- Opowiadanie: Bernierdh - Rysa na szkle (1/2)

Rysa na szkle (1/2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rysa na szkle (1/2)

I

Drodzy czytelnicy. Czy zastanawialiście się kiedyś, jakie są jasne strony prowadzenia karczmy? Pewnie nie. Prawdopodobnie nigdy nie mieliście ku temu powodu. Na szczęście słowo pisane ma tą zaletę, że jest w stanie wam tego typu rozważania znacznie ułatwić. Co też poniżej czynię, w celu wprowadzenia.

Po pierwsze: nigdy nie będziecie musieli martwić się o jedzenie. Nigdy nie zaczniecie głodować, a mieszkając w małej wiosce, będziecie mieli pewność, że będziecie osobistością w tej wiosce najbogatszą. Poza panem burmistrzem, rzecz oczywista.

Po drugie: jeśli mieszkacie w małej wiosce, nigdy nic was nie zaskoczy. Codziennie wasze oczy uraczy widok tych samych zapijaczonych gąb, codziennie te same tłuste palce będą szczypać słusznych rozmiarów pośladki waszej córki i codziennie będziecie słuchać tych samych smętnych ballad o nieszczęśliwej miłości. A jeśli nawet przybędzie ktoś nowy, to posiadacze wspomnianych zapijaczonych mord, z pewnością go swymi wrzaskami zagłuszą.

Po trzecie: będziecie mogli cieszyć się opinią najlepiej poinformowanej osoby w okolicy. Każdego dnia tłuste babska będą zwierzać się wam ze swoich (niezbyt licznych) łóżkowych ekscesów, poeci będą rozpaczać przy waszej ladzie z powodu swych nieodwzajemnionych uczuć, a starzy znajomi z przyjemnością uzupełnią waszą wiedzę, tłumacząc wam obficie, kto komu przypierdolił i dlaczego.

To są jasne strony prowadzenia karczmy. A czy są jakieś ciemne?

Owszem. Najważniejszym z nich, jest nuda.

I właśnie ta nuda zaczęła Wilhelmowi Weissowi dzisiejszego dnia dotkliwie doskwierać. Był początek lata, więc większość jego stałych klientów była zajęta swoimi zwyczajnymi, letnimi obowiązkami, czyli pieczeniem ciast na powitanie nowego roku (w przypadku niziołków), sprzątaniem na swoich gospodarstwach (w przypadku ludzi) i energicznym drapaniem się po jajcach (w przypadku krasnoludów). Wilhelm nie miał pojęcia, co robi ta jedna, jedyna elfka, która nieraz go odwiedzała, ale miał dziwne wrażenie, że robi sobie jakieś wianki z kwiatów, wabi ptaki swym śpiewem albo czesze jednorożcom grzywy. Wilhelm, jak na prawdziwego niziołka przystało, szczerze wierzył w istnienie jednorożców.

Tak czy siak, w "Ziarnku Grochu" nie było nikogo, za wyjątkiem gospodarza, jego rodziny i pewnego gnoma, którego Wilhelm nie kojarzył. Chętnie pewnie by go poznał, ale głęboko skacowany stan tego długouchego skutecznie niziołka zniechęcał.

– Tato? – zapytała jedna z dwóch córek rodu Weiss, Tessa.

– Eee? – odpowiedział pytaniem jej ojciec, który nie należał tego dnia do szczególnie elokwentnych.

– Mogę se iść?

– Sobie, pączku.

– Mogę sobie iść? Bo tu i tak nikogo, ropucha, nie ma.

– Oczywiście, że nie, kochanie. A co jeśli ktoś przyjdze?

– Ja pitolę, tata, nikt nie przyjdzie. Wszyscy są zajęci. Taka ładna pogoda jest. No, tato, proszę… Kwiatka ci zerwę…

– Cicho siedź, Tess, nigdzie nie idziesz. I co to w ogóle znaczy "ja pitolę"?

– To mniej wulgarna forma "ja pierdolę", tato.

Wilhelm Weiss wyprostował się na całe swoje metr dwadzieścia wzrostu i walnął pięścią w ladę, w celu zobrazowania swojej wściekłości. Efekt był taki, że zabolała go dłoń.

– Nie przeklinaj, do cholery! – krzyknął.

– Ale przecież sam za… – zaczęła Tessa, ale ojciec postanowił nie dać jej szansy obrony.

– Kto w ogóle nauczył cię takich słów?!

– Krasnoludy, tato.

– No jasne. Mogłem się tego spodziewać. Brodate sukinsyny. Chyba będę musiał sobie o tym porozmawiać z twoją matką.

– Aha. To mogę se iść czy nie?

– Mówiłem ci już, że nie!

– Kutas – powiedziała dziewczyna i uciekła, nim jej ojciec zdążył zareagować na kolejne przekleństwo.

Wilhelm opadł bezwładnie na krzesło i pociągnął łyk piwa z kufla.

– Oszaleję w tym domu – powiedział do siebie.

I wtedy drzwi karczmy się otworzyły. Nie da się ukryć, że drzwi, a raczej osoba odpowiadająca za naciśnięcie starej, zardzewiałej klamki, doskonale wyczuły dramatyzm. Gdyby otworzyły się chwilę wcześniej, miałyby szansę ochronić biedną Tessę Weiss, przed, czekającym ją nieuchronnie, wlokącym się w nieskończoność opieprzem. Ale wtedy zapsułyby całą scenę, odebrałyby Wilhelmowi kolejny powód do załamania psychicznego i pewnie sprawiłyby, że ten przywitałby przybyłych z większym entuzjazmem. A tak, przygnieciony problemami wychowawczymi ojciec, kompletnie ich zignorował. Jedyną osobą, która zwróciła na nich uwagę, był skacowany gnom, który przywitał ich jakże miłymi słowami "ciszej, kurwa".

– Milcz, ścierwo – rozległ się donośny, męski głos. – Albo wetknę ci te nietoperze uszy do gardła.

Gnom musiał lubić swoje uszy, ponieważ jego protesty w tym momencie się zakończyły. Zaś przybyli, sądząc po odgłosach ciężkich kroków, zbliżyli się do lady, za którą wlaściciel "Ziarnka Grochu" przeżywał poważne problemy natury rodzicielskiej. Okuta w żelazo pięść głośno uderzyła w drewnianą ladę, co zaowocowało cichym jęknięciem biednego długouchego oraz poderwaniem się Weissa z fotela, co z kolei doprowadziło, do zroszenia świeżo umytej podłogi znaczną ilością słabego piwa, które to postanowiło opuścić swoje poprzednie miejsce pobytu, czyli mianowicie kufel.

– Tak? – zapytał cicho Wilhelm, wychylając się ostrożnie zza swego schronienia. – W czym mogę państwu pomóc?

Przybyłych było pięcioro. Osobą prawdopodobnie odpowiedzialną za uderzenie był ludzki, wąsaty rycerz, niezwykle rosły, w dodatku umiejscowiony w solidnie wyglądającej kolczudze. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn podobnych do niego, choć nieco mniej opancerzonych i wyraźnie młodszych. Oboje patrzyli na niego tak, jak Mojżesz patrzył zapewne na płonący krzew. To musiało oznaczać, że pełnił on rolę dowódcy.

Po prawicy owego rycerza stała kobieta, wśród ludzkich standardów pewnie uchodząca za piękną. Miała jasne długie włosy, błękitne niczym spokojne, letnie niebo oczy, oraz całkiem zacną klatkę piersiową, której spora część wystawała spod równie zacnego dekoltu sukni. Nie była ta suknia w żaden sposób opancerzona, a u paska kobiety nie widniała żadna broń. Mogło to oznaczać tylko jedno. Niziołek przełknął ślinę. Magini.

Listę przybyłych zamykała kolejna kobieta. Sądząc po spiczastych uszach, należała do rodu elfów. Sądząc zaś po łuku, który to wraz z kołczanem ozdabiał jej plecy, lepiej byłoby jej nie denerwować. Wilhelm zapamiętał, żeby z listy swoich śmiesznych-jak-cholera dowcipów usunąć te rasistowskie. Przy biodrze elfki widniał też krótki miecz, a jej udo zdobił sztylet. Wilhelm pomyślał, że być może duża ilość oręża ma rekompensować jej mniej wydatną niż u koleżanki klatkę piersiową. Po namyśle skreślił też z listy dowcipów te o zabarwieniu seksistowskim.

– Nalej mi piwa, niziołku – poprosił kulturalnie wąsacz.

– Oczywiście, panie – odparł karczmarz i natychmiast wypełnił jego polecenie. – A czy reszta państwa czegoś sobie życzy?

Elfka przebiegła wzrokiem po jego, dopiero co wysprzątanym, przybytku i skrzywiła się z niezadowoleniem. Wilhelm poczuł się urażony.

– Nie – oznajmiła.

– Powiedzcie, karczmarzu – zagaiła magini. – Czy znacie może krasnoluda nazwiskiem Fahrenheit?

Zaczęło się. Weiss od początku wiedział, że Abe był jakiś podejrzany. Od początku wiedział, że słowa "nigdy nikomu nie mów gdzie mieszkam" brzmią co najmniej zastanawiająco. Odkąd tylko je usłyszał wiedział, że wcale nie chodziło o to, że krasnolud nie lubi kolędników. Musiało chodzić o coś więcej. A teraz biedny niziołek musiał przez niego okłamywać grupę bardzo niemiło nastawionych do niego ludzi. A Wilhelm wcale nie lubił okłamywać grup bardzo niemiło nastawionych do niego ludzi. Bo wiedział z opowieści, że to mogło skończyć się nadmiarem żelaza w organizmie. W formie sztyletu, dajmy na to.

– Kogo? – zapytał, udając idiotę.

– Nie udawaj idioty – warknęła elfka, pokazując, że niestety go przejrzała.

– Według naszych informacji, Fahrenheit mieszka w tej wiosce – poinformowała go magini. – Jako karczmarz powinieneś go znać. Mógł podać ci jednak fałszywe nazwisko. Może list gończy pomoże ci go skojarzyć.

Wyciągnęła swą zgrabną dłoń, a jeden z mężczyzn umieścił w niej zwój. Kobieta wzięła pergamin, rozłożyła go na ladzie, i spojrzała na Weissa wyczekująco. Ten z kolei zaczął się obficie pocić.

– I co? – spytała magini. – Znasz go?

Wilhelm udał, że się zastanawia. Na rysunku bez żadnych wątpliwości widniał Abe. Ten sam orli nos. Ten sam pierdyliard blizn na ryju. Ta sama ruda broda i okular na lewym oku. Jedyna różnica była taka, że namalowany krasnolud miał jeszcze kilka włosów na czaszce, zaś Fahrenheit którego znał karczmarz bujną fryzurą się nie mógł pochwalić. Mimo to, rozpoznał go bez przeszkód. Zachciało mu się siku.

– No? – ponaglała go blondyna.

– Bo ja wiem? – mruknął w odpowiedzi. – Wszystkie krasnoludy są do siebie podobne.

– To samo można powiedzieć o skrzatach – stwierdziła elfka. – A jakoś rozpoznajecie się między sobą.

– Powiedz nam, gdzie on jest, a zostaniesz sowicie wynagrodzony – powiadomiła go magini. – Jeśli będziesz go ukrywać, sprowadzisz na siebie gniew Sendarii.

– Pff… – prychnął Weiss symulując pewność siebie. – Sendaria może mnie w dupę pocałować. Tu jest Sarnie Gniazdo. Tu jest azyl. Wasze prawa tu gówno znaczą.

Wąsacz szybkim ruchem wyszarpnął miecz z pochwy i skierował jego ostrze w stronę niziołka.

– Jeszcze jedno słowo, a Sendaria nie będzie miała gdzie złożyć pocałunku – warknął.

W tym właśnie momencie zwieracze Wilhelma, które nigdy nie należały do najbardziej wytrzymałych, puściły i po jego nodze popłynęła ciepła strużka moczu. Rycerz skierował wzrok na powstałą plamę i uśmiechnął się groźnie. Niziołek spojrzał przerażony na maginię. W jej oczach wyczytał coś na kształt współczucia. To podniosło go na duchu.

– Współpracuj, a wszystko będzie dobrze – powiedziała kobieta. – Jak się nazywasz?

– Wilhelm Weiss.

– Świetnie. Ja nazywam się Alyssa. Ten gbur z mieczem nosi imię Percival.

– Po co mu to mówisz? – wtrącił wąsacz.

– Milcz – odpowiedziała mu Alyssa, po czym odwróciła się z powrotem do niziołka. – Nie mamy zamiaru robić ci krzywdy. Ale znalezienie Abrahama Fahrenheita jest dla nas bardzo ważne. Dlatego prosimy cię o pomoc, gdyż nie mamy nikogo innego, do kogo moglibyśmy się zwrócić. Czy będziesz tak miły, by nas wesprzeć? Czy będziemy zmuszeni użyć innych środków perswazji?

Wilhelm przełknął ślinę.

– Czego chcecie? – odważył się zapytać.

– Jeszcze raz – odparła magini. – Musimy znaleźć krasnoluda nazwiskiem Fahrenheit. Jego rysopis znajduje się na ladzie. Prosimy byś wskazał nam jego miejsce pobytu.

– Czego od niego chcecie?

– Mam tego dość! – krzyknęła nagle elfka. – Tracimy niepotrzebnie czas na tego kurdupla! Odstrzelmy mu po prostu jaja, to będzie gadał!

– Nie! – wrzasnął w odpowiedzi Weiss, gdyż lubił swoje jaja. – Spokojnie! Mogę wam pokazać gdzie mieszka Abraham! Nie trzeba do mnie strzelać!

– Świetnie – uśmiechnęła się Alyssa. – Więc?

– Ma taką małą chatę. Poza Chmurką, na północ od wioski. Niedaleko Wstążki. Zaraz przy jej zakręcie, znajdziecie bez problemu.

– Czym jest Wstążka? – zapytał Percival.

– To taki wąski strumyk, płynie niedaleko – wyjaśnił niziołek. – Czy to wszystko? Dacie mi wreszcie spokój?

– Tak, chyba tak – powiedziała magini. – Dziękujemy za pomoc. Masz tu zapłatę – rzuciła mu mieszek. – Chodźcie, idziemy stąd – rzekła do swoich towarzyszy, którzy zaczęli się wycofywać.

Byli już przy drzwiach wyjściowych, gdy do lady podeszła elfka. Pochyliła się nad Wilhelmem, zrównała jego twarz z własną. Jej fiołkowe oczy wżerały się wprost w jego duszę.

– Ale pamiętaj – wycedziła. – Jeśli nas okłamałeś, wrócę tu. Jeśli uciekniesz, to cię znajdę. A wtedy będziesz mnie błagał o szybką śmierć.

Niziołek przełknął ślinę po raz kolejny. Już myślał, że jego pęcherz znów nie wytrzyma, gdy usłyszał wybawczy głos Alyssy.

– Bianka! Rusz się!

Elfka odeszła. Trzasnęły drzwi. Wilhelm odetchnął głęboko i opadł na fotel jeszcze bezwładniej niż wcześniej.

– Tessa! – krzyknął, gdy uspokoił serce i odzyskał sprawność nad kończynami.

– Tato… Ja… Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zły. Wiesz, to tak mi się wymsknęło po prostu i… – zaczęła bełkotać jego pociecha, wchodząc do głównej izby. Nagle zatrzymała się wpół kroku. – Wszystko w porządku?

– Tak, tak – zapewnił ją ojciec, choć sam nie był tego taki pewien. – Posłuchaj skarbie. Musisz koniecznie coś zrobić.

– Ale twoje spodnie…

– Skup się, pączku. Musisz natychmiast, ile sił w nogach, pobiec do wujaszka Abrahama.

– Co się stało?

– Skup się do cholery! Musisz pobiec do niego tak szybko, jak tylko pozwalają ci stopy. Ostrzeżesz go. Powiesz, że jacyś Sendarczycy do niego idą. A potem na nic nie będziesz czekała, tylko spierdolisz stamtąd, aż się będzie za tobą kurzyło. Zrozumiałaś?

Tessa kiwnęła głową.

– Powtórz – polecił Wilhelm.

– Pobiegnę jak najszybciej do wujaszka Abe'a i go ostrzegę.

– Przed?

– Przed Sendarczykami.

– Świetnie. A potem?

– Spierdolę stamtąd, aż się będzie za mną kurzyło.

– Doskonale. Leć.

– Ale tato…

– Leć!

Tessa wybiegła z karczmy, trzaskając drzwiami. Nie rozległ się żaden jęk, co oznaczało, że gnom wymknął się niepostrzeżenie, gdy zaczęło się robić niebezpiecznie. I to o niziołkach krąży opinia tchórzliwych.

Wilhelm Weiss ułożył się wygodnie w fotelu. Sięgnął do kieszeni swej zielonej kamizelki i wyciągnął z niej starą, drewnianą fajkę. Nabijając ją, uświadomił sobie, jak wspaniały był ten dzień, zanim przestał być tak pięknie, idyllicznie nudny.

II

– Pamiętajcie – odezwała się Alyssa, wiążąc sobie włosy w koński ogon. – Musimy dostarczyć go żywego. Żadnych tortur, przesadnego bicia i, przede wszystkim, żadnego strzelania do celu. Zrozumiano?

– Czy to miała być niby aluzja do mnie? – oburzyła się Bianka.

– Zrozumiano?

– Zrozumieliśmy. Nie martw się skarbie, jesteśmy takimi samymi profesjonalistami jak ty. Nie musisz nas traktować jak dzieci.

– Zaczynam w to powątpiewać, Percy. Tak czy siak, jeśli ktoś doprowadzi do śmierci naszej przesyłki, będzie zmuszony osobiście wytłumaczyć się ze swoich czynów przed Jej Wysokością. A uwierzcie mi, kochani, nie macie ochoty tego robić.

– Jasne, jasne – mruknął Giovanni, jeden z siepaczy Percivala. Alyssa nigdy go nie lubiła. – Czy możemy wreszcie przystąpić do akcji?

– Proszę bardzo – odparła magini. – Skoro tak bardzo palisz się do działania, to może ty otworzysz drzwi?

Żołnierz zawahał się, ale tylko na chwilę. Wyszarpnął miecz z pochwy i wychylił się zza wzgórza, które służyło oddziałowi za kryjówkę. Już miał ruszać, gdy odwrócił się nagle do swojego dowódcy, by zadać jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

– Czy on może się nas spodziewać?

– Nie ma takiej możliwości – zapewnił go Percival.

– Chyba, że niziołek go ostrzegł – stwierdził drugi siepacz imieniem Ryse. Jego z kolei Alyssa lubiła zawsze. Według niej był idealnym podwładnym: mało mówił, działał z kolei dużo i sprawnie. Stanowił kompletne przeciwieństwo swojego pyszałkowatego kolegi i nie mniej pysznego dowódcy.

– Daj spokój – rzekł właśnie ów dowódca. – Tak nastraszyliśmy tego kurdupla, że pewnie bał się zmienić spodnie, a co dopiero prowadzić jakąś siatkę konspiracyjną. Aktualnie pewnie klęczy przed krzyżem i dziękuje swojemu przestarzałemu, chrześcijańskiemu Bogu, za to, że ten uchronił go przed stratą jego małych, skrzacich jaj. Jestem pewien, że nie musimy się o niego martwić.

– Niczego nie można być pewnym – odezwała się sentencjonalnie Bianka, a Ryse kiwnął jej głową z uznaniem. Percival wziął głęboki oddech.

– Dość tych bzdur – warknął w końcu. – Giovanni, otwieraj te pieprzone drzwi!

Oddział wyszedł zza wzgórza i ruszył szybkim krokiem przez polanę. W ciągu sześciu uderzeń serca znaleźli się przed starymi, sfatygowanymi drzwiami chaty. Bianka zerknęła dyskretnie w nieoszklone okno. "Pusto" – dała znak. Żołnierz głośno wypuścił powietrze, po czym z całej siły kopnął w drzwi. Drewno pękło z trzaskiem od uderzenia okutego w stal buta, zawiasy puściły. Rozległ się głośny huk.

I w tym momencie głowa Giovanniego rozpadła się na setki maleńkich kawałków, oblewając krwią i mózgiem stojącą za nim Alyssę.

– Kurwa mać! – ryknął Percival i pociągnął dziewczynę za rękaw sukni. Materiał rozpruł się, ukazując blade ramię, a magini znalazła się za ścianą, z resztą oddziału.

– Przerażony, tak?! Skrzacie jaja, tak?! – krzyczała Bianka.

– Pierdol się! – warknął rycerz. – Skąd mogłem wiedzieć?!

– Giovanniemu to powiedz!

– Czy ta ściana wytrzyma kolejny…? – zastanowił się na głos Ryse.

Jego ciekawość została zaspokojona dość szybko. Nim głos żołnierza umilkł, rozległ się kolejny huk, niczym wystrzał z armaty. Ściana nie wytrzymała, drewno rozleciało się w drzazgi, a Bianka upadła z krzykiem na trawę. Z jej pleców ostała się krwawa miazga.

– Do jasnej cholery, niech ktoś tam wejdzie, zanim ten świr z ręcznym działem znowu przeładuje! – wrzasnął Percival.

– Tak jest! – krzyknął Ryse, po czym chwycił tarczę i ruszył do drzwi. A raczej do tego, co z nich zostało.

– Idź mu może pomóż? – syknęła Alyssa.

– A czemu nie ty?

– Ja jeszcze przygotowuję zaklęcie.

– To jeszcze nie przygotowałaś?!

– Przygotowałam, ale jak strzelił drugi raz, to mało nie dostałam zawału i musiałam zacząć od nowa!

Rycerz zastanowił się poważnie nad jej słowami, po czym pomyślał, że ostatecznie to on jest tutaj mężczyzną i to on powinien odznaczać się odwagą. Może nawet dostanie jakiś medal, czy coś.

– Dobra, idę tam – oznajmił, po czym ruszył tropem swojego podwładnego.

Ryse tymczasem zorientował się, że ma złamane ramię. Gdy osłonił się tarczą przed zabójczym ciosem topora, w drzazgi poszedł nie tylko wpomniany element uzbrojenia, ale również jego kość. Ból był nie do zniesienia. Imacz wysunął mu się z dłoni, resztki tarczy uderzyły o podłogę. Wrogie ostrze błysnęło po raz kolejny. Żołnierz rozpaczliwie zasłonił się mieczem. Ten nie wytrzymał, ale Ryse zdążył się uchylić. Był bezbronny. Spróbował kopnąć przeciwnika w brzuch. Nie trafił. Sam otrzymał cios w szczękę. Usłyszał chrzęst łamanych kości. Upadł. Ostatnim widokiem w jego życiu była twarda podeszwa ciężko okutego, krasnoludzkiego buta.

Gdy Percival wbiegł do chaty, jego kompan właśnie osuwał się na ziemię. Rycerz ujrzał szeroką lufę gnomiego samostrzału. Wycofał się z krzykiem. Usłyszał głośny huk, który niemal go ogłuszył. Poczuł jak gorący ołów przelatuje mu nad głową. Przeciwnik warknął i rzucił się za nim z ogromnym toporem w dłoni. Percival la Rosario wybiegł w panice z chaty, wrzeszcząc:

– Teraz! Teraz! Zaatakuj go!

– Co?! – krzyknęła Alyssa.

– Walnij w niego czarem, ty idiotko!

Wtedy magini zorientowała się w sytuacji i rzuciła w krasnoluda pociskiem ulepionym ze światła. Niewyobrażalny błysk wypełnił całą okolicę, oślepiając wszystkich wokół. Wrzasnął wąsaty rycerz, o wiele bardziej piskliwie niż ktokolwiek by podejrzewał. Wrzasnął krasnolud, nisko, ochryple. Jego głos brzmiał niczym trzęsienie ziemi. Wrzasnęła Alyssa. Właściwie nie wiadomo w jakim celu.

A gdy wrzaski ucichły, a oślepiające światło zgasło, cała trójka zorientowała się, że nikomu z nich absolutnie nic się nie stało. Brakowało za to znacznej części dachu.

– Chybiłam – oznajmiła magini, jakby nikt się jeszcze nie zorientował.

Fahrenheit zaś, po krótkim namyśle, z rozmachem wbił Percivalowi topór w plecy. Rycerz zawył z bólu. Zamachnął się mieczem, chciał zaatakować. Nie zdążył. Kolejny cios trafił go w szczękę, niemal urywając mu głowę. Alyssa krzyknęła i w panice chwyciła sztylet, chowany wcześniej za podwiązką. Krasnolud starł dłonią krew z twarzy i uśmiechnął się paskudnie, prezentując liczne braki w uzębieniu, w tym co najmniej jeden zapełniony szczerym złotem.

– Nie radzę – rzekł. – Myślę, że ta twoja igła nie zda się na wiele w dyskusji z Evalindą – Podrzucił topór w dłoniach.

– Na… Nadałeś swojemu toporowi imię?

– A i owszem. Ładne, nie?

Alyssa ze wszystkich sił starała się odzyskać kontrolę nad sytuacją. Dość prędko zdała sobie sprawę, że było to, niestety, całkowicie możliwe, spróbowała więc przynajmniej odzyskać pewność siebie. Na początek postanowiła powiadomić krasnoluda, że jest aresztowany.

– Abrahamie Fahrenheit… – zaczęła, ale przerwał jej głośny ryk rozmówcy.

– Abrahamie DE Fahrenheit! Jestem szlachcicem, do kurwy nędzy!

– Tytuł szlachecki został panu odebrany za działalność przewrotową, poza tym…

– Milcz, suko! A zresztą, gadaj sobie. I tak zaraz ci się zdechnie.

Zrobił parę kroków do przodu. Magini spróbowała więc zrobić tyle samo kroków do tyłu. Nie udało się. Nadepnęła na skraj sukni i upadła na trawę.

– Ach, te ludzkie baby… – mruknął Abraham de Fahrenheit unosząc topór nad głowę i uśmiechając się. – Jak można założyć kieckę na taką wyprawę? Bo co? Musiałaś doje wyeksponować?

– Ehm… Może się jakoś dogadamy?

