- Opowiadanie: surfaceofthesun - Mewy zasnęły nad ranem

Mewy zasnęły nad ranem

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Mewy zasnęły nad ranem

– Co jest, nowy?

– Chodzi… Chodzi o kobietę z szóstki. Znowu krzyczy.

– No tak, to już ta pora. Dokładna jest, skubana. Mogłaby tu robić za budzik.

– Nic z tym nie zrobimy?

– Możesz spróbować z prochami, ale po mojemu… To bez sensu. Powrzeszczy parę minut i przestanie. Gardło jej wysiada. Przyzwyczaisz się. Lekarze mówią, że to coś… Coś jakby płyta zacięła się w jednym miejscu, rozumiesz? Cały czas przeżywa to samo. Na razie nie wiedzą, co z nią zrobić.

– Ale…

– Co?

– Ale ona krzyczy o oczach. O oczach bez ciał, które wykluły się z ciemności i…

– I nie mrugają – dokończył za niego. – Cała Jadzia, zawsze to samo. Pieprzony budzik z pieprzonego piekła rodem. Tylko… Widziałem zdjęcia i… Cholera, to naprawdę tak wyglądało.

 

 

I

 

Według Jadwigi, ludzie nie byli stworzeni do życia w chłodzie i wilgoci, toteż tego wyjątkowo paskudnego ranka uchyliła w oknie swojego gabinetu jedynie mały lufcik.

Maj najwyraźniej wyjechał na wakacje, zostawiając w zastępstwie październik lub listopad – wiatr szalał w najlepsze: szarpał liście, łamał cienkie gałęzie i pluł w twarze przechodniów drobnymi kroplami zimnego deszczu. Jadwidze – podczas pokonywania krótkiego dystansu od drzwi samochodu do drzwi budynku – kompletnie przemokły buty i tylko dzięki żółtej reklamówce, przekwalifikowanej na „czapkę-przeciwdeszczówkę”, zdołała ocalić misterną, przygotowywaną prawie dwie godziny fryzurę (po przekroczeniu sześćdziesiątego szóstego roku życia, ułożenie włosów tak, by nie przypominały przeżutego przez zastępy zwierząt siana, wydawało się zadaniem równie karkołomnym, co opróżnienie pęcherza za jednym podejściem przez jej o dziesięć lat starszego męża, skarżącego się na prostatę, młodzież i stare baby przesiadujące przed lustrem przez pół cholernego dnia, bo najwyraźniej wydaje im się, iż pełnienie funkcji dyrektorki jest nierozerwalnie połączone ze stylizowaniem się na Elizabeth Taylor). Teraz jednak zastanawiała się, czy aby jednak nie nagiąć zasad i nie zamknąć również lufcika. Całkiem poważnie rozważała ryzyko wywiania z gabinetu jej mizernie zbudowanego gościa przez nagły, potężny zryw powietrza – w końcu po tej zwariowanej pogodzie można spodziewać się absolutnie wszystkiego!

Inna sprawa, że perspektywa takiego nieoczekiwanego lotu wcale nie musiałaby mu przeszkadzać – na pierwszy rzut oka, patrząc przez zaparowaną, pokrytą siatką drobnych strumyków szybę, ktoś mógłby stwierdzić: „U Jadwigi siedzi najbrzydszy, a zarazem największy ptak, jakiego widzieliście”. Z kolei ktoś obdarzony bardziej wybujałą – lub zwyczajnie bardziej upiorną – wyobraźnią mógłby dodać: „ To nie ptak… To pająk. Pająk o niespotykanie małej liczbie odnóży, lecz nie mniej przez to obrzydliwy”.

Mężczyzna miał co najmniej dwa metry wzrostu, choć przez lichą wagę (Jadwiga dawała mu nie więcej niż sześćdziesiąt pięć, góra sześćdziesiąt osiem kilo) jego sylwetka traciła z kretesem wszelkie szanse na określenie jej mianem „imponującej”. Wrażenia nie poprawiały zapadnięte policzki, opinająca je ciasno skóra (koloru trupiej bladości, przygaszonej odrobiną sadzy), małe uszy przylegające do czaszki i rzadkie, wyglądające jak pierze, jasne włosy . Ale, jakie by nie były, i tak wydawały się tylko statystami dla głównego aktora: najpewniej kiedyś złamanego, dużego nosa, przywodzącego na myśl orli dziób.

No i okulary, a może przede wszystkim okulary. Proste, całe czarne – łącznie z oprawkami – za to ogromne, zakrywające pół twarzy, nadające mężczyźnie wygląd bezgranicznie zdumionej sowy. Jadwiga najwyraźniej nie zdołała ukryć swojej konsternacji, bo gość odchrząknął, po czym wycelował palec (długi i cienki) w ciemne szkła i wyjaśnił:

 

Photophobia. Światłowstręt. Tak, niestety, reaguję na te wszystkie paskudne pyłki, których na wiosnę pełno w powietrzu. Wystarczy odrobina światła, nawet takiego – Wskazał na skromną lampkę stojącą na biurku Jadwigi – i oczy mam paskudnie przekrwione. Prawdziwy vampire. Huuuu! – zahukał na koniec, przez co podobieństwo do sowy stało się jeszcze bardziej oczywiste i (o ile to w ogóle możliwe) jeszcze bardziej dziwaczne.

Dyrektorka zmarszczyła brwi.

– Taki żart – uśmiechnął się krzywo.

Teraz to Jadwiga odchrząknęła.

– Rozumiem… Proszę pana, referencje ma pan świetne, tu nie ma co owijać w bawełnę. Zwłaszcza praca w placówkach za granicami kraju to, nie ukrywam, ogromny atut. Ogromny.

Thank you. Dziękuję. Przyzwyczajenia z pracy w Australii.

– Tak, tak, oczywiście. – Jadwiga zbyła jego wyjaśnienia machnięciem ręki. – Zdaje pan sobie sprawę, że nasza placówka jest specyficzna?

– Och, pracowałem już w podobnych.

Obdarzyła go wystudiowanym, pobłażliwym uśmiechem, zarezerwowanym dla ludzi nieświadomych wyjątkowości jej Królestwa.

– Nie sądzę. Tu opłaty są wyjątkowo wysokie, ale i zapewniamy najwyższe standardy. Najwyższe. Pierwszy miesiąc ma pan próbny. Potem zadecyduję o pańskim losie.

Mężczyzna ochoczo pokiwał głową i, kołysząc się z boku na bok (niczym pingwin, pomyślała Jadwiga), ruszył ku wyjściu.

– Jeszcze jedno, panie Kamilu.

Zatrzymał się.

– Tak?

– Ta… Angielszczyzna. Proszę się tego pozbyć. Standardy, rozumie pan?

Sure.

Drzwi zamknęły się za nim z cichym skrzypieniem, przypominającym suchy chichot starego człowieka.

 

 

 

Jadwiga podeszła do okna, przetarła szybę i wyjrzała na zewnątrz. Jej gość niezgrabnymi susami omijał ciemne, posępne kałuże, przypominające martwe, niezgłębione ślepia morskiego potwora. Szło mu zaskakująco dobrze, ale tuż przed bramą poślizgnął się i już, już leciał (pikował) na spotkanie grząskiej ziemi, kiedy nagle, dosłownie znikąd, pojawiła się obok niego drobna postać (o nieporównywalnie niższym wzroście, choć porównywalnej wadze) i przyciągnęła do siebie za poły płaszcza. Dwie osoby stopiły się w jedną – szarą i zupełnie nijaką. Jadwiga zmrużyła oczy, próbując dojrzeć, któż to uratował Kamila i po chwili rozpoznała Gabrielę (czy też Gabrysię, jak lubiła się do niej zwracać). Biedna dziewczyna, nigdy nikogo sobie nie znajdzie, jeśli dalej będzie się tak fatalnie ubierać.

Westchnęła i już miała wrócić do pracy, kiedy wzrok zatrzymała na kwiatach rosnących wzdłuż placu. Deszcz bezlitośnie chłostał ich kielichy i Jadwiga pomyślała, że to doprawdy niezwykłe, iż w taką pogodę komukolwiek mogą przeszkadzać pyłki.

 

II

 

Gabriela nienawidziła swojego imienia (Pretensjonalne! Koszmarnie pretensjonalne, zaczerpnięte żywcem z durnej, południowoamerykańskiej telenoweli!), jeszcze bardziej nienawidziła zdrobnienia „Gabrysia”, poza tym była mniej więcej szczęśliwa.

Więcej, kiedy wychodziła ze szkoły, zdejmowała jedną z Klasztornych Spódnic (w kolorze mysiego klasztornego habitu lub brązowej klasztornej sutanny) stawała przed lustrem, malowała usta wściekłą czerwienią, oczy ciemnym tuszem, zakładała jedną z Kurewskich Sukienek (w stylu tych, co to dosłownie na styk zakrywają pośladki, ewentualnie z dekoltem pozwalającym sutkom – niby przypadkiem – spozierać od czasu do czasu w kierunku potencjalnych partnerów na jedną noc) i ruszała w miasto, w kierunku klubów, knajp, dyskotek, gdzie zabawa trwała do białego rana lub czarnej pustki fundowanej gratis przez narkotyki, alkohol, tudzież narkotyki przemycone ukradkiem w alkoholu.

Mniej, gdy budziła się rano, pękała jej głowa, usta wypełniało kwaśne wspomnienie połkniętego nasienia, a srom był czerwony, obolały i wyglądał, jak napompowany jedną z tych absurdalnych pompek z amatorskich filmów pornograficznych, pełnych kiepskich kadrów, przestraszonych aktorek i mężczyzn mających problemy z erekcją. Mniej, gdy powoli ruszała w kierunku łazienki, stawiając nogi s z e r o k o, żeby zmniejszyć ból. Szła krokiem dżokeja, „mój mały Dżokej”, tak nazywała ją mama, bo Mała Gabrysia uwielbiała jeździć na koniach i gdy Duża Gabriela sobie to przypominała, to te s z e r o k o r o z s t a w i o n e n o g i uginały się pod nią.

