- Opowiadanie: gromoslav12 - Zakon

Zakon

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zakon

Deszcz obficie zwilżał brukowaną drogę biegnącą przy katedrze, dumnie górującą nad grodem piastowym. Cały Ostrów Tumski ginął pod ścianą wody lejącej się rzewnie z nieba, jakby sam Bóg płakał nad losem swoich ziemskich owieczek. Miałby ku temu powód.

Przed katedrą widoczna byłą krzątanina. Grupa zakapturzonych postaci nie chcąc zmoknąć szybko opuszczała karoce, by przemknąć obok ciężkich, żelaznych wrót. Ostatnia z osób, odziana w czerwono-czarny płaszcz, zamknęła je za sobą i dostojnie krocząc główną nawą skierowała się ku zakrystii. Reszta zakapturzonych postaci zrzuciła płaszcze, rozwieszając je na hakach w konfesjonałach. Na szyi każdej z nich widniała koloratka.

Główna nawa katedry wypełniła się dwoma rzędami kapłanów stojących twarzą do ołtarza. Każdy z nich splótł dłonie na piersi i pogrążył się w żarliwej modlitwie.

Z zakrystii wyszedł biskup pchając przed sobą misternie wykonany drewniany stolik. Na jego blacie stały rzeczy, które z rzadka znajdowały się na chrześcijańskich ołtarzach. Były to drewniane miski z aromatycznymi, suszonymi zawartościami, wielka, stara księga oraz wierzbowa gałązka. Za biskupem młody ksiądz toczył przed sobą wózek, na którym stał metalowy kosz wypełniony rozgrzanymi do czerwoności bryłami węgla. Stolik stanął po prawej stronie białego, marmurowego stołu ofiarnego, a kosz po jego lewej. Po wykonanej czynności, kapłan dołączył do reszty. Biskup stanął za ołtarzem.

Kapłani do tej chwili mocno skupieni na własnych modłach zamilkli kierując wzrok na biskupa zaczynającego modlitwę. Nie rozumieli, czego dotyczyła. Widzieli jednak jak każdą z misek brał on z wielkim uwielbieniem, po czym wrzucał ich zawartość do kosza na rozgrzany węgiel. Kolejno we wnętrzu katedry rozchodziły się aromaty szałwii, bylicy i dziurawca. Do żaru wysypał również ziarna pszenicy i owsa.

Po owych czynnościach wziął do rąk jedną z misek, w której znajdowała się woda oraz wierzbową gałązkę i zszedłszy z prezbiterium smagał nią każdego z księży. Nie pomijając żadnego kapłana wrócił za ołtarz i podniósł księgę. Rozłożył ją przed sobą i rozpostarł ręce. Odchylił delikatnie głowę w tył, kierując spojrzenie w górę. Otworzył usta ku czci Boga, lecz nie tego, który złożył swego syna w ofierze, zmywając grzechy swoich ziemskich dzieci. Modląca się postać biskupa nie widniała na tle złotego ołtarza z figurującą w jego centralnej części Matką Boską, lecz za jego plecami górował idol pamiętający jeszcze czasy Mieszka I. Cztery oblicza chłodnym spojrzeniem obejmowały całe wnętrze Domu Bożego, a jego głowę wieńczył kapelusz. Był wysoki, trzykrotnie przewyższał stojącego przed nim kapłana. Każda z czterech stron pokryta była płaskorzeźbami. Górne przedstawiały postawne postaci mające wyobrażać zapewne Bogów. Poniżej widniał korowód ludzi trzymających się za ręce, natomiast u samej podstawy drzewa przedstawiały pory roku, wywierając na odbiorcy świadomość upływającego czasu. Posąg skąpany był w mnogości barw, nadając całości wrażenie życia.

Biskup zamknął usta i opuścił powieki. Odwrócił się w kierunku czworolicego, drewnianego posągu. Padł na kolana znikając za białym marmurowym stołem.