– Nie, sendarska suko. Nie wydaje mi…

W tym momencie serce Alyssy przestało na sekundę bić, a w udzie jej rozmówcy, jakby znikąd, pojawił się sztylet. Krasnolud syknął z bólu i spojrzał w lewo, prosto na uśmiechniętą Biankę, która ledwo trzymała się na nogach. Magini wykorzystała daną jej szansę i wbiła w przeciwnka gdzieś z dwie setki jednostek fali uderzeniowej. Fahrenheit wrzasnął, wzleciał w niebo niczym wystrzelony z armaty, po czym upadł gruchocząc sobie żebra. Alyssa zaś wstała, odetchnęła z ulgą, podeszła do bezwładnego, krasnoludzkiego ciała i przyłożyła sztylet do jego gardła.

– Abrahamie Fahrenheit – rzekła. – Prawem Wielkiego Imperium Sendarskiego i w imieniu miłościwie nam panującej Najwyższej Cesarzowej Layretty Drugiej, aresztuję cię za zdradę stanu i działalność przewrotową. Zostaje ci jednak udzielony akt niewyobrażalnej łaski. Miast wykonanej na miejscu kary śmierci, zostaniesz przetransportowany do Kharmenii, gdzie spotkasz się z samą Jej Wysokością. Szczęściarz z ciebie, przystojniaku.

– Co, kur…?

Przyłożyła mu palce do łysej skroni i wysłała impuls wyciszający. Poczuła jak ciepło przebiega przez jej ciało. Poczuła jak spokój dostaje się do umysłu jej ofiary i jak Fahrenheit zapada w głęboki sen. Gdy było już po wszystkim, wstała. Spojrzała na opartą o ścianę, zakrwawioną Biankę, po czym dokonała bezsprzecznie największego odkrycia w całym swoim życiu.

– Żyjesz.

– Nie, do cholery, zmartwychwstałam jak Jezus. Oczywiście, że żyję, ty idiotko.

– Myślałam…

– Źle myślałaś. Trochę ołowiu z rurki długouchych to za mało, żeby mnie uśmiercić. Ledwo mnie drasnął. Może połamał żebra. I uszkodził kręgosłup. Ale to wszystko.

– I stoisz…?

– Z nas, elfów, są twarde sukinsyny, choć może się wydawać inaczej. Chodź, musimy wsadzić tego frajera na wóz. Długa droga przed nami.

– Tak, oczywiście… Ej, Bianka, tam ktoś biegnie!

– Gdzie?

– Tam, za strumieniem!

– A niech to… Podaj mi łuk.

– Strzelisz?

– Nie możemy chyba zostawić świadków, prawda? Dam radę, nie bój się.

Alyssa bez dalszej dyskusji podała jej broń.

***

Tessa Weiss miała w tej chwili tylko jedno marzenie. Dobiec do granicy lasu. Nie dać się złapać. Dobiec do granicy.

Jak mogła uwierzyć wujaszkowi Abe'owi? Jak mogła uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że sobie z nimi poradzi? Jak mogła nie posłuchać ojca? To musiało się tak skończyć. Inne dziewczyny zawsze mówiły, że z Tessą będzie źle. Bo gania za chłopakami, zamiast latać do kościoła. Bo woli łazić po drzewach, niż cierpliwie uczyć się rodzinnego fachu. I te przyjaźnie z krasnoludami… Tak, to musiało się tak skończyć.

Biegła. Biegła. Biegła.

Widziała jak wujaszek Abe robi sieczkę z tych głupich ludzi, którzy myślą, że są najważniejsi na świecie, że wszyscy inni mają ich podziwiać. Kiedyś ojciec opowiadał Tessie, że to dlatego, że ludzie obalili bardzo złe imperium Atlantian i teraz sądzą, że wszyscy będą im do końca świata wdzięczni. Ale to było wiele setek lat temu, a teraz mamy takie same złe imperium, tyle, że ludzi. "Gówno się zmieniło", jak to mawiał tata.

Ale to nie miało teraz znaczenia dla Tessy. Teraz liczyło się tylko dotarcie do granicy lasu.

Biegła. Biegła. Biegła.

Była już blisko.

Była już przy pierwszym drzewie, gdy strzała przebiła jej serce, rozrywając płuco i gruchocząc żebra. Zatrzymała się. Ze zdziwieniem spojrzała na ostry, zakrwawiony grot, sterczący z jej maleńkiej piersi.

I padła martwa na ziemię.

III

– Ojciec?

– Hm?

– Czy ty jesteś sprzedajna świnia?

– Że co? Co to niby ma być za pytanie?

– No… No bo szliśmy dzisiaj z Gobim i Irethem po rynku… Tak wiesz, tak se, żeby połazić. I Ireth zaczął śpiewać hymn…

– Sendarski?

– Nie no, nasz…

– Co to jemu, piwo rozum popieprzyło?

– No, nie wiem właśnie, ojciec. Zaczęli my go uciszać i usłyszał to jaki sendarski żołnierz, oficer chyba.

– Bogowie. I co?

– I nic. Potłukli go pałami, wsadzili na koń i gdzie zawieźli. Nie wiesz gdzie, ojciec?

– Nie.

– No, i zacząłem bluzgi na tych Sendarców rzucać… I Gobi wtedy powiedział, że czego ja na moich chlebodawców klnę. I że taki mądry jestem, a mój ojciec to jest sprzedajna świnia, bo dla tych suczych synów w urzędzie robi.

– Synek…

– Robisz dla nich, ojciec?

– Robię.

– Dlaczego?

– Chodź tu, syn, usiądź na oparciu. Posłuchaj, bo mam ci co ważnego do powiedzenia. Ojciec Gobiego jest kowalem, nie?

– No tak.

– No. A jak myślisz, dla kogo ten jego ojciec topory kuje?

– No… Dla wojów.

– Dokładnie. Dla wojów. Ale czy ty widział kiedyś na oczy krasnoludzkiego woja?

– No tak…

– Ale?

– W sendarskich barwach.

– Właśnie. Ojciec Gobiego kuje sendarskim wojom topory, matka Marthy piecze Sendarczykom chleb, ojciec Kalatha zbiera dla Sendarczyków vidońskie kamienie, a ja siedzę w vidońskim urzędzie i liczę Sendarczykom sendarskie papiery. Bo mnie za to płacą. Bo jakbym nie liczył, to byśmy musieli kamienie wpierdalać. Rozumiesz?

– No tak… Ale ojciec Gobiego kuje topory i tym naszym des…

– Cicho, ty głąbie! Nie tak głośno! Owszem. A ja, wystaw sobie, wrzucam do ognia wszystkie lewe dokumenty. Takie, z których te sendarskie psy mogą się o tych naszych desperatach rozeznać.

– Naprawdę? Ale przecie mówiłeś, że gówno będzie z tego ich powstania!

– Co mówiłem, to mówiłem i nadal tak myślę. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję na wyjęcie z dupy sendarskiego kija. A wiesz czemu, Abraham?

– Bo nadzieja matką głupich?

– Głupi to ty jesteś, młocie. Bo od braku nadziei, to mięśnie wiotczeją. A jak nam mięśnie zwiotczeją, to co będzie?

– Głębiarze nas zeżrą?

– To też, ale nie o tym myślałem. Wtedy na zawsze Vidon pozostanie pod sendarskim buciorem.

IV

Spostrzeżenie pierwsze: otoczenie podskakiwało. Jako że otoczenia nie zwykły podskakiwać (przynajmniej bez wsparcia w postaci gorzały), sytuacja była co najmniej niepokojąca.

Spostrzeżenie drugie: otoczenie było drewniane. Jako że w chacie należącej do Abrahama Fahrenheita było nieco więcej przestrzeni, a naokoło niej był głównie las, mogło to oznaczać, że krasnolud znajdował się w innym miejscu niż dom i okolica. Miał tylko nadzieję, że nie była to trumna.

Spostrzeżenie trzecie: otoczenie nie potrafiło się odpowiednio zająć odwiedzającymi je gośćmi. Bo z pewnością zamocowane na przegubach ciężkie, zimne łańcuchy, których koniec znajdował się w ścianie, nie świadczyły o gościnności. Gospodarz powinien się wstydzić.

Po przeanalizowaniu tych trzech niezbitych dowodów, Abraham doszedł do takiej samej ilości wniosków. Po pierwsze: został porwany. Po drugie: został porwany w celach innych niż towarzyskie (chyba, że porywaczem była osoba o co najmniej specyficznych upodobaniach). Po trzecie: krasnolud był gdzieś wieziony. To by wyjaśniało i nieustanne podskakiwanie całego otoczenia, i rozmiary pomieszczenia w którym się znajdował – zdecydowanie zbyt duże jak na trumnę.

Liczba trzy zatoczyła tym samym koło, ponieważ pozostało tyle samo pytań. Kto go porwał? Dlaczego to zrobił? I gdzie go wiezie? Abraham z trudem usiłował sobie przypomnieć wydarzenia z okresu, gdy charakteryzował się pełnią władz umysłowych.

Gdy tak sobie rozmyślał, dotarło do niego, że otoczenie mówi. Jako że kolejną rzeczą jakiej otoczenia nie zwykły robić, było prowadzenie monologu, krasnolud wytężył słuch. Dość szybko doszedł do wniosku, że głosy są dwa i z pewnością należą do jego porywaczy. A raczej porywaczek, sądząc po dochodzących go dźwiękach.

– A gdyby ktoś odciął ci rękę? Odrosłaby? – zapytała kobieta numer jeden. Miała bardzo miły i łagodny głos, który wydawał się Abrahamowi znajomy.

– Pewnie tak, ale niezbyt prędko. Na razie wolałabym tego nie sprawdzać – oznajmiła kobieta numer dwa, która miała z kolei głos tak podstępny, wredny i zimny, że nie mógł należeć do nikogo prócz elfa.

– Należysz do niesamowitej rasy. My, ludzie, musielibyśmy tygodniami faszerować się magią życia, żeby odróśł nam choćby mały palec… A wy… Cała ręka. A wcześniej zregenerowałaś nawet część rdzenia kręgowego. Aż ciężko w to uwierzyć.

– Tylko maleńki kawałek. Gdyby kompletnie rozwalił mi kręgosłup… Nie wiem, czy mój organizm dałby radę sukinsyna całkiem odbudować. Jeśli zaczęłabym chodzić, to pewnie po wielu, wielu latach.

– Ja nie miałabym szansy przeżycia.

– Pewnie nie. Pamiętaj, że te szmaty, Atlantianie, zaprojektowały nas jako idealnych niewolników, do tego waszą, niemal doskonałą, kopię. A dobry niewolnik, nie umiera przy byle wypadku. Dobrego niewolnika można lać, aż nie pękną mu wszystkie żebra po kolei, po czym ma wracać w podskokach do pracy. Szkoda, że szejkowie z południa tego nie wiedzą i zamiast nas, nieustannie porywają ludzi.

– Szkoda?

– No, racja. Może "szkoda" nie jest w tym wypadku najlepszym słowem. Sprawdzę, co tam u naszego skarbeńka.

– Ja to zrobię.

Odsunęła się zasłona. Pojawiło się światło. Abraham był zmuszony zmrużyć oczy, gdyż poczuł ostry ból, głęboko w lewym oczodole. Musieli zabrać mu okular.

– Witam serdecznie – usłyszał głos.

– Gdzie jestem? – wycharczał. Chyba dawno nie miał nic płynnego w ustach.

– Na wozie – oświadczyła dziewczyna.

Teraz ją sobie mgliście przypominał. Pamiętał, że chciał ją zabić. Że rzuca wielkimi, jasnymi kulami, które urywają znaczne części dachów, zamiast trafiać przeciwników. Pamiętał jej oddech na twarzy… Jej palce na skroni… Jej…

– Dokąd mnie zabieracie? – zapytał.

– Jedziesz do Kharmenii. Jej Wysokość chce się z tobą spotkać.

– A czego ta suka chce ode mnie?

– Nie mam pojęcia. Ale na twoim miejscu, gdy dotrzemy już do stolicy, nie używałabym określenia "suka" w stosunku do kogokolwiek innego niż twoja matka. Rozzłoszczona cesarzowa potrafi być skrajnie niebezpieczna.

– E, to samo można powiedzieć o każdej babie, a jakoś jeszcze żyję. A ty to kto jesteś? Bo jakoś lepiej żem zapamiętał twoich martwych kumpli.

– Nazywam się Alyssa Darlyss, należę do Najwyższej Imperialnej Akademii Magicznej, jestem mistrzynią drugiego stopnia w manipulowaniu promieniowaniem elektromagnetycznym. Posiadam również stopień sierżanta w prestiżowych Cesarskich Oddziałach Specjalnych, gdzie zostałam odznaczona Srebrnym Lwem za odwagę, i odpowiadam wyłącznie bezpośrednio przed Jej Wysokością Cesarzową Layrettą Drugą.

– Bla, bla, bla. Tyle pieprzenia, tyle tytułów, a i tak nie umiesz gołą dupą jeża zabić.

– Że co?

– To takie nasze krasnale gadanie. Chodzi o to, żeś do niczego. Straciłaś pół oddziału w kilka uderzeń pikawy, a celujesz niczym narąbany kret. Gówno z ciebie, a nie sierżant.

Z przyjemnością patrzył jak magini czerwienieje na twarzy. Wiedział, że wśród ludzi panuje dziwna moda, według której im dłużej się przedstawiasz, na tym większy zasługujesz szacunek. Wiedział, że strasznie zirytuje tę kobietę, kompletnie ignorując jej wypisane na ozdobnym, sendarskim papierze zasługi. I wiedział również, że sprawi mu to nieziemską przyjemność. Powinien zostać jasnowidzem.

– Jak rozumiem, krasnoludy nie miewają nieudanych operacji? – napuszyła się.

– Ależ skąd, miewają, miewają – odparł Abraham z uśmiechem. – Ale potem otrzymują kilka batów na rozebrany kuper i już nie miewają.

– Nieważne. Przyszłam tu po to, by zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz, a nie po to, by wysłuchiwać nieudolnych obelg, równie nieudolnego zdrajcy stanu. A więc: potrzebujesz czegoś, panie Fahrenheit?

– DE! DE Fahrenheit do ciężkiej cholery!

– Ojej, widzę, że ktoś jest bardzo uczulony na tym punkcie. Ale niestety, jak się nie jest dobrym obywatelem, to się dobrych tytułów nie otrzymuje.

– Tak, z tego co słyszę, ty jesteś bardzo dobrym obywatelem, panienko. Twoja mózgownica jest doskonale wyprana.

– Powtórzę: potrzebujesz czegoś?

– Oczywiście. Szczać mnie się chce.

– Ależ nie ma problemu, nie krępuj się. Ostatecznie to nie ja podróżuję tym wozem.

– Aha. Jakże miło. A co jeśli chce mnie się żreć?

– Najchętniej bym cię zagłodziła, ale w przeciwieństwie do krasnoludów, wśród ludzi, nawet największe, jak ty to określiłeś, "gówna" potrafią wykonywać rozkazy. Więc zaraz ci coś przyniosę.

– Niech ci się nie zapomni pozdrowić przyjaciółki! – krzyknął jeszcze, gdy wychodziła. – Spytaj, jak tam plecki!

Nie otrzymał odpowiedzi.

Minęła dłuższa chwila. Abraham postanowił wykorzystać ten czas na przeanalizowanie swojej sytuacji. Szanse ucieczki były raczej marne. Broń została mu odebrana, runy znał w ilości zaledwie jednej, a łańcuch wyglądał na zamocowany calkiem solidnie. Z pewnością mógł zabić jedną ze swoich strażniczek, ale wtedy pozostałaby jeszcze ta elfka, która nie wyglądała na najmilszą osobę i z pewnością zrobiłaby w takiej sytuacji wszystko, by reszta podróży nie minęła krasnoludowi zbyt przyjemnie. Nie, to nie był dobry trop. Należało czekać.

Można się było jednak przy okazji trochę zabawić.

Alyssa powróciła, niosąc miskę z czymś, co od biedy można by było nazwać mocno przypalonym mięsem. Problem w tym, że oferowane krasnoludowi danie, mięsa zbyt wiele nie zawierało.

– Co to, kurwa, kości? – zapytał więc Abraham.

– Jest na nich trochę mięsa – stwierdziła obojętnie magini. – To resztki po naszym obiedzie.

– Że niby mam żreć kości? Jak pies?

– Cóż, jeśli posiłek ci nie odpowiada, zawsze możesz spróbować umrzeć z głodu. Jakoś wątpię, żeby ktokolwiek po tobie płakał.

– Dobra, suko, dawaj to.

Alyssa zrobiła krok do przodu, po spokojnym, drewnianym wnętrzu wozu. Gdy przymierzała się do kolejnego, świat wyślizgnął się jej spod stóp. Na chwilę wszystko ogarnęła ciemność, a gdy ta się rozwiała, magini poczuła ogromy ból, rozrywający jej cebulki włosów. Przed oczami miała okrągłą, uśmiechniętą twarz krasnoluda, z ogromnym nosem i poważnymi ubytkami w uzębieniu. Skrzywiła się, czując jego nieświeży oddech.

Spróbowała wyrwać koński ogon z jego wielkiej, niczym bochen chleba dłoni, ale uścisk był żelazny. Zabolało.

– A żeby cię… Czy to runa? – wycharczała więc, zamiast tego.

– Zaskoczona? – spytał Fahrenheit. – Jesteś naprawdę do niczego.

– Puść mnie, sukinsynu, albo rozerwę cię na strzępy. Uwierz mi, że z tej odległości trafię.

– Nie, moja droga. Nie rozerwiesz. Gdybyś to zrobiła, to bym nie dotarł do Kharmenii. Przynajmniej nie w jednym kawałku. Czytaj: nie wykonałabyś rozkazu. A tego chyba nie chcemy, co?

– Posłuchaj, jeśli coś mi zrobisz, Bianka przyjdzie tu i naszpi…

– W sumie, to mógłbym ukręcić ci ten mały, pusty, gadatliwy łepek. To by mnie dało radochę. Ale nie zrobię tego. Od tego by ci się zdechło, a ja nie chcę cię zabijać. Przynajmniej na razie.

– Więc czego chcesz?

– Opowiedzieć ci moją wersję zdarzeń, skarbie.

– Że co?

– To tak: według mnie, to jesteś czyjąś córką.

– No, to chyba oczywi…

Pociągnął ją mocniej za włosy.

– Milcz! – warknął. – Kogoś ważnego. Kogoś, kto miał jakieś poważne zasługi względem tego waszego Imperium. Mylę się?

– Skąd…?

– To proste. Jesteś młoda i do dupy, a osiągnięć masz sporo. Oczywiste, że musisz mieć je za coś. Za tatusia, na ten przykład. Dalej: moim zdaniem, to była twoja pierwsza, może druga misja. To jak?

– Druga.

– I się zgadza. Za pierwszą dostałaś tego lwa, jaskółkę czy innego kutasa. Po części dzięki szczęściu, po części przez… Ja wy to nazywacie…? Poprawność polityczną. Mylę się?

– Do czego zmierzasz?

– Do tego, żeś strasznie wkurwiona, skarbie, ponieważ ta misja, ledwie druga w twoim krótkim, acz świetnie zapowiadającym się życiu, będzie też ostatnią. Spieprzyłaś sprawę, a wy, ludzie, zamiast batów praktykujecie w razie porażki obsadzenie za biurkiem. Mylę się?

– Nie. Nie mylisz.

– Jakże miło. Uważam również, że mnie bardzo, ale to bardzo nie lubisz, co?

– Tu – wycedziła – to się na pewno nie mylisz.

– Wspaniale – puścił ją. – To wszystko, co chciałem wiedzieć. Mogłabyś pozbierać te kostki? Strasznie żeś je, lebiego, rozsypała.

– Sam sobie je pozbieraj – warknęła magini, poprawiając włosy. – I, na Idolena, przysięgam, że kiedyś cię, sukinsynu, zabiję.

– Czekam z niecierpliwością – odparł Fahrenheit.

Dziwnym trafem, Alyssa Darlyss więcej nie odwiedziła biednego krasnoluda. Przez resztę podróży jego niezbyt liczne zachcianki spełniała elfka, która najwyraźniej została uprzedzona przez towarzyszkę o zdolnościach więźnia, gdyż jedzenie zawsze rzucała mu z bezpiecznej odległości. Abraham uważał to za niezbyt kulturalne. Ale nie mógł się na nią gniewać.

W końcu, po jedenastu latach, wracał na teren Sendarii.

V

– Powiedz, stary, a co ty myślisz o tym całym gównie? – zapytał go kiedyś przyjaciel, Marlan Fitch, przy słabym, ludzkim piwsku, które w smaku bliższe było psim szczynom.

Siedzieli wtedy w jakiejś mocno zapuszczonej oberży, która ostatni raz sprzątana była zapewne w dniu wybudowania, co, biorąc pod uwagę spróchniałe drewno i wiek gospodarza, miało miejsce gdzieś tak w pierwszą rocznicę powstania Shedinu. Odpoczywali po względnie udanym sabotażu. "Względnie udany" znaczyło w tym wypadku tyle, co "permanentnie spieprzony, ale przynajmniej bez strat w ludziach".

– Jakim gównie? – spytał Abraham strząsając piwną pianę, która osiadła mu w dużej ilości na wąsach.

– No wiesz… O tym, co się wyrabia w naszych ojczyznach, o tym, jak Sendaria zdobywa sobie wpływy…

– Wielkie Imperium Sendarskie, nie żadna Sendaria, młocie ty. Mówże poprawnie. Jeszcze gotowi cię za taką zniewagę końmi rozerwać.

– Racja. O tym, jak Imperium zdobywa sobie wpływy, o Keitelu Marsovie…

Na dźwięk tego nazwiska, krasnolud spojrzał gniewnie na swojego towarzysza.

– ORELU Keitelu Marsovie – poprawił. – Ten wasz schowany w norze niby-rząd dał mu przecie pozgonnie tytuł szlachecki.

– Dla sprostowania, staruszku: "orel" nie jest zwykłym tytułem szlacheckim, ale tytułem władczym: noszący ten tytuł otrzymał od króla ziemie za niesłychaną odwagę lub pomyślunek okazany podczas bitwy, jak na ten przykład…

– Dobra, skończże pieprzyć. Do rzeczy. Czego o niego pytasz?

– No… Popierasz go?

Abraham zastanowił się, popijając niedobre piwo i ostrożnie chwytając w dwa palce niezbyt zdrowo wyglądające truchło małej rybki, które spoczywało spokojnie, wraz z innymi, na drewnianym półmisku. Zauważył, że właściciel oberży przypatruje mu się ciekawie, łypiąc podejrzliwie jednym spośród swych wyłupiastych oczu. Krasnolud nie chciał sprawić gospodarzowi przykrości (gdyż ten był dla niego całkiem uprzejmy), więc szybko wrzucił przekąskę do otwartych ust. Oberżysta uśmiechnął się szeroko. Abraham wręcz przeciwnie. Rybka smakowała jak gówno.

– Czy go popieram? – odezwał się, po zapiciu wstrętnego smaku ogromną ilością niezbyt dobrego piwa. – Wiesz, Marlan, wy, Morenyjczycy, macie jakąś taką dziwną radochę z robienia teatru. Jak wam się japa cieszy, to każdy musi o tym wiedzieć. Jak cierpicie, to rozpaczacie na caluchne gardło o tym waszym, psia mać, nieszczęściu, coby każdy usłyszał. Jak was pies ugryzie w dupę, to będziecie łazić z gaciami u kostek, coby każdemu ranę zaprezentować. My z kolei, krasnoludy, zamiast czynić wiochę, postępujemy praktycznie. Jak bronimy honoru, to dla siebie, nie dla cycatej dziołchy, co siedzi obok i oczy wypłakuje w chustę jedwabną. Dlatego, z całym szacunkiem dla waszego orela, muszę uznać, że dupa z niego, nie wojownik.

– Ale przecież on nie wojował… Poetą był i dyplomatą…

– To takie nasze krasnale gadanie. Nieważne. Chodzi mi o to, że głupio uczynił. Ukłon dla niego do pasa, bo jaja to miał niewątpliwie. Ale z jego działania, to kaka wyszła, bo na co to i komu?

– Zapędzi ludzi do walki – rzekł Marlan, napełniając kufel.

– Nie zapędzi, młocie ty. Do walki lud zapędzają zwycięstwa, nie skopane rzycie.

– To da im nadzieję.

– Na co?

– Na lepsze jutro.

– Nadzieję, młocie, daje walka, nie złożenie broni. Nadzieja jest złudą, co się ją trzyma w sercu, na przekór każdemu. Podsyca się ją małymi, codziennymi zwycięstwami. Splunięciem na portret cesarzowej. Bluzgiem na Sendarię rzuconym pod wąsem. Wkurwieniem się na pieprzonego wartownika.

– Albo wykonaniem schrzanionego sabotażu?

– Ale co im przypieprzyliśmy to nasze. A gdy się to wszystko zbierze, gdy przyjdzie odpowiednia chwila, to rykniemy na cały głos, wypuścimy z siebie tą całą nadzieję i urwiemy tyle imperialnych jajec, że damy żonom kolczyki na każdy dzień roku. Czaisz?

– Czaję. Ale co to ma do Keitela, stary?

– To, że nadzieję trza podsycać buntem. On się nie zbuntował. Gówno zrobił. Podpalił się. Poddał. A od poddania, to nadzieja umiera. I choć szanuję go, bo serce miał w sobie jak koń, to teraz kutas nie żyje. I co komu z tego przyszło?

– Nic. Jak tak stawiasz sprawę, to nawet masz rację.

– Wiem, że mam – oświadczył Abraham, przez roztargnienie wrzucając sobie do ust kolejną rybkę. Natychmiast tego pożałował.

– Zwijajmy się stąd – oświadczył jego towarzysz, zerkając na przekąski z krzywą miną. – Już nas raczej nie szukają. Przejdziemy się spokojnie ciemnymi uliczkami i dotrzemy do tego twojego kumpla, Berniego. A jak nas dorwie jakiś cesarski to… To co, stary?

– Skopiemy mu rzyć – zaproponował krasnolud, zeskakując ze stołka.

– No – zgodził się Morenyjczyk. – Skopiemy mu rzyć.