Mniej, gdy doczołgiwała się do muszli klozetowej, wymiotowała – profilaktycznie, na wszelki wypadek – i podciągała się do umywalki. Spoglądała w lustro, uważnie sprawdzając, czy jeden z kochanków nie był zbyt ostry i nie zostawił śladów, które trzeba „zaszpachlować”. Potem – zawsze, za każdym razem – wzrok opadał (zmęczony ciągłym oglądaniem zmizerowanej, smutnej twarzy) w kierunku jasnej, nierównej blizny ciągnącej się od prawego biodra, przez brzuch i aż do lewej piersi.

Od tej blizny się zaczęło.

– Miałaś szczęście – szeptała, powtarzając słowa lekarza. – Miałaś ogromne szczęście.

Odkręcała kurek z gorącą wodą, lustro błyskawicznie parowało, Gabriela rysowała na nim ogromny uśmiech i myła zęby, przyciskając szczoteczkę do dziąseł tak mocno, że zaczynały krwawić.

 

Uśmiech z lustra zabierała do autobusu – stawiała palcem dwie kropki, później snuła krzywy półokrąg na szybie zasnutej lekką mgiełką. Normalnie nie mogłaby tego robić w maju, ale przecież wiosna była wyjątkowo deszczowa. Podróż zawsze przebiegała tak samo

(kopiuj, wklej, kopiuj, wklej)

i pewnego dnia Gabriela zaczęła zastanawiać się, czy przypadkiem filmowy „Matrix” nie istnieje naprawdę, a te nudne, pozbawione emocji przejazdy są w rzeczywistości odpowiednikami ekranów ładowania z gier komputerowych.

 

Wysiadała na przystanku, koło którego rosło kiedyś ogromne drzewo – z pewnością bardzo stare, pień w wielu miejscach zdawał się wysuszony, martwy. Mimo to każdej wiosny witało przechodniów gęstym lasem świeżych, zielonych jak sama młodość liści i pewnie witałoby nadal, ale dwa lata temu kilku małolatów – może pijanych, może znudzonych, może zwyczajnie głupich – oblało je benzyną i podpaliło. Podobno ogień było widać z daleka, podobno ktoś przysięgał, że skwierczenie palącego się drewna przypominało setki cichutkich, przeraźliwych okrzyków bólu.

Gabriela płakała tamtego dnia, płakała też następnego – drzewo przypominała jej ją samą: okaleczoną, z bliznami, a jednak żywą.

 

Od przystanku do celu podróży szła około pięciu minut, przyjemnym spacerem (Jadwiga złorzeczyła na urząd miasta, nieustannie przesuwający termin położenia asfaltu, bo podczas deszczu droga robiła się grząska i nieprzejezdna, ale Gabrieli to nie przeszkadzało) w pobliżu zapuszczonego – a przez to tajemniczego, wręcz emanującego mistyczną energią – parku, przez który leniwe sączył się relaksujący szum płynącej nieopodal rzeki.

Trasa kończyła się w małej – zbyt regularnie uformowanej, by uznać ją za naturalną – dolince, a w jej centrum, niczym okrągły kamień pośrodku strumyka, osiadł ładny, nowoczesny budynek o dużych oknach. W dni pełne słońca niebieskie ściany bajecznie kontrastowały z zielenią traw i wprawiały Gabrielę w dobry nastrój, w deszczowe mocno ją przygnębiały i plac pokonywała z pochyloną głową, obojętna na wszystko, co dookoła.

Ale tamtego dnia, mimo koszmarnej, łzawej pogody, szła wyprostowana, jakby przekonana: właśnie dziś, nie jutro, nie pojutrze, lecz właśnie dziś, spotka mnie coś dobrego. Tamtego dnia po raz pierwszy zobaczyła Kamila.

Przystojny, pomyślała. Przystojny tą sentymentalną urodą ludzi noszących – czy to w bruzdach na twarzy, czy posępnym spojrzeniu – znamię smutku. A przecież na smutku (i na obciąganiu, odezwała się część duszy Gabrieli odpowiedzialna za wprawianie swej cielesnej powłoki w depresję) znała się doskonale.

Stała jeszcze przez chwilę, patrząc za Kamilem – chudy mężczyzna zdawał roztapiać się w deszczu – zanim uświadomiła sobie, że woda podstępnie przedarła się przez niepozorne dziury w podeszwach i mokrym, obrzydliwym językiem, zachłannie liże skarpetki.

 

 

III

 

Bierze głęboki oddech.

Piece of cake. Nie ma się czego bać – mruczy pod nosem.

Brzmi to blado i nieprzekonująco.

Z trudem przełyka ślinę – jabłko Adama nerwowo przeskakuje w górę, po czym mozolnie opada w dół.

Gardło ma wysuszone na wiór, szorstkim, suchym językiem pewnie mógłby zedrzeć sobie podniebienie do kości. W końcu z irytacją potrząsa głową, próbując odegnać strach (niespecjalnie się to udaje) zaciera ręce (suche usta, spocone dłonie, okaz profesjonalizmu, nie ma co!) i wchodzi do środka.

Nie wszystkie spoglądają od razu – na pewno nie ten zajęty talerzykiem, na pewno nie ta z nosem przyklejonym do szyby, na pewno nie ci odwróceni do niego tyłem. Większość jednak patrzy. Tak z sześćdziesiąt procent, ocenia. Kiedy kreda piszczy na tablicy (głupi, prosty błąd, wszystko przez te nerwy) statystyki lecą w dół, bo jedno, czy dwoje z przerażeniem zatyka sobie uszy. Gdy dźwięk staje się ciałem i pisk przeobraża się w uśmiechniętego, zielonego misia trzymającego (zupełnie jak w kreskówkach, popatrzcie tylko) tabliczkę z napisem „cześć, jestem Kamil”, to ma już w garści co najmniej piętnaście procent więcej niż na początku – no, może dziesięć. I przynajmniej cztery uśmiechy pozbawione znamion lęku i niepewności. Nieźle, a to dopiero pierwszy dzień. Całkiem spokojna, nawet roześmiana klasa piętnaściorga autystycznych dzieci. Niska, szczupła blondyneczka o drobnych, wystających kostkach w nadgarstkach, która nigdy nie patrzy nikomu w oczy, pod koniec dnia przytula się do niego i wręcza rysunek pełen geometrycznych wzorów.

 

Czas płynie szybko – z każdą lekcją jest lepiej, jakby Kamil wszedł w posiadanie tajemnej mapy prowadzącej z labiryntów ich umysłów wprost do prostych niezgłębionych przez nikogo wcześniej serc. Magia, wyrwie się komuś w pokoju nauczycielskim. Kamil tego nie usłyszy, ale gdyby nawet, to pewnie tylko by się roześmiał. Żadna magia, magii nie ma. Zwykła cierpliwość i kilka sztuczek własnego przepisu, pewnie by wyjaśnił. I pewnie by tych sztuczek nie zdradził, choć jeśliby to zrobił, to niecałe dwa miesiące później, a dokładniej to w czwartek, niecałe dwa miesiące później, parę osób by nie płakało.

 

 

IV

 

Gabrieli magia nie interesowała zupełnie (a przynajmniej nie interesowała w tamtej chwili), za to Kamil interesował ją wyjątkowo. Tak wyjątkowo, jak może tylko interesować kobietę przystojny mężczyzna, który kompletnie nie zwraca na nią uwagi.

Niestety, w ciągu ostatnich paru lat arsenał jej zalotnych zachowań, ruchów i gestów został zredukowany do kusych spódniczek, mocno umalowanych oczu i pachnącego alkoholem oddechu oplatającego mężczyznę, gdy szeptała, czy miałby ochotę ją zerżnąć w jednej z bocznych uliczek. Śmielszy ubiór i makijaż raczej odpadały – nie chciała za jednym razem poderwać Kamila i przyprawić wybitnie konserwatywnej Jadwigi o zawał. Nie to, żeby nie próbowała (ze śmielszą wersją Gabrieli, rzecz jasna). Odrobinę więcej różu, nieco dłuższe rzęsy, spódnica kończącą się ciut nad kolanami, zamiast tradycyjnej za – wszystko z myślą o nim. Zauważ mnie, miała ochotę krzyczeć.

I faktycznie, Kamil dotknął ją kilka razy, ale on dotykał wszystkich – przybijał piątki, klepał towarzysko po ramieniu, a nawet poprawiał niesforne loki opadające na damskie lub męskie czoła. Początkowo wprowadziło to sporo zamieszania w zatęchłym, ostentacyjnie zdystansowanym towarzystwie – z czasem wszyscy do tego przywykli. Z czasem przywykli też do innego zwyczaju Kamila – podawania ręki absolutnie każdemu, z kim rozmawiał i nie miało tu znaczenia, czy widzieli się tego dnia po razy pierwszy, czy po raz siódmy.

Zatem ta jego „dotykalskość” (słowo wymyślone przez Jadwigę, wszystkie prawa zastrzeżone) nie miała w sobie nic erotycznego, stała się raczej ciekawostką, ekstrawaganckim zachowaniem, które wybacza się najczęściej trzem rodzajom ludzi: obłędnie bogatym, obłędnie szalonym i obłędnie dobrym w tym, co robią. A Kamil był bezwzględnie najlepszym nauczycielem w historii szkoły.

I dlatego wybaczano mu też inne rzeczy: nieustanne noszenie tych ciemnych, paskudnych okularów (nie wiedzieć czemu, dzieci je uwielbiały), dziwaczne tiki – ręce i stopy zdawały się żyć u niego zupełnie własnym, kompletnie nieskoordynowanym życiem. Nie przeszkadzały nawet częste, niczym nieskrywane ziewnięcia i zdania wypowiadane czasem tak niewyraźnie, że ich sensu nie sposób się domyślić.

