nieco beł­ko­tał, upo­jo­ny al­ko­ho­lem.

– Dzię­ku­ję – od­parł męż­czy­zna.

– Je­stem pe­wien, że to boża opatrz­ność we­pchnę­ła cię w sze­re­gi mojej armii i to ona kie­ro­wa­ła twą ręką, gdyś za­bi­jał Czar­ne­go Pana. Sły­sza­łem o two­ich wi­nach i zo­sta­ją one ci od­pusz­czo­ne. Sia­daj­cie.

Służ­ba do­sta­wi­ła zy­del­ków i do­nio­sła misek na jadło.

Do­rod­ne pro­się tra­fi­ło na stół.

Po pew­nym cza­sie przy­pro­wa­dzo­no dziew­czę­ta – młode, czar­no­wło­se, o oliw­ko­wej cerze – naj­wy­raź­niej wy­ła­pa­ne i oca­lo­ne na tę oka­zję. Roz­ocho­ce­ni wo­jow­ni­cy oraz król za­czę­li je pod­szczy­py­wać oraz sa­dzać sobie na ko­la­na. Wład­ca przy­cią­gnął do sie­bie jesz­cze jedną pannę.

– Ta jest dla cie­bie – po­wie­dział. – To naj­młod­sza córka we­zy­ra.

– Ja…

– Je­steś teraz wo­jow­ni­kiem, nie księ­dzem. – Król ro­ze­śmiał się. – Zresz­tą sły­sza­łem, coś tam za młodu wy­pra­wiał w bi­sku­piej su­kien­ce. Do­brze, że Bóg pchnął cię w ra­mio­na tam­tej pa­try­cjusz­ki, ina­czej pew­nie gnił­byś w ja­kimś opac­twie, żrąc i chle­jąc na po­tę­gę, a Czar­ny wciąż by bie­gał po tym świe­cie.

 

*

Kilka go­dzin wcze­śniej Bo­ho­mon­do wal­czył z naj­gor­szym spo­śród de­mo­nów – zwąt­pie­niem. W zgieł­ku bitwy odłą­czył się od swo­ich ludzi i zgu­bił w gąsz­czu odra­pa­nych ścian, ale­jek oraz skru­szo­nych zębem czasu murów; pra­daw­ne ruiny cią­gnę­ły się wzdłuż trak­tu wio­dą­ce­go do świę­te­go mia­sta. Gdzieś w od­da­li sły­szał od­gło­sy walk, na­wo­ły­wa­nia, a także krzy­ki, ale zda­wa­ło mu się, że z każ­dym kro­kiem od­da­lał się od nich. Po pew­nym cza­sie do­cho­dzi­ły do niego je­dy­nie nie­wy­raź­ne po­mru­ki.

Na nie­bie krą­żył Czar­ny Pan. Wróg, za­sia­da­jąc na la­ta­ją­cym jasz­czu­rze, siała strach po­śród bo­żych za­stę­pów. Do­wo­dził za­stę­pa­mi nie­wier­nych. Raz po raz ob­ni­żał lot, by plu­nąć ogniem lub po­rwać w po­wie­trze co od­waż­niej­sze­go wo­jow­ni­ka.

Bo­ho­mon­do usiadł na ziemi, prze­świad­czo­ny, że bitwa jest już prze­gra­na. Czar­ny Pan od­le­ciał znad pola bitwy, kie­ru­jąc się w stro­nę mia­sta. Męż­czy­zna rzu­cił się pod jakiś załom, gdy kre­atu­ra prze­la­ty­wa­ła nad nim. Kątem oka do­strzegł, jak za­błą­ka­ny po­cisk ze skor­pio­na lub z ba­li­sty – albo może pio­run bo­że­go gnie­wu – tra­fił stwo­ra, który za­pi­ko­wał w dół i roz­bił się z gło­śnym hu­kiem.

W pierw­szej chwi­li, gdy do­tarł do niego odór siar­ki, chciał uciec byle dalej. Potem usły­szał nie­zbyt gło­śny jęk bólu. Pod­niósł miecz i po­czął po­wo­li pod­cho­dzić do jego źró­dła.

Za za­ło­mem ulicy, na placu po­śród na­wia­nych przez pu­styn­ny wiatr wydm, leżał Czar­ny Pan. Jego smok, spa­da­jąc, na­dział się na mar­mu­ro­wą rzeź­bę zdo­bią­cą dawno nie­dzia­ła­ją­cą fon­tan­nę. Wy­pły­nę­ła z niego gir­lan­da fla­ków i ja­kiejś dy­mią­cej cie­czy. Męż­czy­zna za­pa­mię­tał, że ni­g­dzie nie do­strzegł drzew­ca po­ci­sku. Zły był nie­przy­tom­ny. Ciel­sko po­two­ra zmiaż­dży­ło jego nogi.

Bo­ho­mon­do prze­ła­mał strach. Pod­biegł do niego, od­rzu­ciw­szy miecz i rę­ka­wi­ce. Przy­klęk­nął przy ciele. Gło­śno dy­szał. Opa­no­wał drże­nie rąk i jedną po dru­giej od­piął klam­ry mo­cu­ją­ce cięż­ki ryn­graf, a potem hełm.

Zły za­czął od­zy­ski­wać przy­tom­ność i chyba chciał coś po­wie­dzieć.

Męż­czy­zna do­ci­snął jego twarz do pia­chu. Potem wy­cią­gnął z po­chwy za­krzy­wio­ny nóż. Wsu­nął go pod gar­dło swo­jej ofia­ry i za­czął szlach­to­wać. Gład­ko prze­ciął skórę oraz tcha­wi­cę. Moc­niej szarp­nął, by ro­ze­rżnąć ścię­gna. Po­śród char­cze­nia i bry­zga­ją­cej po­so­ki po­cią­gnął za czar­ne kudły, by wy­ła­mać kark. Gdy mu się nie udało, oskro­bał kręgi, a póź­niej we­pchał mię­dzy nie ostrze. W końcu odłą­czył głowę od resz­ty ciała.

Za­rżnął Czar­ne­go Pana jak tucz­ną świ­nię.

Wtedy w od­da­li za­dud­ni­ły surmy.

 

*

Ka­te­dra lekko drża­ła, a z jej trze­wi pły­nę­ło nie­po­ko­ją­ce cie­pło. Było cia­sno i dusz­no. Wstę­gi świa­tła opa­da­ły z wi­tra­ży nad pre­zbi­te­rium; na ze­wnątrz świ­ta­ło. Po­sadz­ka oraz bocz­ne oł­ta­rze to­nę­ły w cie­niu. Wi­ze­run­ki świę­tych, srebr­ne re­li­kwia­rze z ich szcząt­ka­mi, wo­tyw­ne dary hra­biów, kró­lów i ce­sa­rzy wi­sia­ły na fi­la­rach lub w ga­blo­tach wzdłuż ścian. Skarb­ni­ca bożej bo­jaź­ni i wiary.

– Za­pew­ne kie­dyś także twój pisz­czel lub ramię znaj­dą schro­nie­nie pod tym skle­pie­niem – po­wie­dział ar­chi­man­dry­ta.

Był stary. Oku­ta­ny bru­nat­nym ha­bi­tem, blady jak per­ga­min, z kępką bia­łych wło­sów i biel­mem na oku. Pod­pie­rał się pa­sto­ra­łem.

– Nie ro­zu­miem.

– Nie­zwy­kle przy­słu­ży­łeś się bo­że­mu dzie­łu zba­wie­nia tego pa­do­łu łez.

– Prze­cież… – Bo­ho­mon­do, gry­zio­ny na­miast­ką ho­no­ru chciał wy­znać oko­licz­no­ści po­ko­na­nia Czar­ne­go Pana.

– Ja wszyst­ko wiem. – Ka­płan do­bro­tli­wie się uśmiech­nął. – Uklęk­nij i się po­módl.

Ar­chi­man­dry­ta ski­nie­niem głowy przy­wo­łał mi­ni­stran­ta, który z na­masz­cze­niem przy­niósł szka­tuł­kę z kości sło­nio­wej. Cze­kał, aż Bo­ho­mon­do skoń­czy szep­tać Credo, a potem wy­cią­gnął ze środ­ka ozdob­ny ryn­graf z wi­ze­run­kiem Boga.

Męż­czy­zna, wi­dząc ar­te­fakt, padł na po­sadz­kę. Mi­ni­strant ukląkł.

– Po­wstań – rzekł ka­płan. – Po­wstań i bądź zna­kiem wiary.

– Ja… – Bo­ho­mon­do pod­niósł się. – Ja się prze­cież nie na­da­ję. Ja tylko urżną­łem głowę ledwo ży­we­mu po­two­ro­wi.