***

Trzeba przyznać, że Marlan Fitch wziął sobie słowa Abrahama głęboko do serca. Nigdy nie zapomniał o walce i o podsycaniu nadziei. Nigdy nie przestał bluzgać na Imperium, sabotować ich uroczystości, czy mordować cesarskich wartowników. Nigdy nie wyparł się tego, kim był i nigdy też nie dokonał publicznego samospalenia, tak jak świętej pamięci orel Keitel Marsov. Jeśli protestował to w duchu – i zawsze towarzyszył temu czyn. Najczęściej krwawy.

Walczył z najeźdźcą do końca.

Pewnego dnia, gdy wdał się w potyczkę ze zbyt dużą liczbą imperialnych żołnierzy, potłuczono go pałami i pojmano. W więzieniu, przy wielu wymyślnych torturach, podał trzy nazwiska. Trzy osoby nie ujrzały już nigdy wschodzącego słońca. Tak jak ich rodziny, które również oskarżono o udział w spisku.

Samego Marlana zaś, w nagrodę za cień współpracy, mocno odurzono przed wykonaniem egzekucji. Gdy kat podpalał stos, Morenyjczyk był tak naćpany, że odśpiewał pieśń dziękczynną na cześć boga Idolena. Widownia na rynku umierała ze śmiechu. Marlan Fitch zaś spłonął. Zupełnie tak samo, jak jego wspomniany rodak, Marsov. Tyle, że nie z własnej woli.

Na tyle mu się zdała ta cała nadzieja.

VI

Chlup! Kawałeczek chleba z cichym pluskiem wylądował w wodzie, zanurzył się na krótką chwilę, by zaraz potem powędrować ku powierzchni. Jednej spośród kaczek włączył się instynkt. Szybkim ruchem obróciła głowę w kierunku intruza. Skierowała wzrok na smakołyk. Za jej głową podążyła reszta ciała. Ucieszyła się, po czym zakwakała nieostrożnie. Zwabiła tym odgłosem nachalne koleżanki. Gdy zorientowała się co uczyniła, czym prędzej ruszyła ku upatrzonemu celowi. Inne kaczki próbowały ją wyprzedzić. Rozpoczął się wyścig.

Jedna z przeciwniczek naszej kaczki, z czerwoną plamką nad dziobem, była naprawdę szybka. Pędziła po wodzie pozostawiając długi ślad i ochlapując wodą nieostrożne koleżanki. Jednak spostrzegawczy ptak, który pierwszy wypatrzył smakołyk, nie zamierzał się łatwo poddać. Szły łeb w łeb. Jednak jedna z nich była pewna zwycięstwa. Zbyt pewna.

Spostrzegawcza wykonała nagle bardzo ostry zakręt, oblewając swoją przeciwniczkę wodą od dzioba po sam kuper. Czerwona kwaknęła rozpaczliwie, zaczęła trzepotać wściekle skrzydłami rozchlapując ciecz na wszystkie strony, ale było już za późno. Kto pierwszy ten lepszy. Zwycięska kaczka dotarła do chleba, chwyciła go w dziób, podrzuciła i złapała, popisując się swoimi niebywałymi umiejętnościami w sztuce konsumpcji. Jej koleżanki wydobyły z siebie pełen smutku kwak.

Wtedy nad jeziorem poszybował kolejny ciemny kształt. Słychać było plusk. Wyścig rozpoczął się na nowo.

– Ile miała lat? – spytała Layretta Druga wyrywając Biankę z zamyślenia.

Elfka zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią.

– Nie wiem, Wasza Wysokość – rzekła w końcu. – Sądzę, że nie była już dzieckiem, ale nie można też było jej jeszcze nazwać kobietą.

– Pojmuję – odparła cesarzowa, po czym rzuciła w stronę jeziora kolejny kawałeczek chleba. – Czy to było konieczne?

– Z pewnością – wtrąciła Alyssa. – Niziołek i tak mógł donieść władzom na nasz temat, a mając świadka…

– Świadka?! – krzyknęła Layretta, aż kaczki się cofnęły, a magini natychmiast zamilkła. – Moja droga, czy mogę zadać ci jedno, liczę, że bardzo proste, pytanie?

– O… Oczywiście, Wasza Wysokość.

– Czy ja wysłałam do Sarniego Gniazda kompetentny oddział, czy może bandę niedorozwiniętych idiotów, których zgarnęłam z ulicy, wybierając najgłupszych?

– Oddział. Wysłałaś oddział, Wasza Wysokość.

– Sugerujesz więc, że w moich oddziałach specjalnych działają sami idioci, tak?!

– Ależ skąd…

– Ach tak?! W takim razie, chyba zrozumiałam! To po prostu wy dwie jesteście cholernymi idiotkami, które nie powinny były zostać w ogóle wypuszczone z ojczystego kraju, bo czegokolwiek się nie dotkną zostanie to permanentnie spieprzone! Zgadzasz się ze mną, panno Darlyss?!

– Wasza Wysokość…

– Zgadzasz się ze mną?!

Alyssa straciła głos. Zbladła. Bianka spojrzała na nią ze współczuciem. Postanowiła przyjść z pomocą.

– Wasza wysokość – wtrąciła więc. – Czy mogę…?

– Mów.

– Wasza Wysokość, sama mówiłaś, że nie powinnyśmy ukrywać, że jesteśmy z Sendarii. Że jako twoi słudzy mamy prawo przebywać w każdym mieście Sarniego Gniazda i nie możemy zostać aresztowane.

– I?

– Więc zdradziłyśmy się przed niziołkiem i…

– I bardzo dobrze. Miałyście się przed nim zdradzić. Przecież na pierwszy rzut oka widać, skąd jesteście, a my mamy prawo spacerować sobie po Gnieździe i odwiedzać banitów. Żaden problem. Gdybyście udawały zwykłych zbirów, natychmiast po przesłuchaniu karczmarza zgarnęłaby was straż i wywiązałaby się walka. A tego nie chcieliśmy. Więc bardzo dobrze, że się przed nim zdradziłyście. Tylko po jaką cholerę żeście zamordowały jego córkę?!

We wściekłości cesarzowa rzuciła kolejny kawałek chleba o wiele mocniej niż zamierzała, w efekcie czego ten przeleciał nad pałacowym jeziorem i wylądował na jego drugim brzegu. Kaczki popadły w rozpacz. Layretta Druga postanowiła je pocieszyć, rzucając im szybko trzy kolejne smakołyki.

– Żeby nie zostawiać świadków tej jatki, którą urządził nam krasnolud – odezwała się Alyssa.

– O jatce – wysyczała Jej Wysokość – to porozmawiamy sobie później. O niekompetencji twojej oraz Percivala… W szczególności Percivala, jeśli mówicie prawdę, jeszcze sobie pomówimy. Ale teraz powiedz mi, moja droga, jakim świadkiem jest mała dziewczynka?

– Ale ona…

– Czy można ją nazwać świadkiem wiarygodnym?

– Uzupełniłaby zeznania swojego ojca.

– Jej śmierć uzupełnia je o wiele, o wiele bardziej! I niby jak ja mam się z tego, do jasnej cholery, wybronić?! Co ja powiem najwyższemu burmistrzowi, jeśli zapyta co się tam do cholery stało i co wy tam, na wszystkich bogów, robiłyście? Mam rżnąć głupa i twierdzić, że o niczym nie wiem? No? Co ty byś zrobiła na moim miejscu?

– Nie wiem, Wasza Wysokość.

– Nie wiesz – powtórzyła po niej cesarzowa. – Dzięki Clerione, że to nie ty rządzisz Imperium, tylko ja. A ja będę musiała zwalić całą winę na Percivala. Rodzina la Rosario nie będzie zbytnio zachwycona. Kontynuujmy. Co zrobiłyście z ciałami?

– Chata miała wykopaną piwniczkę – powiedziała Bianka. – Schowałyśmy tam trupy, a pod sam dom podłożyłyśmy ogień.

Layretta Druga milczała przez chwilę. Rzucała chleb kaczkom, wzięła od swojego sługi kieliszek wina i sączyła je długo, trzymając swoje podwładne w ciągłym napięciu i niepewności. W końcu, po kilku bardzo długim minutach, odezwała się.

– Dobrze. Niech już tak będzie. Co nie zmienia faktu, że spieprzyłyście sprawę. Alysso Darlyss, Bianko Yr'vaneth, naprawdę się na was zawiodłam. Obawiam się, że ten incydent może nie wpłynąć zbyt korzystnie na waszą dalszą karierę w Szeregach.

Wtedy elfka doszła do wniosku, że zdecydowanie najwyższy czas zadbać o własną skórę. Padła na kolana, po czym, nie podnosząc wzroku na cesarzową, powiedziała:

– Oczywiście, Wasza Wysokość. Pragnę tylko zaznaczyć, że to nie ja byłam dowódcą tej operacji.

Alyssa spojrzała na nią smutno, ale na imperatorkę zabieg ten podziałał. Wyraz twarzy władczyni nieco złagodniał. Oddała kieliszek słudze i pokazała elfce, że ta może wstać.

– Wiem, Bianko – powiedziała. – Zdaję sobie z tego sprawe. Poza tym, jeśli dobrze zrozumiałam, to tobie zawdzięczam fakt, że Fahrenheit w ogóle do mnie dotarł. Możesz być pewna, że zostanie to uwzględnione.

Łuczniczka podziękowała, po czym wstała. Wzrok Layretty Drugiej skierował się w stronę Alyssy. Ta skuliła się na samą myśl o tym, co ją czeka.

– A jeśli chodzi o ciebie, moja droga – rozległ się głos cesarzowej. – Musisz się zdecydować, którą chcesz wybrać drogę. Imperium Sendarskie zawdzięcza twojej rodzinie bardzo wiele, ale nie możesz liczyć, że zasługi Yohnatana Darlyss automatycznie zmyją z ciebie wszelkie winy.

– Wiem, Wasza Wysokość. Naprawdę żałuję.

– Mam gdzieś, że żałujesz. Liczą się dla mnie efekty. Twój dziadek był najwybitniejszym spośród rycerzy mojej matki. Zdobył tyle medali, że musiał je przewozić na osobnym koniu. Wszyscy go znają i szanują, a w Kingsleys zaczną budować niedługo jego pomnik. Chcesz podążyć jego śladami? Czy może chcesz skończyć jak twój ojciec: brudny, zapijaczony obdartus, skazany za próbę zdrady stanu? Czego chcesz?

– Chcę być taka, jak mój dziadek. Chcę mu kiedyś dorównać. Nie marzę o niczym innym – odpowiedziała Alyssa, udając, że nie zauważyła zdziwionego spojrzenia Bianki.

– Więc musisz czynić wielkie rzeczy, tak jak on. Wierzę, że cię na to stać.

– Dziękuję, Wasza Wysokość. Nigdy już cię nie zawiodę.

– Liczę na to. A teraz… Będę w ogrodzie. Mam ochotę na deser – zwróciła się do swojego sługi. – Nakryj dla dwóch osób.

– Dla dwóch? – zdziwił się mężczyzna.

– Oczywiście – odparła cesarzowa. – Nadszedł już czas, żeby przesłuchać mojego więźnia.

Wzięła parasol, by osłonić się przed słońcem, po czym odwróciła się i odeszła. Zrobiła już parę kroków, gdy zwróciła się jeszcze do służącego.

– Aha! I zawołaj bardzo, bardzo dużo strażników! – zrobiła dwa kroki, po czym dodała: – Ciężko uzbrojonych!

Chwilę później zniknęła za zakrętem. Kaczki nie wyglądały na zadowolone.

***

Dawno, dawno temu, na długo przed urodzeniem Fahrenheita, gdy jego dziadek, Khamed, był jeszcze młodym krasnoludem, z brodą ledwie sięgającą piersi, miał on wątpliwy zaszczyt bycia świadkiem przemianowania Wielkiego Uniwersytetu Ertinoshee na Imperialny Uniwersytet Clerione. Był świadkiem przewracania pomników zacnych vidońskich uczonych, palenia zakazanych książek i aresztowania opornych wykładowców. Gdy było już po wszystkim, zamieniono Oko Głębi, godło ojczyzny Abrahama, na sendarską Spadającą Gwiazdę. A przy wejściu do budynku, powieszono ogromnych rozmiarów portret ówczesnej cesarzowej, Marianny.

Kiedyś znajomy ojca Fahrenheita zamalował ów portret czarnym rysunkiem męskiego prącia, za co dostał karę śmierci. Gdy go wieszali, krzyknął, że było warto, a cały rynek zaczął klaskać. Wtedy Abraham, mający może z dziesięć lat, był zachwycony. Dziś uważał to za tandetny pokaz resztek patriotyzmu. Ostatecznie przecież i tak te brawa nic narodowi nie dały. Rozpędzono tłum kijami, a tydzień później nikt już nie pamietał o tym wspaniałym incydencie.

Wróćmy jednak do tematu. Portret Marianny Pierwszej trzeba było, z oczywistych względów zdjąć, więc zastąpiono go trzema innymi obrazami. Jako pierwsze zawisło dzieło przedstawiające następcę, a zarazem siostrzeńca, wielkiej cesarzowej – niejakiego Mathiusa. Nie powładał on sobie jednak długo, bo po trzech latach został zamordowany przez nieznanego sprawcę. Nieznanego oczywiście publicznie, bo nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że był nim kochanek żony Mathiusa, a zarazem nowej cesarzowej. Layretta, bo tak się owa następczyni nazywała, chyba nie przepadała zbytnio za swoim małżonkiem, ponieważ jego portret szybko zniknął ze ściany Uniwersytetu. Zastąpił go jej własny.

Abraham pamiętał dokładnie moment jego wieszania, jak i samo dzieło. Namalowane było niezwykle starannie. Kobieta wyglądała, jakby w każdej chwili mogła zejść z płótna, zgarnąć kilku naukowców i pójść z nimi zabalować na mieście. Miała również do tego idealny ubiór – piękną, złotą suknię, rękawiczki i… maskę. Karnawałową. Fahrenheit głowił się całymi dniami, dlaczego, do jasnej cholery, wielka cesarzowa kazała się sportretować z maską w dłoni. Do teraz nie znał odpowiedzi.

Obraz był intrygujący z jeszcze jednego powodu. Właczyni Imperium Sendarskiego, wielka cesarzowa, która za pomocą krwawego zamachu zdobyła tron, nie miała na nim korony. Dlaczego? Abraham podejrzewał, że był to element udawanej żałoby po stracie męża. Z tego co wiedział, na późniejszych portretach korona była na swoim miejscu.

Layretta była ruda, piegowata, lecz niezwykle urodziwa. Jak większość rudzielców, miała urokliwe, zielone oczy, którymi, nawet namalowana na płótnie, potrafiła doskonale hipnotyzować. Miała mały, zadarty nos, a w czasie panowania zadzierała go pewnie jeszcze bardziej. Mimo to jej uśmiech wyglądał zaskakująco szczerze. Ten fakt zawsze intrygował Fahrenheita. Wiedział, że imperatorka jest jego wrogiem. Że jej serce jest z lodu, że nie waha się mordować niewinnych, by osiągnąć swój cel, że powinien jej z całego serca nienawidzić, ale… Nie mógł. Jej uśmiech był tak miły, ciepły, tak przyjacielski, że do głowy krasnoluda nie potrafiła dotrzeć myśl, że należy do istoty złej. I tak nie potrafił poczuć do niej ani nienawiści, ani pogardy. Zwierzył się kiedyś z tej przypadłości swojemu przyjacielowi, Larseyowi. Ten kazał mu zawrzeć ryj i nie pieprzyć głupot.

Dziś Abraham był w ciężkim szoku, widząc osobę, która siedziała naprzeciw niego.

Rozejrzał się wokół, by wysłać do swojego mózgu właściwe informacje o miejscu w którym przebywał. Nie był w Imperialnym Uniwersytecie Clerione. Nie stał przed wiszącym na jego ścianie portretem. Był w Kharmenii, stolicy Imperium, niedaleko osławionego Pałacu Pośród Chmur, a dokładniej rzecz ujmując w jego ogrodzie. Wokół były śliczne drzewka, ptaszki, inne pierdoły i ze dwa bataliony pałacowej straży, uzbrojonej jakby szykowała się do obrony przed armią smoków, a nie zasadzała na jednego, bezbronnego krasnoluda. Siedział na krześle, przy stoliku, a niedaleko biegał pudel. Pudel zrobił kupę. Sługa ją posprzątał. Otoczenie było niczym z ładnego, sielskiego obrazka, niczym na…

Minęło z grubsza dwadzieścia lat odkąd Abraham de Fahrenheit ostatni raz widział wspomniany portret. Mimo to, choć starał się ze wszystkich sił, nie potrafił znaleźć żadnej różnicy między nim, a siedzącą przed nim władczynią. Czy możliwym było, że ludzka kobieta, przez tyle lat nie zmieniła się ani o jotę?

Nie. Nie, ty idioto. Cesarzowa Layretta o promiennym uśmiechu musiała umrzeć jakiś czas temu, a osobą siedzącą przed krasnoludem była jej, łudząco podobna, córka. Jak ta magini ją nazwała…? Layretta Druga. Trzeba być niezłym dziwakiem, żeby nazwać córkę własnym imieniem.

– Zjesz może szarlotki? – zapytał obiekt jego zainteresowania. – Jest bardzo dobra. Chciałbym powiedzieć, że sama ją piekłam, ale byłoby to kłamstwo, a nie chcę zaczynać naszej znajomości od kłamstwa, gdyż wiążę z nią dość spore nadzieje. Za stworzenie tego wspaniałego ciasta odpowiada zespół najlepszych sendarskich cukierników. Dlatego nie musisz go chwalić. Ale lepiej, żebyś je zjadł. Jeśli tego nie zrobisz, ja pochłonę wszystko co znajduje się na stole, a to by bardzo źle wpłynęło na moje biodra.

– Nie chcę ciasta – odparł Abraham, ze skrzywieniem patrząc na wypiek tak cudownie ozdobiony, że aż szkoda było go dotykać. – Żeś jest urzekająco podobna do swej matki, cesarzowo.

– Możesz mówić mi "Layretta". Ja będę mówiła do ciebie "Abraham". Jeśli chcesz możesz nazywać mnie też Layrą, albo Rettą. Tak mówią do mnie przyjaciele. Odpowiada ci to?

– Wszystko jedno.

– Świetnie. Skoro ty nie chcesz, Abrahamie, ja nałożę sobie szarlotki – oznajmiła, po czym rzeczywiście to zrobiła. Sama, nie prosząc o pomoc służącego. Na talerzu znalazł się kawałek wielkości jej głowy. – Wiem, że jestem podobna do matki. Widziałam jej portrety, poza tym wszyscy mi o tym mówią. Tylko niektórzy, gdy chcą mi się podlizać, twierdzą, że jestem od niej ładniejsza. Ale to kłamstwo. Nie potrafię się uśmiechać tak jak ona. A ty miałeś okazję ją poznać, Abe? Mogę tak do ciebie mówić?

– Wszystko jedno. I nie, nie miałem. Widziałem jedynie jej portret.

– Portret, mówisz. Wiesz, na portrecie jej uroda mogła zostać wyolbrzymiona do nieosiągalnych dla człowieka rozmiarów. Jeśli tak, możesz próbować mi się podlizać, mówiąc, że ci go przypominam. Obraz, znaczy się. Ale wątpię, żebyś był do tego zdolny. Jestem przecież twoim naturalnym wrogiem, czyż nie? Powinieneś mnie nienawidzić. Po co miałbyś mi się podlizywać?

– Nie nienawidzę cię, Layretto. Przecie cię nie znam. Mogę nienawidzić twojego kraju, twojej polityki, ale byłbym młotem, gdybym czuł nienawiść do nieznanej mi baby.

– A nie jesteś młotem, jeśli dobrze zrozumiałam?

– Nie sądzę.

– Bardzo mnie to cieszy – Uśmiechnęła się, po czym przystąpiła do zlizywania bitej śmietany z metalowej łyżeczki, której używała do jedzenia. Wyglądała przy tym niezwykle zabawnie. – Jesteś pewien, że nie chcesz tego ciasta? Jest naprawdę pyszne, a zobacz jaki nałożyłam sobie kawałek. Jest ogromny. Przez ciebie będę gruba i brzydka.

– Przeżyjesz.

– Nie sądzę. Jeśli będę gruba i brzydka to nikt mnie nie zechce. Nie znajdę sobie męża, nie urodzę następcy, a wtedy ministrowie urwą mi głowę i nabiją na pal.

– Znajdziesz. Jesteś cesarzową.

– Może i tak. Ale będzie mnie zdradzał, bo nie będzie chciał sypiać ze spasionym lewiatanem. I co wtedy? Umrę z żalu. Nie będę nawet znała powodu jego niewierności, jeśli sama nie zauważę swojej tuszy, bo tutaj przecież nikt mi nie powie, że jestem gruba. Wszyscy boją się mnie obrazić. Nawet lustro w sypialni mi postawili wyszczuplające. To może oznaczać, że już jestem tłusta. Myślisz, że jestem tłusta, Abrahamie?

– Nie.

– Aha. A sądzisz, że jestem ładna?

– Nie wiem. Nie podobają mnie się ludzkie baby.

– No tak, oczywiście! Ależ jestem głupia. Ale dziękuję ci, że nie przytaknąłeś, tylko po to, by mnie uciszyć. Jesteś pewien, że nie chcesz ciasta?

– Skoro tak ci zależy, to chcę. I tak już żeś zepsuła łódkę, co ją na nim zbudowali.

– Kochany jesteś. Nałożę ci. Podobała ci się ta łódka? Mam w komnacie taką samą, tylko że drewnianą. Mogę mieć nawet i ze trzy. Dam ci jedną, jeśli sobie życzysz. Sama już nawet nie zwracam uwagi na te piękne ozdoby. Wszyscy starają się mnie uszczęśliwić, a ja już tego nie zauważam, bo niby jak można się z czegokolwiek cieszyć, jak ma się absolutnie wszystko? Czasami sobie myślę, że wolałabym być biedna. Ostatecznie, to… ANI KROKU DALEJ!!!

Wrzasnęła tak głośno, że Fahrenheit podniósł wzrok. Zauważył, że jeden ze stojących nieopodal służących, który najwyraźniej chciał podać imperatorce pomocną dłoń, zatrzymał się w pół kroku i zbladł znacząco.

– Wasza Wysokość… – zaczął, lecz przerwał mu kolejny krzyk.

– Milcz! Ja tu jestem gospodarzem i ja będę nakładać szarlotkę mojemu gościowi! A ty będziesz stał tu grzecznie i trzymał dłonie przy dupie, dopóki nie rozkażę ci ich od dupy odjąć! Zrozumiałeś?!

– Tak, Wasza Wysokość.

– Swietnie. A teraz, jeśli koniecznie chcesz się na coś przydać, to zapierdalaj do pałacu i przynieś nam coś do picia. Może likier. Pijesz likier, Abrahamie?

– Nie – odparł krasnolud, zgodnie z prawdą, gdyż znajdował likier jako zdecydowanie zbyt słodki, by uzupełniać nim ciasto.

– A co pijesz?

– Wódkę.

Cesarzowa zmarszczyła zabawnie nos.

– Mamy wódkę? – zapytała służącego.

– Oczywiście, Wasza Wysokość.

– Ty, zobacz – powiedziała do Abrahama. – Mieszkam tu całe życie i myślałam, że mają tu tylko niezwykle wystawne napoje o niemożliwych do wymówienia nazwach. A oni przez tyle lat ukrywali przede mną to, czym raczą się ludzie bez kijów wepchniętych w odbyt.

Fahrenheit uśmiechnął się, wbrew sobie, a ona odprawiła służącego z rozkazem dostarczenia gorzały. Zaczęła jeść ciasto i nieustannie zerkała na swojego gościa, namawiając go, by też oddał się konsumpcji.

– Wiesz, Abe – powiedziała w pewnym momencie. – Muszę ci się przyznać, że pierwszy raz w swoim życiu będę piła wódkę. Jak myślisz, jak mój organizm na to zareaguje?

– Urżniesz się jak dzika świnia.

– W takim razie dobrze, że jesteś krasnoludem, bo inaczej mogłabym się obawiać, że skorzystasz z okazji i mnie niecnie wykorzystasz.

– Przy nich wszystkich? – wskazał na stojącą wokół armię strażników.

– Fakt. Przepraszam cię za nich, ale po tym jak zrobiłeś krwawą sieczkę z moich ludzi, nie spodziewałam się, że okażesz się tak miłym towarzyszem rozmowy. Tak, podlizuję ci się. Chyba rozumiesz, dlaczego musiałam zachować wszelkie środki ostrożnośći.

– Jasne.

Wrócił służący z wódką. Postawił na stole po jednej szklance i jednym kieliszku, po czym rozlał alkohol do tych drugich. Spojrzał na krasnoluda, zastanowił się chwilę, po czym rozważnie napełnił trunkiem również jego szklankę. Krasnolud chwycił ją, skinął cesarzowej głową, po czym opróżnił do dna. Layretta spróbowała z kolei opróżnić kieliszek. Wyszło średnio.

– Pić… – wycharczała słabo, a gdy służący wypełnił jej szklankę czymś, co wyglądało na sok, natychmiast wlała w siebie całość.

Abraham nie mógł się powstrzymać i wybuchł śmiechem. Imperatorka spojrzała na niego wilkiem.

– Chciałeś mnie otruć – stwierdziła.

– Ile ty masz wiosen?

– Dwadzie… No, powiedzmy, że osiemnaście.

– I naprawdę nigdy żeś nie piła wódki?

– Nie. I już nigdy więcej tego nie zrobię. Przynieś mi likier – dodała do służącego, który to westchnął głęboko i natychmiast się oddalił.

Krasnolud zachichotał ponownie i wrócił do jedzenia ciasta. Gdy jego talerzyk był już pusty spojrzał na cesarzową, uśmiechnął się i rzekł:

– Dobra, żeśmy się pośmiali, gada się miło, ale po coś żeś mnie tu przytargała, co, Layretto?

– Nie da się ukryć – odparła Jej Wysokość, biorąc niewielki łyczek likieru. – Wbrew pozorom wcale nie chodziło tylko o to, by pokazać ci ten uroczy ogród i pochwalić się pomnikiem przy drzwiach pałacu. Sprawa jest wielce poważna.

– Zamieniam się w słuch. Bądź co bądź, żem jest więzień i nie mam żadnego wyboru.

– Prawda. A więc, pozwól, że na początek zadam ci pytanie. Czy utrzymujesz jeszcze jakiekolwiek kontakty ze członkami waszego dawnego ruchu oporu?