 

 

Wracając jednak do Gabrieli: już chciała zrezygnować i odkurzyć Spódniczki Kurewskie, kiedy nadszedł ostatni tydzień maja, a z nim wiadomość: Jadwiga przedłuża umowę z Kamilem. Obyło się bez hucznej imprezy, lecz nie bez słynnego ciasta Jadwigi, pojawiającego się przy każdej okazji do świętowania. Kawałki zniknęły z talerzy szybko, choć niekoniecznie w żołądkach nauczycieli – jak utrzymywał jeden z nich, Jadwiga mogła utrzymywać przepis w tajemnicy ile tylko chciała, ale, według niego, na pewno skąpiła na truskawkach i galaretce, nie oszczędzała zaś na cukrze. Tym niemniej, jeśli Kamilowi wypiek Jadwigi nie smakował, to nie dał tego po sobie poznać. Co więcej, na koniec pogratulował jej kunsztu gastronomicznego i szarmancko pochylił się, by ucałować dłoń „najlepszej z kucharek”. Wtedy do głosu doszła jego wrodzona niezgrabność i okulary z cichym klaśnięciem wylądowały na podłodze. Nie zdążył ich podnieść – Gabriela jednym, budzącym podziw susem znalazła się przy nim i założyła mu je z powrotem na nos, prezentując przy tym zdrowe, białe zęby w uśmiechu tak szerokim, że ktoś mógłby się zaniepokoić, czy skóra wytrzyma takie napięcie i nie pęknie, psując moment i obryzgując oboje gorącą, słodką krwią.

– Uratowałam cię – wyszczebiotała i od razu popełniła w myślach samobójstwo, karcąc się za głos słodkiej, głupiej nastolatki.

Uścisnął jej dłoń, jak to miał w zwyczaju.

– Dziękuję – odparł uprzejmie, choć bez emocji.

– Jesteś mi coś winien!

Really?

– Pewnie! Uratowałam źródło twojej mocy!

– Źródło mojej mocy? – Popatrzył na nią zmieszany.

– No wiesz… Jak z Samsonem, jego siła tkwiła we włosach… A twoja musi tkwić w okularach.

(Czy można popełnić samobójstwo dwa razy z rzędu?)

Kamil roześmiał się bardzo głośno i (tak na dziewięćdziesiąt pięć procent) szczerze.

– Coś w tym jest. Tylko nie wiem, gdzie moglibyśmy pójść.

– Znam fajne miejsce. Zabierajmy się stąd.

 

 

– Przepraszam.

– Za co?

– To naprawdę było fajne miejsce.

Ziewnął, rozejrzał się, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że siedzą w barze.

Wszystko było tutaj wyblakłe. Farba, którą pomalowano okna (pomysł dość awangardowy, wprowadzający oryginalny klimat, zwłaszcza z ukradkowymi błyskami świateł latarni i samochodów, przedzierającymi się przez niewielkie, wydrapane prześwity) i obicia starych, wysłużonych kanap, straszących wystającymi, ostrymi sprężynami (przyjdziesz na Madejowe łoże, gdzie są brzytwy i noże, przemknęło Kamilowi przez myśl). Plakaty reklamujące stare filmy, pełne egzotycznych nazwisk i anonimowych twarzy, porozwieszane na żółto-szarych ścianach. Wreszcie sam – mocno leciwy – barman. Skórę znaczyły mu jasne plamy, a zielone oczy zaczynała przysnuwać kurtyna białych katarakt, bezlitośnie podkreślając, że rozpoczął już ostatni akt życia. Ale w tym miejscu było coś. Coś, czego nie uświadczysz w kafejkach, gdzie na pewno jest wi-fi, a kawa na pewno jest bez smaku. Podobne coś Gabriela dostrzegła w Kamilu. Powoli zaczynała rozumieć jego magię. Nie chodziło o żadną charyzmę, o nie. Ludzie pełni charyzmy nie mówią niewyraźnie i nie unikają wzroku rozmówcy. Po prostu niewytłumaczalne c o ś, przez które machała głową z zapałem słuchając jego historii i śmiała się nieco zbyt głośno, za to we właściwych momentach, gdy opowiadał dowcipy.

– Jak dla mnie, to dalej jest w porządku – oznajmił Kamil i poklepał ją po ramieniu.

– Słucham?

– No, nadal jest fajnie. Fajne miejsce, nigdy tu nie byłem.

– A ja… – Zawahała się. – A ja po prostu dawno tu nie byłam.

Istotnie, wszak co wieczór bywała w miejscach zupełnie innego rodzaju.

Tutaj przychodzili starzy mężczyźni, zainteresowani wypatrzeniem na dnie kufla odpowiedzi na ponure pytanie: dlaczego w środku tygodnia – i to przed południem – siedzą sami w barze? Niekiedy znajdowali odpowiedź, wychodzili i dwa, trzy dni później pisano o nich drobną czcionką na ostatnich stronach lokalnych gazet. Tacy jej nie interesowali. Ale przecież nie mogła zabrać Kamila do jednego z tych klubów. Do tego z czerwonym neonem nad wejściem, gdzie spiła się tak bardzo, że obciągnęła kolesiowi w loży lub do tego z dyskotekową kulą zawieszoną pod sufitem. Tam, w damskim kiblu, wzięło ją trzech naraz – bolało. Kamili już tam nie wpuszczają – zrzygała się jednemu na buty, a nie rzyga się bezkarnie na buty kogoś, kto jeździ mercedesem, ty głupia kurwo.

– Ja w ogóle dawno nigdzie nie byłem.

Zapatrzył się w stary telewizor zawieszony nad barem – niemy obraz zniekształcały barwne, niebieskie i pomarańczowe obwódki, skupione – niczym aureole – wokół ciemnych kształtów ptaków szybujących na tle błękitnego nieba.

– W ogóle… – Powtórzył.

– Dlaczego? Nie lubisz wychodzić?

– Nie miałem z kim.

– Nie wierzę.

Trust me. Patrz – wskazał na ekran.

Palec mu drżał i cofnął go szybko, jakby zawstydzony.

– Co?

Seagulls. Mewy. Wiesz, że mewy zasypiają falami? Trochę przypomina to meksykańską falę na stadionach. Najpierw te z tyłu, potem w środku, na końcu te z przodu. Dzięki temu wiedzą, że są bezpieczne, że nic im nie grozi, że mogą odpocząć. O, a to… Swift. Jerzyk. Potrafi spać podczas lotu! Inne co najwyżej robią sobie drzemki – nawet kilka tysięcy drzemek po parę sekund! A Jerzyk śpi i leci. Wyobrażasz to sobie? Fruwa, pokonuje kilometry. A jednocześnie śpi. Rany, to musi być niesamowite, absolutely amazing. Też bym tak chciał.

– Chciałbyś latać? – Uśmiechnęła się, przytuliła do jego ramienia i zdusiła w zarodku myśl: „Cholera, za dużo wypiłaś, idiotko!”.

Odpowiedział niewyraźnie – „tak” zabrzmiało niemal jak „też”. Pewnie znowu coś po angielsku, cholera. A co tam, jest wspaniale, a niech sobie nawet mówi po chińsku, żaden problem, proszę ja ciebie! Strasznie ja to rozśmieszyło i śmiała się długo. Przynajmniej miała niezłe wytłumaczenia dla łez, które się pojawiły. Głupia, zawsze płaczesz, kiedy zaczyna się układać.

 

 

V

 

Ostatnie dwa tygodnie były bajeczne, pomyślała Gabriela.

Wpatrywała się w błękitny sufit (choć teraz, o trzeciej nad ranem, zdawał się szary) w sypialni Kamila, nasłuchiwała delikatnej melodii deszczu wybijanej na blaszanym parapecie za oknem i czuła się szczęśliwa. Nigdy wcześniej nie spotkała tak czułego, tak interesującego mężczyzny. Nieustannie ją przytulał, obsypywał pocałunkami – delikatnymi, prawie nieśmiałymi, tak różnymi od tych drapieżnych, szarpiących wargi, do jakich przywykła przez ostatnie lata. Mówił długo i ciekawie – o swoich podróżach po całym świecie, o uczniach (Agnieszka, ta niska blondyneczka, ma niesamowity zmysł plastyczny, w dodatku, jeśli tylko zechce, potrafi się tak skoncentrować, że wspaniałe, małe dzieło sztuki jest w stanie namalować w niespełna pół godziny!), znał nawet całą masę anegdot i ciekawostek o ich – niby nudnym i zwyczajnym – mieście. Opowiadał zajmująco o zupełnie przyziemnych rzeczach: o solidności i przezorności niemieckich projektantów, odpowiedzialnych za architekturę, układ ulic… I choć wydawał się równie szczęśliwy, co Gabriela, to coś jednak zaprzątało jego myśli – coś, co ukrywał za uśmiechem, pocałunkiem i okularami. Coś, co zasnuwało mu twarz cieniem i coś, co spędzało sen z powiek. I to ostatnie było trochę straszne.

Często wstawał z łóżka, siadał przy biurku, i kreślił dziwne wzory na kartkach wyrwanych z zeszytu. Następnie wpatrywał się w ścianę, mruczał coś pod nosem (niczym złowieszcze zaklęcie), a potem ze złością wyrzucał papiery do kosza. Innym razem udawał, że śpi – oddychał równomiernie, ale cicho, tak cicho, tak bardzo cicho…. Bała się wtedy – spoglądała na Kamila spod kołdry, a on patrzył przed siebie, prawie nie mrugał albo, co jeszcze gorsze, patrzył na nią. Na noc, co oczywiste, zdejmował okulary. W ciemnościach miał jasne tęczówki nieokreślonego koloru. Zdawały się być otoczone cienkimi gałązkami pełnymi cierni. Lub palcami. Palcami pragnącymi rozerwać gałkę oczną, by wszystkie tajemnice wylały się przez oczodół. Czasem po prostu stał przy oknie

(i oddychał tak cicho, jakby nie żył)

Stał tak teraz i Gabriela pomyślała, że jeśli w końcu nie powie jej, o co chodzi, to zwariuje. Zwariuje ze strachu, bo jest bajecznie, ale bajki nie zawsze kończą się dobrze.

– Musisz mi powiedzieć – Podniosła się na łokciach, otuliła kołdrą i utkwiła spojrzenie w stopach.

Drgnął.

– Co takiego? – Odwrócił się i uśmiechnął.

I nawet zamrugał.

– Musisz mi powiedzieć o co chodzi. Jest nam dobrze, prawda?