– Nie­wier­ni mają swe de­mo­ny, my – tylko na­szych świę­tych.

Bo­ho­mon­do zro­zu­miał i po­zwo­lił, by cięż­ki łań­cuch wpił się w jego szyję.

 

 

IV

Bo­ho­mon­do wy­szedł z ciem­nej karcz­my i na chwi­lę ośle­pi­ło go słoń­ce.

Było tego dnia rów­nie mocne jak wtedy – te dwa­na­ście lat temu w świę­tym mie­ście – gdy król ogło­sił, że chce wy­ru­szyć dalej. Na Asz­ke­lon. Zwol­nił wszyst­kich ze służ­by, by je­dy­nie ci – jak po­wie­dział – któ­rych serca są czy­ste, ru­szy­li wraz z nim. Wielu po­szło. Ponoć wię­cej niż dwa­dzie­ścia ty­się­cy, a wraz z nimi ka­te­dra.

Ani oni, ani król nie po­wró­ci­li z tej wy­pra­wy. Ka­te­dra na­to­miast – tak. Stała za pa­li­sa­dą Bey­ers­dor­fu, za­du­pia­stej mie­ści­ny nad brze­giem ja­kiejś za­mu­lo­nej rze­czuł­ki bez nazwy, gdzie dziw­nym tra­fem rów­no­cze­śnie znaj­do­wa­li się za­rów­no Bo­ho­mon­do, jak i duch prze­szło­ści – Schul­ler. Zrzą­dze­nie losu – za­py­tał się w my­ślach – czy ko­lej­ny prze­jaw bożej opatrz­no­ści.

Nawet w tym miej­scu han­del miał się do­brze – jak też bo­gat­si kupcy, któ­rzy no­si­li się nie­wie­le bied­niej niż ci ze sto­li­cy. Mu­ro­wa­na za­bu­do­wa znaj­do­wa­ła się w za­sa­dzie wy­łącz­nie przy rynku – dalej były drew­nia­ne cha­łu­py i warsz­ta­ty – ale im­por­ter je­dwa­biów na pewno nie przy­mie­rał gło­dem. Bo­ho­mon­do do­strzegł, jak sza­cow­ne ma­tro­ny i to­wa­rzy­szą­ce im młode panny wy­cho­dzą z ma­lo­wa­nych domów i rów­nież zmie­rza­ją uczcić przy­by­cie ka­te­dry.

Jedna z nich była ubra­na zu­peł­nie tak samo jak Caj­tla tam­te­go dnia, gdy wi­dział ją ostat­ni raz.

 

*

So­czy­ście zie­lo­na suk­nia wi­sia­ła na opar­ciu krze­sła. Halka zsu­nę­ła się na pod­ło­gę. Bu­ci­ki le­ża­ły w nie­ła­dzie. Poń­czo­chy zo­sta­ły na Caj­tli.

Bo­ho­mon­do zor­ga­ni­zo­wał miej­sce scha­dzek w domu jed­ne­go ze swo­ich kom­pa­nów, który więk­szość czasu i tak spę­dzał na po­lo­wa­niach poza mia­stem; tam­ten o nic nie pytał. Nie za­sta­na­wiał się, co dalej – co z urzę­dem ko­ściel­nym, co z Schul­le­rem. Skrzęt­nie ko­rzy­stał z każ­dej chwi­li, którą mógł spę­dzić z dziew­czy­ną.

Na mięk­kiej po­ście­li pod czer­wo­nym bal­da­chi­mem po­zna­wał te aspek­ty życia, które klasz­tor­ne wy­cho­wa­nie przed nim skry­ło. De­li­kat­nie wcho­dził w Caj­tlę, od­kry­wał ją – my­ślał wtedy – jak że­gla­rze nowe zie­mie. Ona zaś mu nie­zwy­kle chęt­nie i umie­jęt­nie w tym po­ma­ga­ła.

Gdy skoń­czy­li, le­że­li wtu­le­ni w sie­bie, słu­cha­jąc me­lo­dii wy­gry­wa­nej przez ra­tu­szo­wy ca­ril­lon. Gła­dził jej mięk­kie włosy, ka­ska­dą spły­wa­ją­ce po ra­mie­niu i po­dusz­ce. Wpa­da­ją­ce przez okno słoń­ce lśni­ło na jej spo­co­nej skó­rze, skrzy­ło się w oczach. Bo­ho­mon­do z ra­do­ścią gła­dził ją po twa­rzy, mu­skał pal­cem czer­wo­ne usta. Ona zaś mu opo­wia­da­ła o swoim życiu.

Na dole za­skrzy­pia­ły drzwi i roz­le­gły się kroki. Męż­czy­zna ze­rwał się z łoża, by za­trzy­mać wła­ści­cie­la domu przed wej­ściem do po­ko­ju z nagą Caj­tlą.

Wy­szedł na ko­ry­tarz, na­rzu­ciw­szy na sie­bie su­tan­nę, ale tam – miast zna­jom­ka – do­strzegł sro­gie mordy straż­ni­ków i ko­bie­tę z pa­try­cja­tu w czar­nej sza­cie.

– Co to za naj­ście – za­czął prze­ra­żo­ny.

– Łap­cie go – krzyk­nę­ła ko­bie­ta.

Caj­tla za­czę­ła krzy­czeć, sły­sząc ten głos.

– Mam cię, ty wschod­nia wy­wło­ko.

Dwóch straż­ni­ków do­pa­dło do Bo­ho­mon­do, po­zo­sta­li wpa­ro­wa­li do po­ko­ju i wy­wle­kli stam­tąd nagą dziew­czy­nę. Owi­nę­li ją prze­ście­ra­dłem i za­nie­śli do po­wo­zu na dole. Potem ktoś za­wia­do­mił le­ga­ta ar­cy­bi­sku­pa, który na­ka­zał wtrą­ce­nie mło­de­go męż­czy­zny do ko­ściel­ne­go wię­zie­nia.

 

*

Bo­ho­mon­do spę­dził pięć lat na kru­cja­cie. Gdy w świę­tym mie­ście zre­zy­gno­wał z mar­szu na Asz­ke­lon, po­sta­no­wił do­wie­dzieć się, jaki był los Caj­tli. Do­tar­ły do niego po­gło­ski, że umar­ła, więc nie wró­cił do We­rmun­du. Nie na­wią­zał też kon­tak­tu ze swoją ro­dzi­ną. Zwol­nił straż i wy­brał życie na go­ściń­cach – po­śród piel­grzy­mów i pąt­ni­ków wę­dru­ją­cych mię­dzy sank­tu­aria­mi kró­le­stwa.

A po­przed­nie­go dnia na­pa­to­czył się Schul­ler.

– Czego chcesz? – Bo­ho­mon­do spy­tał go znad michy go­to­wa­nej ka­pu­sty. Był nie­mi­ły, chcąc za­tu­szo­wać nagły potok pytań, które na­ro­dzi­ły się w jego gło­wie.

Ledwo go po­znał. Schul­ler wy­raź­nie się po­sta­rzał i przy­tył. Zwały skóry wi­sia­ły na jego pod­bród­ku jak ja­kieś fal­ba­ny. Na nosie miał so­czew­ki tak grube, że jego oczy wy­da­wa­ły się nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie i okrą­głe, wręcz prze­ra­ża­ją­ce. Ubra­ny był jak wa­ga­bun­da, za wy­jąt­kiem ksiąg i tuby na zwoje wy­sta­ją­cych z to­boł­ka oraz ja­kie­goś dziw­ne­go urzą­dze­nia za­wie­szo­ne­go na szyi.

– Jutro – za­czął Schul­ler – może po­ju­trze przy­bę­dzie tutaj ka­te­dra.

– Bajki – od­parł Bo­ho­mod­no. – Jedni mówią, że ka­te­dra prze­pa­dła pod Asz­ke­lo­nem. Naj­wy­raź­niej dwie wy­pra­wy do bram pie­kła to za dużo nawet dla niej. Inni wspo­mi­na­ją, że krąży gdzieś u gra­nic kró­le­stwa, jakby nie mogła zna­leźć drogi. Jesz­cze inni, ci naj­bar­dziej sza­le­ni, wi­du­ją ją na każ­dym roz­sta­ju dróg.

– Ja nie żar­tu­ję. Bę­dzie tu.

– No do­brze. – Zwró­cił się do karcz­ma­rza. – Panie złoty, przy­nieś pan gą­sio­rek tej moc­nej, męt­nej.

– Chcę, Bo­ho­mon­do, byś mnie wpro­wa­dził do środ­ka ka­te­dry. Chcę po­znać jej wnę­trze. Zo­ba­czyć, co ją na­pę­dza.

– Co? Za­po­mnij.