– Ha! Zadziwiającym jest, żem dokładnie tego pytania się spodziewał.

– Zadziwiającym jest, że spodziewałam się, że będziesz wymigiwał się od odpowiedzi. Utrzymujesz, Abrahamie, czy nie?

Fahrenheit nalał sobie wódki.

– Nie – oznajmił.

– A czy wiesz może, co się z nimi aktualnie dzieje?

– Miła z ciebie jest babka, Layretto, ładną żeś szopkę urządziła, ale nawet gdybym wiedział, to w najgorszych toturach bym nie zdradził. A nie wiem, więc tortury niepotrzebne.

– Nie wiesz o nikim? – cesarzowa ponownie zmarszczyła nos i przystąpiła do nakładania sobie kolejnego kawałka ciasta.

– Wiem o Gobim. Że siedzi u was, o ile mu się nie zdechło. Tyle. Nie chcę już ciasta.

– Oj, nie chrzań mi tutaj! Ciasto jest bardzo dobre i na pewno chcesz więcej. Zresztą, jak sam stwierdziłeś, jesteś więźniem i nie masz żadnego wyboru. Musisz zjeść kolejny kawałek szarlotki, bo inaczej dojdzie do mnie, że mnie nie lubisz, a nie zniosłabym tej myśli. Twój przyjaciel Gobi nadal żyje, nie martw się o to. A Bernie Kaczy Dziób? Wiesz coś o nim?

– Przesłuchiwano mnie nieraz, ale taką metodą nigdy. Mam dać wiarę, moja droga, że nie lustrujesz mnie magami umysłu odkąd wszedłem? Na pewno wiesz, kiedy łżę. Więc zapytaj swojego psa skrytego pośród tych rębaczy. I jak psie? – odwrócił się do tłumu strażników. – Kłamię?

Cesarzowa skinęła głową w stronę tłumu. Wyszedł młody, ciemnowłosy elf ze ściętymi uszami, w mundurze strażnika. Ukłonił się i oznajmił:

– Twój gość jest krasnoludem, Wasza Wysokość, stąd nie mogę mieć absolutnej pewności. Jeśli jednak kłamie, to nadzwyczaj dobrze. Według informacji które wysondowaliśmy wraz z moim oddziałem, nie ma on najmniejszego pojęcia o miejscu pobytu Kaczego Dzioba ani reszty członków ruchu oporu.

– Dobra – powiedziała Layretta i nakazała magowi się oddalić. – Skoro tak, to ja mam dla ciebie trochę nowości, Abrahamie.

– Naprawdę?

– A owszem. Zacznijmy od tego, że Bernie żyje. Co więcej, na gdzieś tak z dziewięćdziesiąt procent, wciąż przebywa w granicach Imperium, najpewniej w Sendarii, gdyż kazałam szczelnie obstawić wszystkie granice. Za pomocą magii też. Wiesz, bardzo mi zależy na złapaniu twojego kompana, a on nieustannie mi się wymyka, niczym wąż. A domyślasz się, dlaczego?

– Czyżby nie lubił szarlotki?

– Bardzo śmieszne – wycelowała w kasnoluda łyżeczką. – Nie wiem czy lubi szarlotkę, ale wiem jedno: ktoś sukinsyna wspiera. I ja bardzo, ale to bardzo chcę wiedzieć kto. A wiesz po co?

– Żeby dorwać Berniego?

– To też. Ale w pierwszej kolejności chcę wepchnąć tym jego sponsorom w dupę gigantyczny, naostrzony pal. I wepchnę go tak głęboko, że wyjdzie z dugiej strony, robiąc po drodze z wnętrzności tych skurwieli jedno wielkie spaghetti. Nikt nie będzie śmiał mi się prosto w twarz w granicach mojego państwa!

– A poza nimi może?

– Ty to robiłeś przez jedenaście lat, a jakoś nie mam o to do ciebie pretensji. Wracając do tematu: zrobię z tych suczych synów risotto, a ty mi w tym pomożesz.

– A niby dlaczego miałbym ci pomóc? Nawet nie wiem, co to jest, to całe risotto.

– To taka stara, ziemska potrawa. Bardzo smaczna, choć wygląda jak psie rzygi.

– Nie o to żem pytał.

– Zacznijmy od początku. Nie ciekawi cię może, dlaczego chcę pojmać twojego starego kumpla?

– Sądziłem, że w celach towarzyskich, jak mnie.

– Niestety, sądząc po opowieściach moich ludzi, Kaczy Dziób nie jest równie czarujący co ty. Dlatego nie ma szans na ciasto. Zamierzam go zabić.

– Ojej.

– No właśnie.

Milczeli przez jakiś czas, jedząc ciasto. Pudel obsikał większość kwiatków, po czym zaczął łasić się do Abrahama. Spróbował nawet wskoczyć mu na kolana. Krasnolud warknął na niego. Pies uciekł.

– Takie kompikowanie żywota, by dorwać jakichś konspiratorów sprzed dekady, nie ma dużego sensu. Mało kto już o nas pamięta, a krwi wam napsuliśmy nim żeś obsadziła tron, więc osobista zemsta w grę nie wchodzi. Do tego jeszcze się mnie nie zdechło. Wyjaśnienie może być więc tylko jedno: Bernie znowu działa. Naiwniak.

– Gratulacje, mistrzu dedukcji! Działa. I to nie byle jak. Nie wiem jakim cudem, ale ten pieprzony farciarz zdobył Deklarację Jedności, czy raczej jej ostatnią kopię, Darmandeyską pewnie. To nie czas i miejsce, by dokładnie tłumaczyć ci jej zawartość, ale to bardzo stary dokument, który może…

– Wiem co to.

– Abrahamie! Zaskakujesz mnie coraz bardziej! Zaprawdę, żałuję, że jesteśmy wrogami.

– Ja też.

– Cieszy mnie to. Ale więcej mi nie przerywaj, dobrze?

– Dobrze. Doszło do mnie, że Bernie chce zwiać z Imperium i dać dokument królowi Darmandeys. Nie może go jakoś wysłać?

– Ryzykowne. Poza tym wszędzie, gdzie tylko się da, wysyłam szpiegów. Myślę, że skutecznie wpędziłam go w poważną paranoję. Taki zresztą był mój cel. Darmandeyski rząd musi zobaczyć oryginał, a ten zachował się zapewne tylko ten jeden. Kaczy Dziób nikomu go nie powierzy.

– Czaję. I chyba mi świta, do czego chcesz mnie.

– Jestem pewna, że nietrudno się zorientować. Twój kompan jest w bardzo ciężkiej sytuacji. Rozpuszczenie wici jest teraz dla niego bardzo ryzykowne. Ale gdyby mógł je rozpuścić, jak myślisz, do kogo próbowałby dotrzeć?

Krasnolud napił się wódki.

– Do mnie – uznał.

– Do jedynego członka swojego dawnego ruchu oporu, który żyje i jest na wolności. Czyli ciebie, oczywiście. Bernie nie zaufa teraz niemal nikomu. Wie, że wszędzie rozmieściłam swoje oczy i uszy, że wystarczy jeden zły ruch, a będę go miała na widelcu. Ale to się nie tyczy ciebie. Tobie zaufa z pewnością.

– Naprawdę sądzisz, że tak łatwo mnie kupić? Tym gównianym ciastem i butelką wódki?

Layretta wyglądała na oburzoną i dotkniętą do głębi.

– Abrahamie! Wcale nie zamierzałam cię kupować! Jak mogłeś w ogóle tak pomyśleć? Naprawdę, uczyniłeś mi przykrość.

– Jasne.

– Ależ ja mówię prawdę! Zoraganizowałam tą szopkę, tylko po to, byś uwierzył, że nie mam wobec ciebie żadnych złych zamiarów. Poza tym byłam bardzo ciekawa twojej osoby i zwyczajnie chciałam cię poznać. Gdybym chciała cię kupić, od razu zaproponowałabym ci pieniądzę. Ale szanuję cię i wierzę, że byś ich nie przyjął.

– Słusznie. To jak chcesz mnie namówić do współpracy?

– Szantażem, oczywiście. Jeśli odmówisz, będę zmuszona z ciężkim sercem wydać rozkaz egzekucji.

– Jakoś mnie to nie rusza.

– Nie twojej, Abrahamie. A przynajmniej nie tylko. W pierwszej kolejności wykonamy egzekucję twojego przyjaciela, Gobiego. Zaraz po nim stracimy wszystkich więźniów politycznych jakimi aktualnie dysponujemy.

– To wszystko?

– Nie. Następnie zorganizujemy przymusowy pobór do Straży Głębi. Czy jak tam nazywa się ten wasz oddział, reguralnie wyrzynany przez głębiarzy.

– Przecie to jest mord!

– Nie chcę tego robić, mój drogi, ale mam zobowiązania wobec moich przodków. Oni stworzyli Imperium, a ja muszę je utrzymać. Choćby nie wiem jak głośno krzyczało moje sumienie. Nie mam wyboru, choć chciałabym go mieć. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

– Staram się.

– To dobrze. Potem stracimy ciebie.

– To wszystko?

– Tak, to już wszystko.

– Świetnie – krasnolud znów napił się wódki. – A gdybym się zgodził… Skąd masz pewność, że mi się was nie zdradzi?

– Nieustannie będzie ci towarzyszył jeden z moch ludzi, połączony ze mną runą myśli. Powiadomi mnie o wszystkim, co zrobisz.

– Zabiję go.

– Tego samego dnia zginie więc twój kompan i reszta więźniów.

– Czaję – krasnolud po raz kolejny napił się wódki. Cesarzowa wzięła za to maleńki łyczek likieru. – W takim razie mam trzy warunki.

– Zamieniam się w słuch.

– Po pierwsze: gdy zabijesz już Berniego, zarządzisz amntestię, co obejmię mnie, Gobiego i każdego kogo zechcemy.

– Mogę się na to zgodzić. Kontynuuj.

– Po drugie: chcę pogadać z Gobim przed wyjazdem.

– Nie ma problemu.

– Po trzecie: tą osobą, co ma mi towarzyszyć, będzie magini, której wymordowałem ludzi.

– Darlyss? A dlaczego ona?

– Bo mnie strasznie nie lubi.

– I co?

– I chcę jej zrobić na złość.

Layretta uśmiechnęła się wesoło.

– Dobrze. Wyjechalibyście jutro. A więc co, mamy układ?

– Tak. Mamy.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Wspaniale – oznajmiła cesarzowa, rozkładając się wygodnie na krześle. – Wierzę, że to będzie bardzo owocna współpraca. A teraz… Życzysz sobie może jeszcze ciasta?

Krasnolud westchnął głęboko i odmówił.

VII

Cichutkie skrzypienie drzwi.

– Witaj, Bianko.

– O, cześć, Alysso. Ty… Potrzebujesz czegoś?

– Wyjeżdżam.

– Co? Cesarzowa jest aż tak wściekła?

– Nie, nie o to… Dostałam misję. Mam towarzyszyć Fahrenheitowi. Nie wiem w jakim celu. Nie wiem też dokąd.

– Dlaczego akurat ty?

– Sam mnie wybrał. Według słów Jej Wysokości, jednym z warunków jego współpracy, było moje towarzystwo.

– Ale czemu?

– Też mnie to zastanawia. Nie wiem dlaczego, ale strasznie się boję.

– Oj, przestań. Cesarzowa na pewno nigdzie by cię nie wysłała, gdyby nie była pewna powodzenia. O co dokładnie chodzi?

– Nie powiedziała mi. Mam pomóc Fahrenheitowi dotrzeć do jakiegoś jego byłego wspólnika… Kaczego Dzioba. Zagraża on Imperium i musi zostać pojmany. To wszystko, co wiem. Nie mam pojęcia, co ten cały Dziób kombinuje, nie wiem też, czy mam w tym odegrać jakąś większą rolę niż przyzwoitka Fahrenheita. Właśnie dlatego się boję. Widziałaś, co zrobił z naszym oddziałem. Nie chcę zostawać z nim sam na sam. A na pewno nie na tak długo.

– Nie będziesz mieć żadnego kontaktu z dowództwem?

– Jutro założą mi runę myśli bezpośrednio z Jej Wysokością. Ale co ona zdąży zrobić, jeśli ten świr postanowi obedrzeć mnie ze skóry? Nic. A ja znów zawiodę i znów będę odpowiadać za śmierć ludzi, którzy mi ufają.

– Hej, Lyssa, uspokój się. Siadaj. To Percival wydał rozkaz, nie ty. Owszem, może to i ty miałaś sprawować pieczę nad nami wszystkimi, ale to jego krzyków słuchali ci pieprzeni siepacze. Jeśli ktokolwiek odpowiada za śmierć Giovanniego i Ryse'a, to ten nadęty bufon.

– A kto jest winny śmierci tego nadętego bufona? Kto jest taką idiotką, że ryzykuje powodzenie misji, rzucając w cel śmiertelną dawką stężonego światła? I w dodatku nawet nie trafia?

– W tym wypadku to nawet dobrze, że chybiłaś. Cesarzowa urwałaby nam dupy, gdybyś rozsmarowała Fahrenheita na ścianie.

– Ale Percival nie skończyłby zdekapitowany.

– Niemal zdekapitowany. Poza tym, równie dobrze ja mogę się obwiniać, że nie włożyłam wystarczającego wysiłku w regenerację i nie zdążyłam go uratować. Ale to gówno nie złoto, jak mawiają niziołki. Prawda jest taka, że nie jesteśmy Ye'enną i nie cofamy czasu na zawołanie. Obwinianie się o czyjąkolwiek śmierć, nawet tej nieletniej karzełki, nie ma sensu Ważne jest to, żebyś nie schrzaniła zadania, które ciąży na tobie teraz. Przeszłość decyduje o tym, jak postrzegają nas inni, ale to teraźniejszość mówi nam, kim możemy się stać.

– Chyba czytasz za dużo książek.

– Czy ja wyglądam, jakbym czytała cokolwiek? Tę złotą myśl zawsze powtarzała po prostu moja babcia. Była typową elfką, oczytaną i wykształconą. Z pewnością by cię polubiła, też uwielbiała filozofów ze Starej Ziemi. Ja byłam inna. Zamiast poezji wolałam wulgarne przyśpiewki, a zamiast tańców wyrywanie ludzkich chłopców. Na gówno mi to przyszło, bo teraz oni są starcami, a ja w kwiecie wieku. Takie życie.

– Widzę, że zebrało ci się na nostalgię.

– Ano, owszem. Jej Wysokość dała mi przepustkę, dwa miesiące na odpoczynek, odwiedzenie rodziny. Problem w tym, że nie mam kogo odwiedzać.

– Nie żyją żadni twoi krewni? Rodzice, dzieci? Narzeczony?

– Dziewczyno, w ostatnim poważnym związku byłam niemal całe ludzkie pokolenie temu, gdy byłam jeszcze nastolatką, licząc według waszej miary. Dla mnie minęło ledwie kilka chwil, on ma już prawie dorosłe dzieci. Z inną.

– Co się stało? Nie chcę być wścibska. Jeśli nie chcesz, to nie odpowiadaj.

– Skąd, spokojnie. To żaden sekret. Urodziło nam się dziecko. Córeczka. Mój facet był, jak się pewnie domyślasz, człowiekiem. Nie wyszło to najlepiej.

– Niemowlę było skazą?

– Aha. I to z tych gorszych. Wiesz, furiatek, jak to je chrystusowi nazywają. Inkwizycja ją dorwała, gdy jej płacz rozpierdolił nam pół sufitu. – Śmiech. – Wyobraź sobie, że jakoś cieżko było nam to ukryć.

– Przykro mi.

– Mi nie. Byłabym wybitnie gównianą matką. A teraz nie myśl już o niczym związanym ze mną, tylko skup się na misji.

– Nie wiem… Zdaję sobie sprawę, że nie mam zbyt dużego wyboru, ale nie mogę się uspokoić. Nie wiem, czy tego nie spieprzę. Nie wystarczy, żebym przeżyła. Nie dostanę za to medalu, jak za masakrę pod Daaven. Muszę sprostać wymaganiom, być użyteczna… Sama wiesz.

– Oczywiście. Posłuchaj, Alysso. Nie wiem, o co biega z tym twoim ojcem. Nie wiem, czy chcę wiedzieć. Ale jednego jestem pewna: Imperium powinno być dumne, że ma tak oddanego sprawie mieszkańca jak ty. Że mu służysz. Jesteś idealnym przykładem prawdziwej patriotki. Wierzę w to. I wierzę, że jeśli Idolen wraz z Clerione istnieją, to nie pozwoliliby ci zawieść. Dobrze?

– Dobrze. Dziękuję, Bianko.

– Nie ma sprawy. Olej to, co inni myślą. Ty wiesz jaka jesteś, że jesteś idealną obywatelką. I tylko to się liczy.

– Jesteś wspaniała. Ale co z twoją przepustką?

– Co?

– Gdzie pojedziesz?

– A, to… Nie wiem. Przed siebie. Może w ogóle nie wyjadę w Kharmenii i wydam żołd na chlanie do nieprzytomności, tak by wszyscy wokół pokazywali mnie palcami i zastanawiali się, czy przypadkiem nie jestem zajebiście wysokim krasnoludem na diecie. Tak czy inaczej, nie martw się. Coś wymyślę.

– Może… Może chciałabyś odwiedzić moją matkę? Ona nie ma nikogo, jest bardzo samotna. A ja znowu nie będę mogła jej zobaczyć. Byłoby wspaniale, gdyby ktoś ją chociaż ode mnie pozdrowił.

– Pewnie, że to zrobię, Lysso. Z przyjemnością. Gdzie mieszka?

– Pod miastem, niedaleko rzeki. Poznasz po herbie rodowym, jest na nim Dziewica i Jednorożec. Dziękuję, Bianko.

– Ależ to nic. Przynajmniej będę miała powód do zachowania trzeźwości. A teraz spadaj przygotować się na misję. Załóż coś, co sprawi, że Fahrenheit będzie bał się do ciebie zbliżyć.

– Na przykład co? Sukienkę ciążową?

Śmiech.

– Cokolwiek zechcesz. Powodzenia, Alysso.

– Bywaj, Bianko.

Ostatni uścick dłoni.

– Do rychłego zobaczenia.

***

Dzwonienie łańcuchów, odgłos klucza przekręcanego w zamku. Skrzypienie drzwi. Oczy pełne niedowierzania i zaskoczenia. Nerwowy śmiech. Zakłopotany grymas na twarzy.

– Gobi.

– Fahrenheit.

– Myślałem, że ci się zdechło.

– A ja, że tobie.

– Niewiarygodne. Jakim cudem żeś przetrwał?

– Kapkę mi się zełgało. Ich psy co w myślach grzebią, cudem coś ze mnie wycisną. Twardą mam wolę. Więc łgałem. Cokolwiek, byle im się podobało. Sprawdzali to długo. Specjalnie żem tak układał, by długo sprawdzali.

– Poszli na to?

– Jak pies na chętną sukę. Ale w końcu zczaili. I tak dziw, że tak późno. Już mnie mieli łba pozbawić, gdy zaczęły plotki krążyć, żem potrzebny jako przynęta na ciebie. Ale wiedziałem, że to bzdury. Że jak cię pojmą, to nas razem wsadzą. Nie pójdziesz na te ich układy kurewskie. Nie ty.

– Gobi… Muszę ci co wyznać.

– O nie.

– Gobi…

– Nie wierzę. Ty? Kupili cię?

– Nie kupili mnie, młocie! Myślisz, że można mnie kupić?!

– To co?

– Zaczęli grozić. Strasznymi rzeczami. A mi… Mi już nie krąży w krwi duch, Gobi. Zobacz, do czego doszło. Larsey martwy. Marlan martwy. Niedźwiedź też. Ty złapany. Ja złapany. Wszyscy złapani, albo od spodu kamienie drapią. To od początku nie mogło się udać. Jedyne co nam się udało, to żeśmy ich wkurwili.

– I to ma być niby mało?

– Tak. Za mało. Bo wkurwienie na kim wyładowali? Na kmiotach. Na cywilach. Mamy na rękach krew niewinnych, Gobi. I to wszystko, co mamy.

– Nie daję wiary, że zdołali cię zastraszyć.

– Ja się ich nie boję, młocie. Boję się siebie. Tego, żem jest bardzo groźną zabawką. Każdy nas wykorzystuje, po kolei. Partyzanci, desperaci, Sendarczycy, Morenyjczycy, ten ich skryty w ciemnej dupie rząd… Każdy się bawi, nie patrząc na straty. A my latamy, tu, tam, jak pocztowy gołąb. Codzień w inną stronę, codzień inna chorągiew. I patrzymy jak z naszych braci ulatuje krew. Kropla, po kropli. Taka ma być wolność? Dla trupów? Gobi, wielu już zmarło. Z naszej winy, z winy naszych pryncypałów. W imię naszych pustych ideałów. I nic nie osiągnęliśmy. Tylko śmierć.

– Kiedy żeś zwątpił?

– Jedenaście zim temu, gdy spieprzyliśmy. Gdy nas rozbili, a Larsey spadł z klifu. Gdy… Sam wiesz.

– Pozwolisz, żeby osobista tragedia, decy…?

Głośne tupnięcie, uderzenie pięścią w ścianę.

– Tu nie chodzi o osobistą tragedię, młocie! Tu chodzi o bardzo, bardzo rozległą tragedię! Globalną tragedię! Dochodzi to do twojego pustego łba?!

– I co zamierzasz zrobić?

– Zakończyć ten mord.

– I to ma być niby twój heroiczny czyn?

– Nie heroiczny. Słuszny.

– Wtedy pozwolą nam odejść?

– Tak. Ale nie o to mi idzie.

– I skończą zabijać, by do nas dotrzeć?

– Tak.

– I ty im wierzysz?

– Nie mieliby po co kłamać.

– Więc co? Chcesz się poddać?

– Nie poddać. Zaprzestać walki.

– A potem?

– Zaczniemy negocjować. Pokojowo.

– To nie po krasnoludzku.

– I nie po ludzku. Ale jakoś damy radę.

– Czaję. A gdybyś ich nie wspomógł?

– Jeszcze więcej krwi. Twojej, mojej, nas wszystkich. I nigdy spokoju.

– Tak. Tak myślałem. Rad jestem, że to nie moja decyzja. Rób, co uważasz, Abrahamie. Niech historia cię oceni.

– Historię piszą zwycięzcy, Gobi.

– Czyli ludzie, przyjacielu. Zawsze.

– Niestety. Bywaj, młocie.

– Bywaj. Obyśmy następną rozmowę odbyli pod gołym niebem, jako wolni, zmęczeni wojownicy.

Ostatnia dłoń na ramieniu, ostatnie uderzenie pięścią w pierś. I ostatnie pożegnanie. Fahrenheit opuścił lochy. Zaczął układać plan działania.

VIII

– Ty… Ty stary sukinsynu! Jak mogłeś?! Własnego syna? Zabiję cię! Urżnę ci ten siwy łeb! Wykąpię się w twojej krwi, imperialny psie! Żebyś zdechł, słyszysz?!

– Milcz – odparł dziadek, pełen dumy, jak zawsze. Stał wyprostowany, patrząc na tatę, niczym na robactwo, które należało wyplenić. – Już wystarczająco wstydu narobiłeś tej rodzinie.

Ojciec szarpnął się, spróbował wyrwać trzymającym go strażnikom. Nie dał rady. Dziadek zrobił krok w jego stronę, po czym zdjął rękawicę i mocno uderzył swojego syna w twarz, otwartą dłonią. Policzek tego drugiego był całkiem czerwony. Nie wiadomo, czy w wyniku gniewu, czy otrzymanego ciosu. Pewnie obu po równi.

– Już wystarczająco wstydu przyniosłeś mnie. Czas, byś pożegnał się z naszym nazwiskiem.

– Pierdolę twoje nazwisko! Pierdolę twoje ideały!

– Milcz – powtórzył dziadek. – Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Gdy tata usłyszał te słowa, wydał z siebie niezwykle głośny, rozdzierający ryk. Brzmiał bardziej jak dzikie zwierzę, niż cywilizowany człowiek. I tak też wyglądał.

Alyssa uczepiła się mocniej matczynej koszuli nocnej. Jednak rodzicielka kompletnie ją ignorowała. Patrzyła nieustannie na swojego małżonka, ze łzami w oczach. Zadrżała, gdy usłyszała ten pełen gniewu i cierpienia wrzask. Wyrwała materiał z rąk córki. Podeszła do strażników trzymających ojca. Alyssa zaczęła płakać. Niania wzięła ją na ręce i przytuliła, dając odrobinę otuchy, którą dziewczynka przyjęła z wdzięcznością i schowała głęboko w sercu.

Długo nie mogła się pogodzić z faktem, że ledwie tydzień później zrozpaczona matka usunęła ową służącą z jej życia.

– Darren… – usłyszała jęk rodzicielki.

– Nie, moja droga – odparł tata. – Między nami koniec. Wybrałaś tatusia.

– Darren…

– Nie.

– Uspokój się. Chociaż ze względu na córkę…

Wskazała dłonią w jej stronę, jakby naprawdę ją obchodziła. Ojciec spojrzał na Alyssę wzrokiem pełnym głębokiej, nieskrywanej pogardy. Jakby była najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w życiu. Przerażona dziewczynka wtuliła się w pierś niani. Służąca objęła ją mocniej.

– To ścierwo przeszło już pieprzoną imperialną indoktrynację. Nie jest moją córką. Nic dla mnie nie znaczy.

Te słowa weszły głęboko do umysłu małej magini i zakorzeniły się tam na całą resztę jej życia. Wychodziły na wierzch w najmniej odpowiednich momentach, sprawiając, że Alyssa nigdy nie potrafiła niczego pokochać całym sercem, nigdy nie potrafiła się w niczym zatracić. Zawsze przychodziła jej do głowy ta sama myśl: "co mogę osiągnąć, skoro nawet własny ojciec mnie nie chciał?". Wiedziała, że to rozumowanie nie ma sensu, wiedziała, jaką jest to bzdurą, ale, mimo usilnych starań, mimo wielu prób, nigdy nie zdołała się od tego uwolnić. W swoim mniemaniu, na zawsze już pozostała ścierwem, którym była dla swego ojca.