Sure

– Daj mi dokończyć. Jest nam dobrze, czuję, że to coś… Coś niesamowitego, ale martwię się, wiesz? Zależy mi na tobie. Musisz mi powiedzieć. Musisz.

Przez chwilę po prostu tkwił przy oknie – bez ruchu, bez oddechu, bez mrugnięcia.

Czas się zatrzymał, pomyślała Gabriela i zadrżała. Kamil powoli, z namysłem, pokiwał głową. Podszedł do szafki z książkami i wyciągnął jedną z nich, mocno sfatygowaną. Założył swoje ciemne okulary, zapalił lampkę nocną i pocałował Gabrielę w policzek.

– Lubisz bajki? – zapytał, wręczając jej książkę.

Na pożółkłej, zniszczonej okładce Czerwony Kapturek uśmiechał się do Babci, która trzymała Myśliwego za rękę. Truchło Bardzo Złego Wilka leżało pomiędzy nimi, a za chatką z piernika przemykał kot w butach, wymachując szablą i ścigając smoka zionącego ogniem. Tam, gdzie powinna być głowa smoka, widniała brunatna plama. Pewnie sok pomidorowy. Tak, na pewno sok.

– Jasne, kiedyś uwielbiałam je czytać.

– Wybierz stronę.

– Słucham?

– Dowolną stronę, śmiało, my dear.

– No dobrze… Sześćdziesiąt dziewięć – Parsknęła śmiechem i szybko, niby wstydliwie, przytknęła dłoń do ust.

– Mogłem się domyślić… No dobrze, otwórz na sześćdziesiątej dziewiątej stronie. Now listen.

I Kamil zaczął recytować, a Gabriela przeniosła się w świat baśni.

Głos mu się zmienił – głęboki, pewny, marzenie każdego aspirującego radiowca, przyjacielu. Gabriela słyszała wyraźnie każdą pauzę, każdą kropkę, każde pojedyncze słowo. I nagle zorientowała się, że doskonałość tkwi nie tylko w jego intonacji – jej korzenie osadzone są głębiej, wyrastają bezpośrednio z kartek książki, bo Kamil najwyraźniej znał baśń na pamięć. Każdą pauzę, każdą kropkę, każde pojedyncze słowo.

– Znasz… Znasz ją całą?

Yes. Nie tylko tę. Znam wszystkie, co do jednej.

– Ale… Dlaczego?

– Cóż… Kiedy byłem mały, nie potrafiłem jeszcze czytać, mieliśmy z tatą taki zwyczajny, ale dla mnie magical… Magiczny rytuał. Wieczorem tata siadał koło mojego łóżka, zamykał oczy i losował książkę. A potem czytał. Ha, jak on czytał! Oh my! Zmieniał intonację, każda postać miała swój głos, ba, swoją osobowość! To było lepsze niż telewizja, lepsze niż wszystko. Pod koniec bywał tak zmęczony… Nieraz zasypiał na fotelu! Potem budziliśmy się nad ranem i często zdarzało się tak, że trzymaliśmy się za ręce. Magic…

Dziwna zazdrość wbiła ostre ząbki w serce Gabrieli.

– Pewnej nocy tata czytał mi baśnie braci Grimm. Przeczytał jedną, drugą, trzecią i wciąż miał siły, a mnie pomału zamykały się oczy. Nie chciałem spać. Postanowiłem zamknąć oczy tylko na chwilę, żeby odpocząć i słuchać dalej. No i kiedy je otworzyłem, wszystko wydawało się w porządku, all was fine, tata dalej czytał, wciąż z tą samą energią, ale… Czytał zupełnie inną książkę. Spojrzałem na zegarek, dobiegała ósma rano. Przy łóżku leżało, bo ja wiem, z pięć książek – tata musiał przeczytać je wszystkie. Tato, już rano, powiedziałem, on spojrzał na mnie zaskoczony, potem chwycił zegarek, postukał w niego, przystawił ucho do tarczy, by upewnić się, czy na pewno działa, ale działał. Zaczęliśmy się śmiać, że bajki spodobały się bardziej jemu niż mnie. Śmialiśmy się tylko dlatego, że jeszcze nie wiedzieliśmy… We simply didn’t know… Nie wiedzieliśmy, że wtedy się to zaczęło. A może skończyło…

– Co takiego?

– Skończyło się normalne życie mojego taty. Tamtej nocy… Tamtej nocy mój ojciec przestał sypiać.

– Co? Przecież to niemożliwe…

– Możliwe. To bardzo rzadka disease, choroba, a może przypadłość? Lekarze sami nie wiedzą, jak to scharakteryzować. Podobno cierpi na nią zaledwie dwadzieścia osiem rodzin na świecie. Z naszą byłoby dwadzieścia dziewięć. Po prostu przestajesz zasypiać. I nic nie można na to poradzić – nie działają ani tradycyjne sposoby, ani takie, które ocierałyby się o magic... O jakieś szarlataństwa.

– I on…

– Umarł, po prawie dwóch latach. Pod koniec był absolutnym wrakiem, bojącym się własnego cienia, wszędzie widzącym ghosts, zjawy… Paskudne halucynacje. Stracił apetyt, nic mu nie smakowało. Ciągle wymiotował. Łazienka kompletnie przesiąkła tym kwaśnym smrodem, tata tego nie czuł, bo nie czuł już nic, ale matka musiała tam sprzątać z maseczką na twarzy. A ja uczyłem się czytać. Z naszej książki z bajkami. I w końcu się nauczyłem. Tata już za bardzo się nie ruszał, nie chodził – mama najczęściej podnosiła go z łóżka i sadzała na fotelu, żeby chociaż posiedział w słońcu, in the sun. Siadałem koło niego i czytałem. Czytałem wszystkie bajki. Skoro ja przy nich zasypiałem, skoro to był nasz mały rytuał, to dlaczego on miałby przy nich nie zasnąć? Więc siedziałem i czytałem aż zasychało mi w gardle, szedłem po coś do picia, i tak w kółko. W końcu nauczyłem się ich na pamięć, by heart. Podczas tamtych dni tata trzymał mnie za nadgarstek swoją wychudzoną, kościstą dłonią, jakby chciał się upewnić, że to na pewno ja, że nie jestem kolejnym demonem, który przyszedł to torment him… Dręczyć go. I uśmiechał się, dużo się uśmiechał. To musiało mi wystarczyć. Nie potrafił już wydusić z siebie żadnego słowa. Zbyt duży wysiłek, you know? W końcu zgasł. Obudziłem się, zobaczyłem, że taty nie ma w łóżku i zacząłem płakać. Chyba wiedziałem co się stało. Inaczej przecież trzymałby mnie za rękę. Zawsze trzymał mnie za rękę. Pobiegłem tam, gdzie zwykle siedział. Bujany fotel był pusty, ale kołysał się lekko. Myślałem sobie: pewnie właśnie z niego zszedł, poszedł do kuchni zrobić nam śniadanie, a ta choroba okazałaby się tylko moim bad dream, złym snem, z którego byśmy się śmiali. Tak najłatwiej jest oswoić strach. Od tamtego dnia… Od tamtego momentu czasem bardzo się boję, że…

– Ty też zachorujesz… – Dokończyła za niego.

– Tak. I, o ironio, cierpię przez to na bezsenność, wyobrażasz to sobie? Chryste, life is fucked up

Wtedy Gabriela wstała, podeszła do niego i przytuliła z całych sił – zupełnie, jakby chciała zespolić ich w jedno.

– Sekret za sekret – szepnął Kamil i ręką przeciągnął po jej bliźnie.

Zadrżała.

 

To już, to teraz, niech będzie, niech dowie się wszystkiego. Więc opowiedziała mu w s z y s t ko – o wielkiej miłości i głupiej, młodej dziewczynie, o niepotrzebnej zdradzie, tragicznym wypadku, rozdzierającej duszę stracie. Dziewczyna nie mogła pozbyć się poczucia winy, więc sama wymierzyła sobie karę, egzekwowaną bezlitośnie każdego dnia, choć przecież wiedziała: zmarli nie wracają ani w taki, ani w żaden inny sposób. Niestety, zmarli nie przestają też mówić.

Nie zdziwiłaby się, gdyby kazał jej wyjść. Nie zdziwiłaby się. Ale nie kazał. Już nie zasnęli, trzymali się za ręce, otuleni łagodną, przyjemną ciszą. I gdyby tylko w chwili, w której cały świat Gabrieli koncentrował się intensywnie – niczym wiązka lasera – w ich uczuciu, dotyku, jedności (a już ułamek sekundy później teraźniejszość płynnie przechodziła w stan larwalny wspomnień) czas i przestrzeń przestały mieć znaczenie, a Gabriela z Przyszłości mogła przekazać tamtej Gabrieli radę: Zapamiętaj każdy szczegół. Zapamiętaj palce zaciśnięte wokół ramienia, ciepły oddech na policzku, niespodziewane mrugnięcie słońca pomiędzy ciężkimi chmurami.

 

 

Zapamiętaj, bo to już ostatni raz. To ostatni raz

(nim przerwie się srebrny sznur)

 

 

VI

 

Mógł nie wierzyć w magię, ale zachował się niczym prawdziwy iluzjonista. Spójrz, Gabrielo, spójrz na lewą rękę – sięgam do kapelusza i wyciągam dramatyczną historię z mojego dzieciństwa. Ojciec się nie obrazi, ojciec nie żyje, a ty się wzruszysz, prawda? Teraz nie możesz odwrócić wzroku. W tym czasie zapomniałaś o prawej dłoni – przegapiłaś rozwiązanie. Tak właśnie czuła się Gabriela. Minęło dziesięć dni od chwili, w której Kamil zdradził jej sekret. I pięć dni od chwili, w której prawie przestał z nią rozmawiać.