Dziew­ka przy­nio­sła go­rza­łę.

– Skur­wy­sy­nu ty – wy­szep­tał Schul­ler. Na­chy­lił się. Cuch­nę­ło mu z pyska starą rybą. – Bym zła­pał za tę butlę i cie nią za­je­bał, za to, co mi zro­bi­łeś. Ro­zu­miesz? Chciał­bym to zro­bić, ale nie mogę. Je­stem za słaby. Za­bra­łeś mi żonę, ko­ściel­ne słu­gu­sy ją za­bi­ły, jakby była, nie wiem, ja­kimś he­re­tyc­kim na­sie­niem. Wy­rzu­ci­li mnie z Gil­dii. Po­świę­ci­łem tę na­miast­kę życia, która mi zo­sta­ła, ba­da­niom. A ty mi od­ma­wiasz wie­dzy?

– Z trze­wi ka­te­dry nie da się wyjść.

– Trud­no. Zna­la­złem sobie nową mi­łość i mogę się dla niej po­świę­cić.

Bo­ho­mon­do spo­glą­dał przez dłuż­szą chwi­lę w głąb gą­sior­ka i w końcu za­py­tał:

– Co się stało z Caj­tlą?

– To ty nie wiesz? – Szarp­nął się tak, że o mało nie prze­wró­cił zydla. – Ty nawet nie za­słu­gu­jesz, by mówić jej imię.

– Sły­sza­łem, że umar­ła.

– Zo­sta­ła ska­za­na na mę­czar­nie i śmierć. Ja nawet nie wiem, za co do­kład­nie, bo gdy usły­sza­łem, że ją za­mknię­to w lochu, moje serce pra­wie pękło i le­ża­łem zmo­żo­ny cho­ro­bą oraz go­rącz­ką. Ow­szem, moja matka jej nie­na­wi­dzi­ła, a po śmier­ci ojca chcia­ła się jej po­zbyć. Za­ła­twi­ła­by może roz­wią­za­nie na­sze­go mał­żeń­stwa z po­wo­du tej zdra­dy, ale na pewno nie ka­tow­ski miecz. Nie umiem po­wie­dzieć, skąd się tam wzię­ła in­kwi­zy­cja, te po­two­ry, twoi po­bra­tym­cy. – Po­cią­gnął go­rzał­ki. – Po­zwo­li­li za to mi obej­rzeć z kruż­gan­ka ka­tow­ni eg­ze­ku­cję.

– Nie…

– Słu­chaj, skur­wy­sy­nu, słu­chaj. Gdy­byś trzy­mał fu­ja­rę w por­t­kach, to by się tak nie skoń­czy­ło.

– Przy­pro­wa­dził ją ten ma­ło­do­bry we­spół z in­kwi­zy­to­rem. Jak ją wy­cią­gnę­li z lochu, to była cała po­si­nia­czo­na, ciem­na jak zbite jabł­ko. Ob­cię­li jej włosy, i uszy, i nawet palce u rąk po­ob­ci­na­li. Wy­rwa­li jej pier­si… – Za­łkał. – Mię­dzy no­ga­mi miała jeden wiel­ki strup. Potem po­sa­dzi­li ją na takim krze­śle z kol­ca­mi i po­chod­nią usma­ży­li stopy. Nawet nie mogła do­brze krzy­czeć, bo język też od­ję­li. W końcu kat ob­ciął jej głowę. Ja… ja to mu­sia­łem oglą­dać.

Bo­ho­mon­do po­czuł, jak roz­dra­pa­na rana w jego wnę­trzu za­czy­na krwa­wić. Prze­łknął ślinę i za­ci­snął pię­ści, by się opa­no­wać. Rzu­cił:

– Gdy­byś się nią in­te­re­so­wał, jak mąż żoną, za­miast bawić się swo­imi gwizd­ka­mi, ob­ro­to­wy­mi dzban­ka­mi i strze­la­ją­cy­mi ru­ra­mi…

– Bądź prze­klę­ty. – Wstał. – Będę na cie­bie cze­kał pod ka­te­drą. Nie zniszcz mojej ostat­niej na­dziei.

– Cze­kaj, po­roz­ma­wiaj­my jesz­cze. Wej­ście do środ­ka to…

 

*

In­kwi­zy­tor wszedł sztyw­nym kro­kiem do wię­zien­nej celi. Czar­na pe­le­ry­na fa­lo­wa­ła nad ka­mien­ną po­sadz­ką. Sta­nął przy za­kra­to­wa­nym okien­ku – tam, gdzie po­wie­trze nieco mniej cuch­nę­ło.

– Za­wio­dłeś ojca i splu­ga­wi­łeś ro­do­we na­zwi­sko.

– Wuju… – Chciał po­wie­dzieć coś wię­cej, ale gula w pier­si blo­ko­wa­ła słowa.

– Nie­dłu­go po cie­bie przy­ja­dą. Jak można być takim głup­cem. Zła­ma­łeś śluby, będąc nikim. Po­cze­kał­byś rok i mógł­byś robić, co by ci się żyw­nie po­do­ba­ło.

– Ja ją ko­cham.

– Milcz, błaź­nie. – In­kwi­zy­tor na­chy­lił się nad nim. – Wiesz, jaki bę­dzie twój los? Nie wiesz? Try­bu­nał na­ka­że zro­bić z cie­bie eu­nu­cha, a to, co masz mię­dzy tymi ko­śla­wy­mi no­ga­mi rzu­cić psom. Potem tra­fisz do klau­zu­ro­we­go klasz­to­ru, w któ­rym zgni­jesz. Do końca życia nie wyj­dziesz z celi ta­kiej jak ta. Nigdy nie zo­ba­czysz słoń­ca. Po­do­ba ci się?

Bo­ho­mon­do rzu­cił się na ko­la­na i objął ra­mio­na­mi nogi in­kwi­zy­to­ra. Ten go ode­pchnął spraw­nym, jakby wy­ćwi­czo­nym, ru­chem ko­la­na. Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy pismo.

– Prze­czy­taj to, za­pa­mię­taj. Wy­znaj le­ga­to­wi. Jak do­brze pój­dzie, po­zwo­li ci zło­żyć przy­się­gę i ru­szyć na kru­cja­tę. Twój oj­ciec najął dla cie­bie straż, byś nie padł w pierw­sze po­tycz­ce. Masz czas do jutra wie­czór, na­stęp­ne­go dnia wy­ru­sza­ją od­dzia­ły.

Bo­ho­mon­do rzu­cił okiem na pismo.

– Mam przy­siąc, że Caj­tla mnie usi­dli­ła cza­ra­mi?

– Tak.

– Nigdy! – krzyk­nął.

– Masz czas do jutra.

In­kwi­zy­tor wy­szedł.

 

 

V

Z bli­ska ka­te­dra nie wy­da­wa­ła się tak wy­so­ka. Ko­ściel­na bryła usta­wio­na była na plat­for­mie, ona zaś – na czte­rech wiel­kich ko­łach, dzię­ki któ­rym kon­struk­cja mogła jeź­dzić. Wokół stał tłum wier­nych, mię­dzy nimi krę­ci­li się bu­dow­ni­czy, wy­mie­nia­ją­cy deski lub me­ta­lo­we ob­rę­cze. Ro­bot­ni­cy zno­si­li szcza­py do­bre­go drew­na i wia­dra z wodą, za­bie­ra­ne na­stęp­nie przez mi­ni­stran­tów. Ma­wia­no, że ar­chi­man­dry­ta pali w piecu de­mo­ny i nie­wier­nych – stąd czar­ny dym, wiecz­nie spo­wi­ja­ją­cy komin i wieżę. Strach przed śmier­cią, jaki od­czu­wa­ły te kre­atu­ry, miał na­pę­dzać ka­te­drę.

Schul­ler krę­cił się przy ko­łach, oglą­da­jąc me­ta­lo­we wały, na któ­rych je przy­twier­dzo­no. Potem wy­cią­gnął z tuby zwój i ry­si­kiem coś w nim na­skro­bał. Po­pa­trzył na komin, a potem na­ba­zgrał coś jesz­cze.

Sta­nął przy nim Bo­ho­mon­do.

– Jed­nak je­steś – po­wie­dział Schul­ler.

– Skoro chcesz po­świę­cić swoje życie, by obej­rzeć wnętrz­no­ści ka­te­dry…

– Byłeś tam kie­dyś?

– Nie. Prze­cież z tobą teraz roz­ma­wiam – od­parł Bo­ho­mon­do. – Po co wła­ści­wie chcesz tam wejść?