– Perunie Gromowładny! – Wykrzyczał. – Swarożycu Złotolicy! Mokoszo Karmicielko! Wznosimy ku wam modlitwy, byście nie opuszczali nas w ten ciężki czas. Świat trawi pożoga. Zachód w ogniu wojny, który niebezpiecznie kieruje się w naszą stronę. Wschodnie rubieże naszego królestwa są niczym kipiący garniec buntu, ostro doprawianym przez wschodnich obserwatorów. Dawna monarchia rządząca ojczyzną twardą ręką dawno stała się zapomnieniem na rzecz czczej elekcji, gdzie możnowładcy i dusigrosze dobierają sobie tresowane króliki biegające w stronę, którą im wskażą. Wy, którzy swych świętych stóp nie chcecie kalać stąpaniem po ziemi wyrzekającej się was od wieków. Wy, których strawić próbował pożar zmian, wessać chciał wir nowych prawd i dogmatów. Ja, Andrzej Opaliński herbu Łodzia, sekretarz wielki koronny i biskup poznański wraz z zastępem wiernych wzywam was, abyście użyli całej swej mocy by wtłoczyć żywy ogień nieugiętej woli w dusze narodu polskiego, waszych dzieci, wnuków i potomków, będących nawozem tej ziemi, a solą w oku waszych wrogów. Sława Prawii!

Księża zebrani w katedrze chóralnym krzykiem zawtórowali biskupowi, wypełniając gęste już od wcześniejszej przemowy powietrze. Echo odbijało się od murowanych podłóg, dźwigających najpotężniejsze osobistości tego kraju, od misternie wykończonych witraży oglądających twarze wypełnione to niebiańską radością koronkowej bieli, to piekielną udręką aksamitnej czerni. Odbijało się od obrazów przedstawiających kolejne etapy męki pańskiej, skupiające spojrzenia ludzi walczących z problemami codzienności.

Radosne wtórowania wychwalające zimny drewniany posąg przerwało drżenie katedry. Posypały się kawałki sklepienia raniąc jednego czy dwóch księży w głowę. Wielkie żelazne wrota otworzyły się z hukiem zapraszając do środka chłód, wiatr i deszcz. Zgromadzeni wewnątrz kapłani rozbiegli się chowając za kolumnami i ławami. Sam biskup plącząc się we własną sutannę, uciekał z prezbiterium, gdzie ołtarz powoli niknął za białą kurtyną pyłu.

Cztery pary oczu drewnianego idola zapłonęły czerwienią, tworząc promieniste ścieżki w opadającym pyle. Czworo drewnianych ust poruszyło się.

– Wzywaliście mnie – Rozbrzmiał głos wypełniający każdego kapłana od środka. Ciepły głos wzbudzający jednocześnie uczucie strachu i nadziei.– Jestem, który spojrzeniem okala cztery strony świata. Jam czworolicy. Jam zawarty w czterech, czterech budujących jedność. Ród zrodzony z moich myśli i potu, twardy i ostry jak granie, niezdobyty jak szczyty wysokogórskie, ogromny i niezmierzony jak stepy, wznosi błagania słyszalne u samych szczytów Prawii burząc mój spokój. I to kto?! Mały człowieczek, który przybrał barwy z innego obozu! Przyprowadził moje oblicze pod dach świątyni innowierców. Jak śmiesz godzić w prastarą tradycję! Jak śmiesz godzić w pamięć przodków! Jak śmiesz godzić w sławę stwórcy! Odpowiedz!

Biskup milczał. Wystraszony do granic możliwości stał za kolumną znajdującą się najbliżej prezbiterium. Wpatrzony był w efekt rytuału, którego dokonał. Sam nie wierzył w istnienie jakiegokolwiek z Bogów. Był jednym z organizatorów tajnych zgromadzeń, mających na celu budowanie zakonów księży z sercami wypełnionymi narodowymi hasłami. Mieliby być rozsyłani po całej Rzeczpospolitej, do każdego książęcego dworu, jako radni wysoko postawionych rodzin działając z myślą dla dobra kraju.

– Sprzedaliście i rozerwaliście te ziemie oddając cześć i pokłon innym Bogom! Niknąć będziecie dopóty, dopóki nie poczujecie, czym naprawdę jest wasza tożsamość! Siłą będą próbowali wyplenić wasz język i kulturę. Nadejdzie tedy czas, w którym sami zaczniecie poszukiwać siebie waszych korzeni i tradycji!

Uderzenie pioruna w nieopodal płynącą rzekę rozświetliło wnętrze katedry bladym światłem, grzmot będący jego następstwem niedługo potem dotarł do uszu każdego z księży, wzbudzając w nich kolejną fale dreszczy. Paru z nich zemdlało ze strachu, jeden upadając, roztrzaskał sobie głowę o kant ławki, za która się chował.

Andrzej Opaliński wstał. Jego sutanna smagana była wiatrem wpadającym ze świstem przez rozwarte wrota. Strach, który jeszcze przed chwilą podciągał mu żołądek do gardła powoli uchodził. Jestem synem hetmana. – Pomyślał. – Stawię czoła nawet tworom z otchłani piekielnych.