– Dobrze, że wyparłeś się mojej wnuczki – skomentował to dziadek, wbijając cierń jeszcze głębiej w serce Alyssy. – Teraz ja wypieram się ciebie. Darrenie Darlyss, nie jesteś już moim synem. Teraz myślę, że nigdy nim nie byłeś. Nie licz, że przyjdę na proces.

– Nawet jako świadek, chędożony w rzyć konfidencie? Pierdol się! Wszyscy się pierdolcie! Słyszysz, Wasza Wysokość?! Pierdol się!

– Pogarszasz swoją sytuację – mruknął jeden ze strażników.

– I co z tego? – odparł na to ojciec, zaskakująco spokojnie. – I tak dostanę karę śmierci.

– Prawda. Ale my wcale nie musimy znosić tych bluźnierstw.

– Mi tam jest wszystko jedno. Zdechnę, za to, że jako jedyny w rodzinie mam jaja. Mój własny ojciec to jakiś cholerny hycel, spuszcza na mnie psy. A wy o jakichś bluźnierstwach… A zresztą, mam to gdzieś. Wy też się pierdolcie. Skurwysyny. Wszystko to skurwysyny. Cały Shedin to banda pieprzonych skurwy…

Drugi ze strażników puścił ramię więźnia, chwycił zawieszoną u pasa ciężką, drewnianą pałkę, po czym z całej siły walnął nią ojca w twarz, przerywając tą niezwykle odkrywczą tyradę. Słychać było chrzęst łamanych kości. Widać było krew, która jasną strużką przeleciała przez całą izbę, by spocząć szkarłatną plamą na drzwiach. Na drewnianą podłogę upadło kilka zębów. Z ust więźnia wytoczyła się czerwona piana. Ojciec Alyssy opadł bezwładnie w ramionach straży.

– Zemdlał – zauważył ten z pałką.

– Za dużo wrażeń – ocenił ten drugi.

Matka padła na kolana, jej ramiona drżały od głośnego szlochu. Dziadek podszedł dostojnym krokiem i położył jej dłoń na ramieniu.

– Zabierzcie go stąd – rozkazał. – Nie chcę, by to ścierwo spoczywało choć sekundę dłużej w domu rodziny Darlyss. Nie jest tego wart.

Strażnicy zasalutowali, po czym otworzyli drzwi i wyprowadzili nieprzytomnego ojca na zewnątrz, wprost w objęcia nocy. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, matka wstała, otarła łzy, po czym odwróciła się i spojrzała na małą, przerażoną Alyssę wzrokiem pełnym czystej nienawiści.

Chyba naprawdę wierzyła, że to wszystko jej wina.

IX

Kobieta skrzywiła się niemiłosiernie, po czym splunęła na ziemię.

– Za mniej niż dwadzieścia nie sprzedam – oświadczyła.

– A ja za więcej niż piętnaście nie kupię – odparował Fahrenheit.

Alyssa stała kilka kroków dalej i udawała przed wszystkimi przechodniami, że nie ma z krasnoludem nic a nic wspólnego. On zaś wydawał się coraz bardziej podenerwowany. Widać wyszedł z wprawy w targowaniu się z kimkolwiek innym, niż z natury miłe i sympatyczne niziołki (którzy to swą sympatię, o ile było magini wiadomo, okazywali rżnąc swych klientów na bardzo grubą kasę z uśmiechem na ustach). Przebywali na rynku od jakichś dwóch godzin. Przy tym straganie, od dwóch kwadransów.

– Wy, brodacze cholerne, takie skąpe! Pięciu dagonów mu szkoda! Ja mam za takiego pijusa dopłacać! To się w głowie nie mieści – okazywała swoje niezadowolenie handlarka.

– Za więcej niż piętnaście nie kupię! – krzyczał na to Abraham. – To jakieś zdzierstwo! Ja ci okazuję miłosierdzie, babo! Ten twój szajs nie będzie sprzedany, choćby i za trzydzieści! My, skąpe! Też mnie coś! Jadem plujesz! Chamstwo! Wy skąpe, ludzie! Wam dagonów pięciu szkoda!

– A idź pan stąd! – odparła zaskakująco logicznie kobieta. Powinna to zrobić już dawno.

– A pójdę!

– I bardzo dobrze! Kurdupel, skąpy, cholerny… A żeby go piorun tak…

Fahrenheit z bardzo rozgniewaną miną odwrócił się na pięcie i ruszył przez rynek. Alyssa westchnęła głęboko i popędziła za nim, przepychając się przez tłum, byle tylko nie stracić niskiego krasnoluda z oczu.

– Te rękawice były warte nawet i trzydzieści dagonów – stwierdziła, gdy go dopadła.

– Gówno prawda – odpowiedział, nawet nie odwracając swej łysej głowy w jej stronę. – Wy, ludzkie babska, żeście pewno przyzwyczajone do przepłacania. Tylko przepłacacie. Ale my nie. Krasnoludy są praktyczne. Wy jesteście głupie. Płacicie za uczucia, nie za towar.

– Nie rozumiem – odparła magini.

Wstyd było się przyznać, ale w ogóle rzadko kiedy rozumiała cokolwiek z bełkotu krasnoluda i miała wrażenie, że nigdy nie przyzwyczai się do charakterystycznego dla jego rasy, nieco specyficznego sposobu mówienia. Nie minęło nawet pół dnia, odkąd wyszli z pałacu, a już miała go dość.

– Już tłumaczę – odparł Abraham. – Sprzedawca przystojny? Trochę dołożysz. Buty ładne, ale się rozpieprzą po dwóch dniach? Pięknie, bierzesz. Babcia biedna, strowinka? Się nie będziesz targować. Ładny dzień? Kapkę zaszalejesz, wydasz więcej. Miła była? To jej jeszcze dołożysz. Kiecka brzydka jak gówno szczura, ale za to elf ją zrobił? Zapłacisz trzykrotną wartość. Dalej?

– Nie – Alyssa, mimo, że była przyzwyczajona do szybkiego marszu, musiała niemal biec, by nadążyć za swoim towarzyszem. – Przesadzasz, poza tym to nie zmienia faktu, że jesteś skąpy. I zwolnij, proszę.

– Nie jestem skąpy. Ty jesteś głupia. I się mnie nie zwolni. Krasnoludy tak chodzą.

– A ludzie mają zazwyczaj wystarczająco kultury, by dostować tempo swojego marszu do szybkości kobiety. To podstawa dobrego wychowania.

– Nie jestem ludziem i w rzyci mam wasze wychowanie.

– Człowiekiem.

– Tym też nie.

Szli przez jakiś czas w milczeniu. Mijali ludzi na rynku, dzieci biegające wszędzie wokół boso i kradnące jabłka, ulicznych grajków, którzy uznali widać ulicę za lepsze miejsce na zarobek niż karczma. Kilka demonów, głównie kotów, zapewne kieszonkowców. Ich nikt nie chciał zatrudniać do normalnej pracy. Przybyły tu w poszukiwaniu lepszego życia, a teraz starały się po prostu przeżyć kolejny dzień. Nie miały nawet co marzyć o pieniądzach, którymi mogłyby opłacić podróż na Zachód. Nie mogły nawet wrócić do domu.

Alyssa obwiniała o to ich własną naiwność i głupotę. Nawet Imperium nie miało dość pieniędzy, by wyżywić wszystkich. Miało już dosyć imigrantów.

"Czy więzień przedstawił już jakiś plan działania?"

"Nie, Wasza Wysokość. Przez cały czas kupował niezbędne, według niego, wyposażenie."

"Powiedz mu, żeby się ruszył, do cholery! Nie będę czekać w nieskończoność, aż wreszcie zabierzecie się za wyznaczoną wam misję!"

– Gadasz z cesarzową? – spytał Abraham, oglądając dokładnie sztylet widniejący na jednej z wystaw.

– Skąd wiesz? – spytała zaskoczona magini.

– Poruszasz ustami, jak do niej nawijasz, puchu ty marny.

– Eee… Naprawdę?

Krasnolud kiwnął głową.

"Nie sądziłam, że poruszam ustami rozmawiając z tobą, cesarzowo. Ciężko się przyzwyczaić do tej runy myśli, to zupełnie nowe doświadczenie…"

"Zwariowałaś, ty idiotko?! Przestań to robić, Abraham nie może wiedzieć o każdej naszej rozmowie!"

"Przepraszam, Wasza Wysokość! Więcej nie będę, to tylko…"

– Nadal to robisz – powiadomił ją Fahrenheit.

– Cholera! – krzyknęła magini i tupnęła wściekle nogą, zwracając na siebie uwagę najbliższego otoczenia.

– Byłabyś tak miła, babo, i rzekłoby ci się Layretcie, że potrzeba nam wozu – poprosił krasnolud, ignorując jej wybuch.

Jeden ze sprzedawców usłyszał chyba część ich rozmowy i patrzył na niecodzienną parę z zaciekawieniem.

– Co? Jakiego wozu? – spytała Alyssa, oddalając się pośpiesznie od ciekawskich.

– Takiego, jakim mnie żeście tu przywieźli.

– Po co?

– Się z końmi nie lubimy. Wolę wóz, a tu nigdzie mi się żaden nie widzi. Niech ona załatwi.

Magini wzięła głęboki oddech. To nie był najlepszy pomysł, bo chwilę wcześniej opuścili rynek i przechodzili właśnie niedaleko ścieku.

"Wasza Wysokość, on żąda wozu. Twierdzi, że nie jeździ konno."

"Co? Powiedz mu, że nie ma mowy!"

– Nie ma mowy, Fahrenheit – oświadczyła wchodząc za swoim towarzyszem do jakiegoś obskurnego sklepiku (na którego szyldzie namalowany był krokodyl, co mogło oznaczać cokolwiek). Krasnolud nie przytrzymał jej drzwi.

– To trudno. Będziemy pieszo szlak udeptywać.

"Wasza Wysokość, on jest bardzo stanowczy. Twierdzi, że nie wsiądzie na konia."

"Dobra, niech mu będzie. Ale to będzie ten sam, którym tu przybył."

"Wszystko jedno."

"A teraz zapytaj go, jaki ma plan."

– Dobra, wóz załatwiony – powiadomiła Abrahama, gdy wychodzili ze sklepu. – Teraz powiedz mi, co zamierzasz robić po zakupach.

– Wynajmiemy pokój w gospodzie.

– Co? Sądziłam, że wyjeżdżamy z Kharmenii!

– A po co? Bardzo ładnie tu jest. Poza tym masz coś, babo, tu do załatwienia.

– Ja? Że niby co takiego?

– Później ci to wyłożę, jak takiemu małemu, ciężko myślącemu dziecku. "Dziki Goblin" jeszcze stoi?

– Stoi. Ale tam na pewno nie pójdziemy.

– A owszem, pójdziemy. Lubimy się z "Goblinem".

– Ale to rudera.

– I git. Dobre miejsce. Stamtąd wyruszysz.

– Sama? Cesarzowej się to nie spodoba.

– Mówiłem, później wyłożę. Za mną.

Alyssa westchnęła głęboko i ruszyła za nim. Groźnie zerknęła na jakiegoś kieszonkowca, który uciekł prędko spod jej wściekłego spojrzenia. Gdy powiadomiła swą zwierzchniczkę o planach krasnoluda, jej zasób przekleństw poszerzył się o kilka wcześniej nieznanych.

***

– Szczur. Handlarz informacjami. Mieszka mu się rzut kamieniem od dworu, na lewo od burdla "Namiętny szept". Nie patrz tak, babo, nie wiem czy mu się jeszcze stoi. Jakoś trafisz, popytasz najwyżej. Czego tak wytrzeszczasz patrzały? Popytasz, nic ci się nie stanie. Szczur nie zdechł na spiż. To znaczy, że na pewno. Nie przeniosło mu się nigdzie, sprawdziłem. Pójdziesz i pytanie mu zadasz o Berniego. Tak, przecie, że o Berniego Kaczego Dzioba. Nie, nie mogę. Pomoże z chęcią, o ile mu złożysz dobrą ofertę. Baw się dobrze, laska. I nie wracaj zbyt późno.

***

Alyssa zdawała sobie sprawę, że Fahrenheit (cóż za osobliwe nazwisko, swoją drogą) nie darzy jej zbytnim zaufaniem. Zresztą z wzajemnością. Potrafiła zrozumieć taki stan rzeczy, uważała jednak, że skoro to jego decyzja połączyła ich siły w tej misji, powinien on dzielić się ze swoją towarzyszką wszystkimi informacjami, pomysłami i planami. A był od tego bardzo daleki.

Raz magini poskarżyła się na taki, a nie inny stan rzeczy samej cesarzowej, lecz ta nie przywiązała zbytniej wagi do tej trudności i kazała Alyssie się przystosować. Ona musiała się przystosować. Ten gburowaty, antyspołeczny, seksistowski krasnolud oczywiście nie musiał. Magini potrafiła zrozumieć, czemu Fahrenheitowi przysługują pewne przywileje. Nie musiało jej się jednak to podobać.

Bo niby jak Alyssa ma udowodnić Sendarii swoją użyteczność, jak ma udowodnić swoją użyteczność samej sobie, skoro póki co jej zadanie ograniczało się wyłącznie do obserwowania krasnoluda i wypełniania jego rozkazów? Jak miała zmyć skazę ciążącą na jej nazwisku? Jak miała być cokolwiek warta?

Nie wiedziała. I wszystko wskazywało na to, że w najbliższym czasie się nie dowie, ponieważ niejaki Szczur wykonywał ruchy z szybkością żółwia cierpiącego na paraliż i od jakichś dwóch, lub trzech kwadransów usiłował nabić swoją pięknie zdobioną fajkę oraz nalać wina do dwóch kieliszków. Właśnie wykonał pierwszą część zadania. Alyssa wolała nie wiedzieć, ile zajmie mu druga.

– Panie Szczur… – zaczęła, ale wypowiedź została jej brutalnie przerwana.

– Milcz, kobieto! Nie widzisz, że coś robię?! – wrzasnął piskliwie stary gnom.

– Pan Szczur bardzo nie lubi, gdy ktoś mu przeszkadza w robieniu czegokolwiek. Nie ma zbyt podzielnej uwagi i oddaje się w całości wykonywanemu działaniu. Ne należy go wtedy rozpraszać – wyjaśnił jeden z jego ochroniarzy.

Było ich dwóch: człowiek oraz demon wilk. Ten pierwszy był całkiem rozmowny, inaczej niż jego bardziej zwierzęcy towarzysz, który nie odezwał się ani razu od jej przybycia. Nie ukłonił się nawet magini, gdy ta weszła, o czym ludzki najemnik nie zapomniał. Sprawiał jednak od niego o wiele groźniejsze wrażenie. Nieustannie szczerzył kły.

Długą chwilę później wino zostało rozlane (głównie do kieliszków, choć niewielka jego część znalazła się na stole, czego gnom zdawał się nie zauważać), a Szczur uśmiechnął się, ułożył wygodnie w fotelu, po czym rzekł:

– Niezwykle miło mi cię poznać, panno Darlyss. Mam wrażenie, że taka piękna kobieta jak ty, nie odwiedziła takiego starego, zasuszonego pryka jak ja wyłącznie w celach towarzyskich. Mogę więc zapytać, cóż za interes cię do mnie sprowadza?

– Dziękuję za komplement, panie Szczur. Mam do pana kilka pytań.

– Proszę, tylko nie pan! Przez tą grzecznościową formę czuję się jeszcze starszy niż jestem. Mam wrażenie, że tego typu dodatki do nazwisk pokazują jedynie, jak bardzo się wszyscy różnimy, nawet w obrębie jednej rasy. Jeden elf mówi do drugiego per szlachetny panie, jeden człowiek mówi do drugiego sir, a ni cholery nie mogą się dogadać. Wszystkie niziołki mówią do siebie po imieniu i zobacz: nie sposób jednego od drugiego odróżnić. Mów mi Szczur, proszę.

– Widzę, że jesteś gawędziarzem, Szczurze – odparła Alyssa biorąc łyk wina. – Choć zakładam, że nie jest to twoje prawdziwe imię.

– Ależ oczywiście, że nie, moja droga. Przyjąłem to niezbyt zaszczytne miano, z powodu fizycznego wyglądu, którym obdarzyła mnie okrutna natura, a który to upodabnia mnie do tego znanego nam wszystkim gryzonia. Wystarczy że spojrzysz na mój długi nos, lub na moje, niezbyt dodające uroku zęby. Wypisz, wymaluj: szczur.

Handlarz informacjami rzeczywiście przypominał z wyglądu wspomniane zwierzę. Mimo, że był bardzo szczupły, jego twarz była niemal idealnie okrągła, a na jej środku spoczywały maleńkie, świdrujące oczka, spomiędzy których wystawał na znaczną odległość długi, lekko zakrzywiony nos ozdobiony niewielkim wąsikiem, spoczywającym nieco niżej. Włosy gnoma była tłuste i rzadkie, a jego usta małe, z cienkimi wargami i wyposażone w ogromne, karykaturalnie wystające, żółte niczym ser jedynki. Nie można go było nazwać ideałem męskiej urody.

– Rozumiem – odparła magini. – A czy mogę zapytać, o ile nie uznasz oczywiście tego pytania za zbyt wścibskie, co skłoniło cię do zamieszkania w pobliżu tak… hmm… luksusowego przybytku?

Nie wiedziała czemu ludzki strażnik zachichotał pod nosem.

– Ależ oczywiście – odparł gnom. – W pewnym wieku, moja droga, żadne pytania nie są już zbyt wśibskie. Możesz zapytać mnie, dlaczego nie łamie mnie w krzyżu, jak zachowuję tak niezwykłą trzeźwość umysłu, lub nawet w jaki sposób radzę sobie z nękającymi mnie hemoroidami. Na wszystkie te pytania odpowiem, gdyż za stary jestem na uczucie wstydu. Jeśli chcesz wiedzieć, czemu zamieszkałem w pobliżu "Namiętnego szeptu", również zdradzę ci tę niezbyt pilnie strzeżoną tajemnicę. Otóż, gdy kupowałem ten dom, byłem jeszcze młodym i ambitnym gnomem, który był bardzo dumny i zadowolony z licznych sukcesów, jakie odnosił w swojej branży. Potrzebowałem gniazda, które byłoby miłe, przytulne oraz w zadowolający sposób spełniały wszystkie moje potrzeby i zachcianki. Musiało również w pełni odpowiadać charakterowi oraz statusowi społecznemu osoby, którą w tamtym czasie byłem.

– A jakiż to był charakter i status społeczny?

– Byłem młody, ambitny, inteligentny i lubiłem się pieprzyć.

– Aha.

– No dobrze, moja droga Alysso. Niezwykle miło mi się z tobą rozmawia, ale jestem pewien, że tylko przez grzeczność słuchasz opowieści tego starego ramola, którym z wiekiem się stałem, i nie masz czasu na kolejne niepotrzebne dygresje. Powiedz więc, jaki interes chcesz ubić? Któż ci mnie polecił?

Magini wzięła pokaźny łyk wina, po czym odkryła, że kieliszek wysechł i poprosiła o dolewkę. Przypomniała sobie, iż Fahrenheit wyraźnie zaznaczył, że Alyssa w żadnym wypadku ma nie wspominać o jego udziale w tej sprawie. Proszę bardzo.

– Polecił mi cię znajomy, powiedzmy, z tych dalszych. Poznałam go dość niedawno, stąd chciał dużo pieniędzy za podanie twojego pseudonimu – powiedziała więc.

– Cóż za ironia! – gnom uśmiechnął się szeroko. – Zapłaciłaś więc słono za informacje, które mówią ci skąd możesz wziąć informacje!

– Dokładnie.

– A jakich to informacji potrzebujesz ode mnie?

Magini napiła się wina, odstawiła kieliszek.

– Bernie Kaczy Dziób.

Wyraźnie go zaskoczyła, gnom zamarł na ułamek sekundy, upuścił fajkę. Wytrzeszczył oczy, uśmiech znikł z jego twarzy. Alyssa widziała jak mięśnie strażników się napinają, jak ich dłonie lądują na rękojeściach mieczy. Szczur chwycił kieliszek, wziął łyk trunku, po czym spojrzał na maginię ponownie. Tym razem już o wiele mniej przyjaźnie.

– No proszę, proszę – wycedził. – Zobacz, moja droga. Miałem cię za taką miłą psinkę, a ty okazałaś sie zwyczajną, tropiącą suką. Czyż to nie urocze? Wy, ludzie, potraficie zaskakiwać.

– Gdzie przebywa Bernie Kaczy Dziób?

– Nie mam pojęcia, skarbie.

– Kłamiesz.

– Nawet jeśli tak, to odkrycie tego faktu niezbyt ci pomoże.

– Jestem gotowa sporo ci zapłacić za te informacje.

Zauważyła błysk w jego oku.

– Jak sporo?

– Trzydzieści tysięcy za wskazanie jego miejsca pobytu. Dziesięć tysięcy za każdą inną przydatną informację.

Gnom się skrzywił.

– To ma być sporo? – zapytał.

– A nie jest?

– Nie. Nie wiem czy wiesz, króliczku, ale ściany mają uszy. Doskonale wiem, dla kogo pracujesz. Wiem również, kto ci pomaga. Nie wiem tylko, czy z własnej woli. Szczerze w to wątpię.

– Wiesz? To bardzo ciekawe.

– Informacje roznoszą się o wiele szybciej niż myślisz, słońce. A ja jestem mistrzem w ich zdobywaniu. Za trzydzieści tysięcy mogę ci co najwyżej dać niewielką wskazówkę.

– Słucham.

– W Terrence, krainie złotego cielca, mieszka pewien prywatny detektyw. Jest bardzo drogi, ale bardzo zdolny, chociaż kiedyś oberwał w ryj buzdyganem. Ma doskonałe informacje i z pewnością, za ogromną sumę, będzie w stanie ci pomóc z twoim problemem. Pytaj o Sznyta.

– Słyszałam o Sznycie. Urzęduję w Barthee.

Gnom się skrzywił.

– Oczywiście. Barthee. Mój błąd.

– Twój błąd i prawie w ogóle mi nie pomogłeś – Alyssa wstała i sięgnęła po sakiewkę. – Znaj moją szczodrość, Szczurze, i przyjmij dziesięć tysięcy dagonów za okazaną mi pomoc – rzuciła mu zapłatę.

– Miało być trzydzieści.

– Za wskazanie miejsca pobytu.

– Przecież wyraźnie powiedziałem…

– Koniec rozmowy. Wychodzę.

Gnom również wstał. Był wyraźnie wściekły. Dał znak strażnikom, ci sięgnęli po broń. Magini była na to przygotowana. Natychmiast jeden spośród palących się w izbie kaganków zgasł, a w jej dłoni pojawiła się niewielka kulka stężonego światła. Strażnicy cofnęli się, zasłaniając oczy. Alyssa uśmiechnęła się szeroko.

– Nie radzę – ostrzegła.

– Gratulacje, mój ty zajączku – rzekł Szczur. – Udało ci się mnie zaskoczyć. Moim kontaktom jakoś umknęły twoje szczególne umiejętności.

– Tak jak się spodziewałam.

– Mimo wszystko, to było bardzo interesujące spotkanie. Koniecznie przekaż swojemu nieszczęsnemu wspólnikowi informacje, które ci podałem.

– Przekażę. Bywaj, Szczurze.

– Bywaj, moja droga. Powodzenia w polowaniu.

***

Drewniane kości potoczyły się po równie drewnianym stole. Mutant, jednorożec i halabardzista. Trochę dalej, za potężnym kuflem piwa, para kolejnych kości okazała światu swój wynik. Na każdej z nich widniał smok.

– Oszukujesz, brodaty sukinsynu! – wrzasnął wściekle minstrel uderzając pięścią w stół. Jeden ze smoków przetoczył się i zamienił w uśmiechniętego skrzata.

– Ja oszukuję? Ja oszukuję?! Jak śmiesz, ty kupo gówna?! – ryknął na to Fahrenheit. – Zaraz ci przetrącę facjatę na drugą stronę i jak będziesz wtedy wyglądał?!

– Uważaj, z tymi swoimi groźbami, krasnoludzie! Nie jestem pierwszym lepszym graczem! Przyszedłem tu grać w kości i na lutni, a nie po to, by kogokolwiek mordować, ale jeśli będzie trzeba, to wyciągnę pistolet! A wiedz, że ja nigdy nie chybiam!

– Nim ci się zdąży sięgnąć po gnata, ci zrobię z dupy wozownię! Nie podskakuj, człeczyno, wyżej niż masz jajca! Żem wygrał jedną kość i pięć dyszek. Czekam, aż się wypłacisz!

Przez chwilę patrzyli na siebie pełnym napięcia i nienawiści wzrokiem. Cała gospoda wstrzymała oddech, przypatrując się tej niezwykle zajmującej rozgrywce. Krasnolud splunął na drewnianą podłogę. W końcu minstrel westchnął i wyciągnął sakiewkę. Wyliczył z niej dokładnie dziesięć monet, na których awersie widniał Aller'had, pierwszy wolny władca elfów. Przesunął je po stole, aż znalazły się idealnie przed krasnoludem. Ten spojrzał na niego wilkiem.

– Nie są kłamane – zapewnił śpiewak. – Sam sobie sprawdź.

Abraham obejrzał dokładnie pieniądze. Rzeczywiście, krawędzie wyglądały normalnie.

– Grubiej nie masz? – zapytał.

– Niestety nie. Którą chcesz?

Krasnolud zastanowił się chwilę. W końcu wskazał swym wielkim paluchem kość, na której wypadł jednorożec.

– No weź – jęknął minstrel. – To kość Korahena! Wiesz, jaka jest rzadka?

– W rzyci mam, który z bogów jej piastuje i jak żeś ją zdobył – odparł Fahrenheit. – Jest na niej fajna nimfa, co ma gołe doje. Chcę ją mieć.

Grajek westchnął smutno i, z miną świadczącą o niezwykle głębokim i potwornym cierpieniu, przesunął kość na stronę krasnoluda. Ten złapał ją i obejrzał dokładnie. W końcu stwierdził, że mu się podoba, napił się piwa i uśmiechnął szeroko prezentując liczne braki w uzębieniu.

– No – mruknął do minstrela. – To co? Dogrywka?