– Pa­mię­tasz wi­ru­ją­cy dzba­nek? Tam­ten był za­baw­ką, to jest ma­chi­na. Na­by­łem pra­daw­ną księ­gę nie­wier­nych, w któ­rej wspo­mi­na­no o po­dob­nej kon­struk­cji. Kto wie, czy nie tej samej. Gdyby ktoś zbu­do­wał drugą…

– Chcesz zbu­do­wać ka­te­drę?

– Chcę mieć pew­ność, jak ona dzia­ła. Dla­cze­go jeź­dzi. Chcę wie­dzieć, czy mam rację. Nic lep­sze­go nie zo­sta­ło mi w tym życiu. Masz. – Podał mu tubę ze zwo­ja­mi. – Do­star­czysz to do We­rmun­du do mojej daw­nej gil­dii. Jesz­cze mnie wspo­mną…

– Za­po­mnij.

– Je­steś mi to winny. Przez cie­bie Caj­tla nie żyje.

– Nie. Ona umar­ła, po­nie­waż chcia­ła tak opatrz­ność boża.

– Je­steś sza­lo­ny.

– To ty je­steś sza­lo­ny. Ty nie masz ani domu, ani ubra­nia, tylko te ob­raz­ki, a ja – wska­zał na ryn­graf – je­stem świę­ty. Je­stem zna­kiem wiary. To boża opatrz­ność chcia­ła, bym nie stał się bi­sku­pem, ale żebym ru­szył na kru­cja­tę, po­ko­nać zło. I ja je po­ko­na­łem. Ja nie je­stem ci nic dłuż­ny. Miej pre­ten­sję do Boga. Ale – uśmiech­nął się – czy ty w ogóle w niego wie­rzysz?

Schul­ler nic nie od­po­wie­dział.

Ze­bra­ni tym­cza­sem, pod prze­wod­nic­twem miej­sco­we­go księ­dza, za­czę­li śpie­wać po­chwal­ny psalm i zbie­rać ofia­ry na ka­te­drę. Wiał silny wiatr i gar­gul­ce w me­ta­lo­wych ko­szach ko­ły­sa­ły się, skrzy­piąc. Smo­cze skrzy­dło prze­sta­ło się ru­szać, jak gdyby po­dmu­chy chło­du spra­wi­ły mu przy­jem­ność. Roz­war­ły się wrota.

– Czas na cie­bie – rzekł Bo­ho­mon­do. Po chwi­li, gdy zna­leź­li się u scho­dów, dodał: – Daj tę tubę. Za­wio­zę ją do We­rmun­du.

– Nie za­po­mnij o tym.

Schul­ler ru­szył w górę, w stro­nę czar­ne­go otwo­ru, któ­re­go miał już nigdy nie opu­ścić. Bo­ho­mon­do za­pa­ko­wał do to­boł­ka tubę ze zwo­ja­mi i już chciał iść w stro­nę portu, gdy za­cze­pił o coś łań­cusz­kiem. Ogni­wa pękły, a ryn­graf spadł w błoto. Męż­czy­zna przy­klęk­nął, by wy­cią­gnąć pa­miąt­kę z ka­łu­ży.

Ka­te­dra tym­cza­sem – gdy po trzy­kroć za­brzmiał dzwon, a z ko­mi­na buch­nął kłąb gry­zą­ce­go dymu – ru­szy­ła. Koła po­wo­li za­czę­ły się po­ru­szać, drew­no skrzy­pieć, a me­ta­lo­we ste­la­że ję­czeć. Wtem kon­struk­cja osu­nę­ła się na mięk­kiej gli­nie, roz­py­cha­jąc ze­bra­ny tłum.

Lu­dzie roz­bie­gli się z krzy­kiem. Ktoś zo­ba­czył krew. Ktoś inny wy­sta­ją­cą rękę.

Wiatr pod­niósł per­ga­mi­ny z pęk­nię­tej tuby. Rzu­cił je w brud­ną wodę. Roz­ma­za­ły się na­pi­sy i zni­kły bez­pow­rot­nie skom­pli­ko­wa­ne ry­sun­ki.

Spod koła wy­ło­ni­ło się roz­gnie­cio­ne ciało męż­czy­zny. Lu­dzie wy­cią­gnę­li je z ko­le­iny. Nikt go nie roz­po­znał bez ryn­gra­fu. Z po­wo­du śmier­ci bez­i­mien­ne­go włó­czę­gi nie za­trzy­my­wa­no ka­te­dry.

Świą­ty­nia po­wo­li prze­su­wa­ła się wzdłuż muru, a póź­niej trak­tem – dalej i dalej. Aż w końcu od­je­cha­ła i zni­kła.

 

 

fin

Koniec

Komentarze

Hmmmm. Wielu rzeczy nie zrozumiałam z Twojej wizji.

Babska logika rządzi!

Fajnie, że zdążyłeś, Syfie, dzięki ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Świetne opowiadanie! Wciągająca, przemyślana historia, w której nie dopatrzyłem się zbędnych elementów. To jeden z tych nielicznych tekstów, przy których człowiek traci poczucie czasu i raptem okazuje się, że historia się skończyła, pozostawiając czytelnika w objęciach zdziwienia: jak to, już minęło kilkadziesiąt minut? Widać też niemałą wiedzę Autora na temat opisywanej epoki, choć wiedza ta przemycana jest na tyle sprawnie, że czytelnik nie czuje się przygnieciony ciężarem własnych braków pojęciowych związanych ze średniowieczem. Dodatkowym smaczkiem są, jak to zwykle u Syfa bywa, ładne metafory powtykane tu i ówdzie. Podsumowując, tekst zrobił na mnie duże wrażenie, na tyle duże, że go nominuję. Mam nadzieję, że ktoś się do nominacji przyłączy, bo czasu niewiele zostało, zgodnie z zasadami. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Ja się dołączę. Rzadko mi sie zdarza, mimo że sporo chwalę, alby portalowy tekst zrobił na mnie takie wrażenie. Świetny, świetny tekst. No, nie wiem, co napisać. Syf.ie, zaimponowałeś mi.

Pochrzaniło mi się (w wyniku nagięcia innych zasad przez kogoś innego, ale to oddzielna sprawa :) ), jako że tekst został dodany we wrześniu, jest miesiąc cały na dołączanie do nominacji :)

Sorry, taki mamy klimat.

   Interesujący pomysł i ciekawa kreacja świata. Szkoda, że tekst został opublikowany na portalu – gdyby go dopracować, nieco poszerzyć – bo w sumie opowieść  jest jednak zbytnio niedopowiedziana – mógłby narobić sporo huku. A tak w ogóle, to jest materiał na mikropowieść.        Nierównomierna stylizacja języka  narracji czasami razi. .       Ale –  w tym konkursie najciekawszy tekst i powinien wygrac w cuglach.       Pozdrówko. 

A, chyba za mało napisałam: no to – podobał mi się duszny klimat, bohaterowie przepełnieni średniowiecznym szaleństwem. To jest wizja średniowiecza, która mi odpowiada, bo tak je sobie wyobrażam: okrutne, brudne, z jednej strony wzniosłe, z drugiej brutalnie prymitywne.  Członkowie gildii mieli ponoć spisywać w niej wiedzę, którą posiedli – by każda dołożona karta przypominała o odpowiedzialności, wraz z tym podejmowali. - czy tu nie brakuje jakiegoś słowa?

Owszem – już się to słówko ujawniło ; )  Nierównomierna stylizacja języka  narracji czasami razi. .   – Niestety, tak się dzieje, jak człowiek pisze opowiadanie w cztery wieczory. Jestem jednak obciążony aplikacją i po prostu nie mogłem poświęcić nań więcej czasu. Dzięki za komentarze. 

I po co to było?

Kilka subiektywnych przykladów drażniących mnie wyrazów albo zwrotów. Warstwa  językowa tekstu jest dobra, ale mogłaby stać się jeszcze lepsza.  W końcu przypomniał sobie wczorajsze spotkanie z Schullerem, oszołomem ze szkiełkami na oczach. Gdy usiadł w ciemnej izbie nad miską kaszy z omastą oraz skwarkami, dała o sobie znać wczorajsza chandra, spotęgowana jeszcze nadmiarem taniego a ciężkiego alkoholu.  Zaprezentuję.  Mordy uniosły się w oczekiwaniu na rozróbę.---> a czemu nie na bijatykę?  Płonęły chramy, obalano posągi cielców, rozpędzano i gwałcono haremy  złych wezyrów. ---> gwałcono budynek?Gwałcone odaliski/nałoznice z haremów…  Łepetynę oddał do marynowania.---> Hm…Potwór.demon ma ledwie łepetynę? I co dawało marynowanie? Do zabalsamowania…  Dalej jeszcze trochę tego jest…  

Pochrzaniło mi się (w wyniku nagięcia innych zasad przez kogoś innego, ale to oddzielna sprawa :))

Kto i co?   Syfie, rozumiem, ze jużżeś obroniony? A do tekstu w końcu zajrzę, kto wie, może nawet z urzędu ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Rogerze – postaram się jeszcze przejrzeć tekst przed upływem 24h. Berylu – już w czerwcu się obroniłem ; )

I po co to było?