Przeniósł swoją klasę na sam koniec budynku, adaptując na własne, enigmatyczne potrzeby, ciasne pomieszczenie będące kiedyś pokojem filmowym, później zdegradowane do funkcji graciarni i schowka. Szyby dokładnie zamalował granatową farbą, a okienko w drzwiach zasłonił plakatem z namalowaną tęczą i optymistycznym hasłem: „Po burzy zawsze przychodzi słońce!”. Bóg jeden wiedział, co Kamil tam wyrabiał –wspominał coś o nowej, rewolucyjnej metodzie, a kredyt zaufania, na jaki – co Gabriela musiała niechętnie przyznać – sobie solidnie i uczciwie zapracował, wystarczył, by Jadwiga zgodziła się na ten pomysł bez mrugnięcia okiem.

 

 

Gabriela nie jest Jadwigą, nie jest też Bogiem, dlatego zmierza w kierunku klasy Kamila. Dzień jest chłodny, mimo to poci się ze strachu. Korytarz zionie pustką, trwają lekcje, ale nie może pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana. Na ścianach wiszą autoportrety wszystkich dzieci ze szkoły; jedne mają zbyt duże głowy, inne zbyt małe oczka. Kredkowe Dzieci szczerzą Wielkie Zęby. Wyglądają na głodne. Zawróć, zawróć, Czerwony Kapturku, wycofaj się z tej krętej ścieżki w ciemnym, głębokim lesie. Gabriela zatrzymuje się i naprawdę chce obrócić się na pięcie i pójść do domu, potem zadzwonić do Kamila, umówić się na kolację, a potem zapomnieć o głupich podejrzeniach. Kamil na pewno wszystko wyjaśni. Ale jest już za późno, bo Gabriela stoi przed drzwiami. Wydają się wyższe i dużo węższe niż pozostałe, niby przygotowane dla

(Czegoś Strasznego)

ludzi wyjątkowo szczupłych i obdarzonych ponadprzeciętnym wzrostem. To tylko złudzenie, Gabriela szybko mruga, przeciera oczy i drzwi znowu są zwyczajne. Okrągłe okienko (zaślepione od wewnątrz plakatem) znajduje się dokładnie naprzeciwko jej oczu – ono, podobnie jak Kredkowe Dzieci, też na nią patrzy. Chryste, przecież to tylko głupia klasa, o co ci chodzi, pyta samą siebie. Po prostu wejdź tam, a przynajmniej zajrzyj. Teraz musisz to zrobić, inaczej zwariujesz. Gabriela kiwa głową, kładzie dłoń na klamce i zamiera. Klamka lekko wibruje i wydaje przy tym dźwięk cichszy od szeptu – niskie buczenie przypominające mantrę buddyjskich mnichów. Czuje to wyraźnie – odgłos, niczym pasożyt, wślizguje się do jej ciała i zaczyna rezonować w kościach i nerwach, płynie krwiobiegiem do mózgu, a kiedy tam się dostanie… Gabriela zbyt szybko, zbyt gwałtownie i zdecydowanie zbyt głośno naciska klamkę. I tonie w ciemności. Boże, czy mrok może być tak głęboki, myśli. Nie jest tu sama, otacza ją brzmienie, raz tak wysokie, że czuje szpilki przeszywające czaszkę, raz tak niskie, że zaczynają boleć ją zęby. Wyciąga przed siebie ręce, zaraz je cofa – boi się. Mogłaby czegoś dotknąć lub jeszcze gorzej: coś mogłoby ją zaledwie musnąć.

Ale jest tylko pustka. P u s t k a. Chociaż nie, nieprawda – istnieje jakieś namacalne, nieokreślone Nic. Wzrok Gabrieli w końcu przyzwyczaja się do czerni i wtedy Nic podnosi łeb. Z nieistniającego cielska łypie na nią trzydzieścioro wyłupiastych, całkowicie białych oczu. Zaczyna się zbliżać – Gabriela podnosi dłoń do ust (niepotrzebnie, krzyk zwariował, oszalał, oniemiał) i wybiega, nie odwracając się za siebie.

 

Nie przeraziło ją Nic, lecz Kamil tkwiący nieruchomo pomiędzy jego ślepiami. W końcu nie miał okularów i zobaczyła wszystko wyjątkowo dokładnie. Ujrzała czystą nienawiść. Gorejącą, wściekłą i intensywną czerwień, wypełniającą szczelnie kratery oczodołów.

 

 

VII

 

Ludzie zupełnie inaczej wyobrażają sobie osoby współwinne takich rzeczy.

To może być łysy facet ze szramą dzielącą twarz na dwie różne – choć tak samo paskudne – połówki lub gruba baba, istne monstrum z petem przyklejonym w kąciku ust. Tak, ich uznać za winnych jest łatwo. Ale nie dzieci. Nie ładną dziewczynkę o wystających kosteczkach w nadgarstkach, wyglądającą na dużo młodszą niż jest w rzeczywistości. Siedzi przy biurku, krzesło jest przysunięte tak blisko, że prawie nie może oddychać. Mimo to macha radośnie nogami – cieszy się, bo robi prezent dla kogoś, kogo kocha. Ten ktoś jest ostatnio smutny – ona to zmieni. Po prostu, proszę ja ciebie, wystarczy się przyłożyć, wtedy na pewno się uda. Z wysiłku nad wargą pojawiają się jej drobniutkie kropelki potu.

(przygryza wyciągnięty język stawia równe linie na równo wyrwanej kartce w równą kratkę lubi takie kartki lubi kiedy wszystko jest takie jak powinno być)

Zaczyna od „P”.

(linia jest za długa o koniuszek dlatego myśli cholera i śmieje się cichutko przecież nie powinna przeklinać)

Do niczego, wyrzuca kartkę. Na szczęście za drugim razem już wszystko jest w porządku. Teraz pójdzie szybko. Po „P” przychodzi pora na „N”, do nich dołącza „K” w towarzystwie „M” i „L”, a ten schludny korowód kończy „S” wraz z „D” o pękatym brzuszku – wygląda przez to na najedzone i zadowolone.

(dziewczynka bierze kawałek gumy i przykleja kartkęwszystkowporządku z nakreślonym „PNKMLSD” do ściany bierze głęboki oddech koncentruje się bardzo mocno najmocniej na całym świecie)

Nie trwa długo, nim zaczyna brakować jej powietrza – zaciska małe piąstki, marszczy delikatne, jasne brwi i

(litery zmieniają kształt robią się coraz dłuższe i dłuższe i cieńsze i cieńsze aż ich kontury wraz z kratką kartki znikają w bezkresnej bieli)

 

 

Zaraz potem w bieli znika

(współwinna)

dziewczynka.

 

 

VIII

 

Kamil nie żyje, obwieściły oczy, na co serce Gabrieli stanęło.

Na szczęście mózg zaraz weryfikuje tę informację i przesyła sygnał: „Żyje, ale najwyraźniej przysypia lub… dzieje się z nim coś dziwnego”. Faktem jest, że wzrok miał prawo się pomylić: Kamil pół-siedział, pół-leżał na sofie w gabinecie Jadwigi i wyglądał, jak człowiek, który nie tyle jest jedną nogą w grobie, co jak człowiek, którego grób zasypano już ziemią i zupełnie bez przekonania próbuje się z niego wydostać. Ciałem wstrząsały mu krótkie spazmy – dłonie zaciskały się w pięści i otwierały podobnie do kwitnących kwiatów, stopy raz po raz wybijały nierówny rytm o drewnianą podłogę. Oddychał chrapliwie, a klatka piersiowa ledwo się unosiła – płuca działały chyba tylko siłą rozpędu. Gabriela wbija wzrok w Jadwigę stojącą przy biurku – kobieta wygląda na zdenerwowaną, przygryza wargę, włosy ma w nieładzie.

– Co się stało?

Od spotkania z Potworem z Czarnej Klasy minęły dwa dni.

Kamil jeszcze tego samego dnia zadzwonił do niej (nie odebrała) i zostawił wiadomość na automatycznej sekretarce. Był trochę zły, ale nic nie szkodzi, nie gniewa się (On się nie gniewa? Dobre sobie!). Gabriela musi zrozumieć: to zupełnie nowa, rewolucyjna metoda nauczania – opiera się na odcięciu wszystkich bodźców poza słuchowymi, zapewnia pełną koncentrację. Stąd ciemność, stąd oczy monstrum. Ślepia okazały się połówkami piłeczek pingpongowych, przyczepionymi do głów dzieci za pomocą gumek. Gabriela jeszcze się do tego nie przyznaje, lecz w głębi duszy już wie, że mu wybaczyła.

– Co się stało? – powtarza, tym razem głośniej.

– Agnieszka… Ta… Ta blondyneczka z klasy Kamila. Wczoraj… Ona…

– Co? Nie rozumiem…

– Ciężko to przeżył, źle wyglądał już jak tu wszedł, a teraz… Teraz chyba nawet nic do niego nie dociera…

– Jadwiga… Co z Agnieszką? O co chodzi?

– To nieśmiałe dziecko, zawsze taka cichutka, nikt jej nie zauważał. Dopiero Kamil to zmienił, zaopiekował się nią. Rodzice byli zachwyceni, podobno więcej się śmiała, zrobiła się otwarta w stosunku do innych. Zaczęła jeszcze więcej malować. I wczoraj… Wczoraj coś malowała. Zawsze bardzo się przy tym koncentrowała, dlatego rodzice nie zwracali uwagi, że w jej pokoju jest tak cicho. W końcu matkę coś tknęło, zajrzała tam i… Agnieszka leżała przy ścianie, przed nią leżała kartka pomazana farbkami – Agnieszka często tak robiła, wiesz? Siadała pod ścianą, wpatrywała się w swoje dzieło, a potem często coś jeszcze zmieniała, ale tym razem… Tym razem po prostu tam leżała i nie oddychała. Nie oddychała – Głos Jadwigi pękł i szybko odwróciła się w kierunku okna.

Zagrzmiało.

Gdzieś, jeszcze daleko, błysnęła biel.

– Czy ona…

– Jest w szpitalu. Byłam tam dzisiaj rano. Cała aparatura, do której jest podłączona, wydaje się większa od niej. Jest taka mała, taka delikatna. Lekarze są złej myśli. Mózg zbyt długo pozbawiony był tlenu. Nie mają pojęcia, co się stało.

Jadwiga skinęła głową w kierunku Kamila – chyba zasnął.