W prawej dłoni trzymał drewniany krzyż, przypadkiem znaleziony w miejscu, gdzie przed chwilą się ukrywał. Wyprostował rękę dzierżącą chrześcijański symbol zbawienia i wykrzyczał:

– Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę!

– Głupcze! – Zabrzmiało w głowie biskupa. – Wezwałeś mnie do tego miejsca szerzenia kłamstwa i niegodziwości po to, by próbować na mnie czczych katolickich zaklęć?! – Biskup trzymał już krzyż oburącz, nie przerywając rozpoczętych przed chwilą egzorcyzmów. – Istoto ludzka, nie warta zardzewiałego oręża swoich przodków! Utwierdzasz mnie tylko w przekonaniu bezwartościowości istnień, stąpających po tej ziem! Natomiast na ciebie człowiecze, czeka kara! Umrzesz tak, jak wy zabijacie swoich heretyków! W ogniu oczyszczającym przegniłe dusze!

Idol począł się śmiać. Śmiech zdawał się obłędny i coraz donośniejszy. Andrzej Opaliński upuścił mocno jeszcze przed chwilą trzymany krzyż, by zakryć dłońmi uszy. Śmiech dudnił nie w uszach, lecz w głowie, próbując mu ją rozsadzić od środka. Skulił się i przywarł do katedralnej podłogi jak reszta ledwo żyjących, ale jeszcze przytomnych księży. Przeżywając katusze nie dostrzegli, jak piorun wpadający przez jedno z okien roztrzaskał resztki witraża. Z hukiem uderzył drewnianego idola, przewracając go i rozbijając na palące się odłamki, przewracając kosz z rozgrzanym węglem. Katedra zajęła się szybko. Z drewnianych stalli, konfesjonałów i obrazów, płomienie sięgnęły sklepienia. Dym szybko zaczął dusić łkających w mękach kapłanów. Śmiech w ich głowach zamarł. Po chwili zorientowali się, że połowa wnętrza katedry trawiona jest przez płomienie. Kto jeszcze mógł podniósł się i ruszył w kierunku z wolna zamykających się wrót. Zamknęły się zanim ktokolwiek do nich dotarł. Nie pomagało nawet pchanie ich z całych sił. Były jakby zaryglowane od zewnątrz zamykając Księzy w pułapce. Pożar strawił wszystko całe wnętrze. Nikt, kto oceniał straty nie znalazł zwęglonych zwłok.

Koniec

Komentarze

Niestety przedstawiona scenka w ogóle mnie nie przekonała.   Z pierwszego zdania wynika, że to droga dumnie górowała nad grodem piastowym, a nie katedra.   Pozdrawiam.

przemknąć obok ciężkich, żelaznych wrót – nie obok, bo to niemożliwe, raczej przez

Otworzył usta ku czci Boga – słuszałam o biciu pokłonów ku czci Boga, ale nie o otwieraniu ust

głowę wieńczył kapelusz. Był wysoki, trzykrotnie przewyższał stojącego przed nim kapłana – chyba trochę błędna konstrukacja tych zdań, bo wychodzi, że to kapelusz był wysoki

 wywierając na odbiorcy świadomość upływającego czasu – to też

Jeszcze sporo takich dziwnych rzeczy.

Zupełnie nie przypadła mi ta scenka do gustu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tekst jest napisany w taki sposób, że sporo fragmentów musiałam czytać jeszcze raz, żeby się zorientować, o co chodzi. Scena z opisem rytuału (te wszystkie miski) niepotrzebnie tak szczegółowa. Albo nie – niech sobie będzie szczegółowa jeszcze tysiąc razy bardziej, ale niech nie przypomina jakiejś inwentaryzacji. Zupełnie nie wiem, co ten Opaliński chciał w końcu osiągnąć i jakimi metodami. Może jakbym przeczytała jeszcze ze trzy razy…

Wyczuwam, że gdzieś tam tli się iskra morału. Niestety jednak słabe wykonanie – poczynając od tej nieszczęsnej drogi – jest dla owej iskierki niby stosik wilgotnych gałązek.

I po co to było?

Chodzii o Wrocław czy Poznań? Bo i tu i tu jest Ostrów Tumski. A Andrzej Opaliński był marszałkiem wielkim koronnym, więc akcja tekstu to jakoś połowa druga XVI wieku… Ja bym to kupił, gdyby to był fragment większego opowiadania.  

Wydaje mi się, że w takim krótkim tekście nie udało się zawrzeć tego, o czym Autor chciał opowiedzieć. Zupełnie mnie to nie przekonało i pozostaję wobec tego tekstu obojętny.

Nowa Fantastyka