Berylu, a zapytaj Jose :D Lub spójrz w nominacje sierpniowe, tam jest wyjaśnienie.

Sorry, taki mamy klimat.

Syf, nie chwaliłeś się ; ) Czekam zatem na wyniki egzaminu.   Sethrael – dobra, już wiem ;p

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

…Przeczytałem z zainteresowaniem. Nie potrafię skomentować bo formuła konkursu jest tak skonstruowana, że można kombinować z "elementami nie pasującymi". Np. z mojej znajomości średniowiecza wynika że soczewki optyczne pojawiły się w Europie sto lat po krucjatach. Nie mogło być…łoskotu(…) sztućców. W niektórych zdaniach nadmiar "jest" i "który". Poza tym klimat rzeczywiście – średniowieczny. Tak jak pisze Ocha, brudno i straszno. Pozdrawiam aplikanta.

Okulary – jak najbardziej. Sztućce również funkcjonowały już w średniowieczu. Gdzieś czytałem, że bizantyjska księżniczka wydana za syna doży weneckiego przywiozła takowe ze sobą, ale zakazano jej używać ich przy stole, by nie obrażała dobrych obyczajów wschodnimi fanaberiami ; ) W "Imieniu róży" czyli podstawowym źródle mojej wiedzy o średniowiecznym świecie okulary już występują, sztućce – zdaje się, że chyba też. Czy aplikanta – to zobaczymy za półtora miesiąca.

I po co to było?

http://www.historycy.org/index.php?showtopic=70410

Sorry, taki mamy klimat.

…Oczywiście nie będę się upierał co do soczewek i sztućców. Moja wiedza też opiera się na lekturze: Również "Imię róży" (klasztor, i biblioteka – labirynt), "Bolesław Chrobry" Gołubiewa i poczciwy Bunsch. Ponadto "Kroniki " i wielle innych powieści "moje hobby to średniowiecze skandynawskie. I faktycznie nowinki – proch, sztućce, okulary przyszły do Europy ze Wschodu. Ponadto już w starożytności sporadycznie używano soczewek pojedyńczych.Tak więc oddaję pole autorowi. Pozdrawiam uśmiechnięty.

ryszardzie przypomniała mi się jeszcze jednak niezła lektura, autorstwa również U. Eco, w tematyce średniowiecznej, tj. "Baudolino". Polecam.

I po co to było?

W Imieniu Róży bodajże mnisi zajadają się gulaszem z papryką, więc uważajcie z inspiracjami ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

W podręczniku do Wampira: Mrocznych wieków w bodaj narracji wprowadzającej dowiadujemy się, że dwunastowieczny mnich z przerażeniem obserwuje cienie buszujące pośród łanów kukurydzy  ; )

I po co to było?

No, Syf to Syf. Opowiadania Syfa mają klimat. Nawet jak komuś styl nie odpowiada, klimatu Syfowi odmówić nie można ; ) Mam wątpliwości co do tego, co właściwie jest niepasującym elementem – Katedra czy raczej Ciemny Pan na jaszczurze? - ale to już sobie w małym rozumku rozważę.   Technicznie, rzecz jasna, dobrze. Poza tym: "Siedzące dookoła mordy" mi niezbyt pasują, bo to nie mordy siadają. "…odpowiedzialności, wraz z tym podejmowali." – brakuje "którą". "– To jest ognisty proch przywieziony z orientalnych krain, ale on nie jest interesujący. To tylko kolejna zabawka dla półgłówków z mieczami. – wyciągnął z kufra…" – Wyciągnął wielką literą. " Wróg, zasiadając na latającym jaszczurze, siała strach pośród bożych zastępów." – literówka, siał "– Skurwysynu ty – wyszeptał Schuller. Nachylił się. Cuchnęło mu z pyska starą rybą. – Bym złapał za tę butlę i cie nią zajebał…" – literówka, cię   Nie jestem pewna, czy rozumiem, o co dokładnie chodzi z Katedrą. I trochę brakuje mi w tym wszystkim… historii. Bohater użala się nad sobą, wspomina przeszlość, kobietę, Pana Ciemności, a potem ginie. Czegoś mi jakby zabrakło.   Rozumiesz, kobiecie nie dogodzisz ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Rozumiesz, kobiecie nie dogodzisz ; ) biedy beryl… Ja lubię skupiać się na klimacie, a potem – jak podejrzewam – resztę składników utworu mimowolnie podporządkowuję temu klimatowi. Widzę, że i tak kilka bubli językowych się ostało.  A katedra – cóż – jeździ…  ; )

I po co to było?

biedy beryl…

A Ty to co, z chłopakiem jesteś? : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Opowiadanie byś przeczytał, zamiast snuć mokre fantazje ; P   Muszę jednak przyznać – jeżeli chodzi o opowiadania, to słyszę od dziewczyny wieczne smęcenie: "a muszę to czytać?", "nie, znowu brud i się zabijają", "cały czas te same porówniania", "brakuje tylko ruchania trupów" – choć to ostatnie to całkiem inspirujący temat ; )

I po co to było?

Haha ; D

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No, rzeczywiście brakuje.

Zarżnął, zerżnął i zeżarł?

Babska logika rządzi!

Nie – na wszelki wypadek sprawdziłem i nie było tam słowa "zerżnął" ; )

I po co to było?

Widać co tym babom w głowach!

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dziwisz się? Taki nieboszczyk zarżnięty kilka godzin wcześniej: jeszcze świeży, a już cały sztywny… ;D

Sorry, taki mamy klimat.

Robi się grząsko i kosmato… 

I po co to było?

Dobra, to kolejna dyskusja, która schodzi na bardzo dziwne manowce.

Konkurs się skończył, więc teraz mogę już z czystym sumieniem.

 

Opowiadanie bardzo mi się podoba. Styl, klimat, opisy i pomysł z wędrującą katedrą.

Ale najbardziej podoba mi się to, że nic w nim nie jest czarno-białe. Niby toczy się święta wojna, wojna dobra ze złem i łatwo na pozór określić, którzy są ci "dobrzy". A tu figa z makiem. Czarny pan jest zły? Dlaczego? Bo czarny i jeździ na smoku? To wcale nie czyni go złym. Z głównego bohatera żaden kryształ, ma wiele na sumieniu, kilkukrotnie postąpił niegodnie, ale w podobnej sytuacji wielu postąpiłoby podobnie. Jest słaby. Zostaje jednak uhonorowany i użyty jako symbol, a potem, gdy jest już zbędny czy wręcz niewygodny, zostaje zmielony przez machinę, która go wykorzystała. Tekst opisuje realny świat, choć ten w nim przedstawiony realnym się nie wydaje.

Dzięki za komentarz.  Muszę przyznać, że finał w bieżącej postaci jest głównie zasługą mojego Czytacza. Początkowo było nieco inaczej, ale po małej sprzeczce zmieniłem ; )

I po co to było?

Pomijając burzliwą dyskusję pod Twoim tekstem, opowiadanie bardzo dobrze mi się czytało. Dobre opisy, i ładnie napisany tekst. Dopracowany tekst. Spodobał mi się. Może kiedyś spróbujesz rozszerzyć to opowiadanie. Oczywiście mam tu na mysli powieść, bo nadaje się.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Może kiedyś. Najpierw praca, potem hobby, niestety ; )

I po co to było?

Mroczne i krwawe średniowiecze, to się na pewno udało. Nie podobały mi się dialogi, które czasami brzmiały zbyt nowocześnie, a słowa typu: skurwysynu  lub zajębię cię  wprawiły mnie w osłupienie. Ale opowiadanie dobre.   Pozdrawiam

Mastiff

Nie wiem jak zajebywanie, ale skurwysyn raczej nowy nie jest : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ale czy sięga czasów średniowiecza? Trudno powiedzeć. A już zajebię cię brzmi raczej swojsko:)

Mastiff

Pomogę, bo już się z tego słowa tłumaczyłam pod Zimną. Zgodnie z A. Bańkowskim słowo "kurwa" wywodzi się od greckiego "kurous", oznaczającego kobietę niezamężną. Stąd się wzięło "kurv'e mat'eri syn", czyli skurwysyn. Jeśli to prawda, to, etymologicznie rzecz biorąc,

skurwysyn jest starszy od kurwy ;)

https://www.martakrajewska.eu

Wydaje mi się, że wtedy raczej używano określenia kurwisyn, ale to w sumie nieważne. Wciąż pozostaje zajebię cię:)

Mastiff

Z tym językiem to ciekawa sprawa. Ja powiem tak – wydaje mi sie, że nie istnieje coś takiego jak język średniowieczny, którego można by literacko użyć. Wobec tego trzeba wejść w pewną konwencję – skoro bohaterowie mówią swoim poprawnym językiem, tłumaczymy ich wypowiedzi na nasz poprawny język. Owszem – w treści powyższego opowiadania są zwroty czy całe zdania, z których nie jestem specjalnie zadowolony, bo nie brzmią najlepiej w konteście całości, ale nie wydaje mi się, by był to akurat "skurwysyn" czy "zajebać" ; ) "Jebać" zresztą, o ile pamiętam, oryginalnie znaczyło gwałcić, ale w naszej rzeczywistości. Realia świata przedstawionego raczej nie korzystają z naszej etymologii, ale bieżących znaczeń (inaczej światy fantasy nie powinny korzystać z choćby słowa okulary, bo skąd w ich historii łacina?).  Tak czy siak, dzięki za komentarz ; )

I po co to było?