– Oczywiście! – krzyknął na to śpiewak, wyraźnie ucieszony. – Jeszcze odzyskam mego leśnego boga!

– Chyba, że mi się rzuci feniks, czy inna driada. Zresztą wciąż żem ma dwie Clerione!

– Pracuj ręką, nie językiem! Rzucaj!

To właśnie Fahrenheit zamierzał zrobić. Już się zamachnął, gdy nagle drzwi gospody się otworzyły, a do budynku wkroczyła ludzka blond piękność. Kiwnęła głową karczmarzowi, który z kolei odpowiedział jej głębokim ukłonem. Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym odnalazła wzrokiem krasnoluda i podeszła do stołu, który ten zajmował.

– Przepraszam, czy mogę tu usiąść? – zapytała minstrela, który wpatrywał się w nią, niczym w święty obrazek.

– Gramy teraz, laska! – krzyknął Fahrenheit. – Nie przeszkadzaj!

Magini kompletnie go zignorowała i posłała śpiewakowi jeden ze swych najsympatyczniejszych uśmiechów.

– Bardzo dawno nie słyszałam ballady o Początku – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Czy byłbyś tak miły i zaśpiewałbyś ją dla mnie, mistrzu? Jestem ciekawa, jaki masz głos.

– Dla ciebie, pani, jestem gotów przejść się po rozżarzonych węglach, wejść do wnętrza wulkanu, lub wkroczyć w serce cyklonu – odpowiedział jej grajek. – Najpiękniejsza ballada, nie byłaby wystarczającą zapłatą za to, że raczyłaś na mnie spojrzeć, aniele.

– Będzie musiała mi wystarczyć – odpowiedziała Alyssa, po czym zajęła osierocone przez minstrela miejsce, który to z uśmiechem chwycił lutnię i ruszył na środek sali. – Zawsze miło usłyszeć komplement, ale ten tutaj chyba odrobinę przesadził – powiedziała do Fahrenheita.

– Ta – odparł krasnolud. – Raczej znacznie przesadził. Ale cóż zrobić, nieco już mu się wypiło.

– Dzięki. Gospodarzu, podaj może wina? – krzyknęła. – Jakiegoś mało rozcieńczonego, jeśli posiadasz takie w swoich zasobach?

Karczmarz kiwnął jej głową i zniknął w piwniczce z bardziej wyrafinowanymi trunkami. Abraham odprowadził go wzrokiem. Miał skrzywioną minę.

– Mogę ci zadać pytanie? – odezwał się.

– Jeśli musisz – odpowiedziała magini.

– Wy się poprawiacie? Wiesz, u magów życia, coby sprawniej facetów uwodzić?

– Owszem, niektóre szlachcianki to robią, ale ja nie wspomagam swojej urody. Nie przykładam do tego takiej wagi, jak myślisz, krasnoludzie.

– Jasne.

– Przyszłam, by powiedzieć ci czego się dowiedziałam.

– Dawaj.

Gospodarz podszedł do nich i postawił na stole butelkę z winem. Obok niej umieścił jeden względnie czysty kieliszek, który z uśmiechem wypełnił. Gdy Alyssa mu podziękowała, skłonił się jej z zabawną przesadą i oddalił pośpiesznie.

– Poszłam do tego twojego całego gnoma – kontynuowała półgłosem magini, gdy karczmarz znalazł się za ladą. – Straszny z niego świr, tak swoją drogą.

– Do rzeczy.

– Nie był zbyt zachwycony, gdy zapytałam go o Kaczego Dzioba. Mam wrażenie, że ma z nim dużo wspólnego, może nawet w jakiś sposób pomaga mu w ukrywaniu się.

– Brawo, laska. Żem to wiedział, ale dobrze, żeś sama to odkryła.

– Czy nie uważasz, że pracowałoby się nam o wiele lepiej, gdybyś powiedział mi od razu wszystko co wiesz?

– Nie.

Alyssa westchnęła.

"Wasza Wysokość, czy naprawdę nie możesz mu rozkazać, by w większym stopniu ze mną współpracował? Jego niechęć strasznie wszystko utrudnia, poza tym…"

"Boże, Darlyss, dajże spokój! Fahrenheit nie należy może do najbardziej wygadanych krasnoludów, ale nie mam serca na niego krzyczeć. Jestem pewna, że wie, co robi."

"Ale skąd mam mieć pewnośćć, że cię nie zdradzi, skoro nie wiem, co robi?"

"Sama spróbuj to z niego wyciągnąć, nie będę cię we wszystkim wyręczać! Poza tym nie przeszkadzaj mi, mam teraz bardzo ważne spotkanie i nie powinnam się rozpraszać!"

"Tak jest, Wasza Wysokość."

– Wiesz, że wciąż ci się rusza ustami, prawda? – spytał Abraham, biorąc łyk piwa. – I nie pijże tyle, bo się uchlasz.

– Nie twój interes.

– Czego żeś się dowiedziała od Szczura?

– Niczego nie chciał mi powiedzieć. Zasugerował, bym skierowała się ze swoim problemem do Sznyta, prywatnego detektywa w Barthee. Podobno jest strasznie drogi, więc byłoby lepiej, gdybyś przestał przegrywać w kości pieniądze ofiarowane nam przez Jej Wysokość.

– Ja wygrywam. Co mu się dokładnie rzekło?

– Dokładnie? Hmm… Powiedział, że Sznyt jest bardzo drogi, ale również zdolny. Wspominał chyba również, że kiedyś oberwał on w twarz buzdyganem. Dziwne, że przeżył, nieprawdaż?

Krasnolud wytrzeszczył z zaskoczenia oczy i wziął ogromny łyk piwa.

– Powtórz – rozkazał.

– Powiedział, że ktoś kiedyś walnął Sznyta w twarz buzdyganem. O co ci chodzi, krasnoludzie? To coś oznacza?

– Kurwa mać. Pewnaś, że tak mu się właśnie rzekło?

– Dokładnie, to użył określenia "ryj". Czy możesz mi łaskawie powiedzieć, czemu to tak tobą wstrząsnęło?

– Wkrótce. To wszystko?

– Nie. Na początku twierdził, że Sznyt urzęduje w Terrence, chociaż wiem, że to nieprawda. I on również wydawał sie to wiedzieć. Nazwał to miasto "krainą złotego cielca".

– Czaję. Dochodzi do mnie, żem wielu rzeczy nie wiedział. Ładnie, ładnie. Nie uchlaj się. Gdy się słońce zbudzi, na wóz i do Barthee. Jak to daleko stąd?

– Jakieś pięć dni drogi.

– Trudno. Przeżyjemy. Pożegnaj kochasia – wskazał na minstrela. Napił się piwa. – Mnie się idzie spać.

– Czekaj! – krzyknęła Alyssa, gdy tylko Abraham wstał. Pół gospody na nią spojrzało, ale krasnolud się zatrzymał. – Nigdzie nie wyjedziemy, dopóki nie powiesz mi, co oznaczają te informacje.

– Po co ci to? Masz mnie, laska, tylko pilnować.

– Chcę mieć pewność, że jesteś wierny umowie, jaką zawarłeś z Jej Wysokośćią.

– Słuchaj, wiedźmo. Twoja cesarzowa jest naprawdę git babka i krasna dziewoja, ale też twarda w biznesie. Uwierz, dała mnie powody, bym nie zdradził. A mam też własne.

– Jakie?

– Nie twoja rzecz.

– Posłuchaj, krasnoludzie… – magini zaczerwieniła się nieco. – Chodzi o to, że chcę mieć również swój udział w tej misji. Chcę pomóc tobie i Jej Wysokości w rozwiązaniu tego problemu. Nie odpowiada mi rola biernej obserwatorki.

– Dochodzi do mnie. Chcesz mieć się czym chwalić.

– Nie, ja…

– Wiem. Ale niczego ci nie powiem. Stracha mam, że możesz jeszcze wszystko spieprzyć, a to by dobre nie było. Jeszcze ci wszystko wyłożę.

– Kiedy?

– Kiedy mnie się uzna, żeś gotowa. I gdy nie będę mieć wyboru. A teraz… – zniżył głos do szeptu. – Masz może, laska, jaki łańcuch?

– Mam, a co?

– Zakujesz mnie, ale tak, bym mógł się żwawo wycackać. Tak mnie się spędzi podróż.

– Rozumiem.

– Git. A teraz tul poduchę i lulu. Jutro ruszamy. Żem wynajął nam pokój.

– Jeden?!

– Jeden, a co?

– Ale są w nim dwa łóżka, prawda?

– Przecie, że dwa, dziwadło zboczone. Chuda żeś jak szczapa i spać z tobą nie chcę.

– Doskonale. Dobranoc więc, wkrótce do ciebie dołączę.

– Ta, wzajem.

Krasnolud poczłapał na wyższe piętro. Alyssa spędziła jeszcze jakiś czas na sączeniu wina i wsłuchiwaniu się w śpiew minstrela. A grał on wcale nieźle. W końcu, gdy zaczęło dopadać ją zmęczenie, połączyła się z cesarzową.

"Wasza Wysokość."

"Cholera jasna, Alyssa, ja śpię!"

"Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Nie chciałam cię zbudzić. Pragnę jedynie zameldować, że jutro, z samego rana, wyruszam wraz z krasnoludem do Barthee. Tam być może dowiemy się czegoś więcej na temat naszego celu."

"Do Barthee? Aha, to wspaniale. Powodzenia. A teraz daj mi spać."

"Oczywiście, Wasza Wysokość. Przepraszam, że ci przeszkodziłam."

"Tak, tak, do usłyszenia."

Cisza. Magini posłała minstrelowi ostatni uśmiech, na który ten odpowiedział, po czym ruszyła na górę. Zasnęła niemal natychmiast, mimo, że łóżka w gospodzie "Pod dzikim goblinem" nie należały do najwygodniejszych.

Przyśnił jej się dziadek.

X

Huk wybitej szyby z pewnością zbudził wszystkich w środku. Słychać było jakiś rumor, po czym z domów wydobyły się krzyki, według których osoby odpowiedzialne za hałas były kolejno: "sukinsynami", "huliganami", "łobuzami", "pieprzonymi awanturnikami" oraz, co ciekawe, "nieczułymi, męskimi, szowinistycznymi świniami" (plus standardowe "dziecko mi obudziliście").

– Czy to było konieczne? – spytała Fabienne. – Obudziliśmy fajfusa.

– I dobrze – odparł Bernie. – To nam ułatwi sprawę. Fajfus wyjdzie na zewnątrz, a my wejdziemy przez okno.

– Do roboty – zarządził Larsey i wbiegł przez bramę na tyły budynku. Pozostała piątka popędziła za nim.

– A jeśli straży się zbiegnie? – zapytał Gobi, rozglądając się niepewnie wokół.

– Dajże spokój – odpowiedział mu Abraham. – Do dup im nakopiemy.

– Chyba, że tak.

Skryli się w bramie i nasłuchiwali przez chwilę. Noc była ciemna i cicha. Nikt nie nadchodził, nikt się nie zbliżał, zupełnie jakby każdy zapomniał już o wybitej szybie. Właściciel wspomnianego szkła również się nie pojawił.

– Gdzie on jest? – spytał Slavko. – Coś nie wychodzi.

– Rzeczywiście – zgodził się z nim Larsey. – To co najmniej podejrzane. Gobi, Abraham, idźcie go wywabić.

– Ale jak? – zapytał Gobi.

– Improwizuj – doradziła mu Fabienne.

Krasnoludy zniknęły w mroku. Grupa nasłuchiwała jeszcze przez jakiś czas. Powoli zaczęła się zastanawiać, czemu ich towarzysze nic nie robią, lecz po chwili usłyszała kroki. Szczęk okutych w stal butów. Straż.

Wszyscy wstrzymali oddech. Wiedzieli, że gdyby ich zauważono, wywiązałaby się walka. Wiedzieli, że ta mogłaby zbudzić okolicznych mieszkańców (zakładając, że nie zrobiła tego cegła rzucona w okno jednego z nich), a wtedy ukrycie zmasakrowanych ciał kilku strażników miejskich byłoby bardzo ciężkie, żeby nie powiedzieć niewykonalne. Nasłuchiwali spokojnie.

Straż minęła bramę, nie zatrzymując się. Odgłos ich kroków był coraz bardziej odległy, aż w końcu przebył zakręt i ucichł zupełnie. Grupa odczekała jeszcze parę minut. Po chwili usłyszała krasnoludy.

– Ha. Ha. Ha – zaintonował niezbyt wiarygodnie Gobi, o wiele niższym głosem niż zwykle. – Ale żem mu wybił tą szybę, co, mój przyjacielu?

– Ha. Ha. Ha – odpowiedział mu Fahrenheit, równie niskim głosem, pokazując taki sam brak talentu aktorskiego. – Oj, ale żeś mu wybił! Żeś mu wybił, fajfusowi, i teraz jej nie ma! Ha. Ha. Ha.

– Nie, no, tego już za wiele! – usłyszeli męski krzyk dochodzący z wnętrza interesującego ich mieszkania. – Idę do was, wy sukinsyny!

Krasnoludy uciekły za ten sam zakręt, za którym znikła straż.

– Dobra, to nasza chwila – oznajmił Bernie. – Fabienne, ty się wspinasz.

– Dlaczego ja? – spytała elfka.

– Bo jesteś najzwinniejsza.

– Które to piętro?

– Pierwsze – powiadomił ją Slavko. – Podsadzę cię.

– Ty?! – spytała Fabienne, niemal krzycząc. – Nie obraź się, stary, ale ty przecież jesteś niziołkiem!

– I co z tego?

– Ja cię podsadzę – zaproponował Larsey.

Elfka zwinnie wskoczyła mu na ramiona. Chwyciła się parapetu i chwilę później znalazła się na nim. Było lato, więc okno w sypialni było otwarte. Dziewczyna rozpłynęła się w mroku, który panował w środku. Usłyszeli tupot stóp na schodach wewnątrz budynku.

– Cholera, wraca! – syknął Bernie.

Jednak Fabienne już była z powrotem. Oparła stopy na ramionach Larseya i zręcznie zeskoczyła na ziemię. Pod pachą trzymała niewielkie zawiniątko.

– Nie jestem pewna – mruknęła. – Czy to nie jest po prostu kradzież?

– Okradamy naszych wrogów – odpowiedział jej Bernie. – Imperialne psy same są sobie winne. A ten szczególnie nie lubi naszych narodów.

– Nie ma teraz czasu na jakieś pieprzone dyskusje o moralności – szepnął Slavko. – Spadajmy stąd!

Grupa wybiegła z podwórka. Słychać było stukot ich butów, uderzających o wybrukowaną ulicę. Chwilę później cała czwórka dołączyła do skrytych w zaułku krasnoludów. Fabienne z uśmiechem rozwinęła skórę, w której schowany był jej łup. Ich oczom ukazał się niewielki złoty posążek przedstawiający cielaka.

– To szczere złoto? – zapytał Abraham.

– Oczywiście – odparł Larsey. – Ten cielec to ulubieniec naszego sukinsyna. Bardzo niedobrzy z nas konspiratorzy, co?

– O tak – zachichotał Gobi. – Jestem pewien, że zraniliśmy uczucia tego biedaka.

– Dobra, chodźmy to stopić – zaproponował Bernie. – Uwierzcie mi, jeszcze się pośmiejemy z tego incydentu.

I miał rację. Czternaście lat później, gdy Abraham de Fahrenheit wyjeżdżał na wozie przez zachodnią bramę Kharmenii, śmiał się z tej kradzieży na cały głos, narażając się na jednoznaczne spojrzenia ze strony towarzyszącej mu magini.

Bo właśnie wtedy w pełni uświadomił sobie, co miał na myśli Szczur.

***

Niedługo po ich wyjeździe zaczął padał deszcz. Cała okolica nim pachniała.

Nie śpiesząc się, skryci pod przykrywającą wóz płachtą materiału, słuchali odgłosów natury, która w tej chwili była całym ich światem. Mieli przed sobą jedynie drzewa i nierówny, zabłocony gościniec. Oraz klacz, o jakże uroczym imieniu Dzwoneczek. Zmokłe zwierzę wydawało się mniej zadowolone z sytuacji niż jego właściciele.

Podróżnicy nie rozmawiali ze sobą. Nie czuli takiej potrzeby, ignorowali narastające między nimi napięcie. Byli z dwóch różnych światów, stali po przeciwnych stronach barykady i jedynie niecodzienny zbieg okoliczności sprawił, że siedzieli tu wspólnie, wśród kropel deszczu uderzających w ich prowizoryczny dach, połączeni wspólnym zadaniem. Jednak nie stanowili zespołu. Nie czuli się nim.

W pewnym momencie krasnolud wyciągnął zza pazuchy piersiówkę. Zaproponował swojej towarzyszce, by ta również sobie z niej pociągnęła, bo alkohol działa rozgrzewająco. Magini odparła, że to złudne ciepło, jedynie iluzja, której jedynym celem jet dawać nadzieję i pocieszać w trudnych chwilach. Abraham łyknął z piersiówki i odparł, że tak naprawdę wszystko widzimy do góry nogami, ale nasz umysł nas oszukuje i przestawia obraz w dobrą stronę. Alyssa nie chciała w to uwierzyć i nazwała to kolejnym głupim przesądem, z jakich słynie jego rasa.

Minął ich pędzący na złamanie karku goniec. Nie zwrócili na niego większej uwagi.

Skryci pod płachtą, wśród bębniącego deszczu, czuli się kompletnie odcięci od rzeczywistości.

***

– Fahrenheit?

– Hm?

– Co ty, śpisz?

– Nie, przydrzemuje mnie się tylko. Co jest?

– Mogę cię o coś zapytać?

– Pytaj, co masz nie pytać. I tak nic się nie dzieje.

– Dlaczego chciałeś, bym ci towarzyszyła?

Długie milczenie. Słychać było jedynie deszcz i skrzypienie wozu. Alyssa myślała już, że jej towarzysz zasnął, ale ten niespodziewanie się odezwał.

– Dziw mnie brał, żeś wcześniej mnie pytania o to nie zadała.

Teraz z kolei ona zastanawiała się nad odpowiedzią.

– Nie wiem, dlaczego tyle zwlekałam. Nie ufam ci. A może po prostu bałam się, że ów powód nie przypadnie mi do gustu?

– Nie przypadnie.

– I tak chcę go usłyszeć.

– Czemu?

Znów milczenie.

– Pewnie to zabrzmi żałośnie, ale zaczynam się zastanawiać, czy mój pobyt tutaj ma jakikolwiek sens. Zazwyczaj nie miewam wątpliwości, wierzę w to, co mówi mi cesarzowa, ale tym razem… Wiem, że cel tej wyprawy jest słuszny. Nie wiem tylko, jakim cudem mam być bohaterką, pełniąc rolę twojej niańki.

– Bohaterstwo jest gówno warte.

– Co mówisz?

– A to, że za dwa stulecia, z Imperium może się ostać jeno pył i gruz. Kto wie, kim ci się będzie dla nich? Herosem? Potworem? Mój lud, jeśli kiedy się o tym wszystkim dowie, nie nazwie mnie inaczej jak zdrajcą. A ciebie ledwie wiernym psem. Dla twoich nieważne, co zrobisz. Ważne jak to ujrzy plebs. A ujrzy mu się to dobrze. Nie musisz być bohaterką, by cię obsypano tytułami, złotem. Musisz być w dobrym miejscu.

– Zależy mi na tym, by Imperium mnie chwaliło. Ale zależy mi też na tym, by naprawdę uczynić dla niego coś dobrego.

– Masz pecha. Prawdziwym bohaterom się wpycha medal do gardła, a ich truchła chowa pod podłogą. Może komuś się o tobie przypomni za kilka stuleci. Ale wtedy ciut za bardzo ci się będzie śmierdziało, coby występować na paradach.

– Jesteś niesamowicie przygnębiającą osobą.

– Widziało się swoje.

– Powiesz mi w końcu, czemu wybrałeś właśnie mnie?

Głębokie westchnięcie.

– Uznałem, żeś głupia i łatwo cię będzie, jakby co, wykiwać.

– Słucham?!

– U ciebie wiem, czego się spodziewać.

– Nie, nie o to… Wybrałeś mnie dlatego, że uważasz, iż jestem głupia?!

– Ta.

– I co? Zamierzasz mnie wykiwać, skoro uważasz, że z taką idiotką jak ja, nie sprawi ci to żadnego problemu?

– Nie.

– Ale przecież powiedziałeś…

– Że jakby co.

Milczała przez chwilę.

– Jednak jesteś do niczego, krasnoludzie.

Tego dnia już więcej się do siebie nie odezwali.

XI

Przez większą część nocy również padało, więc spędzili ją na wozie, zadowolając się suszoną wołowiną w charakterze kolacji. Mimo okropnych warunków panujących na gościńcu, Fahrenheit uparł się, by wystawić wartę. Nie chciał odpowiedzieć na pytanie Alyssy, czego powinni się, według niego, spodziewać.

Następnego dnia pogoda była nieco lepsza. Abraham kazał założyć sobie łańcuchy (jak to określił: "tak, by łatwo można było się ich pozbyć") i odsypiał wartę. Magini powoziła, znudzona do granic ludzkiej możliwości.

Aż w końcu, kilka godzin po przebudzeniu krasnoluda, nadszedł zmierzch.

***

Strzała ze świstem przeszyła powietrze, przecięła płachtę, którą okryty był wóz, po czym wbiła się w drewno, o włos mijając łysą łepetynę Fahrenheita. Ten natychmiast pozbył się łańcuchów i wyjrzał przez wyrwaną za pomocą grotu dziurę. To co zobaczył, niezbyt mu się spodobało.

– Całuj grunt! – ryknął do swojej towarzyszki.

– Co?

– Na ziemię!

Magini posłusznie zeskoczyła z leniwie poruszającego się naprzód wozu. Zrobiła to dosłownie w ostatniej chwili, gdyż ułamek sekundy później nad zadem klaczy przeleciała ogromna kula ognia. Dzwoneczek pewnie by poniosła, gdyby nie strzała tkwiąca w jej nodze. Alyssa wrzasnęła. Fahrenheit toporem rozciął płachtę i również wyskoczył ze swojego dawnego środku transportu.

Spomiędzy drzew wyleciały prędko dwie kolejne strzały. Jedna przeczesała włosy Alyssy. Druga przeszyła bok rannej klaczy. Krasnolud oraz magini skryli się za pozbawionym siły pociągowej wozem. Usłyszeli jak kolejny grot wbił się w drewno.

– Kto to? – spytała rozsądnie Alyssa.

– Zabójcy pewno – odparł Abraham. – Się nie bój. Żem zabijał i takich.

– Mają maga ognia.

– A my maginię światła, nie?

– Nie. Jest noc.

– Kurwa mać. Nie pomyślałem.

Kolejna strzała przecięła płachtę i poszybowała nad ich głowami. Krasnolud chwycił kuszę, którą najpierw zakupił na targu, a potem miał na tyle dużo zdrowego rozsądku, by zabrać ją z ostrzeliwanego wozu. Zaczął ją ładować.

– Wystrzelają nas jak kaczki – stwierdziła Alyssa. Nie wiedziała czemu, ale natychmiast pomyślała o cesarzowej, która uwielbiała wspomniane ptaki.

– Nic to. Wziąłem procę – oznajmił Fahrenheit, po czym wystrzelił w kierunku drzew. Rozległ się krzyk.

– To kusza – powiadomiła go magini.

– Jeden szajs – odparł krasnolud i wystrzelił po raz kolejny. Tym razem bełt ozdobił drzewo.

Usłyszeli stukot. Trzy kolejne pociski przelecialy nad ich głowami. Jeden wbił się się w bok wozu. Abraham odpowiedział ogniem. Trafił. Rozległ się krzyk. Wystrzelona naprędce strzała odbiła się od krasnoludzkiego naramiennika.

– Jakim cudem ty celujesz? – spytała Alyssa, bojąc się wyjrzeć zza osłony.

– Normalnie – odparł Fahrenheit, oddając kolejny strzał. – Trzymają ogień. Pewno dla maga. O, jeden zgasł. Mateńko moja, jeden zgasł!

– Ale z twojej winy, prawda?

– Nie! Całuj grunt!

– Znowu?!

– Żem zostawił gnomią rurkę na wozie! I proch!

– Co?!

– Proch!!!

– Jasna cholera! – wrzasneła magini i czym prędzej odskoczyła od wozu, rzucając się na ziemię. Krasnolud poszedł w jej ślady.

Minęła chwila. Zrobiło się bardzo jasno.

A potem ich pojazd wybuchł w ogromnej chmurze ognia i dymu, czyniąc z Dzwoneczka prawdopodobnie pierwszą latającą klacz w historii Shedinu.

Huk eksplozji ogłuszył Abrahama i Alyssę. Jednak po chwili magini wstała. A ogień zgasł.

***

Andriej Dacoo pochodził z Morenyi i nigdy, przenigdy nie uważał się za obywatela Imperium. Doceniał starania Layretty Drugiej, która próbowała pokojowo wytrzebić z jego rodaków ducha walki, jednak rozumiał, że jest ona jego wrogiem. Ojciec zawsze mu to powtarzał. Matka z kolei powtarzała zawsze mu coś innego: "nie podejmuj działań z góry skazanych na porażkę".

Tego Andriej się trzymał.

Gdy ukończył Morenyjską Akademię Magiczną, wszyscy liczyli, że albo zdradzi swój kraj i dołączy do imperialnej armii, albo wykorzysta swoje płomienne talenty w walce o niepodległość i dołączy do ruchu oporu. Świeżo upieczony absolwent nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Został po prostu najemnikiem.

Jako najemnik widział wiele śmierci (był nawet świadkiem mutacji poprzez spaczenie, a takim widokiem niewielu ludzi może się pochwalić). Widział dekapitacje, podrzynanie gardeł, spalanie żywcem (to była jego specjalność), czy rozrywanie końmi. Dlatego te kilka bełtów, które wbiły się w ciała jego ziomków, nie zrobiły na nim większego wrażenia. Ot, trochę krwi, zmiażdżonych kości, i tyle. Cała makabra.

Gdy wóz wybuchł, Andriej był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie spodziewał się takiego efektu, a nie znał nikogo, kto mógłby pochwalić się bardziej widowiskowo wykonaną egzekucją. Adrenalina w połączeniu z zaskoczeniem, wprawiły młodego maga w euforię. Ta znikła natychmiast, gdy tylko ogień zgasł.