– Wezwij taksówkę, zawieź go do domu, niech odpocznie, wyśpi się. Zostały dwa dni do końca roku, przekaż, że może sobie wziąć urlop. Jeśli zechce.

Gabriela bierze Kamila pod ramię – jest taki lekki, zupełnie jakby kości miał wypełnione powietrzem. Powłóczy nogami, ale idzie.

– Jeszcze jedno! – krzyczy za nią Jadwiga.

Podchodzi i wciska jej do ręki kartkę papieru.

– Rodzice dali mi to w szpitalu. To rysunek Agnieszki. Może… Może będzie chciał go zatrzymać, jeśli ona… Jeśli ona… – Nie kończy i z wdzięcznością patrzy na Gabrielę, która odwraca się i wychodzi z Kamilem.

 

 

Przed szkołą czeka taksówka.

– Rany, kurna chata, że tak powiem, burza będzie, że dachy rozpieprzy, proszę szanownej pani – zagaduje kierowca.

Przejeżdżają koło przystanku Gabrieli. Teraz, kiedy przestraszone, pastelowe kolory dnia rozpierzchły się po norach, ustępując przygnębiającym szarościom przemieszanym z ponurym granatem i groźnym fioletem, nierówny, poszarpany kikut pnia przypomina szafot. Gabriela odwraca wzrok, chowa ręce w kieszeniach. W jednej z nich natrafia na kartkę od Jadwigi. „PNKMLSD”, czyta bezgłośnie.

To Siii… iiil… – cichy szept, podobny wodnej parze, wymyka się z ust Kamila i rzednie w hałaśliwym wnętrzu starego auta.

Gabriela marszczy brwi.

Siiil? Seagull? Mewa? Musi majaczyć, jest z nim gorzej niż myślała.

Gdy dojeżdżają do domu Kamila, taksówkarz pomaga wnieść go na piętro i do mieszkania. Miły facet, nie chce nawet napiwku, proszę szanownej pani. Gabriela kładzie Kamila do łóżka, siedzi przy nim przez chwilę, w końcu wstaje i na palcach podchodzi do drzwi. Tam zamiera, przystawia czoło do ich chłodnej powierzchni. Boi się, a jej strach z radością przybiera jedną ze swoich ulubionych form: nieokreślonego lęku przed czymś okropnym, przed złem, którego nie można uniknąć ani powstrzymać.

 

 

IX

 

Od wtorku deszcz pada bez przerwy i w środę, tuż przed południem, na biurku pewnego niefrasobliwego urzędnika wyląduje wiadomość. Pech zechce, że znajdzie się tam podczas jego przerwy na „podładowanie akumulatorów” i gdy wróci z kubkiem wypełnionym mocną, czarną kawą, postawi go akurat na wydrukowanym mailu. Pod koniec dnia przełożony spyta się, czy aby na pewno wszystko przekazał dalej i nic złego się nie wydarzy. Urzędnik nie będzie miał pojęcia, o czym ten mówi, ale pokiwa z zapałem głową, a tamten weźmie to za dobrą monetę, bo spieszy mu się do domu.

Oni też. Oni też, jak dziewczynka, nie wyglądają na współwinnych takich rzeczy.

 

 

X

 

Kamil obudził się w dobrym nastroju. Ha, powiedzieć w dobrym to za mało – nie pamiętał

(o Agnieszce)

kiedy ostatni raz był tak pełen energii. Podśpiewuje sobie pod nosem, krzątając się w kuchni i przygotowując obfite śniadanie. Zastanawiał się nad naleśnikami z cukrem i jagodowym syropem, w końcu zdecydował się na jajka. Palnik na kuchence zasygnalizował czerwonym kolorem, że jest gotowy i Kamil upuścił na patelnię spory kawałek solonego masła, które zaczęło rozpływać się z cichym sykiem i apetycznym zapachem. Wtedy zadzwonił telefon.

– Halo?

– O, nie spodziewałam się, że odbierzesz – Usłyszał zamiast powitania.

Roześmiał się i rozbił pierwsze jajko – skorupki upadły na podłogę, ale nawet tego nie zauważył.

– To ja nie spodziewałem się, że zadzwonisz. Nie jesteś już zła? O tamto?

– Daj spokój, miałeś rację, nie powinnam była tam wchodzić. Przepraszam – powiedziała cicho Gabriela.

– Nic się nie stało. Słuchaj… Wiesz co z Agnieszką?

Grzmot uderzył blisko, a cisza w słuchawce zapadła na tak długo, jakby połączenie zostało zerwane.

– Ona… Ona nie żyje.

Jajko zaczęło nieprzyjemnie skwierczeć.

– Co? Jak to?!

– Nie odzyskała przytomności. Zmarła dwa dni temu, parę godzin po tym, jak przewieźli ją do szpitala.

– Powtórz…

– Zmarła dwa dni temu…

– Dwa dni temu? Jak to dwa dni temu?! Jaki dzisiaj jest dzień?

– Kamil…

Z patelni unosi się czarny dym, a zwęglone jajko wżarło się w jej powierzchnię, niczym rak w zdrowe komórki.

– Jaki dzisiaj jest dzień?! Jaki jest dzień?!

– Chryste! Nie krzycz! Czwartek! Jest czwartek, jak możesz…

Usłyszała nieprzyjemny trzask – słuchawka upadła na ziemię.

– Zaspałem, zaspałem, zaspałem – Dobiegały ją niewyraźne słowa, przerywane uderzeniami piorunów i (jak się domyślała) hukiem otwieranych i zamykanych szuflad – te ostatnie były głośniejsze, bardziej niepokojące. A potem usłyszała kliknięcie. Głos z taśmy oznajmił: „połączenie będzie kontynuowane”. Gabriela zaśmiała się tylko histerycznie, bo dobrze wiedziała, że to kłamstwo.

 

 

XI

 

Droga do szkoły jest nieprzejezdna. Ulewa zmieniła ją w grzęzawisko, a liczne dziury wypełniły się wodą, czekając na nierozważnych kierowców, by zniszczyć zawieszenie, urwać koła. A gdyby w błoto wdepnął ktoś nieuważny – cóż, z butami mógłby się pożegnać. Kamil na to nie zważał. Kamil biegł.

Zdyszany wpadł do klasy, przeprosił zdumionego nauczyciela (oddelegowanego przez Jadwigę w jego zastępstwie) i szybko, zbyt szybko – wystarczająco by wzbudzić u mężczyzny niepokój o zdrowie psychiczne Kamila – wyprowadził go na zewnątrz i zatrzasnął drzwi. Nie minęło pięć minut, nim zjawiła się Jadwiga i poprosiła Kamila o rozmowę. Wyszli na korytarz.

– Kamil, wszystko w porządku?

– Tak – odparł, choć wygląd temu przeczył; rzadkie włosy – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – przypominały pierze (a może gniazdo), a jedno z ciemnych szkieł było pęknięte.

– Kamil, to ostatni dzień lekcji. Odpocznij.

I can’t. Straciłem dwa dni… Two whole days! Jeśli dzisiaj tego nie skończę, to wszystko… Wszystko diabli wezmą, rozumiesz? Straciłem dwa dni, dziś potrzebuję więcej. Przekaż, proszę, rodzicom, żeby zjawili się dzisiaj później, ok? Tak… Tak koło siedemnastej, deal?

(pewne ekstrawaganckie zachowania wybacza się najczęściej ludziom obłędnie bogatym obłędnie szalonym lub obłędnie dobrym w tym, co robią a Kamil był)

– To naprawdę takie ważne?

– Najważniejsze w moim życiu.

Jadwiga wydycha powietrze ze świstem, spogląda na Kamila, przymyka oczy i uśmiecha się.

– Dobrze. Przedzwonię do rodziców… Oni… Oni nie wiedzą o Agnieszce. Nie zdradź się z tym. Masz czas do piętnastej. Dziś lekcje trwają i tak tylko do trzynastej, później wszyscy idą do domu. Po piętnastej chcę wiedzieć wszystko, rozumiesz? Jesteś tu krótko, ale jesteś najlepszy. Tylko dlatego się na to zgadzam. Nie zawiedź mnie.

Sure – odpowiada Kamil i znika w ciemności klasy.

 

 

Wybija czternasta. Rodzicom jednego z uczniów z klasy Kamila się spieszy, o piętnastej trzydzieści mają pociąg nad morze i przyjeżdżają wcześniej. Zostawiają samochód na wzgórzu przed dolinką – nie ma co ryzykować z wjeżdżaniem, auto mogłoby zakopać się w błocie na dobre. Są w świetnych humorach – nie wiedzą, że ich uśmiechy zaraz znikną, bo drzwi do klasy Kamila są zamknięte – klamka lekko drży, niczym pod wpływem dudniących basów maszerujących z potężnych kolumn. Pukają i krzyczą, krzyczą i pukają – nikt nie odpowiada. Spanikowany ojciec biegnie do Jadwigi po zapasowe klucze – jego ostatnią myślą będzie: „ O Boże, nadciąga coś złego. Dzieje się coś złego. Boże, dlaczego drży c a ł y b u d y n e k?!”. Jest czternasta piętnaście. Przezorność niemieckich architektów, odpowiedzialnych za bezpieczeństwo miasta, zaraz da o sobie znać. Gabriela przekona się o tym na własne oczy.

 

Mówi się, że w ekstremalnych sytuacjach czas zwalnia. To nieprawda. W ekstremalnych sytuacjach mózg zaczyna pracować na najwyższych obrotach i to procesy myślowe przyspieszają do prędkości na co dzień niespotykanej. Gabriela właśnie to przeżywa – stoi pośród samochodów przyczajonych na wzgórzu, niczym przerażone zwierzęta. Stoi pośród rodziców – niemych słupów soli wpatrujących się w jeden punkt.

Doliną gnają dzikie i wzburzone, czarne i złowieszcze fale rzeki, która wylała z brzegów. Przypominają rekiny podniecone krwią, szykujące się do rozszarpania ofiary na strzępy. Ktoś krzyczy: „Zawiadomcie straż, policję, kogokolwiek, na litość Boską!”. Kobieta – młoda, atrakcyjna – próbuje wskoczyć do wody, przed pewną śmiercią musi powstrzymywać ją aż trzech mężczyzn. I wtedy woda uderza o szyby – w letnie dni wpuszczały tyle słońca, zalewały klasy jasnym, ciepłym światłem, teraz pękają pod potężnym naporem beznamiętnych sił natury. Gabrieli przypomina się opowieść Kamila o falach snu i mewach. W tym samym momencie czuje, jak ją i wszystkich obecnych tam ludzi pożera fala strachu i bezsilności.

 

 

Później będzie się zastanawiać, czy pierwsze pojawiły się syreny, czy krzyki rodziców i nauczycieli; przemienili się w zwierzęta, cofnęli do stanu pierwotnego. Wrzeszczeli głośno – całe ich jestestwo skumulowało się nagle w bólu straty. A dzieci, zupełnie tym wszystkim niewzruszone, powoli wypływały ze szkoły. Bezwładne, o bladych twarzyczkach i szeroko otwartych ustach, do złudzenia przypominały śnięte ryby. Wokół nich, w brudnej, ciemnej wodzie, niczym dziwaczna ikra, unosiły się połówki piłeczek pingpongowych.

 

 

XII

 

– Miałeś rację. Niemcy to niesamowicie przezorny naród. Niby nigdy nie było u nas powodzi, ale bliskość rzeki sprawiła, że postanowili się zabezpieczyć, tak na wszelki wypadek. Bo… Bo gdyby rzeka wylała, to nie dotarłaby do miasta, spłynęłaby w bok. Tak, nasza dolina… Dolina, w której była szkoła, okazała się takim ogromnym odpływem. Śmieszne, co? Bardzo śmieszne… A wiesz, i tak nie powinno nas tam być. Zachodnią część miasta, tam gdzie… Tam gdzie byliśmy… Eksperci radzili, żeby, znowu na wszelki wypadek, ewakuować mieszkańców. Wiadomość utknęła w urzędzie miasta, u jednego z tych cholernych urzędasów. Niewiarygodne, co? A poza tym… Poza tym nikt nie wie, co się stało. Pewnie nigdy się nie domyślą. Nie wiedzą tego, co ja. Gabriela zawiesza głos, jakby myślała, że stanie się cud i usłyszy odpowiedź. Słońce, do pary z przyjemnie chłodnym wiatrem, bawi się firanką i maluje twarz Kamila płochymi, chybotliwymi cieniami.

– Byłam u ciebie w domu. Znalazłam płyty.

Zapada cisza.

Nie przerwie jej zbyt głośna piosenka z radia, skrzypienie uchylonego okna, nie przerwie nawet spiesząca się dokądś mucha. W tym małym świecie zamkniętym w czterech, pomalowanych na biało ścianach, wszystko wstrzymuje oddech. Oto Gabriela odkrywa tajemnicę ciemnych okularów, klasy wypełnionej czernią i tym pulsującym dźwiękiem, na wspomnienie którego wciąż bolą ją zęby.

– Nie bój się. Nikt się o… O tym nie dowie. Nikt się nie dowie, że wtedy, w taksówce, wcale nie mówiłeś o seagull. O mewie. Zatrzymam płyty, dobrze? Słucham twoich nagrań, twojego głosu. Robię notatki. Nie chcę cię budzić. Chcę tylko zrozumieć.

Wstaje z krzesła, podchodzi do łóżka i głaszcze Kamila po dłoni.

Notuje sobie w pamięci, żeby powiedzieć pielęgniarce o paznokciach – przypominają szpony drapieżnego ptaka, wypadałoby je obciąć i wyczyścić.

– Lekarze nie mają pojęcia, co z tobą zrobić, wiesz? Część z nich uważa, że jesteś w śpiączce, ale twój mózg, to, co się w nim dzieje… Podobno po prostu śpisz. Bardzo, bardzo głębokim snem.

Gabriela pochyla się nad swoim ukochanym, całuje go w czoło i wychodzi, pozostawiając Kamila sam na sam ze snami, które w końcu może wyśnić do końca.

 

 

EPILOG

 

Fragmenty transkryptów Gabrieli sporządzonych na podstawie nagrań Kamila.

 

Płyta 1

 

To pewne. Jestem nieodrodnym synem mojego ojca, nikt nie może temu zaprzeczyć (śmiech). Nie śpię już od… One month and four days… Miesiąc i cztery dni. Jestem chory. Jestem chory. I’m ill.

 

Płyta 7

 

Nie znaleziono dotąd żadnego lekarstwa, bo choroba tkwi w głowie. It’s all in the head! W podświadomości. Nie wiem, dlaczego ludzie na nią zapadają, ale jestem pewien, że antidotum… Well, it’s all in the head!

 

Płyta 11

 

Ludzie, którzy oglądają pojedynki bokserów, nie zdają sobie sprawy, że tak naprawdę podziwiają nie triumf ciała, ale triumf ducha. Triumf podświadomości. P o d ś w i a d o m o ś c i. That’s the key! Bokserzy w każdej rundzie tracą przytomność. W każdej rundzie! Większość ciosów wyłącza im światło, lights out, ale ciało porusza się dalej. Tracą świadomość na ułamek sekundy tak mikroskopijny, że niezauważalny. W tym czasie mózg przekazuje władzę reszcie ciała. Natura wykształciła podobne mechanizmy u ptaków (…)

Nie śpię od dwóch miesięcy. At least I’m still alive.

 

Płyta 20

 

Zahamowałem rozwój choroby, przynajmniej częściowo. One step at a time, I guess… Ważna jest dieta, dużo warzyw, dużo dobrych tłuszczów, robię też zastrzyki z witaminami, dbam o uzupełnianie serotoniny. Przede wszystkim pracuję nad umysłem. Potrafię wprowadzać się w krótkie, błyskawiczne drzemki (…)

 

Dziś doznałem pierwszych halucynacji (…) Rozmawiałem z ojcem (śmiech) Był ze mnie bardzo dumny, był też bardzo, bardzo martwy. I miss him.

(płacz)

 

Płyta 33

 

Jestem rozdrażniony, jestem cały czas rozdrażniony, zaczynam bełkotać, I feel sick. Jestem rozdrażniony. Podobne najprostsze sposoby są najlepsze. Nie rozmawiam z ludźmi, których wcześniej nie dotknę. Dotyk separates dream from reality. Wystarczy muśnięcie, ale wtedy wiem, że ten ktoś istnieje.

 

Płyta 40

 

Tired. Zdesperowany. Muszę być zdesperowany. Sięgam po książki o magii, o szamanach, witchdoctors.

(śmiech)

 

Płyta42

 

Nie chcę zapeszać, ale… Coś odkryłem. Czytałem o magii chaosu – stek bzdur, but one thing… Jest w niej rzecz oparta na podświadomości! Podświadomość, key to my illness, I knew it! To technika bezpośrednio wpływająca na podświadomość! Nie chcę zapeszać, ale… To może być to..

Sigil. Sigil może być rozwiązaniem.

 

Płyta 43

 

Działanie sigili opiera się na podświadomości – skoro istnieją rzeczy, głęboko w niej zakorzenione, które mogą wywierać wpływ na nasze działania, to dlaczego nie wykorzystać tego faktu? Use it in a different way! Wprowadzić do naszej podświadomości – na przykład poprzez medytację – symbol o określonym znaczeniu. Podświadomość will take care of the rest, zajmie się resztą. Zacznę od najprostszego, alfabetycznego: „Kamil chce spać”. Usuwam samogłoski, upraszczam całość. „KMLCHSP”.

 

Płyta 50

 

Pojawiły się krótkie okresy snu! I sleep for five, ten minutes a day. Zatem sigile działają, ale nie śpię już od pół roku. Pytanie, czy jestem w stanie stworzyć symbol na tyle potężny, by spać dłużej? A może I need help?

 

Płyta 55

 

Nie wiem, dlaczego od razu na to nie wpadłem. I guess I’m just too tired. Ale… Dzieci autystyczne. Ich zaburzenia powodują, że stają się idealnymi projektorami sigili. Powtarzające się czynności, łatwość mechanicznego zapamiętywania, przywiązanie do jednej rzeczy, odizolowanie. Wprowadzenie symbolu do ich umysłu wydaje się być tak proste, że… God, that may actually work! Słyszysz, tato? To może się udać! (śmiech)

Dziś mój pierwszy dzień w szkole Jadwigi. Trochę się denerwuję.

 

Płyta 63

 

Pierwszego sigila, the one with teddy bear, tego z misiem, użyłem do skupienia ich uwagi. Potem poszło już prawie z górki. W klasie panowała cisza, wszystkie koncentrowały się na sigilach, które im rozdałem. Ta mała… What’s her name? Chyba Agnieszka. Jest dobra, łapie wszystko szybciej od innych, ale muszę na nią uważać. Weszła w trans tak głęboki, że przestała oddychać. Chryste, jestem so close, tak blisko…

 

Płyta 66

 

Experiment failed. Dzieci – może poza Agnieszką – nie potrafią skoncentrować się na sigilach alfabetycznych wystarczająco długo. Na szczęście moje symbole działają, rodzice i nauczyciele, na czele z Jadwigą, są zachwyceni, they think I’m a great teacher.

Ale co z dziećmi? Czy rozwiązanie… Czy rozwiązanie może kryć się w dźwiękach?

 

Płyta 67

 

Dzieci – moje projektory podświadomości, moją szansę na sen – kompletnie odizolowałem od reszty szkoły. Sigil zakodowałem za pomocą niskich i wysokich dźwięków na płycie kompaktowej, odtwarzanej w pętli. W klasie panuje complete darkness, ciemność, a dzieciom, pod pozorem zabawy, zrobiłem okulary z połówek piłeczek pingpongowych, odcinając całkowicie od bodźców zewnętrznych. For these few hours a day istnieją jedynie jako przekaźniki, żywe anteny. A, jeszcze jedno – Agnieszka obiecała, że na jutro zrobi mi prezent. Wspaniały dzieciak, ciekawe, co wymyśliła? (…)

 

 

Przestaję panować nad halucynacjami. Wczoraj wydawało mi się, że za oknem widzę ogromne mewy. Miały ludzkie oczy, przekrwione z niewyspania. Skrzydłami wielkości żagli uderzały w szyby i cienkimi, dziecięcymi głosami krzyczały: „Nie martw się, och, nie martw się. Wkrótce się wyśpisz, och tak, wkrótce wyśpisz się za wszystkie czasy. Wyśpisz się. Wyśpisz się po śmierci”.

Koniec

Komentarze

Bardzo porządne opowiadanie. Jakkolwiek początek sprawił, że nastroszyłam się nieco, to później było już tylko lepiej. Troszeczkę zbyt wiele, jak dla mnie, było Gabrieli, szczególnie z czasów przed pojawieniem się Kamila, ale widać Autor uznał, że tak trzeba. To smutne, że Jadwiga znalazła się w odmiennym stanie świadomości i pewnie teraz jej wszystko jedno, jak jest uczesana… ;-)  

 

…zdołała ocalić misterną, przygotowywaną prawie dwie godziny fryzurę (po przekroczeniu sześćdziesiątego szóstego roku życia, ułożenie włosów tak, by nie przypominały przeżutego przez zastępy zwierząt siana, wydawało się zadaniem równie karkołomnym… – Jadwiga chyba nie ondulowała sobie włosów domowym sposobem? Dwie godziny na ułożenie fryzury, nawet dla starszej pani, to zdecydowanie spora przesada. Fryzury raczej nie przygotowuje się. Może początek: …zdołała ocalić misterną, długo/starannie układaną fryzurę (po przekroczeniu sześćdziesiątego szóstego roku życia, uczesanie włosów tak

 

…stare baby przesiadujące przed lustrem przez pół cholernego dnia, bo najwyraźniej wydaje im się, iż pełnienie funkcji dyrektorki jest nierozerwalnie połączone ze stylizowaniem się na Elizabeth Taylor. – Protestuję! Nie mogę zgodzić się z Autorem, że sześćdziesięciosześcioletnia, czynna zawodowo, dbająca o siebie starsza pani, jest starą babą.

 

Pierwszy miesiąc ma pan próbny. – Wolałabym: Pierwszy miesiąc będzie próbny.

 

Całkiem spokojna, nawet roześmiana klasa piętnastu autystycznych dzieci. Całkiem spokojna, nawet roześmiana klasa piętnaściorga autystycznych dzieci.

 

Magia, wyrwie sie komuś w pokoju nauczycielskim. – Literówka.

 

Niestety, w ciągu ostatnich paru lat lat arsenał… – Jedne lata zbędne.

 

…lub do tego z okrągłą, dyskotekową kulą zawieszoną pod sufitem. – A w innych lokalach były kwadratowe kule? ;-)    

 

Truchło Bardzo Złego Wilka leżało pomiędzy nimi, a za chatką z piernika przemykał kot w butach, wymachując szablą i ścigając smoka zionącego ogniem. – Myślę że bohaterowie innych bajek, także powinni być pisani wielkimi literami.    

 

Ciałem wstrząsały mu mini-drgawki– Wolałabym: Ciałem wstrząsały krótkie drgawki/konwulsje/drgania/spazmy…

 

Kamila wbija wzrok w Jadwigę stojącą przy biurku… – Czy nie powinno być: Gabriela wbija wzrok w Jadwigę stojącą przy biurku

 

Gabriela pochyla się nad swoim ukochanym, całuje go w czoło i wychodzi, pozostawiając Kamila sam na sam ze swoimi snami, które w końcu może wyśnić do końca. – Chyba: …pozostawiając Kamila sam na sam z jego snami, które w końcu może wyśnić do końca.

 

…dużo warzyw, dużo dobrych tłuszczy– …dużo warzyw, dużo dobrych tłuszczów

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Nie przemówiło do mnie i nie mam pojęcia, dlaczego. Z opowiadaniem wszystko wydaje się w porządku. :-/

Babska logika rządzi!

Podobało mi się. Tak myślę, bo przeczytałam z zainteresowaniem, nawet pewnym napięciem. Napisane jest świetnie, wstawki z nawiasami dobre i w dobrych miejscach. Ale trochę mam jak Finkla – mimo, że właściwie się zaczytałam, to jednak balansowałam na granicy obojętności. Dziwna sprawa… 

Dobre opowiadanie. Przeczytałem z zainteresowaniem, bo pomysł wydał mi się oryginalny.   Pozdrawiam

Mastiff

Doskonałe!

Infundybuła chronosynklastyczna

Dobry wieczór! Przede wszystkim: bardzo dziękuję za komentarze, wiem, że takie długie teksty średnio się czyta na monitorze. A indywidualnie: @regulatorzy: pięknie dziękuję za poprawki – to takie rzeczy, które totalnie mi umknęły nawet przy ostatnim czytaniu! @Finkla, @ocha: cóż, widocznie moje symbole nie zadziałały wystarczająco mocne :). @Bohdan: i ja pozdrawiam, i również dziękuję! @stefan.kawalec: bardzo mi miło :)!

 

Kawał dobrej prozy. Przeczytałam z przyjemnością. 

No to się cieszę :).

Dobrze się czytało, jak większość Twoich opowiadań – to jednak nie będzie należało do moich ulubionych. Może dlatego, że momentami wydało mi się nudne, a kilka informacji/scen zbędnych, bo – moim zdaniem – nic nie wniosły do fabuły. Niemniej życzyłbym sobie, żeby choć 20% tekstów na portalu trzymało taki poziom. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

życzyłbym sobie, żeby choć 20% tekstów na portalu trzymało taki poziom  - ten to ma wymagania! ;)

@Sethrael – dzięki za komentarz, no i w takim razie mobilizuję się szczególnie mocno, żeby następne opowiadanie wylądowało w Twoich ulubionych :).

ten to ma wymagania! ;) - chociaż 15%? I to są raczej bezbożne życzenia niestety, nie wymagania (jeszcze! :) )!

Sorry, taki mamy klimat.

Trzymasz poziom, surfaceoftheusen. Opowiadanie wciąga i ma niesamowity klimat. Robi wrażenie. Gratulacje! Pozdrawiam.

Dziękuję, domku :).

Opowiadanie z klimatem i tym czymś, co zmusza do dalszego czytania.

Dziękuję, homarze (swoją drogą, nader apetyczny nick :)).

Przeczytałem. Zapowiadało się lepiej, niż się skończyło. Wydaje mi sie, że zbyt późno pojawił się wątek sigili, przez co zdaje się być na siłę przyczepiony do reszty. Nie przemówił do mnie myk z majlem. Za to na plus warsztat i różne takie gierki narracyjne. Ogólnie rzecz biorąc, tekst nie jest zły. Ale pozostawia spory niedosyt. PNKMLSD --- co to SD? ; )

I po co to było?

Nie podobało mi się. Nie dość, że tekst warsztatowo cierpi na duże niedoróbki – miejscami całkowicie brakowało mu interpunkcji, nie dość, że nie podobał mi się zabieg z mnogością nawiasów w narracji, to do tego ostatecznie opowiadanie wydało mi się nudne. Zapowiadało się całkiem nieźle, potem okazało się, że wiele scen nie ma istotnego znaczenia dla fabuły. Złym pomysłem, moim zdaniem, było poprowadzenie tego w taki sposób, aby potem wyjaśnić wszystko w epilogu. Gdyby wpleść jakieś wskazówki, informacje w treść opowiadania (kosztem chociażby niektórych zbędnych dla fabuły scen i opisów) wyszłoby ciekawiej. Tak, niestety, przeczytałem opowiadanie, w którym właściwie nie wiedziałem o co chodzi z intrygą, dostałem chaotyczne zakończenie i nagle wyjaśnienie wszystkiego w epilogu.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

@syf Dzięki za komentarz, drogi syfie, zawsze miło mi Cię u mnie widzieć!   @beryl No patrz, a tak uważałem z interpunkcją :). Ale też Ci serdecznie dziękuję, że wpadłeś – może następne spodoba Ci się bardziej, czego sobie i Tobie życzę :).

Nie wątpię, że tak będzie. Do zobaczenia.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przeczytałem z prawdziwą przyjemnością. Twoje wizje są fenomenalnie upiorne.   Pozdrawiam

Planowałam tylko przelecieć wzrokiem i zobaczyć o czym to jest, przeczytałam wyrywkowo parę rzeczy ze środka, dojechałam do końca  – po czym wróciłam do początku i starannie przeczytałam całość. Poczytaj to za duży komplement ;) No i przyłączam się do pytania syfa – PNKML – rozszyfrowałam bez problemu, SD – nie mam pojęcia a zaczęło mnie to ciekawić – uchylisz rąbka tajemnicy?  

@Eferelin, dzięki za komentarz, miło znów Cię widzieć :)! @Bellatrix, jak miło widzieć stare/stałe twarze :). A to pochwalcie się, jak rozszyfrowaliście sigil?

Pan Kamil SD? : P

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dokładnie tak jak Beryl – Pan Kamil dość łatwo, za to SD – ? "się da"? Nie wiem:) A ciekawi :)

Hmm, w sumie to chyba nie powinienem zdradzać :).

Wciągające

Przynoszę radość :)

Echhhh zajrzałam w nadziei, że się dowiem o co chodziło z 'SD' a tu ni :( *chlip chlip*

Czyli po takim czasie pomyślałaś o opowiadaniu! Ha! Znaczy się już w każdym będę musiał takie zagadki zostawiać :).

Co jakiś czas zaglądam w nadziei, ale wiesz – tak pozostawić kwestię bez odpowiedzi, to czuję się oszukana i następnego tekstu nie przeczytam za karę, o! ;PPPPPP

Biorąc pod uwagę, jak często wrzucam tu ostatnio teksty, to bardziej prawdopodobne jest, że powodem Twojej absencji będzie niedołężność starcza :).

Ech, no ani prośbą ani groźbą… a ja chcę wiedzieć, nooo ;-; (robi słodkie oczka, może to podziała?! :P)

Za stary jestem na te Wasze młodzieńcze sztuczki!

To może chociaż napisz mi prywatnie na majla? :P

Nowa Fantastyka