Ja jest zwolennikiem ostatnio najpopularniejszej teorii, że kurwa jest prasłowiańska. Nie damy sobie kurwy zabrać : ) A co do świata przedstawionego, syfie, to jednak trzymałbym się analogii do naszego świata, o ile to możliwe, rzecz jasna. Trudno byłoby mi np. zaakceptować w quasiśredniowieczu tekst "zrobił się nizły sajgon".

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ludzie przeklinali od zawsze, o czym mogą świadczyć na przykład dobrze zachowane graffiti w Pompejach. Natomiast jakie były przekleństwa w średniowieczu nikt pewnie nie wie, bo w przekazach pisemnych się nie przeklinało, tylko relacjonowało i/lub zachwycało, i to lekko koloryzując. Rozsądnym byłoby zatem przyjęcie założenia, że średniowiecze nie odbiega od innych okresów w kwestii regularnie stosowanych wulgaryzmów w życiu codziennym. Skoro obecnie takie wulgaryzmy jak kurwa, pierdolić, zajebać, skurwysyn itp. bywają w "częstym" użyciu, to pisząc dialogi w opowiadaniu osadzonym w tamtym okresie należy: albo używać obecnych przekleństw – skoro w pozostałej części dialogów używa się języka polskiego w obecnej formie; albo wszystko pisać tak jak brzmiało kiedyś. Skoro jednak nikt nie wie jak to dokładnie brzmiało, brak sztucznej archaizacji wydaje się być postępowaniem logicznym, w ślad za którym idą nasze popularne obecnie kurwy i inne jebaki, do których nie ma sensu się przypierdalać. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Cóż – Sethrael dość dobitnie wyraził przewodnią myśl dyskusji o stylizacji dialogów ; )

I po co to było?

Kurwa nie jest nowożytna. A co do przypierdalania się – to moim zdaniem warto. Przecież w tekście quasiśredniowiecznym bohaterowie nie mówią "siema ziomek, jak tam twoja laska?", bo to byłoby głupie (albo śmieszne). Zachowywanie pozorów nie zaszkodzi. Nie przesadzajcie z tym podejściem "to tylko tłumaczenie na nasze", może. Acz co do wulgaryzmów, to akurat chyba mało który można uznać za wyjątkowo nie pasujący do klimatu ;p

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

"siema ziomek, jak tam twoja laska?"

"siema ziomek, jak tam twoja laska?" Owszem, ponieważ nie jest to poprawny język polski, a slang z blokowiska ; ) Konwencja językowa, o której mówimy, już chyba jest ukształtowana i polega mniej więcej na tym właśnie, że normalni ludzie mówią poprawnym językiem, natomiast niziny jakąś wariacją na temat gwary ludowej (która, co naturalne jest lepsza niż slang z blokowiska), co ma o tyle sens, że zazwyczaj niziny są jedynie dekoracją i nie utrudniają odbioru. "to tylko tłumaczenie na nasze" – w związku z powyższym powiedziałbym, że to "tłumaczenie na nasze" rządzi się już pewnymi regułami i nie ma tam wolnej amerykanki ; ) Tekst napisany w przeważającej większości w poniższy sposób nie byłby zjadliwy:   – Nuże, Łojza! Trykaj dziewkę, pócy ciepła.  – Co? Ja nie slyszoł. Konioju żreć dawoł. 

I po co to było?

Oczywiście, biorąc pod uwagę, że ani razu nie wspomniałem o stylizacji nie widzisz tego, że Twój przykład zupełnie nie ma sensu w tej dyskusji? A "Siema ziomek, jak tam twoja laska" to jak najbardziej poprawny język polski. Równie poprawy co "skurwysyn", którego w końcu starasz się tutaj bronić. Uważasz, że ludzie z blokowiska to niziny? No, no, grabisz sobie u mnie, ziomek.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Twój przykład zupełnie nie ma sensu w tej dyskusji?  Ma sens o tyle, że jest równie wyraźną skrajnością jak Twoje ziomki. A zarówno jedno, jak i drugie – jak trafnie zauważyłeś – nie ma większego sensu w tej dyskusji (z tym, że moja archaizacja jest chociaż quasi-średniowieczna)   ; ) Teraz właściwie nie wiem, jakie jest Twoje stanowisko w sprawie, więc trudno mi powiedzieć, wobec czego się ustosunkować. Niewątpliwie jednak istnieje coś takiego, jak powszechy język polski, którym każdy z każdym się porozumie (nota bene naczystszy w Szczecinie, Gdańsku i bodaj Wrocławiu, jako miastach z ludnością napływową) i słowo "skurwysyn" się do niego zalicza. Stosowanie tego języka jest chyba wystarczające do  "zachowania pozorów"– z usunięciem może niektórych zwrotów wskazujących nadmierną świadomość naukową. Sam  mieszkam na prawie dwudziestotysięcznym blokowisku i muszę przyznać, że generalnie rzecz biorąc koledzy, mówiący w przytoczony przez Ciebie sposób, nie są tuzami intelektu. Nie mówię, że nie trafiają się wyjątki, bo są, ale pewna tendencja jednak jest zauważalna ; )

I po co to było?

A zarówno jedno, jak i drugie – jak trafnie zauważyłeś – nie ma większego sensu w tej dyskusji (z tym, że moja archaizacja jest chociaż quasi-średniowieczna)   ; ) Mój przykład ma sens o tyle, że miał pokazywać, że podejście „przecież rozmowy tych ludzi to tylko tłumaczenie na nasz” nie daje się obronić. A czy ten Twój na pewno jest udaną archaizacją, to nie jestem przekonany ; )   Teraz właściwie nie wiem, jakie jest Twoje stanowisko w sprawie, więc trudno mi powiedzieć, wobec czego się ustosunkować. Moje stanowisko jest takie, że pisząc tekst quasiśredniowieczny (ale nie chcąc się paprać ze stylizacją) powinniśmy, jak to ładnie ująłem, zachowywać pozory, które wpłyną na wiarygodność klimatu, czyli jednak dostosowywać język do jako takiego wyobrażenia o średniowieczu, wyzbyć się słów które w oczywisty sposób nawiązują do naszej nowoczesnej rzeczywistości, albo do naszego świata. Stąd, wyżej, przykład z robieniem sajgonu. Nie dość, że odnosi się do naszego świata, to powstał dopiero niedawno.   Niewątpliwie jednak istnieje coś takiego, jak powszechy język polski, którym każdy z każdym się porozumie i słowo "skurwysyn" się do niego zalicza. Język polski od tego jest polski, że nie jest powszechny : ) Ale rozumiem, że mówisz o wzorcowym (poprawnym) albo po prostu literackim polskim. Słowo „ziomek” i „laska” w tym kontekście są jak najbardziej rozpoznawalne w całej Polsce, nie mówiąc o tym, że „ziomek” to wcale nie jakieś nowe słowo, a znaczenia wielce nie zmieniło. Zatem rozważania, że mówią w ten sposób tylko na blokowiskach (a bo na wsiach to już niby nie? ;p) nie ma tutaj większego sensu.   (nota bene naczystszy w Szczecinie, Gdańsku i bodaj Wrocławiu, jako miastach z ludnością napływową) Nie podważam, nie kłócę się, ale chętnie zobaczę źródło, bo nie mogę uwierzyć : )   Sam  mieszkam na prawie dwudziestotysięcznym blokowisku i muszę przyznać, że generalnie rzecz biorąc koledzy, mówiący w przytoczony przez Ciebie sposób, nie są tuzami intelektu. Nie mówię, że nie trafiają się wyjątki, bo są, ale pewna tendencja jednak jest zauważalna ; ) A ja mieszkam na (tudzież pochodzę z) trzydziestotysięcznym blokowisku i mam tam naprawdę dobrych kolegów i nie pozwolę ich nazywać nizinami, mimo że może niekoniecznie są nie wiadomo jak oczytani :))

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A tak w ogóle to pomyślałem, że może przeczytałbym to opowiadanie w końcu.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

wyzbyć się słów które w oczywisty sposób nawiązują do naszej nowoczesnej rzeczywistości, albo do naszego świata – i przecież wszyscy mówią, że okej. To jest kwestia zbioru słów technicznych i frazeologizmów. Nikt tego nie neguje, a jednocześnie wyłączenie tych słów nie wyłącza dalszego stosowania powszechnego języka. jednak dostosowywać język do jako takiego wyobrażenia o średniowieczu – ja nie mam wyobrażenia  o języku średniowiecznym, chyba że Pater Noster qui es in Caelis  Ale rozumiem, że mówisz o wzorcowym (poprawnym) albo po prostu literackim polskim.  – Nie do końca, raczej o słowach których używam i które słyszę na co dzień, z przeświadczeniem, że są poprawne. Wzorcowy język jest zbyt sztywny (chociażby kwestia wołacza, a dialogi) Słowo „ziomek” i „laska” w tym kontekście są jak najbardziej rozpoznawalne w całej Polsce – rozpoznawalne i owszem, ale nie używane w sposób powszechny w takich układach, chyba że chcesz mi powiedzieć, że znasz tłumy trzydziesto– czterdziestolatków, którzy mówią "siema, ziomuś, odpal szluga" ; ) ------   W sumie – jakby się zastanowić – chodzi nam o to samo. Tyle że Ty odnosisz się do wyobrażenia o języku średniowiecznym, którego tak naprawdę nie ma na czym wyrobić, a ja do stosowania języka współcześnie używanego; jedno i drugie opiera się na pewnym wyczuciu, ale współczesny język łatwiej jest wyczuć. Obaj uważamy, że pewnych słów nie należy używać w kontekście średniowiecznego człowieka – zaznaczyłem nawet we wcześniejszych postach, że nie udało mi się wszytkich takich słów z tekstu usunąć. Po trzecie zaś chyba żaden z nas nie uważa, że słowo "skurwysyn" nie pasuje. I chyba tyle w temacie ; )     – nie pozwolę ich nazywać nizinami, mimo że może niekoniecznie są nie wiadomo jak oczytani :)) Okej, okej – to jest przecież tak odległa dygresja… 

I po co to było?

A tak w ogóle to pomyślałem, że może przeczytałbym to opowiadanie w końcu.  – Coś w tym jest  ; )

I po co to było?

Już wiem, skąd u Rogera tyle postów pod opowiadaniami. Wystarczy wkręcić beryla w dyskusję ; )

I po co to było?

A co dopiero będzie, kiedy w końcu przeczyta… ;-)

Babska logika rządzi!

kiedy w końcu przeczyta… ;-)

A to zależy – bo w dyskusję na temat tekstu czy jego treści ja się raczej wdawać nie będę. To jest generalnie kwestia indywidualnego odbioru czytelnika ; ) O kwestiach, powiedzmy, ogólnoliterackich czy teoretycznych, owszem, możemy sobie za to porozmawiać. 

I po co to było?

W sumie – jakby się zastanowić – chodzi nam o to samo. Tyle że Ty odnosisz się do wyobrażenia o języku średniowiecznym, którego tak naprawdę nie ma na czym wyrobić, a ja do stosowania języka współcześnie używanego

Ależ ja chcę, żeby stosowano język współcześnie używany, ale z głową. Chyba dosyć jasno to wyraziłem, nie? Wyobrażenia może nie ma na czym wyrobić, ale większość będzie się spodziewała chędożenia albo rzyci, co nie znaczy, rzecz jasna, że trzeba ich używać (to tylko taki przykład).   Już wiem, skąd u Rogera tyle postów pod opowiadaniami.

Z tego samego powodu, co u Ciebie – on też dodaje po trzy komentarze pod rząd.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ależ ja chcę, żeby stosowano język współcześnie używany, ale z głową.

Każdy mówi o tym samym ; )

Z tego samego powodu, co u Ciebie – on też dodaje po trzy komentarze pod rząd. Owszem, nie dostrzegłem wczoraj Twojego posta dodanego w trakcie, gdy pisałem mój, więc z dwóch urodziły się trzy. 

I po co to było?

Każdy mówi o tym samym ; )

To po co w ogóle dyskutowaliśmy? ; ) Ale może Sethrael zgłosi zdanie odrębne.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

To po co w ogóle dyskutowaliśmy? 

Patrzymy w ten sam punkt, ale z nieco innych stron ; )

I po co to było?

Moje zdanie się nie zmieniło, bo mówiłem tylko o używaniu przekleństw – współczesnych, co sprecyzowałem dość jasno. Używanie slangu czy stosowanie związków frazeologicznych typowych dla naszych czasów (wiedzy, geografii itp.)  to zupełnie inna bajka; "niezły sajgon" odpada kategorycznie, podobnie jak "zajebista laska", bo laska w znaczeniu śliczna dziewczyna jest wymysłem typowo współczesnym, zaś dlaczego Sajgon jest niezły wie każdy interesujący się historią najnowszą. Podobnie ma się sprawa z "siema ziomek", bo: wyraz "siema" nie jest wyrazem polskim, tylko chujwiejakimidodatkowobeznadziejnym, a znaczenie słowa ziomek, mimo że zbliżone do definicji słownikowej, ma w slangu szersze znaczenie, bo w tym znaczeniu można tak powiedzieć praktycznie do każdego (do Murzyna, którego widzi się pierwszy raz w życiu i z pewnością nie jest on  ziomkiem – z definicji słownikowej -  mówiącego) i nikt się nie zdziwi (może poza Murzynem – jeśli nie łapie tej żałosnej nowomowy). Cieszę się, że wszyscy się zgadzamy, a dyskusja trwa! ;)

Sorry, taki mamy klimat.

Przeczytałam dopiero dzisiaj i, ponieważ wszystko już powiedziano, dołączam do grupy usatysfakcjonowanych lekturą.  

 

Gdy usiadł w ciemnej izbie nad miską kaszy z omastą oraz skwarkami… – Omasta to tłuszcz dodawany do potrawy. Skwarki to tłuszcz, więc są omastą. Chyba że kasza była kraszona np. smalcem, masłem czy olejem i jeszcze dodano do niej skwarki.

 

Bohomondo popatrzył na siedzące dookoła mordy. – Wolałabym: Bohomondo popatrzył na mordy siedzących dookoła.

 

…szczypcami wyrwał jęzor i wrzucił go do koksownika. – Czy koksownik jest tu elementem niepasującym? Bo skoro jeszcze nie znano koksu, to i koksownik nie miał prawa istnieć.

 

…inaczej pewnie gniłbyś w jakimś opactwie, żrąc i chlejąc na potęgę… – …inaczej pewnie gniłbyś w jakimś opactwie, żrąc i chlając na potęgę

 

Mężczyzna docisnął jego twarz do piachu. – O ile wiem, twarz to przednia strona głowy ludzkiej. Czy Czarny Pan był człowiekiem?

 

Okutany brunatnym habitem, blady jak pergamin, z kępką białych włosów i bielmem na oku. – Czy na oku miał kępkę białych włosów i bielmo? ;-)  

 

…gdzie dziwnym trafem równocześnie znajdowali się zarówno Bohomondo, jak i duch przeszłości – Schuller. – Wolałabym: …gdzie dziwnym trafem równocześnie znajdowali się tak Bohomondo, jak i duch przeszłości – Schuller.

 

…między nimi kręcili się budowniczy– Mam wrażenie, że w budowniczy to mianownik liczby pojedynczej. W liczbie mnogiej będą: budowniczowie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No to dobrze, że się podobało. Dzięki za wnikliwe przejrzenie tekstu. Czas jednak na garść replik – by nie było, że nie zwracam uwag na detale ; )   omasta to tłuszcz, skwarki to pozostałości po wytapianiu tłuszczu, przykładowo zesmażona skóra, wikipedia mówi, że koks jest znany i używany do opalania od IV wieku naszej ery; zatem możliwe jest, by słowo koksownik było znane w quasi-średniowiecznym świecie (choć musze przyznać, że dopiero teraz sprawdziłem), sjp uznaje wersję "chlejąc", nigdzie nie było napisane, by Czarny Pan nie miał ludzkich kształtów, kępką białych włosów i – rzeczywiście mogłem dopisać "na głowie", byłoby bardziej przejrzyście, budowniczowie --- mój błąd ; )

I po co to było?

Wysmażone skwarki w dalszym ciągu są tłuszczem. Kasza ze skwarkami jest kaszą omaszczoną. W uwadze przyjęłam do wiadomości możliwość kraszenia kaszy i wzbogacenia jej skwarkami. Byłam przekonana, że węgiel na koks, zaczęto przetwarzać dopiero w końcu XVI wieku, w Anglii. Ale całkiem możliwe, że moja wiedza jest błędna, że Wikipedia wie lepiej. ;-)  

Tak, słownik uznaje „chlejąc”, ale ta forma wydaje mi się jeszcze mniej estetyczna od samej czynności. Jednak nie chcę nikomu narzucać moich poglądów. ;-)

Czy ludzkie kształty jakiejś istoty sprawiają, że staje się ona człowiekiem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

za słownikiem pwn --- 1. «wysmażony kawałeczek słoniny, boczku, mięsa», Czy ludzkie kształty jakiejś istoty sprawiają, że staje się ona człowiekiem?  – to już jest pytanie natury: czy można napisać, że elf czy krasnolud mają twarz, wszak człowiekiem żaden z nich nie jest ; )

I po co to było?

Znam definicję skwarków. Myślałam, że wyjaśniłam –– zjem kaszę z omastą i skwarkami. ;-)

Ale elfy i krasnoludy nie są potworami. Małpy są człekokształtne, robią urocze miny, ale chyba nadal mają pyski i pyszczki. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Myślałam, że wyjaśniłam –– zjem kaszę z omastą i skwarkami

No to smacznego ; ) Po prawdzie to nie zastanawiałem się nad statusem Czarnego Pana. Skoro jednak potrafił dowodzić armią, rzucać klątwy, czyli także mówić,  i prawdopodobnie był jakimś wysokim przestawicielem demonicznego świata, to – choć potworny – musiał być obdarzony wysoką świadomością i bliżej mu było do człowieka niż zwierzęcia, a kto wie – może był nawet wyżej od człowieka w hierarchii bytów ; )

I po co to było?

Rozumiem, dlaczego Czarny Pan mógł mieć twarz. I chyba niepotrzebnie przyczepiłam sie do Czarnego Pana, bo kiedy uświadomiłam sobie, że firmy, np. produkujące kosmetyki, rajstopy, płyny do mycia naczyń, też maja twarze… ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak właściwie przesłanie do mnie nie dotarło, ale całość i tak mi się podoba. Mogłeś tej biednej kobiecie oszczędzić tortur – nie trzeba by dosłownym, można zaufać wyobraźni czytelników.

nie trzeba by dosłownym, można zaufać wyobraźni czytelników

– przyznam się, że w tym zakresie i tak się ograniczyłem ; )

I po co to było?

Wyraziste, sugestywne opowiadanie, która trafia do czytelnika. Mogę tylko pogratulować bardzo dobrego tekstu. Pozdrawiam.

Jedni się zachwycają, by inni mogli narzekać. Opowiadanie nie przypadło mi do gustu – nie uważam, że jest złe, ale nie jest też dobre ; ) Warstwa językowa czasem mnie nieco drażniła ("mordy" w takim kontekście w narracji, "humanoid", to tylko dwa przykłady). Bohater trochę mnie denerwował tym, że się nad sobą użalał. Świat w zarysie, a jednak warto byłoby moim zdaniem przedstawić go nieco więcej. No, a przede wszystkim, nie poczułem głębi tekstu, którą – zdaje się – poczuli inni. Brakowało mi czegoś podczas lektury i nawet lekko się nudziłem pod koniec.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

hmm – dzięki za komentarze ; )

I po co to było?

Tekst zdecydowanie do poszerzenia. Tu jest za dużo wątków i za dużo rzeczy, które należałoby rozbudować, żeby nazwać ten tekst skończonym. Nie mówię, że jest zły, bo czytało się go bardzo dobrze. Poza tym, widzę, że masz smykałkę do ciekawych opisów architektury – i to takich naprawdę sensownych i profesjonalnych, co zdecydowanie się chwali. Twój świat jest niebagatelny i wiele by zyskał, gdyby go rozwinąć. Nie mówię o robieniu z tego sagi na kilka tomów, bo na to nikt nie ma czasu, ani siły, ale czytelnik nie pogardziłby dodatkowymi szczegółami, dzięki którym mógłby bardziej zagłębić się w twoją kreację. Innymi słowy, czuję niedosyt, Syfie.

Innymi słowy, czuję niedosyt, Syfie.

Przyznam, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy nie miałem specjalnie ani czasu, ani sił na pisanie. W tym układzie byłem zadowolony z tego, że w ogóle udało mi się cokolwiek napisać ; ) Natomiast jak najbardziej rozumiem zarzut, a z drugiej strony cieszę się, że wymyślony świat ma pewien potencjał, co może kiedyś wykorzystam.

I po co to było?

Bardzo fajnie się czytało, chociaż niektóre zdania były za bardzo wzniosłe. Ale chyba obrałeś sobie taki styl który by pasował do opisywanej historii. Widzę tutaj inspirację opowiadaniami Rafała Dębskiego i Jacka Piekary, niektóre zdania jakby żywcem przeniesione. Ogólnie podobało mi się i zasłużone wyróżnienie za wrzesień.

Widzę tutaj inspirację opowiadaniami Rafała Dębskiego i Jacka Piekary

Ciekawe – ale muszę przyznać, że Piekarę znam z jakiegoś jednego opowiadania, a Dębskiego w ogóle nie czytałem ; ) Dzięki za komentarz.

I po co to było?

Hm, w zasadzie nie mam do powiedzenia nic, co nie zostałoby jeszcze opowiedziane. Ale żeby zostawić po sobie jakiś ślad – znakomicie napisane opowiadanie, warsztat wysokiej próby (czego przyznam, zazdroszczę). Historia z pomysłem, intrygująca (ta podejrzana katedra…), bohaterowie też wiarygodni. Zakończenie trochę mniej mnie urzekło, ale nie narzekam. Jedyne co tak naprawdę mi zgrzytnęło to "zajebał" – jakieś zbyt nowoczesne się wydaje, choć może się mylę. Nawiązując do komentarza belhaja – również miałem skojarzenie z Piekarą. Ale – zupełnie szczerze – według mnie to opowiadanie prezentuje wyższy poziom niż "dzieła" tego autora.

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Miło mi. Dzięki za komentarz ; )

I po co to było?

SREBRNE PIÓRKO!? Wow, gratulacje :) Powiedz, kiedy Cię będzie już można przeczytać.

https://www.martakrajewska.eu

Dzięki. To jeszcze długa, długa droga  ; )

I po co to było?

Mimo to dobrze wiedzieć, że trud się opłaca. Cieszę się, zasłużyleś.

https://www.martakrajewska.eu

Dyskusja już była niemała, to ja tylko napisze, że jestem pod wrażeniem tekstu. Mroczne, ciężkie, smutne na swój sposób i przede wszystkim dobre :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

No to fajnie, dzięki za komentarz.

I po co to było?

Bardzo dobrze oddany klimat i nieźle opowiedziana historia. Największe wrażenie robi pomysł na katedrę i jej rolę w opowiadaniu. Intrygująca opowieść i wielka przyjemność z czytania.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Miło mi, dzięki za komentarz ; )

I po co to było?

Syfie, odkopuję twoje opowiadanie z czeluści biblioteki, bo miałam ochotę na przeczytanie czegoś z katedrą w tle – i dostałam kawałek świetnej literatury :). Przeczytałam z ogromną przyjemnością.

 

Pozdrawiam!

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Wróg, zasiadając na latającym jaszczurze, siała strach pośród bożych zastępów.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Miło mi, że ktoś jeszcze zajrzał do opowiadania :) 

I po co to było?

Po pierwsze, gratuluję srebra! Naprawdę świetne opowiadanie. Już lepiej rozumiem, co miałeś na myśli, pisząc o klimacie. Wspaniale uchwycone realia średniowiecza, widać, że sporo wiesz na ten temat. Obawiałam się, że będzie dużo naturalistycznych szczegółów, których nie przełknę, ale na szczęście niepotrzebnie. Tekst zjadłam w całości bez problemu.

Jedyne, co mi nie siadło, to początkowy opis budowli. Po prostu nie przepadam za zbyt dokładnymi opisami architektury.

Czy dobrze trafiam, że inspirowałeś się trochę “Katedrą” Dukaja(?)

Ogółem, dołączam do ukontentowych czytelników :).

Dzięki za komentarz. 

Jeżeli chodzi o opis katedry – wydaje się być nieodzowny w opowiadaniu, którego bohaterem jest katedra :)

“Katedrę” Dukaja czytałem bardzo dawno temu, więc myślę, że nie była inspiracją.

I po co to było?

Nowa Fantastyka