Dlaczego ogień zgasł?

Chwilę później, jeden z łuczników towarzyszących Andriejowi został rozerwany na pół. Posoka zrosiła całą okolicę, w tym twarz biednego maga. Kolejny z towarzyszy morenyjczyka stracił głowę. Nim ta zdążyła opaść, wielka kula światła urwała zdekapitowanemu również nogi. Dwie kolejne zrobiły z dwóch kolejnych najemników istną miazgę.

Te obrazy zrobiły duże wrażenie na Andrieju. Nigdy nie widział tak potężnego maga, jak ten, który przeciwko niemu wystąpił. O mało nie posikał się ze strachu. Chciał zaatakować, ale nigdzie nie było już ognia.

Oślepiający błysk.

Gdy Morenyjczyk spojrzał w dół, zobaczył, że nie ma nóg. Upadł na ziemię. Wszędzie była czerwień. Nad nim stała niezwykle urodziwa, sendarska kobieta. Chciał ją zbluzgać. Zakrztusił się krwią. Miał wrażenie, że jest jasno niczym w dzień. A to po prostu jego kat przygotowywał kolejny pocisk.

Andriej Dacoo bardzo starannie przygotował tę egzekucję. Wiedział, że krasnoludowi towarzyszy potężna miagini światła, więc kazał wstrzymać atak do zmierzchu. Nie chciał osłabić swych własnych umiejętności, więc przeczekał niesprzyjającą pogodę. Szkoda, że dopiero w momencie śmierci, uświadomił sobie jedno.

Ten wybuch był naprawdę bardzo jasny.

XII

Jako że wóz nie nadawał się już do użytku, a, mimo zaciekłych poszukiwań, udało się odnaleźć jedynie dwie trzecie z całkowitej masy Dzwoneczka, koniecznością było znalezienie nowego środka transportu. Na szczęście okazało się, że najemnicy bynajmniej nie śledzili swoich celów pieszo, a ich wierzchowce przywiązane były w lesie, kilkanaście metrów od miejsca w którym nastąpił atak. Fahrenheit miał zamiar zabrać ze sobą wszystkie osamotnione konie, by następnie je spieniężyć. Alyssa, z niewielką pomocą Layretty, wybiła mu to z głowy. Wzięli dwa. Krasnolud nieustannie narzekał, gdyż, jak już było w tej opowieści wspomniane, nienawidził jeździć konno.

– Czy teraz, gdy zawdzięczasz mi życie, zdradzisz mi w końcu swój plan? – spytała pewnego razu magini.

Ona i Abraham nie rozmawiali ze sobą zbyt często. Po masakrze jaką urządziła Alyssa, krasnolud patrzył na nią nieco podejrzliwie. Zapewne nie spodziewał się, że jego towarzyszka potrafi tak doskonale się bronić. Nie dziwiło jej to, gdyż ona również się tego nie spodziewała.

– Dobra – odparł Fahrenheit. Nieustannie wiercił się w siodle, nie mogąc jakoś dopasować go do kształtu swego zadka. W dodatku nie sięgał stopami strzemion. Musiało to być niezwykle irytujące. – Co chcesz wiedzieć?

– Na początek mógłbyś mi zdradzić, kim byli ludzie którzy nas zaatakowali.

Krasnolud wyjął piersiówkę i wziął kilka łyków. Alyssa miała wrażenie, że alkohol w niej nigdy się nie skończy.

– Jak rzekłem. Zabójcy pewno.

– Kto ich nasłał?

– A jak myślisz?

– Szczur. Ale dlaczego? Sądziłam, że skoro mnie do niego wysyłasz, to uważasz go za zaufanego człowieka. Znaczy się, gnoma.

– Skarbie, jakby mi się Szczura zaufaniem darzyło, to sam bym do niego polazł. On wierny jest, owszem, ale rewolucji, nie mnie. Żem wiedział, że naśle zabójców.

– Rozumiem. Wysłałeś mnie tam, ale kazałeś mi kłamać, gdyż wiedziałeś, że spróbuje mnie przejrzeć. To mądre posunięcie, ale mogłeś mnie uprzedzić.

– Ryzyko. A jakby mu się ciebie rozgryzło? I ostrzegło Berniego, że robię dla was? Bez sensu. Lepiej wysłać leszcza.

– Czyli mnie?

– Prędko chwytasz.

Koń, którego wybrała sobie Alyssa, był piękny. Kasztanowej maści, z nielicznymi białymi plamami, które, według magini, dodawały mu indywidualnego charakteru. Nazywała je chmurkami, co jej krasnoludzki towarzysz zbywał wzruszeniem ramion. Z tego właśnie skojarzenia wzięło się imię, które nadała swemu nowemu wierzchowcowi. Innael. Darmandeyski bóg nieba.

Koń Fahrenheita był jasnej barwy i nie wyróżniał się niczym szczególnym. Krasnolud wybrał go wyłącznie dlatego, że ten wydawał się najłagodniejszy ze wszystkich dostępnych. Alyssa długo namawiała Abrahama, by ten nadał koniowi jakieś imię. Jej towarzysz twierdził, że ma to gdzieś. Magini argumentowała, że dzięki temu łatwiej wywiąże się między nimi więź. Krasnolud odparł, że chędoży tę więź. Alyssa tak długo nie dawała mu jednak spokoju, że w końcu krasnolud odpuścił i nadał swemu wierzchowcowi miano.

Nowy koń Fahrenheita wabił się Zagięte Przyrodzenie. Magini była oburzona.

– Dlaczego Szczur z początku próbował mi wmówić, że znajdę Sznyta w Terrence? To nie była pomyłka, prawda?

– Nie. Jak go znam, to miał w Terrence ziomków, co to chętnie toporami robią. Długo byś tam nie zabawiła, laska.

– Rozumiem. Ale czemu nazwał je "krainą złotego cielca?". Pierwszy raz w życiu spotykam to określenie.

– To wskazówka dla mnie, babo. Wiele zim temu, skradło mnie się z braćmi w Barthee złotą figurkę, cielca właśnie. Żeśmy chcieli pewnej świni na złość zrobić, w zemście za naszego ziomka. Co tak gałami trzeszczysz? Mało żeśmy wtedy wyrafinowani byli.

– Więc ufał ci. Mnie chciał zabić, ale chciał pomóc tobie. Dlatego chciałeś, żebym założyła ci łańcuchy, tak? Żeby w razie czego wyglądać na mojego więźnia, żeby nie stracić ich zaufania?

– Tak. Ale zabójcy mieli ukatrupić i mnie. Widać Bernie wolał prostszą drogę. Też się nie lubi z ryzykiem.

– Masz do niego żal?

– Nie. To samo bym zrobił.

Milczeli przez chwilę, patrząc na gościniec, który się przed nimi rozciągał. Daleko, na choryzoncie, widać było pierwszy wóz. Spodziewali się go, wszak niedawno minął ich przepatrywacz. Choć Imperium nie należało do najbardziej niebezpiecznych miejsc… Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony. Szczególnie, gdy ma się pod opieką całą karawanę.

Według drogowskazu, niedługo będą przejeżdżać koło małego miasteczka, Pietrre. Ten przystanek będzie dla nich okazją, by rozprostować nogi i uzupełnić zapasy. Krasnolud z pewnością znajdzie jakiś nowy trunek, którym wypełni swą wierną piersiówkę.

Alyssie długo chodziło po głowie pewne pytanie, ale z jakiegoś powodu bała się je zadać. W końcu Fahrenheit przestał wiercić się w siodle, a ona skorzystała z okazji i się odważyła.

– A nie masz żalu do siebie? Nieustannie oszukujesz ludzi, którzy darzą cię zaufaniem. Ja bym tego nie potrafiła.

Maginię naprawdę interesowała ta kwestia, ale niestety jej ciekawość nie została zaspokojona. Choć krasnolud odpowiedział natychmiast.

– Pierdol się – rzekł.

– Abrahamie, ja…

– Pierdol się – powtórzył. – Koniec rozmowy.

Pierwszy wóz z karawany zrównał się z ich końmi. Powoził nim niziołek w zielonym kapeluszu, obok niego siedział uzbrojony po zęby elf, z łukiem na kolanach. Woźnica uśmiechnął się wesoło do damy i skłonił się lekko, zdejmując swe nakrycie głowy. Odpowiedziała mu lekkim uniesieniem kącików warg. Chwilę później znikli jej z oczu.

Gdy odjeżdżali, Alyssa usłyszała mruknięcie niziołka, skierowane zapewne do jego uzbrojonego towarzysza.

– Dziwna para.

– A mnie tam nic już dziwi – odparł na to elf.

XIII

Piękne ideały. Natchnione przemowy. A pozostaje tylko śmierć.

Tak by powiedział Fahrenheit.

Pieprzony cynik. Po cholerę on w ogóle się w to pakował?

Już go nie było.

Chaos w głowie.

Pierwsza umarła ta dziewczyna od zwiadów… Resse? Risse? Nieważne. Bełt wbił jej się w brzuch, białka wyszły jej na wierzch, dużo krwi, spadła z konia, staranowały ją kolejne…

Kittel nie był dłużny, wystrzelił dwa razy. Huk. Huk. I huk, z kompletnie innej strony. Szkarłat. Mózg na wierzchu. Cholerna masakra. Śmierdziało trupem. Wierzchowiec wpadł w panikę. Widać nieczęsto miewał na grzbiecie bezgłowego jedźca.

Jednak gdy imperialny oberwał w łeb siekierą, Larsey wcale nie czuł satysfakcji. Był uczonym. Inteligentem. Nie bywał nawet w rzeźni. Nie chciał tego oglądać. Nie chciał widzieć pustego spojrzenia, krwi spływającej po twarzy, masce bez wyrazu, pękniętej czaszki, bezwładnego ciała wleczonego przez konia za zaplątaną w strzemię nogę…

Finał tej historii go przerażał. Tylko nadzieja trzymała go przy zdrowych zmysłach. Ciekawe tylko, czy nadzieja mogła leczyć rany?

Uciekać. Uciekać. Uciekać.

Wieśniacy ginęli pod kopytami. Nikt się nimi nie przejmuje, wszak to tylko mięso armatnie. Te ich postawione na sztorc kosy upuściły co prawda nieco krwi, ale po przegranej nie było to nic warte. Bohaterstwo. Pozwolić słabszym umrzeć, a samemu spieprzyć.

Larsey Korvith nie był bohaterem. Ale i tak nie mógł uciszyć sumienia.

Oddalił się od płonących chat. Wcześniej oberwał w łeb jakimś kijem, być może krwawił, może nawet miał rozbitą czaszkę i umierał… Wszystko mu się plątało. Wspomnienia zmieszały się w jednolitą, bezkształtną maź, jedynym co popychało go naprzód był ślepy instynkt. To on przypominał mu, że jeszcze żyje.

Przeżyć. Przeżyć. Przeżyć.

Potem będziesz się martwił konsekwencjami.

Jakiś kształt, tętent kopyt… To nie jego wierzchowiec! Nasz? Imperialny? Wyciągnięty miecz. Zagrożenie. Zabić.

Larsey ściskał rękojeść tak mocno, że powoli przestawał czuć dłoń. Jego pięść była zupełnie biała. Ramię pracowało samodzielnie, nie komunikując się z umysłem, resztą ciała… Zaatakowało. Brzeszczot przeciął materiał, skórę, mięso. Pokrył się czerwienią. Kształt spadł z konia. Zagrożenie usunięte. Można uciekać dalej.

Choć droga przed nim była pusta, Morenyjczyk nieustannie wyczekiwał kolejnego przeciwnika. Nie mógł się na niczym skupić. Wciąż miał przed oczami kapitana imperialnej straży, cholernego, sendarskiego psa, z okrwawioną włócznią, a na niej… Niziołek? Dziecko? W drugiej dłoni pochodnia. W chacie ludzie pomagający ukrywać się powstańcom.

To Larsey zabił tych ludzi. To on wpadł na pomysł, by schronić się w tej wsi. Nie miał wyboru, byli ranni, głodni, Tanii trzeba było amputować nogę, w którą wdało się zakażenie… Nie mogli liczyć na maga życia.

Bzdura. Miał wybór. Nie musiał narażać niewinnych. Niezależnie od tych żałosnych wymówek, ich krew zrosiła jego ręce. Po raz kolejny będzie musiał nauczyć się z tym żyć.

Albo i nie.

Gdy dołączył do konspiracji, chciał po prostu wykorzystać swoją inteligencję i wykształcenie w słusznej sprawie. Nie miał zamiaru nikogo zabijać. Chciał tylko czynić dobro. Potem był zwiad. Pomagał w mordowaniu, ale sam nie podrzynał gardeł. Potem szpiegostwo. Coraz brudniejsza robota. Potem skrytobójstwo. W końcu nawet podpalanie.

Następnie sprawy potoczyły się szybko. Bernie. Gobi. Fahrenheit. Śliczna Fabienne. Złapanie kontaktu z chowającym się po kątach, zrzucającym winę na innych morenyjskim rządem. Złapanie kontaktu z Vidonem. Pierwsze plany powstania. Poznanie przyszłej żony. Poczęcie pierwszego dziecka. Powstanie.

Śmierć przyszłej żony. Śmierć pierwszego dziecka.

Nie zdążyło się narodzić.

Śmierć morenyjskiego rządu.

Śmierć niewinnych.

Stali się potworami.

Czy było warto?

Rżenie konia wyciągnęło Larseya z tego strasznego zamyślenia. A to co znowu? Jego wierzchowiec stanął dęba. Za nic w świecie nie chciał jechać dalej. Co się znowu stało, do cholery?

Klif.

Larsey Korvith nie znał tej okolicy. W tej części Morenyi (czy raczej Imperium) był pierwszy raz w życiu, ściągnęła go tu ucieczka przed konsekwencjami powstania. W panice i zamyśleniu musiał znacznie skręcić na wschód. Oddalił się od płonącej wsi, ale nie w kierunku miasta Thas'be, jak zamierzał. Był w tej chwili zaledwie kilkanaście metrów od klifu. Pod nim szalała Jesienna Rzeka.

Spojrzał przez ramię. Dwóch konnych. Imperialni zmierzali w jego stronę. Oczywiście. Sam wpędził się w pułapkę.

Wyciągnął miecz. Nie zamierzał poddać się bez walki.

Gdy byli już blisko, wierzchowiec Morenyjczyka zwariował. Trudno. Larsey i tak nie miał już sił, by walczyć. Wiedział, że nie ma szans na zwycięstwo. Równie dobrze może bronić się pieszo. Zeskoczył z konia i pozwolił mu odejść.

Pierwszy imperialny który się do niego zbliżył, dzierżył uniesiony w górę topór. Larsey nie zamierzał czekać na jego atak. Chwycił rękojeść oburącz i z całej siły wbił ostrze miecza w szyję nadjeżdżającego zwierzęcia. Zatopił je aż po jelec. Cudem uniknął ciosu. Cudem zdążył, nim koń stanął dęba. Martwy wierzchowiec się przewrócił. Żołnierz uderzył ciężko o trawę. Ryknął, gdy cielsko ssaka przygniotło mu nogę.

Tymczasem nadjeżdżał kolejny Sendarczyk. W dłoni trzymał pięknie zdobiony buzdygan. Miecz Larseya został w truchle konia. Morenyjczyk nawet nie zamierzał się bronić. Stanął niemal na krawędzi klifu.

W głowie mignęła mu myśl, że być może powinien skoczyć. Niestety, nie zdążył rozważyć tego pomysłu.

Ujrzał jak metalowa głowica z ogromną prędkością zbliża się do jego twarzy.

Potem widział już jedynie własną krew. Nawet nie bolało, choć miał wrażenie, że cios oderwał mu głowę. Ale wtedy by nie żył, prawda?

A może właśnie był martwy? Zdawało mu się, że leciał.

Nie wiedział czemu, ale czuł się szczęśliwy. Szczęśliwy, jak nigdy przedtem.

Stracił przytomność, gdy poczuł lodowatą wodę.

XIV

– Abrahamie! Spójrz jaki piękny kot! A może to kocica…?

– Nie lubię kotów.

– A to czemu?

– Fałszywe są.

– A psy lubisz? One są szczere i przyjacielskie…

– Nie. Psom się liże po swych jajcach.

– Abrahamie, ależ ja jestem pewna, że gdybyś tylko miał taką możliwość, sam również byś to robił!

– Pierdol się.

– Czyżbym nie miała racji?

– Pierdol się.

***

Barthee. Jedna z sześciu wielkich sendarskich metropolii i trzecie największe miasto w kraju, zaraz po Kharmenii i Alamee. O ile stolica była znana z pięknych ogrodów, wspaniałego dworu i, oczywiście, majestatycznego Pałacu Pośród Chmur, siedziby cesarzowej, to Barthee nie miało specjalnie czym się chwalić. Pomijając oczywiście fakt, że notowało się tu rocznie największą przestępczość na terenie Imperium.

Przy każdej karczmie stał słup ogłoszeniowy, a przy każdym słupie ogłoszeniowym stał jakiś tępy strażnik, który wpadł na niezbyt mądry zamysł rozwikłania, która to spośród zawieszonych tam kartek, jest tajnym wezwaniem Gildii Zabójców. Na każdym z bazarów czaił się tłum kieszonkowców, gotów oskubać każdego, tak, że ten nawet nie zauważy straty jakichkolwiek oszczędności. W co trzeciej piwnicy swoją siedzibę miał jakichś gang złodziei, morderców, bandytów, lub choćby nielegalnych, nie zatwierdzonych w Akademii magów. I, oczywiście, co trzeci, albo nawet co drugi polityk urzędujący w Barthee był poważnie skorumpowany, wliczając w to miłościwie panującego barona Katharys'vena.

Nie dziwne więc, że prywatny detektyw o pseudonimie Sznyt wybrał właśnie to miasto na swoją siedzibę. Tu z pewnością nie mógł narzekać na brak zleceń.

Kolejne właśnie nadchodziło.

Przechodnie patrzyli na groźnie wyglądającego, pokrytego licznymi bliznami, rudego krasnoluda z toporem na plecach i okularem ze szkła powiększającego na lewym oku, jak na najnormalniejszą rzecz pod słońcem. Zgrabna oraz ładna magini cieszyła się zaś niezdrowym zainteresowaniem i chyba tylko fakt, iż towarzyszyła tak niesympatycznemu osobnikowi, uchronił ją od wulgarnych zaczepek, z góry skazanych na porażkę prób podrywu i od jeszcze pewniej skazanych na porażkę prób gwałtu.

– Abrahamie – odezwała się właśnie owa magini, gdy jechała wraz ze swoim towarzyszem niezbyt czystą, wybrukowaną ulicą.

– No? – odparł elokwentnie krasnolud.

– Muszę ci coś powiedzieć.

– Eee? – odpowiedział na to jej towarzysz w, co zadziwiające, jeszcze bardziej elokwentny sposób niż poprzednio.

– Jeśli czeka tam na nas pułapka, albo Sznyt okaże się wrogo nastawiony… Musisz wiedzieć, że nie jestem aż tak zdolna, jak mógłbyś przypuszczać, widząc mój występ podczas walki z najemnikami.

– Nie czaję.

– Większość magów światła to pragmatycy, ale istnieją też jednostki bardziej… hmm… spontaniczne.

– Wciąż nie czaję.

– Chodzi mi o to, że wyszło mi tak niechcący. Zazwyczaj tak mam. Gdy się staram, nigdy nie potrafię użyć światła poprawnie. Zawsze coś rozwalę. Dach, okno, konia, kaczkę, raz kapelusz z pawim piórem należący do mojego nauczyciela…

– Do rzeczy.

– Nie musisz być aż tak niemiły. Staram się współpracować.

– Ja też. Dlatego się mnie w ogóle słucha tego twojego pieprzenia.

– Ech… Po prostu kiedy się denerwuję i wiem, że nie mam szans na wygraną… Kiedy działam pod wpływem chwili, jak wtedy, gdy wyssałam jasność z tego wybuchu… Staję się bardzo potężna. Rozrywam ludzi na kawałki. Ale nie możesz liczyć, że zawsze tak będzie.

– Teraz czaję. Nie ma sprawy.

– Cieszę się.

– Jesteśmy.

Na jednej z kamienic Barthee, zaraz przy bramie w którą natychmiast weszli nasi bohaterowie, wisiał szyld. Widniał na nim prosty, pozbawiony ozdobników napis: "Sznyt, detektyw". Gdy magini i krasnolud podążyli głębiej, ich oczom ukazał się obraz cholernie zaniedbanego podwórka, z murkiem, jednym pozbawionym liści drzewem i dwoma brudnymi, bosymi dzieciakami, z których to jeden trzymał w ręku kij i trącał nim zdechłego gołębia. Zaś po lewej stronie naszych dzielnych podróżników znajdowały się drzwi. Były całkiem dobrze utrzymane, przez co uroczo kontrastowały z brudnym, obdrapanym otoczeniem. Zaraz obok klamki, po jej prawej stronie, wisiał dzwonek, pozbawiony niestety sznurka. A zaraz pod dzwonkiem przyczepiona była kartka:

"Jak nie masz czym zapłacić, to nie wchodź. Dzwonek ktoś zepsuł. Była kołatka, ale ją też ktoś zepsuł. Pukać mocno, szczególnie wieczorem. Jak nikt nie zareaguje, to krzyczeć. Ale wtedy lepiej, żebyś miał dużo kasy. Podpisano: prywatny detektyw Sznyt."

Fahrenheit zapukał. Mocno. Otworzył mu jakiś dzieciak.

Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. Był ogniście rudy i niesamowicie piegowaty. Piegami pokryte były jego uszy, nos, czoło, broda, a nawet szyja i dłonie. Uśmiechał się uprzejmie, szczerząc swe zaskakująco czyste zęby. Na widok damy skłonił się i zdjął brudny, podarty łachman, który zapewne służył mu za kapelusz.

– W czym mogę pomóc? – spytał grzecznie. Najpewniej przechodził mutację, ponieważ miał niezwykle wysoką barwę głosu.

– My do Sznyta – odparł mu Abraham, z nieco mniejszą dozą uprzejmości.

– Och, pan Sznyt cierpi niestety teraz na nadmiar niesamowicie ważnych zleceń. Przekażcie mu swoje nazwiska oraz jakiś kontakt, a gdy tylko będzie miał maleńką chwilę czasu, z pewnością się do was odezwie.

Krasnolud chwycił go za kołnierz i podniósł do góry. Dzieciak zareagował na to przełknięciem śliny oraz nagłym zbliżeniem barwy swej skóry do koloru mleka, przez co jego piegi stały się co najmniej dwa razy bardziej widoczne.

– W rzyci to mam – wycedził Fahrenheit patrząc mu prosto w oczy. – Chcę widzieć Sznyta. Już. Albo mi się zdenerwuje i rozsmaruje cię na ścianie.

– Mój towarzysz miał na myśli, że niezwykle zależy nam na spotkaniu z twoim panem – odezwała się Alyssa, łapiąc krasnoluda za ramię. – Mógłbyś nas do niego zaprowadzić?

– Przecież wiem, co żem, kurwa, miał na myśli – rzekł na to Abraham, po czym postawił dzieciaka z powrotem na ziemii.

Rudzielec z kolei poprawił kołnierzyk, przełknął ponownie ślinę, po czym, nim ktokolwiek zdążył zareagować, uciekł i zatrzasnął drzwi.

– No i zobacz! – krzyknął krasnolud. – Żeś go, cholera, wystraszyła! I co my teraz zrobimy?!

– Ja go wystraszyłam!? – wrzasnęła na to magini. – To ty jesteś jakimś niezrównoważonym psychopatą! Nie mogłeś z nim normalnie porozmawiać?!

– No przecież pogadałem! Jak chłop z chłopem! A potem ty żeś weszła, babo, z tym swoim żmijowym językiem, i się gówniarz zestrachał i spieprzył!

– Nie wierzę! Ty jesteś po prostu obłąkany!

– Wiem, wiem. Walnę w odrzwia jeszcze raz, może mu się zapomniało.

– O tak, z pewnością. Przecież minęło całe pięć uderzeń serca.

– Coś ci wolno ta pikawa bije. Nie chlasz aby zbyt dużo?

– Po prostu zapukaj, dobrze?!

– No dobrze! Na bogów… Baby… Nic tylko te mordoszczęki wydzierają od razu, nie można normalnie z taką pogadać…

Krasnolud złożył dłoń w pięść i uderzył nią kilkakrotnie w drzwi. Odpowiedziała mu cisza.

– Przyprowadź do nas swojego pana! – krzyknęła Alyssa. – Jestem pewna, że chce nas zobaczyć! Możemy mu złożyć bardzo opłacalną propozycję!

Cisza.

– Działamy z polecenia cesarzowej!

– Teraz to już nie tylko nas oleją, ale im się jeszcze pewnie wyprowadzi i nazwiska zmieni. Oklaski dla tej pani – mruknął Abraham. Magini obdarzyła go tak nienawistnym spojrzeniem, że aż dziw, iż krasnolud nie zamienił się w kamień.

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Ludzie mijali bramę, śpiesząc się do domów, by zdążyć przed tak niebezpiecznym w tej okolicy zmierzchem. Bezdomne kotki, od których roiło się w Barthee, miauczały głośno, by wezwać do siebie potencjalnych partnerów. Muchy bzyczały, komary gryzły. Na ulicy powoli zapadała cisza. Brudne dzieciaki przestały interesować się ptasim truchłem i stały teraz w pobliżu, wpatrując się szeroko otwartymi oczami, to w błyszczący topór krasnoluda, to w poruszające się w spokojnym rytmie oddechu piersi Alyssy. Fahrenheit warknął groźnie, czym zmusił dziatwę do ucieczki.

– Nie ma co, jesteś wzorem dobrego wychowania – odezwała się magini, patrząc na znikające za zakrętem maleńkie, czarne od brudu pięty.

– Pierdol się – odparł Abraham.

– O tym właśnie mówię.

Wtedy drzwi domu detektywa nagle się otworzyły. Z budynku wyszedł dobiegający czterdziestki, wysoki mężczyzna. Był niezbyt bogato ubrany. Jego czarna czupryna była tłusta, a jego rzadki zarost nierówny i niedbały. Zapewne sprawiałby wrażenie zwykłego, niezbyt zamożnego mieszkańca Imperium, gdyby nie jeden, rzucający się w oczy, nadający jego twarzy niezwykłego charakteru, szczegół.

Od jego podbródka, poprzez oba policzki, okrążając wielokrotnie złamany nos oraz jedno spośród błyszczących oczu, rozszarpując wargę i zlewając się z bruzdami na czole, płynęła wstrętna, nierówno zagojona blizna. Nie było już wątpliwości, skąd wziął się jego pseudonim.

Przybysz trzymał w dłoni prosty, wykonany zapewne gnomią ręką pistolet. Ten był początkowo wycelowany w Abrahama. Jednak ramię detektywa niemal natychmiast opadło. Z jego ust wydobyło się jedno, ciche słowo.

– Fahrenheit.

Krasnolud uśmiechnął się szeroko.

– Larsey. Żem słyszał, jakoby cię buzdyganem ubili.

Mężczyzna dotknął blizny. Na jego oszpeconej twarzy również pojawił się uśmiech.

– Przeżyłem. A ty…?

– Po masakrze żem skrył się jak mysza w Sarnim Gnieździe.

– No tak. Azyl. Cholera, wejdźcie! Zapraszam ciebie i twoją towarzyszkę na herbatę, wino, czy czego tam, stary pijusie, zapragniesz! Jesteście teraz moimi gośćmi! Leosiowi dostanie się po uszach, za to, że od razu was nie wpuścił! Chodźcie!

Weszli do mieszkania detektywa. Alyssa zerknęła wilkiem na zadowolonego z siebie Abrahama.

– No jasne – mruknęła. – Jak zwykle niczego mi nie mówisz.

 

cdn

Koniec

Komentarze

Podobało się. Fajna stylizacja języka krasnoluda, piękne przysłowia. Mój ulubiony, niekwiecisty styl. I żeby zacząć od sceny w karczmie i wcale nie zrobić tego typowo – to jest osiągnięcie. Jest parę drobiazgów językowych; gdzie zamiast dokąd, strzemiono zamiast strzemię, powozić go zamiast nim i takie tam. Obawiam się, że tekst trochę za długi jak na portal i może zniechęcać czytelników, ale to już ich strata.

Babska logika rządzi!

Dziękuję :) Również wydawało mi się, że tekst jest za długi, dlatego z początku nie zamierzałem go umieszczać. Ktoś jednak doradził mi, bym to zrobił i uznałem, że w sumie nie mam nic do stracenia.

STRZEMIĘ! Właśnie tak. Podobnie jak plemię, siemię, znamię i tak dalej. Grrr, nie lubię, jak ktoś poprawia autora na źle.

   Pierwszy przypadek liczby pojedyńczej --- strzemię, Pierwszy przypadek liczby mnogiej --- strzemiona.  Wyraz strzemiono nie istnieje.       Bardzo ciekawy wyraz z bardzo interesującą odmianą przez przypadki. 

Hm, no tak, tylko, że ja właśnie napisałem "strzemiono", czyli źle. Wnioskuję, że Finkla miała na myśli, że JA napisałem "strzemiono", zamiast "strzemię", więc dobrze mnie poprawiła. Choć rzeczywiście wyrwane z kontekstu może to brzmieć inaczej. Najlepiej by było jakbym poprawił to słowo, ostatecznie podobno mam na to 24h. Niestety, nie mam pojęcia jak edytuje się tekst.

Wchodzisz w swój profil i tam, przy spisie twoich tekstów, będzie przycisk edytuj – kliknij go :)

Mee!

Wielkie dzięki :) Poprawiłem to nieszczęsne strzemię/strzemiono i trochę innych błędów :)

No zgadza się, korekta wyszła mi dwuznacznie. Grunt, że Autor rozszyfrował. Przepraszam za zamieszanie i obiecuję poprawę.

Babska logika rządzi!

     Ale tak w ogole – w tekscie jest nadmiar zaimków, i to naprawdę spory. I jest także sporo powtórzeń wyrazów. Początek razi taki niedoróbkami. Spokojne oczyszczenie tekstu z zaimkowego szlamu jest jak najbardziej celowe – i konieczne.        Pozdrówko. 

Na razie podoba mi się. Czytam z przyjemnością. Przyjemność byłaby większa, gdyby nie całe mnóstwo błędów. Obawiam się, że nie wyłapałam wszystkich. Do opowiadania odniosę się po przeczytaniu całości, musisz uzbroić się w cierpliwość. ;-)  

 

„Na szczęście słowo pisane ma zaletę…” –– Na szczęście słowo pisane ma zaletę

 

„…sprzątaniem na swoich gospodarstwach…” –– …sprzątaniem w swoich gospodarstwach

 

„A co jeśli ktoś przyjdze?” –– Literówka.

 

„Ale wtedy zapsułyby całą scenę…” –– Literówka.

 

„…za którą wlaściciel "Ziarnka Grochu" –– Literówka.

 

„Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn podobnych do niego, choć nieco mniej opancerzonych i wyraźnie młodszych. Oboje patrzyli na niego…” –– Obaj patrzyli na niego

Oboje, to mężczyzna i kobieta. Oboje, to także dwa dęte instrumenty drewniane. ;-)

 

„…po jego nodze popłynęła ciepła strużka moczu”. –– …po jego nodze popłynęła strużka ciepłego moczu.

 

„Byli już przy drzwiach wyjściowych…” –– Czy karczma miała także inne, całkiem oddzielne drzwi wejściowe? ;-)  

 

„Idź mu może pomóż? – syknęła Alyssa”. –– Wolałabym: Idź, może mu pomóż? – syknęła Alyssa.

 

„Alyssa ze wszystkich sił starała się odzyskać kontrolę nad sytuacją. Dość prędko zdała sobie sprawę, że było to, niestety, całkowicie możliwe, spróbowała więc przynajmniej odzyskać pewność siebie”. –– Pewnie miało być: …całkowicie niemożliwe

 

„Magini wykorzystała daną jej szansę i wbiła w przeciwnka…” –– Literówka.

 

„I gdzie go wiezie?” –– I dokąd go wiezie?  

 

„Jako że kolejną rzeczą jakiej otoczenia nie zwykły robić…” –– Jako że kolejną rzeczą której otoczenia nie zwykły robić

 

„…żeby odróśł nam choćby mały palec…” –– Literówka.

 

„Aż ciężko w to uwierzyć”. –– trudno w to uwierzyć. Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„…łańcuch wyglądał na zamocowany calkiem solidnie”. –– Literówka.

 

„…która osiadła mu w dużej ilości na wąsach”. –– Wolałabym: …której duża ilość osiadła mu na wąsach. Lub: …która obficie osiadła mu na wąsach.

 

„W końcu, po kilku bardzo długim minutach…” –– Literówka. Czy minuty mogą trwać raz krócej, raz dłużej? ;-) ”Zdaję sobie z tego sprawe”. –– Literówka.  

 

„Wzrok Layretty Drugiej skierował się w stronę Alyssy. Ta skuliła się na samą myśl o tym, co ją czeka. – A jeśli chodzi o ciebie, moja droga – rozległ się głos cesarzowej. – Musisz się zdecydować…” –– Nadmiar się.

Może: Layretta Druga skierowała wzrok/spojrzała w stronę Alyssy. Ta skuliła się na samą myśl o tym, co ją czeka. –– A jeśli chodzi o ciebie, moja droga –– usłyszała głos cesarzowej. –– Musisz podjąć decyzję…

 

„Czy możliwym było, że ludzka kobieta, przez tyle lat nie zmieniła się ani o jotę?” –– Czy możliwe było, że ludzka kobieta, przez tyle lat nie zmieniła się ani na jotę?

 

„Zjesz może szarlotki?” –– Ile szarlotek miał zjeść krasnolud? ;-)

Winno być: Zjesz może szarlotkę? Lub: Zjesz może kawałek szarlotki?    

 

„Nawet lustro w sypialni mi postawili wyszczuplające”. –– Wolałabym: W sypialni postawili mi nawet lustro wyszczuplające.

 

„…zatrzymał się w pół kroku i zbladł znacząco”. –– …zatrzymał się wpół kroku i zbladł znacząco.

 

„Milcz! Ja tu jestem gospodarzem…” –– Wolałabym: Milcz! Ja tu jestem gospodynią

 

Swietnie. A teraz, jeśli koniecznie…” –– Literówka.

 

„Abraham nie mógł się powstrzymać i wybuchł śmiechem”. –– Wolałabym: Abraham nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem.

 

„…odparła Jej Wysokość, biorąc niewielki łyczek likieru”. –– Wolałabym: …odparła Jej Wysokość, upijając niewielki łyczek likieru.

 

„…to w najgorszych toturach bym nie zdradził”. –– Literówka.

 

„Ale w pierwszej kolejności chcę wepchnąć tym jego sponsorom w dupę gigantyczny, naostrzony pal”. Wolałabym: Ale w pierwszej kolejności chcę, tym jego sponsorom, wepchnąć w dupę gigantyczny, naostrzony pal.

 

„Takie kompikowanie żywota…” –– Literówka.

 

„Gdybym chciała cię kupić, od razu zaproponowałabym ci pieniądzę”. –– Literówka

 

„Czy jak tam nazywa się ten wasz oddział, reguralnie wyrzynany przez głębiarzy”. –– Czy jak tam nazywa się ten wasz oddział, regularnie wyrzynany przez głębiarzy.

 

„– Staram się. – To dobrze. Potem stracimy ciebie”. –– Dlaczego te zdania napisano kursywą?

 

„Nieustannie będzie ci towarzyszył jeden z moch ludzi…” –– Literówka.

 

„…zarządzisz amntestię, co obejmię mnie…” –– Literówka.

 

 

„…oznajmiła cesarzowa, rozkładając się wygodnie na krześle”. –– Czy cesarzowa rozkładała się tylko na czynniki pierwsze, czy może zachodził już proces gnilny? ;-)

 

„Inkwizycja dorwała, gdy jej płacz rozpierdolił nam pół sufitu”. ––Wolałabym: Inkwizycja ją dorwała, gdy płaczem rozpierdoliła nam pół sufitu.

 

„Wyobraź sobie, że jakoś cieżko było nam to ukryć”. –– Wyobraź sobie, że jakoś trudno było nam to ukryć.

 

Gdzie pojedziesz?” –– Dokąd pojedziesz?  

 

„Ostatni uścick dłoni”. –– Literówka.

 

Codzień w inną stronę, codzień inna chorągiew”. –– Co dzień w inną stronę, co dzień inna chorągiew.

 

„Jakby była najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w życiu”. –– Jakby była najgorszą rzeczą, która przytrafiła mu się w życiu.

 

„…przerywając niezwykle odkrywczą tyradę”. –– …przerywając niezwykle odkrywczą tyradę.

 

„…po czym otworzyli drzwi i wyprowadzili nieprzytomnego ojca na zewnątrz…” –– …po czym otworzyli drzwi i wywlekli nieprzytomnego ojca na zewnątrz… Chyba trudno prowadzić nieprzytomnego.

 

„Widać wyszedł z wprawy w targowaniu się z kimkolwiek innym, niż z natury miłesympatyczne niziołki (którzy to swą sympatię…” –– Widać wyszedł z wprawy w targowaniu się z kimkolwiek innym, niż z natury miłymisympatycznymi niziołkami (którzy to swą sympatię

 

„Babcia biedna, strowinka?” –– Literówka.

 

„…by dostować tempo swojego marszu do szybkości kobiety”. –– Literówka.

 

“…którzy uznali widać ulicę za lepsze miejsce na zarobek niż karczma”. –– …którzy uznali widać ulicę za lepsze miejsce do zarobku, niż karczma.

 

Ciężko się przyzwyczaić do tej runy myśli…” –– Trudno się przyzwyczaić do tej runy myśli

 

„Przez grzecznościową formę czuję się…” –– Przez grzecznościową formę czuję się

 

„…odparła Alyssa biorąc łyk wina”. –– …odparła Alyssa wypijając łyk wina.

 

„…nos ozdobiony niewielkim wąsikiem, spoczywającym nieco niżej”. –– Myślę, że wąsiki mogą być ozdobą twarzy, nie nosa.

 

„Możesz zapytać mnie, dlaczego nie łamie mnie w krzyżu, jak zachowuję tak niezwykłą trzeźwość umysłu, lub nawet w jaki sposób radzę sobie z nękającymi mnie hemoroidami”. –– Nadmiar mnie.

 

„Potrzebowałem gniazda, które byłoby miłe, przytulne oraz w zadowolający sposób spełniały wszystkie moje potrzeby i zachcianki”. –– Potrzebowałem gniazda, które byłoby miłe, przytulne oraz w zadowalający sposób spełniało wszystkie moje potrzeby i  zachcianki.

 

„…przez grzeczność słuchasz opowieści tego starego ramola, którym z wiekiem się stałem…” –– …przez grzeczność słuchasz opowieści starego ramola, którym z wiekiem się stałem

 

„Magini wzięła pokaźny łyk wina…” –– Magini upiła pokaźny łyk wina

 

“Przypomniała sobie, iż Fahrenheit wyraźnie zaznaczył, że Alyssa w żadnym wypadku ma nie wspominać o jego udziale w tej sprawie”. –– Nie podoba mi się, że Alyssa uprzytomnia sobie, że Alyssa…

Może: Przypomniała sobie, iż Fahrenheit wyraźnie zaznaczył, by w żadnym wypadku nie wspominała o jego udziale w tej sprawie.

 

„Zapłaciłaś więc słono za informacje, które mówią ci skąd możesz wziąć informacje!Dokładnie”. –– Zapłaciłaś więc słono za informacje, które mówią ci skąd możesz wziąć informacje! –– Tak właśnie.

 

„Szczur chwycił kieliszek, wziął łyk trunku…” –– Szczur chwycił kieliszek, łyknął nieco trunku

 

„…a ty okazałaś sie zwyczajną, tropiącą suką”. –– Literówka. „Trzydzieści tysięcy za wskazanie jego miejsca pobytu”. –– Trzydzieści tysięcy za wskazanie miejsca jego pobytu.

 

„…będzie w stanie ci pomóc z twoim problemem”. –– Wolałabym: …będzie w stanie ci pomóc w twoim problemie.

 

„W rzyci mam, który z bogów jej piastuje…” –– W rzyci mam, który z bogów piastuje

 

„…po czym zajęła osierocone przez minstrela miejsce, który to z uśmiechem chwycił lutnię i ruszył na środek sali”. –– Miejsce, z uśmiechem i lutnią, ruszył na środek sali? ;-)

Proponuję:po czym zajęła miejsce osierocone przez minstrela, który z uśmiechem chwycił lutnię i ruszył na środek sali.

 

„Gospodarz podszedł do nich i postawił na stole butelkę z winem. Obok niej umieścił jeden względnie czysty kieliszek, który z uśmiechem wypełnił”. –– Czy gospodarz, w jakiś sposób, wypełnił kieliszek uśmiechniętym sobą? ;-)

Gospodarz podszedł do nich i postawił na stole butelkę z winem. Obok niej umieścił jeden względnie czysty kieliszek, który z uśmiechem napełnił trunkiem.

 

„…spytał Abraham, biorąc łyk piwa”. –– …spytał Abraham, upijając nieco piwa.

 

„Krasnolud wytrzeszczył z zaskoczenia oczy i wziął ogromny łyk piwa”. –– Wolałabym: Krasnolud, zaskoczony, wytrzeszczył oczy i siorbnął ogromny łyk piwa.

 

„I on również wydawał sie to wiedzieć”. –– Literówka.

 

„Chcę mieć pewność, że jesteś wierny umowie, jaką zawarłeś z Jej Wysokośćią”. –– Chcę mieć pewność, że jesteś wierny umowie, którą zawarłeś z Jej Wysokością.

 

„Szczęk okutych w stal butów”. ––  Szczęk okutych stalą butów.

 

„…ukrycie zmasakrowanych ciał kilku strażników miejskich byłoby bardzo ciężkie…” –– …ukrycie zmasakrowanych ciał kilku strażników miejskich byłoby bardzo trudne

 

Straż minęła bramę, nie zatrzymując się. Odgłos ich kroków był coraz bardziej odległy…” –– Strażnicy minęli bramę, nie zatrzymując się. Odgłos ich kroków stawał się coraz bardziej odległy

 

„…skryci pod przykrywającą wóz płachtą materiału…” –– Wolałabym: …schowani pod przykrywającą wóz płachtą/derką

 

„której jedynym celem jet dawać nadzieję…” –– Literówka.

 

„…spędzili ją na wozie, zadowolając się suszoną wołowiną…” –– …spędzili ją na wozie, zadowalając się suszoną wołowiną

 

„…wyskoczył ze swojego dawnego środku transportu”. –– …wyskoczył ze swojego środka transportu. Dlaczego dawnego, skoro właśnie nim jechał?

 

„Jeden wbił się się w bok wozu”. –– Zbędne jedno się.

 

„…która próbowała pokojowo wytrzebić z jego rodaków ducha walki…”  –– …która próbowała pokojowo wytrzebić w jego rodakach ducha walki

 

Dwie kolejne zrobiłydwóch kolejnych najemników istną miazgę. Te obrazy zrobiły duże wrażenie na Andrieju”. –– Dwie następne zrobiły z dwójki kolejnych najemników istną miazgę. Te obrazy wywarły duże wrażenie na Andrieju.

 

„Po masakrze jaką urządziła Alyssa…” –– Po masakrze, którą urządziła Alyssa

 

„Krasnolud wyjął piersiówkę i wziął kilka łyków”. –– Krasnolud wyjął piersiówkę i wlał w siebie kilka łyków.

 

„Alyssa miała wrażenie, że alkohol w niej nigdy się nie skończy”. –– Czy Alyssa była permanentnie nasączona alkoholem? ;-) Pewnie miało być: Alyssa miała wrażenie, że alkohol w butelce nigdy się nie skończy.

 

„Krasnolud wybrał go wyłącznie dlatego, że ten wydawał się najłagodniejszy ze wszystkich dostępnych. Alyssa długo namawiała Abrahama, by ten nadał koniowi jakieś imię”. –– Zbędne zaimki.

 

„Mnie chciał zabić, ale chciał pomóc tobie. Dlatego chciałeś, żebym założyła ci łańcuchy, tak? Żeby w razie czego wyglądać na mojego więźnia, żeby nie stracić ich zaufania?” –– Powtórzenia.

 

„Daleko, na choryzoncie, widać było pierwszy wóz”. –– Daleko, na horyzoncie, widać było pierwszy wóz.

 

„Powoził go niziołek w zielonym kapeluszu…”  –– Powoził nim niziołek w zielonym kapeluszu

 

„…za zaplątaną w strzemiono nogę…” –– …za zaplątaną w strzemię nogę

 

„…że notowało się tu rocznie największą przestępczość na terenie Imperium”. –– Wolałabym: …że notowano tu największą przestępczość na terenie Imperium.

 

„W co trzeciej piwnicy swoją siedzibę miał jakichś gang złodziei…” –– W co trzeciej piwnicy swoją siedzibę miał jakiś gang złodziei… Lub: W co trzeciej piwnicy swoją siedzibę miał gang jakichś złodziei

 

„Chodzi mi o to, że wyszło mi tak niechcący”. –– Chodzi o to, że wyszło mi tak niechcący.

 

„…po czym postawił dzieciaka z powrotem na ziemii”. –– Literówka. Jego czarna czupryna była tłusta, a jego rzadki zarost nierówny i niedbały”. –– Drugi zaimek zbędny.

 

„…nadający jego twarzy niezwykłego charakteru, szczegół. Od jego podbródka…” –– Oba zaimki zbędne.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uff… Dzięki :) Spodziewałem się, że zostawiłem błędy, ale przeraża mnie ich ilość. Muszę naprawdę poważnie popracować nad korektą. Również pozdrawiam.

Czym prędzej otrząśnij się z przerażenia i przygotuj na ewentualny kolejny szok, bo zabieram się do lektury drugiej części. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No dobrze, przyznaję się, nie doczytałam nawet tej części. Wydrukowałam fragment. I początek nie spodobał mi się – cały ten opis karczmarcznego życia; za dużo wstawek odautorskich, za dużo kiepskich żartów. No ale wydrukowałam kolejny fragment – a raczej fragmenty II – VII. Tam już było lepiej, coś się zaczęło dziać, opisane nawet nieźle, i tak dalej, i tak dalej. Potem wydrukowąłam kilka kolejnych fragmentów – i nadal nie dotarłam do końca tego, co zostalo zamieszczone w tym wątku. A jest jeszcze drugi wątek. Zobaczywszy to, osłabłam i padłam pokonana na ziemię. Przykro mi, to nie jest tekst do czytania na komputerze, drukowanie wszystkiego byłoby uciążliwe, przeczytanie zajęłoby kupę czasu. A ostatnio w moje dyżury były dużo tekstów i ledwo się obrobiłam. Na czytanie konwencjonalnych książek przez ostatnie dwa tygodnie w ogóle nie mam czasu. Gdybym miała to wszystko przed sobą na papierze, to owszem – "Rysa…" zaciekawiła mnie dość, bym kontynuowała, gdyby była w formie książkowej (a doszłam do momentu, w którym Alyssa spotyka się ze Szczurem). W tej jednak sytuacji – niestety, poległam. Aż tak dobrze mi się nie czyta, by brnąć dalej.   Co do fabuły to wiele powiedzieć nie mogę, wszak ledwie liznęłam wydarzenia. Trochę niejasne wydają mi się te buntownicze wstawki, trochę niewiarygodna wydała mi się bitwa w domu Fahrenheita (za łatwo ich pokonał, a to, że Alyssa nie trafiła, było zwyczajnie głupie – i to, że ona jest głupia, nie wydało mi się wystarczającym argumentem; poza tym najpierw potrzebowąła kupę czasu, by załadować czar, a potem nagle używała ich bez problemu od razu). Początek, jak już mówiłam, moim zdaniem niezbyt interesujący. Dziwne wydaje mi się nagłe zbratanie się Alyssy i Bianki. Najpierw się żrą i na siebie fukają, a zaraz potem najlepsze przyjaciółki? Dziwne.   Podoba mi się za to wytrzymałość elfów – fajny motyw, oraz wplecenie w ten świat chrześcijaństwa ; ) Fahrenheita polubiłam, Layrettę nawet też. Alyssy i Bianki nie.   W opisie potyczki w domu Fahrenheita bardzo często używasz zwrotu "zorientował się". Wszyscy się nagle orientują, cztery razy chyba. Zgrzyta.   Jest trochę literówek, nadmiaru zaimków, potknięć interpunkcyjnych, powtórzeń.   Abraham wybuchnął śmiechem, a nie wybuchł – Regulatorzy już to wymieniła, ja tylko dodam, że formę "wybuchł/wybuchła" stosujemy wyłącznie w przypadkach przedmiotów nieożywionych, a "wybuchnął/wybuchnęła" – ludzi.   Przykład skrajnej nadzaimkozy: "Zoraganizowałam tą szopkę, tylko po to, byś uwierzył, że nie mam wobec ciebie żadnych złych zamiarów. Poza tym byłam bardzo ciekawa twojej osoby i zwyczajnie chciałam cię poznać. Gdybym chciała cię kupić, od razu zaproponowałabym ci pieniądzę. Ale szanuję cię i wierzę, że byś ich nie przyjął." Aha, i TĘ szopkę, a nie tą.   Tyle ode mnie. Ocean tekstu mnie pochłonął i utonęłam ; ) Niech inni pływają.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@joseheim Cóż, przykro mi, że nie doczytałaś. Przykro mi też, że uważasz moje żarty za kiepskie :) Zdaję sobie sprawę, że tekst jest cholernie długi, i tak przeczytało go więcej osób niż się spodziewałem. Nie mam w żadnym wypadku żalu, że nie podołałaś. A żeby Rysa była w formie książkowej, to też bym chciał, ale to niestety póki co wykracza poza moje możliwości :) Buntownicze wstawki rozjaśniają się z czasem. Same retrospekcje kończą się gdzieś w połowie, ale chciałem, żeby pełny obraz przeszłości Fahrenheita czytelnik miał dopiero pod koniec. Z początku buntownicze wstawki mają być niejasne, takie jest ich zadanie :) Oj tam, niewiarygodne. Zaskoczył ich, był przygotowany, bardziej doświadczony, do tego miał trochę farta. A to, że Alyssa nie trafiła może i jest głupie, ale się zdarza :) Bardzo się denerwowała, jest wspomniane, jak wielkie ta misja miała dla niej znaczenie (a już powinna się zorientować, że nie wyszło). W dodatku Bianka wspomina, że gdyby Alyssa trafiła, wszystko byłoby stracone, bo cel miał dotrzeć do Layretty żywy. Świadomość tego faktu (mimo, że zaatakowała odruchowo) również mogła zaważyć na jej celności. Zaś czary które przygotowuje są o wiele silniejsze, niż te których użyła później. W dalszej części tekstu jest trochę bardziej wyjaśnione jak to działa (a może raczej zostawiłem kilka wskazówek, nie wyłożyłem tego na tacy). To, że Bianka i Alyssa nie były dla siebie zbyt miłe, nie znaczyło, że się nie cierpią. Podczas akcji wzajemne stosunki wyglądają inaczej, to nie czas na słodkości i podlizywanie się. Poza tym mogły się zbliżyć podczas podróży do Kharmenii. Dzięki za pochwały, a jeśli chodzi o błędy, to spuszczam głowę i naprawdę mi przykro. Zdaję sobie sprawę z ich ilości i wszystkie wyłapane poprawiam w oryginalnym pliku (poprawiłbym tu, ale już nie można). Podałaś przykład z dialogu. Nie będę się kłócił, wiem, że w całym tekście zaimków jest zdecydowanie za dużo, ale akurat w dialogach staram się nie przejmować zasadami językowymi, byleby kwestia brzmiała naturalnie (chodzi mi o to, że ludzie nie mówią raczej zbyt podręcznikowym językiem). Nie wiem czy to dobrze i nie wiem czy mi wychodzi. Jeśli nie – cóż, młody jestem, cały czas się uczę :) Żeby nie było – nie bronię całego tekstu, w którym roi się od zaimków, a tylko tego jednego fragmentu. Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas I również pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka