- Opowiadanie: michaldomagalski - Przypadek Adriana Czermaka

Przypadek Adriana Czermaka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przypadek Adriana Czermaka

 

Cały ten tydzień, jeszcze przed spotkaniem w czwartek w pociągu Adriana Czermaka, mógł kojarzyć się tylko z taplaniem się w łajnie. Wakacyjny wyjazd samochodem do ciotki mojej żony uznałem na początku za rewelacyjny pomysł na urlopowe oderwanie od obowiązków służbowych i innych codziennych upierdliwych spraw. Silanka przeistoczyła się w puszkę Pandory, rodzinne piekiełko, w którym niestety tylko ja miałem robić za grzesznika. Ewa i jej ciotka za to rewelacyjnie sprawdzały się w roli szeregowych demonów, które widłami docinek oraz rozgrzaną smołą przytyków zadawały cierpienia takim niedobrym ludzikom jak ja.

 

Ja, Klaudiusz.

 

Nazywam się Bąk. Klaudiusz Bąk. I miałem wątpliwą przyjemność dowiedzieć się w trakcie swojego urlopu, że całkiem niedawno (w czerwcu zeszłego roku) poślubiona żona tak naprawdę mnie – pozwolę sobie na cytat – „nie kocha”. Mógłbym to znieść. W końcu przed ślubem byliśmy razem prawie trzy lata, a ostatnio modni psychologowie, pseudo– oraz parapsychologowie rozpisują się (częściej nawet rozgadują w programach publicystycznych), że po trzech latach miłość umiera. Później najlepiej zmienić partnera. O ile jestem w stanie zgodzić się co do śmierci – powolnej i w męczarniach – uczuć, o tyle druga część interesowała mnie zdecydowanie w mniejszym stopniu. Moja żona natomiast pozorną wiedzę pseudonaukowców postanowiła wziąć hurtowo. Jak leci.

 

Zresztą w trakcie podróży wspólnym – jak wówczas myślałem – samochodem zaczęła wyszukiwać najróżniejsze powody do kłótni. Szło jej naprawdę dobrze. Układała elementy rozmowy tak, że niepostrzeżenie dyskusja oraz wspólne uzgadnianie nawet krótkiego postoju na rozprostowanie kości czy przekąszenie kanapki zamieniało się w bitwę na noże. Język ma cięty, jak się okazuje. Ja nie chciałem, nie miałem takiego zamiaru, być dłużny.

 

Dotarliśmy do Świnoujścia bez ran, ale za to z pewnymi szkodami w psychice. Śmierć miłości nawet ślepy by zauważył. Zresztą, jak się okazało później, moja żona (a właściwie bezkonkurencyjna kandydatka na ex żonę) bardzo szczegółowo zaplanowała egzekucję tego uczucia tak pieczołowicie wychwalanego przez grafomanów.

 

Żeby nie przedłużać opowieści, powiem tylko, że dzisiaj podczas wspólnego czwartkowego obiadu (podanego niezwykle wcześnie, żeby cioteczka zdążyła na drugą zmianę do domu wczasowego) dowiedziałem się, że Ewa nie wyobraża sobie dalszego życia ze mną. Cioteczka dodała: „Wobec powyższego musisz opuścić moje mieszkanie.” I po pełnej mojego niezrozumienia pauzie jeszcze: „Nie myślisz chyba, że będę ciebie trzymać po tym wszystkim pod moim dachem.”

 

Na całe szczęście zdążyłem zjeść bardzo podeszwianego schabowego (czyżby przyzwyczajenia cioteczki z domu wczasowego kazały jej robić beznadziejne żarcie nawet w domu?) i polanych sosem zaklepanym mąką kartofli. Pyrów!

 

Tak, pyrów, choćby cię Ewuniu, nie wiem jak, denerwowała gwara wielkopolska.

 

Odłożyłem sztućce i, zanim wstałem, zdążyłem poprosić o kluczyki od samochodu (tej okropnie żółtej corsy).

 

– Przecież… to mój samochód – powiedziała Ewa tonem, którym dziecku tłumaczy się, że trawa jest zielona, śnieg pada, gdy jest minusowa temperatura, etc.

 

I miała suka rację! No, może nie całkowitą. Corsa ciągle zarejestrowana jest na ojca Ewy.

 

Zamrugałem. Wstałem, poszedłem spakować własne rzeczy, ale tylko niektóre – nie miałem przecież zamiaru tachać ze sobą pociągiem nie wiadomo jakiego bagażu. Wystarczy mi plecak. Zrozumiałem, po co Ewa upierała się, żeby go zabrać. Planowała to przed wyjazdem! Wrzuciłem do plecaka książkę (Zmierzch, uwierzycie? Ewunia mnie namówiła), jakieś spodenki, sandały, dwa T-shirty, jakąś bieliznę i w długą, tj. na pociąg.

 

W drodze na dworzec zrozumiałem, że nie ma sensu wracać do domu, bo… nie mam już domu. Wszak przyszło mi gnieździć się na pięćdziesięciu (Pięćdziesięciu pięciu – z dumą pawia przed stosunkiem orzekał teść) metrach w jednym z bloków w Kwiatowicach – nie znajdziecie pipidówy na mapach, nie ma szans – wraz z teściami. Trzeba przemyśleć sprawę. Kumpel z Poznania okazał się nieobecny, za to Romek – mieszkający w Kępnie, uciszył się z niezapowiedzianej wizyty. Tak przynajmniej mówił.

 

I tak oto znalazłem się w tym zmierzającym ku katastrofie pociągu relacji Świnoujście – Kraków Główny. Pociągu, do którego wsiadł także Adrian Czermak.

 

*

 

Czytanie Zmierzchu nie szło mi za dobrze. Z dwóch powodów.

 

Po pierwsze głowę miałem naprawdę zaprzątniętą trochę poważniejszymi problemami niż nastoletnia miłość (Nie martw się Bella, za trzy lata i tak to uczucie zdechnie, jak pies pod płotem, chyba że nieśmiertelni kochają dłużej. Powiedzmy dłużej o jakieś dwie pełnie.) głównej bohaterki.

 

Po drugie, to zwyczajnie kiepska powieść jest.

 

Do Poznania przyszło mi jednak jechać samemu w przedziale, więc jakoś próbowałem zająć moją głowę wampirycznymi opowieściami. Jak już zajadę do Romka, to walniemy kilka piwek, a Zmierzch ulegnie zapomnieniu. W końcu nie po to mój kompan studiował polonistykę, żeby jakiejś dobrej książki nie mieć na półce. A jeżeli już nie dobrej, to chociaż lepszej od dzieła Stephenie Meyer.

 

Tylko że wcześniej do mojego przedziału wsiądzie Andrzej Czermak i opowie mi historyjkę swojego życia.

 

*

 

Nie tak od razu zrobiło się mrocznie. Przecież kiedy wsiada się do przedziału facet, który wygląda na porządnie zmęczonego życiem jegomościa po trzydziestce, z przetkanymi gęsto siwymi nićmi włosami w nieładzie, wyłażącą ze spodni białą koszulą oraz narzuconą na nią zieloną dwurzędówką kojarzącą się z wczesnymi latami dziewięćdziesiątymi ubiegłego stulecia, to nastroju pasażerów nie spowija mrok.

 

Wręcz odwrotnie.

 

Raczej czujemy się wewnętrznie rozbawieni. Jeżeli w dodatku nie mamy na czym skupić uwagi (Zmierzch nie stanowi w tym przypadku alternatywy), to śledzimy jego ślamazarne ruchy.

 

Tak też było ze mną i Adrianem.

 

Zaraz, gdy pociąg (nota bene groteskowo nazwanych linii – Tanie Linie Kolejowe, które de facto są dla pasażera droższym, choć czasami jedynym rozwiązaniem) wyruszył ze stacji Poznań Główny, otworzyły się drzwi przedziału i zajrzała do niego jakaś dziwnie przerażona twarz.

 

– Wolne?

 

– Oczywiście – odpowiedziałem i bojąc się narazić na jakąś głupkowatą konwersację, wróciłem wzrokiem do książki. Niesamowite ukojenie po dzisiejszym rodzinnym obiedzie przynosiło mi obserwowanie znad stron powieści zachowania współpasażera. Na początku odniosłem wrażenie, jak się okaże słuszne, że nie chce spojrzeć mi w oczy; później, co też było prawdą, że od dłuższego czasu nie jeździł koleją i nie wiedział, co ze sobą zrobić w pociągu. Dobrze, że to nie tramwaj, w którym biedakowi przyszłoby skasować bilet.

 

Błądził oczami po wnętrzu przedziału, aż w końcu zerknął mi prosto w twarz. Ja patrzyłem na niego, więc przez chwilę czułem się jak brat przyłapany na podglądaniu nagiej siostry. Wstyd wypalał mi policzki od środka. Miałem zamiar znów zanurzyć się w powieści, ale wtedy zauważyłem coś dziwnego. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo, kto miałby…

 

– Pan ma dwie różne tęczówki?

 

Facet zamrugał. Wyglądał, jakby się jeszcze bardziej przestraszył. Zerwał się z miejsca i szybko opuścił przedział.

 

Zostawił torbę. Wróci.

 

Podczas jego nieobecności próbowałem znowu sobie wmówić, że czytanie pozwoli umilić mi podróż. Mylnie. Na szczęście mój współpasażer wrócił szybko i nie musiałem się zadręczać osobistymi problemami, które odrywały mnie skutecznie od lektury.

 

*

 

– Heterochromia – powiedział, kiedy nasze spojrzenia znowu się spotkały.

 

– Słucham?

 

– Heterochromia, tak się nazywa fachowo różnobarwność tęczówek. Lub, jeśli ktoś chce być bardzo kolokwialny, oczu.

 

– Aha! – no, bo co miałem odpowiedzieć?

 

– Mam ją od dziewiątego roku życia.

 

Złożyłem książkę, nawet nie starając się w jakikolwiek sposób zaznaczyć miejsce, do którego udało mi się dotrzeć. Uznałem, że najnudniejsza historia życia może mnie w tym momencie bardziej urzec, niż wydumane problemy wampirzej kochanicy. Na pewno bardziej mnie zajmie interakcja z owym jegomościem, którego jedno oko łypało na mnie zielenią, drugie zaś niewinnym błękitem.

 

Zauważył mój gest, więc rozsiadł się wygodniej na swoim miejscu. Nie wydawał się być już tak zestresowany, jak przed opuszczeniem przedziału.

 

– Tak.

 

Spojrzał gdzieś wyżej. Wyglądał, jakby się zastanawiał, od czego zacząć swoją opowieść.

 

– Miałem dziewięć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłem czyjąś śmierć.

 

Zaczęło się robić interesująco

 

– Ale nie tak, jak się widzi śmierć. To znaczy, prawdziwą śmierć zobaczyłem dopiero następnego dnia. Najpierw zobaczyłem, że ona się wydarzy.

 

Spojrzał na mnie i chyba zauważył, że nie bardzo rozumiałem, o co mu tak naprawdę chodzi. Wyglądałem jak pięciolatek, któremu ktoś próbuje wytłumaczyć teorie względności oraz związane z nią konsekwencje. Musiał to zauważyć na mojej twarzy, bo powiedział:

 

– Spokojnie, wszystko postaram ci się wyjaśnić. Widzisz miałem brata bliźniaka…

 

*

 

– … i to właśnie jego śmierć zobaczyłem.

 

Byliśmy na wakacjach u dziadków. Rodziców mamy. Zresztą ona pojechała z nami. Tylko ojciec nie bardzo przepadał za dziadkiem. Zresztą za babcią też. Bądźmy szczerzy, ja też jakoś dziadków nie do końca rozumiałem, ale nie miałem takiej siły przebicia jak ojciec, więc musiałem jechać. Mój brat, Wiktor, lepiej się czuł na wsi. Nie chodzi mi o miejsce, ale o ludzi, którzy mieszkali w Kamiennej. Powiedzmy krótko, żeby nie przedłużać. Mi nie odpowiadała ich mentalność. Wolałem miastowych. Ojciec chyba też. Nie mam pojęcia, dlaczego ożenił się z matką, skoro ona właśnie ze wsi pochodziła. No, ale to nie wyjaśni ci niczego.

 

(Tutaj zrobił krótką pauzę.)

 

Tego dnia bawiliśmy się w chowanego. Wiktor wiedział, że boję się wchodzić po długiej drabinie, która prowadziła na strych stodoły, więc kiedy przyszła moja kolej na szukanie, właśnie tam wlazł. Wiedziałem o tym aż nazbyt dobrze. Ale zasada jest prosta: nie widzisz, nie możesz zaklepać. Udawałem sam przed sobą, że szukam go na dole. Łaziłem między workami z paszą dla świń, porozrzucanymi narzędziami, jakimiś maszynami lub szczątkami maszyn, których przeznaczenia jako dziewięciolatek nie znałem. Zresztą dzisiaj też bym pewnie nie znał. Kogo to, jeśli nie mieszka na wsi, obchodzi?

 

(– No tak – przytaknąłem, chociaż to nie było zupełnie potrzebne. Nawet nie zauważył mojej reakcji, tylko ciągnął swoją opowieść.)

 

– Po pewnym czasie zrezygnowałem z udawania i zacząłem go wywoływać. „Wiktor, złaź stamtąd.” „Ja już się nie bawię”. W końcu, kiedy powiedziałem, że idę sobie, bo nie chce mi się najzwyczajniej dalej brać w tym udziału, usłyszałem jakieś szelesty w sianie. Normalnie pomyślałbyś, że to szczur, mysz albo jakiś inny pieprzony gryzoń. Oczywiście, jak przypuszczałem, tym razem był to Wiktor. Podszedł do drabiny i drwiącym głosem nazwał mnie cykorem. Postraszyłem go, że powiem mamie, jak on się ze mną bawi. Czy się przejął? W żadnym wypadku. Zaśmiał się. Nie w naturalny sposób. Śmiech Wiktora był wymuszony. Miał mi uświadomić, że moje groźby mogę sobie wsadzić głęboko tam, gdzie słońce nie dociera, a diabeł zwykł życzyć miłych snów. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

 

(Tym razem tylko skinąłem głową. Bawił mnie kolokwializm, w jaki wpadała opowieść.)

 

– Zobaczyłem coś więcej niż sam śmiech. Szeroko otwarte usta zaczęły się rozrywać w kącikach, jakby ich dotychczasowe rozwarcie nie okazało się wystarczająco szydercze. Otwierały się w nieskończoność, a raczej do granic własnych możliwości. Po chwili zdałem sobie sprawę, że to nie tak, że to nie one się otwierają, ale ktoś je rozrywa. Przypominały kawałek materiału z dziurą w środku, w którą ktoś wsadził dłonie i pociągnął w przeciwne strony, aby rozerwać całość. I głowa Wiktora również rozpadła się na dwa kawałki. Na tym się nie skończyło. Później całe ciało zaczęło się rozlatywać. Prawie jak w jednej ze scen w Ferdydurke, tylko że wyglądało bardzo makabrycznie. Dokonywała się na moich oczach analiza jego ciała, chociaż nie w znaczeniu anatomicznym, mój drogi. Raczej jakby ktoś go rozrywał w zupełnie przypadkowy sposób, pokazując jednocześnie, że nie ma w ciele jednoznacznie określonych elementów.

 

(Kolejna pauza. Spojrzał mi prosto w oczy. Nie mogłem oderwać wzroku od jego dwóch różnych tęczówek. Patrzeliśmy tak na sobie. On wydawał się spokojny, zdecydowanie bardziej spokojny niż na samym początku opowieści. Ja, odwrotnie, zaczynałem czuć nieokreślony lęk. Próbowałem sobie wmówić, że strach związany jest z ową makabryczną historyjką.)

 

– Oczywiście jako chłopiec nie odbierałem tego w ten sposób. Po prostu przeraziłem się. Wierzyłem swoim oczom, ufałem w obraz, jaki mi przekazują. Cofnąłem się dwa kroki i, potknąwszy o wypełniony do połowy paszą worek, wyrżnąłem na beton posadzki. Podniosły się chmary kurzy, na których zaczęły tańczyć promienie słońca wdzierające się przez najróżniejsze szpary w stodole. Kiedy mlecznobiałe chmury opadły już wystarczająco, zobaczyłem, że mój brat schodzi po drabinie. Był cały i – jak to się mówi – zdrowy.

 

Zestresowałem się tak, że zerwałem się na równe nogi i pobiegłem przez całe podwórze w stronę domu, wołając matkę. Wypadła z domu przerażona. Wyobraź sobie, jak panicznie musiał brzmieć mój krzyk, skoro matka nie odłożyła ani noża, ani ziemniaka, którego zdążyła już do połowy obrać.

 

(Uśmiechnąłem się zdawkowo. On spojrzał na mnie i podniósł oba kąciki ust do góry, ale wypadło to blado – raczej smutno niż wesoło.)

 

– Dopiero, gdy dobiegłem do niej – kontynuował opowieść – rzuciła wszystko na trawę, która porastała całe podwórko. Złapała mnie i przytuliła. Wiem, że głupio to zabrzmi w ustach trzydziestotrzyletniego faceta, ale bardzo dobrze pamiętam tamten uścisk. Pamiętam go, bo wówczas matka przytulała mnie po raz ostatni.

 

Kiedy przybiegł do nas Wiktor, cała wizja zdawała się być zupełnie nierealna, chociaż strach nadal we mnie siedział. Siedział we mnie do wieczora, więc żeby sobie ulżyć wszystko opowiedziałem matce, kiedy we dwójkę – dziadkowie poszli już spać, a Wiktor, kto to wie – oglądaliśmy film w telewizji. Nie pamiętam, co wówczas puszczali, nie skupiałem się w końcu na tym czarno-białym kineskopie, tylko na opisie wydarzeń.

 

Matka w pewnym momencie wstała, pogłaskała mnie delikatnie i powiedziała: „Idź spać. Jutro wszystko wyda ci się zupełnym głupstwem.”

 

I miała rację. Przynajmniej do czasu, kiedy wujek Zenon – przy mojej i Wiktora pomocy – oczyszczał kombajn dziadka. Był początek lipca, ale sam fakt, że wuj się pojawił i że pierwsze przygotowania zostały poczynione, w powietrzu zaczęło pachnieć żniwami. Atmosfera udzielała się każdemu, a to, co widziałem dzień wcześniej zdawało się ulotnym mirażem. Zwidem! Dziecięca fascynacja sprzętem rolniczym wygrała. Wyczyściliśmy zdjęty z kombajnu heder… Wiesz, ta część z przodu, która zgarnia zboże i je przycina. I wuja wskoczył do kabiny, żeby zobaczyć, czy wszystko pracuje, jak należy.

 

W ustach trzymał papierosa. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś palił w ten sposób. Nie wyjmował ćmika z ust nawet, gdy mówił. Widok był osobliwy. Papieros skakał jak zwariowane wahadło, któremu ktoś podpalił końcówkę. Dodatkowo dym snuł się po twarzy wuja, który musiał mrużyć oczy. Wyglądał trochę jak parodia filozofa.

 

Razem z tym dyndającym w wargach ćmikiem wskoczył do kabiny i zapuścił silnik. Maszyna kaszlnęła złowrogo i przez chwilę pomyślałem o niej jako o żywym stworzeniu, potworze pożerającym zboże, które zostało zniewolone przez ziemię. Może po części właśnie tym jest kombajn. Mój brat pobiegł do przodu tego wygłodniałego po prawie całorocznym śnie stwora. Kombajn miał co prawda zdjętą całą mechaniczną szczękę, ale reszta układu pokarmowego działała na najwyższych obrotach. Wtedy przypomniałem sobie to, co widziałem dzień wcześniej. Co więcej, wiedziałem, że za chwilę kombajn poszatkuje mojego brata, jakby przygotowywał kapustę do kiszenia. Nie miałem zamiaru nic z tym faktem zrobić. A może po prostu za dobrze rozumiałem, że nic zrobić nie mogę. Spokojnie poszedłem w drugą stronę.

 

Wuja najprawdopodobniej zajęty był przyglądaniem się najróżniejszym wajchom oraz innym bajerom. Możliwe też, że dym snujący się z trzymanego w ustach papierosa zasłonił mu cały widok. Wiktora złapał rozpędzony przenośnik, który niczym twardy, chropowaty przełyk przesunął ciało dziewięcioletniego chłopca dalej, do swych wnętrzności, po czym uznał je za mało wartościowe, bo całe wysrał.

 

Kawałki mojego brata bliźniaka oblepiły mnie i wszystko, co znalazło się w zasięgu rozrzutu. Wszędzie unosił się mdły, ale jednocześnie metalicznie surowy zapach krwi i wnętrzności. Zemdlałem. To chyba cię nie dziwi.

 

*

 

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Adriana Czermaka myślałem, że jest starszy. W dniu naszego spotkania miał trzydzieści trzy lata – tak przynajmniej wynika z jego opowieści. Wiek mojego towarzysza podróży zdziwił mnie tak bardzo, jak sam fakt, że tak się rozgadał. Opowiadana historia wydawała się niezwykle pociągająca. Mimo swojej jawnej nieautentyczności – jak myślałem na początku. A może właśnie dzięki swojej nieautentyczności. W końcu w opowieści nie liczą się tak naprawdę fakty. Co więcej, oparcie historii o fakty może jej zaszkodzić.

 

Adrian Czeramk miał najwyraźniej zamiar opowiedzieć całe swoje życie. Rozkręcał się.

 

*

 

– Śmierć mojego brata była pierwszą, jaką zobaczyłem wcześniej, a jednocześnie jedyną, przy której moją, powiedzmy wizję, choć nie podoba mi się to słowo, od prawdziwej śmierci dzieliła prawie cała doba. Później mijało maksymalnie kilka godzin. Poza tym po śmierci brata dostałem heterochromię. Lewe oko stało się zielone, takie jak oczy mojego brata bliźniaka. Dziwne? Pewnie tak. Zresztą w moim życiu, jak się okazuje, łatwo odnaleźć całą paletę dziwactw.

 

Po śmierci brata matka przypomniała sobie, co jej opowiadałem poprzedniego dnia wieczorem i to mnie w matczynym szale zaczęła oskarżać o śmierć Wiktora. Nie muszę chyba zaznaczać, że zielone oko stało się dla niej koronnym argumentem. Słyszałem, jak próbowała wmówić ojcu, który – chyba słusznie – winił wuja Zenona, że zaplanowałem zabicie Wiktora, a potem wchłonąłem go. Ojciec uważał całość za szaleństwo i tłumaczył, że każdemu z wiekiem zmienia się kolor tęczówek.

 

Kto miał rację? Szukałem nieraz później najróżniejszych artykułów o heterochromii. Trafiłem w jednym z nich na przesąd mówiący o tym, że – jak chciała matka – ma to związek z wchłonięciem bliźniaka, ale niestety sprawa dotyczy płodów, a nie dziewięcioletnich chłopców. Z drugiej jednak strony nie mogę zaprzeczyć, że zmiana nastała po śmierci Wiktora. Czy gdyby mój brat przeżył, też miałbym zielone lewe oko?

 

(Wzruszył ramionami.)

 

Dokonała się jeszcze jedna zmiana. Śmierć Wiktora, tam w stodole, widziałem dwojgiem oczu. Kolejne – tylko jednym. Drugie w tym czasie pokazywało mi tę samą rzeczywistość, którą widzieli inni ludzie. Oczywiście upraszczam sprawę, bo o ile faktycznie w owych wizjach udział oczu jest niezaprzeczalny, to jednak trudno powiedzieć, że „widziałem” nimi. W końcu nie mogły przekazywać mi obrazu – nazwijmy to – normalnie.

 

*

 

Adrian Czermak zrobił pauzę. Spoglądał przez okno nieobecnym wzrokiem. Nic by zresztą nie wypatrzył na zewnątrz – dochodziła dwudziesta trzecia. Pociąg zbliżał się do Jarocina. Pewnie mieliśmy kilka minut zwyczajowego dla PKP poślizgu. Mój współpasażer wyglądał nadzwyczaj poważnie, jakby miał zagrać w ekranizacji Lodu Dukaja jakąś poboczną rolę i właśnie wczuwał się w atmosferę podróży Ekspresem Transsyberyjskim do Irkucka. Oczywiście do początku wieku dwudziestego nie pasowałaby dwurzędowa marynarka. Takie zielone paskudztwo można było uszyć tylko w pierwszych latach po tak zwanym przewrocie, do którego w świecie stworzonym przez Jacka Dukaja raczej by w 1989 nie doszło.

 

Adrian zapadł się w sobie. Może złapało go Ministerstwo Zimy? Może już się nie ruszy do samego końca naszej wspólnej podróży? Może będę musiał znowu zająć się sprawami wampirów albo myśleniem o Ewie? Przyznam, że opowieść Adriana Czermaka dużo bardziej mnie wciągnęła niż pozostałe alternatywy.

 

*

 

– Przy kilku następnych wypadkach – podjął niespodziewanie bez żadnego wstępu – (sąsiad wypadł z okna przykręcając antenę satelitarną; koleżanka ze szkoły nadziała się na metalowy pręt przechodząc przez płot; chłopaka zabiła cegła spadająca z budynku przeznaczonego do rozbiórki; kobieta potknęła się i wpadła w okno samochodu, rozbijając głowę) chciałem ostrzegać, ale szybko nauczyłem się, że to może tylko pogorszyć sprawę. Albo patrzono na mnie podejrzliwie, jak robiła to matka, albo to właśnie próba interwencji doprowadzała do wypadku, więc starałem się nie reagować. I to mi szło świetnie. Gorzej jednak z obojętnością. Przy każdej cholernej wizji z nosa sączyła mi się krew. Było jej niewiele, więc wystarczyło obetrzeć chusteczką higieniczną. Jednak spadającego na mnie za każdym razem – niczym głaz upuszczany przez olbrzyma – poczucia winy nie dało się wytrzeć nawet całym opakowaniem chusteczek. Tkwiło we mnie wraz z przeświadczeniem, że na nic nie mamy wpływu, że wszystko zostało już wcześniej zaplanowane. Poza tym, czy sam nie sprowadzałem jakiejś wyniszczającej siły na tych wszystkich ludzi? Jak wielu przeciętnym osobom w obecnych – przecież w miarę bezpiecznych – czasach zdarzało się tak często ocierać o umrzyków? Przyszłych umrzyków! Te nieuniknione pytania zwielokrotniały tylko poczucie winy. Przeświadczenie, że ja sprowadzam na ludzi śmierć.

 

Stało się ono nie do wytrzymania, kiedy minąłem kobietę, z której pleców wystawał kuchenny nóż. Dwa dni później przeczytałem artykuł o morderstwie, jakiego pewien facet dopuścił się na żonie. Zbyt dobrze wiedziałem, że ową martwą oblubienicą była właśnie mijana wcześniej przeze mnie kobieta.

 

Postanowiłem uciec. Schować się przed światem. Jest to oczywiście mało możliwe, ale nie zupełnie niewykonalne. Trzy lata temu podjąłem pracę w malutkiej, ośmiotysięcznej mieścinie Pawłów pod Ostrzeszowem jako nocny stróż w Wodociągach. Nie miałem właściwie współpracowników. Kiedy przychodziłem do pracy, nikt nie kręcił się po obiekcie. Z własnym szefem widziałem się tylko dwa razy. Kiedy zostałem zatrudniony i kiedy raz szef przyjechał wieczorem po jakieś zostawione przez przypadek dokumenty. Nikomu nie chciało się i nikt nie miał potrzeby przebywać w nocy na terenie Wodociągów. Stróż wystarczył.

 

Rano wracałem do wynajętego w popegeerowskim bloku na obrzeżach Pawłowa jednopokojowego mieszkania. Standard niski, bardzo niski właściwie. Sąsiedzi na wiecznym bezrobotnym, ale przynajmniej zajęci sobą i własną bezczynnością nie interesowali się mną. Przez większą część dnia spałem, a potem starałem się bez powodu nie wychodzić. Oglądałem telewizję, czytałem książki. Większość rzeczy kupowałem przez Internet, nawet produkty spożywcze. O dziwo nie wychodziło to drożej niż w normalnych sklepach. Przynajmniej niewiele drożej.

 

Zerwałem kontakty z rodziną. Pozostałą przy życiu rodziną. Ojciec z matką umarli w wypadku samochodowym (tak, widziałem go wcześniej; nie, nie zareagowałem), a reszta krewnych – ciotki, kuzynostwo i cała reszta – nie wykazywali zbytniego zainteresowania utrzymywaniem kontaktów. Zresztą, rozluźnienie relacji rodzinnych stało się w obecnych czasach czymś naturalnym. Z mojej perspektywy ów fakt oznaczał, że przynajmniej nikt mi się nie pałęta pod nogami, za jedyne uzasadnienie swych poczynań podając związki krwi.

 

Żyłem sobie w samotności. Aż do telefonu szefa o obowiązkowym szkoleniu w Poznaniu. Miało ono dotyczyć wszystkich pracowników. Główny temat jednodniowego spotkania brzmiał: Jak dbać o markę. Sam szef stwierdził, że to nikomu zupełnie do niczego niepotrzebne w Wodociągach, ale „góra – jak zwykł określać tych siedzących jeszcze wyżej – się uparła i choćbyś miał niewyobrażalnie twarde zatwardzenie, to każą ci je przepchać własnym kutasem i koniec pieśni.”

 

(Uśmiechnął się. Ja też, w końcu swoboda, z jaką przedstawiał całe życie okraszona dodatkowo kilkoma wulgaryzmami robi wrażenie. Niekoniecznie pozytywne, ale jednak wrażenie.)

 

Na samym początku oponowałem. Czyniłem to jednak odruchowo. Chyba sam przestałem już wierzyć w swoje nadprzyrodzone możliwości. Za to zaczynałem myśleć o sobie jako o wariacie. Może całe dotychczasowe życie stanowiło wymysł? Może byłem solidnie chory na umyśle? Podobne historie zdarzały się przecież. Jak w Pięknym umyśle przedstawiającym życie profesora Johna Nasha.

 

Pojechałem.

 

*

 

Spojrzał mi prosto w oczy. Jego wzrok, te dwie różnokolorowe tęczówki, szum sunącego przez noc po szynach pociągu i przeświadczenie… Zaczynałem czuć lęk. Może wcale nie ze względu na panującą atmosferę, ale na przeświadczenie, że mój współpasażer snuje swoją opowieść w bardzo dobrze znanym sobie celu. Na pewno nie jest to próba uzasadnienia heterochromii. To już mamy za sobą.

 

*

 

– Adrian Czermak po trzech latach ukrywania się przed światem, wyruszył do Poznania.

 

Zrobił krótką pauzę, po czym spojrzał na mnie i dodał wyjaśniająco:

 

– Adrian Czermak to ja.

 

– Jakoś się domyśliłem.

 

Uśmiechnął się.

 

– Pojechałem do Poznania i nic się nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło do czasu oczywiście. Na Dworcu Głównym w Poznaniu…

 

Pociąg zatrzymał się gwałtownie. Z tego co pamiętałem, minęliśmy już Jarocin i zbliżaliśmy się do Pleszewa. Wyciągnąłem z kieszeni starego Samsunga Avilla. Wskazywał północ. I choć nigdy nie wierzyłem w magię godzin, liczb, lat et cetera, et cetera, to teraz poczułem chłód na karku. Chłód, który nadchodzi nie z zewnątrz, ale ze środka, który swoją mroźną tajemnicą stawia na baczność króciutkie włosy.

 

Zerknąłem za okno. Mrok spowijał przestrzeń, na niebie dostrzec można było tylko kilka rozsianych nieregularnie niczym pryszcze na twarzy młodzieńca gwiazd. Zatrzymaliśmy się w szczerym polu.

 

Przez chwilę chciałem, żeby wreszcie ktoś się do nas dosiadł, co powstrzymałoby rozgadanego Adriana Czermaka od kontynuowania opowieści, która zbliżała się do godziny naszego spotkania, swoistej godziny ZERO. Mogłem oczywiście powiedzieć, że stałem się senny, w końcu północ za nami, więc najwyższy czas przekimać trochę. Jednak tak nie zrobiłem. Nie dlatego, że zupełnie nie chciało mi się spać, ale nie umiałem. Czekałem na zakończenie opowieści albo dociągnięcie jej do momentu krytycznego, do momentu, w którym to ja stanę się jednym z jej bohaterów, zaledwie epizodycznym (przy dobrych układach z autorem może drugoplanowym), ale to nie oznacza – nieważnym.

 

Adrian Czermak tymczasem wpatrywał się w przestrzeń za oknem, ale jego myśli skupiały się na czym innym. Wyglądał na spokojnego.

 

– …na Dworcu Głównym w Poznaniu – podjął przerwaną opowieść, gdy pociąg szarpnął gwałtownie i ruszył. Zatrzymaliśmy się pewnie z jakiegoś błahego powodu, tak przynajmniej próbowałem sobie to tłumaczyć, ale gdzieś z głębi dopadało mnie przeświadczenie, że zatrzymaliśmy się dla Adriana. Żeby mógł coś przemyśleć, zastanowić się, jak dalej pociągnąć historię. – wszedłem do kawiarenki, a właściwie takiej budy z szybkim żarciem, gdzie można także zamówić kawę w papierowym kubku, a przy okazji dokupić bestseller czy najnowsze wydanie tabloidu. Zamówiłem białą kawę z cukrem za jedyne trzy czterdzieści dziewięć. Swoją drogą, chyba zwykłe szczyny zaserwowane na wynos z nadrukiem reklamowego hasła na tekturce nie są aż tyle warte, nie uważasz?

 

Przytaknąłem bezwiednie.

 

– Czekałem, siedząc na barowym wysokim krześle. Wokół rozchodził się zapach kebabu oraz tanich tłustych sosów. Smrodowi taniego żarcia towarzyszył syk tłuszczu, w którym swoje tortury przechodziły ziemniaki, zamieniając się we frytki. Zapomniałem przez te trzy lata, że ludzie naprawdę zeżrą wszystko, nawet cudo nazywane pizzerką – kawałek drożdżowego ciasta z, Bóg wie który raz topionym, serem. Pewnie, jeżeli udałoby mi się dłużej poobserwować świat ludzkich zachowań po tak długiej absencji, to zdziwiłbym się jeszcze kilka razy.

 

*

 

Pleszew. Kilkuminutowy postój. Przez korytarz przemknęły trzy osoby. Każda z nich zajrzała do naszego przedziału, jakby przechodzili przez piekło, szukając mety na całą wieczność. Z nosami na kwintę, z niewielkim dobytkiem (starsza kobieta – dwie plastikowe siatki, jedna z Biedronki, druga z Lidla; facet w garniturze – czarny neseser; nastolatek z irokezem – plecak typu kostka) nie wykazali zainteresowania naszym towarzystwem.

 

Pociąg ruszył.

 

Przez chwilę chciałem nawet zmienić temat rozmowy, ale czułem zupełną pustkę. Adrian podjął przerwany wywód wraz z pociągiem, który ospale, jakoś bardziej ospale niż na poprzednich postojach, ruszył wyznaczonym przez szyny szlakiem.

 

*

 

– Podszedł w końcu do mnie jeszcze raz młody mężczyzna z obsługi. Plakietka przyczepiona do wiśniowej koszuli zdradzała, że ma na imię Wojtek. Pewnie jakiś student, który zdecydował się zdobyć się jakiekolwiek doświadczenie, choć miałoby ono polegać na podawaniu kebabów. Przystojny, wysportowany. Ciemna karnacja, kruczoczarne włosy. Postawił na oddzielającej nas białej plastikowej ladzie zamówioną przeze mnie kawę. Dało się odczuć ciepły, lekko chemiczny zapach, czy powiedzmy aromat. Podniosłem wzrok i… znowu to zobaczyłem. Wyraźnie. Bardzo wyraźnie.

 

Zaskoczony, potrąciłem dłonią tekturowy kubek. Ciepły jeszcze płyn rozlał się na ladzie i na podstawce na pieniądze. Plama jasnej cieczy powiększała się, niebezpiecznie zbliżając się do wyłożonych pojedynczych egzemplarzy gazet. Wlepiłem wzrok w nagłówek „Faktu” leżącego na samym wierzchu: Zabijała dzieci od 14 lat. Czarne tło, czerwone litery oraz mroczny charakter komunikatu zdawał się świetnie współgrać z tym, co zobaczyłem wcześniej. Wojtek zareagował natychmiast. Poderwał do góry cały plik gazet i z wyrzutem spojrzał na mnie.

 

Ja też uniosłem wzrok. Ale nie widziałem pięknej ozdobionej jednodniowym zarostem twarzy Wojtka. To znaczy widziałem ją jednym okiem. Drugim zobaczyłem Wojtka takiego, jakim miał się stać niedługo. Może się już stał.

 

(Adrian zerknął na zegarek z szeroką srebrną bransoletą, który wyćwiczonym ruchem wysunął spod mankietu zielonej marynarki.)

 

Teraz pewnie tak. Jest piętnaście minut po północy.

 

W mojej wizji Wojtek zdążył się przebrać w szary T-shirt, ale na nogach nadal miał jeansy. Widocznie właściciel sklepiku nie dawał im firmowych spodni. Zresztą tak koszulka, jak i jeansy zostaną poszarpane, twarz – prawie całkowicie pozbawiona skóry, jakby ktoś przeciągnął ją po chropowatej powierzchni. Ręce oraz nogi powykręcają się w najróżniejsze strony.

 

Wojtek najprawdopodobniej wpadł pod samochód. Nie sądzisz?

 

*

 

Adrian spojrzał na mnie. Wydawał się autentycznie zainteresowany moją odpowiedzią. Siedziałem jak sparaliżowany albo zahipnotyzowany. Tak, to dużo lepiej pasujące do sytuacji słowo. Zahipnotyzowany. Nie mogłem zrozumieć, z jakim spokojem opowiada mi o śmierci kolejnych osób, a szczególnie dzisiejszych wydarzeniach. Próbowałem sobie sam wmówić, że ten spokój jest dowodem nieautentyczności opowieści. Autosugestia nie działała. Przypominała raczej ładny samochód prosto z salonu, w którym ktoś wymontował silnik. Obojętność Adriana rodziła się z wielości przypadków, a może ze spokoju… spokoju wywołanego… czym właściwie?

 

Podniósł jeden kącik ust i uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że moja ewentualna odpowiedź nie zmieni już niczego. Ani tego, co się stało, ani tego, co się dopiero stanie. Ale co właściwie ma się stać?

 

Pociąg zaczął zwalniać. Wtaczaliśmy się do Ostrowa Wielkopolskiego.

 

Zamilkł, aż do momentu, kiedy ruszyliśmy. Czasu wystarczyło, aby spróbować podjąć lekturę. Właściwie udawanie, że czytam, ponieważ – nie tylko ze względu na poziom literacki Zmierzchu – nie potrafiłem skupić się wystarczająco, żeby złożyć słowa w sensowny ciąg. Nie ze względu na rozmowę z Ewą. Miałem nadzieję, że Adrian nie będzie próbował mi przerywać. Z drugiej strony chciałem się dowiedzieć, co spowodowało całą opowieść. Czy długa przerwa w kontaktach międzyludzkich? Czy może potrzeba powiedzenia o wszystkim właśnie teraz, w tym konkretnym pociągu?

 

Zaraz miałem się dowiedzieć, bo mój współpasażer nie zamierzał milczeć, nie zamierzał w ogóle zauważyć mojego pozornego zainteresowania lekturą. Może po prostu wiedział, że udaję?

 

*

 

– Przepraszam – powiedziałem do Wojtka.

 

W moim głosie zabrzmiało więcej współczucia niż żalu z powodu rozlanej kawy. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, szczególnie śladową ilością mleka w tej kawie. Wojtek nie zwrócił na to uwagi, ponieważ gdy stał tak z uniesionymi do góry gazetami jego uwagę, najpierw zajętą próbą stłumienia wyrzutu, przykuło coś na mojej twarzy.

 

– Pan ma różne kolory oczu – wydukał w końcu.

 

Na początku nie rozumiałem, o co mu chodzi. Potem pojąłem, że będę musiał tłumaczyć to samo, co wyjaśniałem tobie. Skupiłem się oczywiście na podaniu definicji heterochromii. Żadnych opowieści o moim bracie, żadnych historii o śmierci. Nic z tych rzeczy. A już zupełne jasne jest, że nie wspomniałem o jego własnej śmierci.

 

Podziękowałem za kawę i odszedłem. Nie chciałem dłużej rozmawiać z Wojtkiem. Nie miałem takiego zamiaru, bo moją głowę rozsadzały wspomnienia oraz przeświadczenie, że mylnie obstawiałem zanik owych – do niczego nieprzydatnych – „zdolności”. To słowo jeszcze mniej odpowiednie niż „wizje”.

 

– Nie ma za co – usłyszałem za sobą.

 

Wolałem odejść jeszcze z dwóch powodów.

 

Pierwszy był prozaiczny. Przechodząc przez stary hol dworca, obtarłem wierzchem prawej dłoni nos, spojrzałem na nią…

 

Nie mylisz się. Tak, jak w każdym przypadku, które zdarzały się wcześniej. Krwawiłem. Nie chciałem rozmawiać o tym z Wojtkiem. Spojrzałem na umieszczony pod wielką tablicą odjazdów i przyjazdów zegar wskazujący czarnymi cyframi godzinę. Zostało osiemnaście minut do odjazdu pociągu, poszedłem więc na peron. Drugim powodem, dlaczego nie chciałem dłużej pozostawać w pobliżu Wojtka, którego plany niedługo pokrzyżuje wypadek samochodowy było poczucie winy. Znowu pojawiły się pytania, czy owych śmierci czasami nie sprowadzam ja.

 

*

 

Spojrzeliśmy sobie w oczy. W tle niczym w zakończeniu Lokomotywy Tuwima (…to tak to, to tak to, to tak to…) rozlegały się rytmiczne uderzenia kół. Wiedziałem, że teraz będzie już ten najbardziej interesujący fragment całej opowieści. Wiedziałem, że będzie on dotyczył mnie, Adriana i pociągu.

 

Skądś po prostu wiedziałem.

 

*

 

– Unikałem twojego spojrzenia. Bałem się cokolwiek zobaczyć. A kiedy wreszcie… Na twojej twarzy zobaczyłem płomienie.

 

Pauza. Na początku w ogóle nie zrozumiałem, co mają oznaczać te słowa. Później miałem wrażenie, jakby nie zostały wcale skierowane do mnie, ale do bohatera filmu, którego ja, Klaudiusz Bąk, po prostu gram. Nie zareagowałem.

 

– Dlatego wyszedłem. Trochę ze strachu, trochę ze względu na to, że za chwilę zacznie mi krwawić nos. Poszedłem do ubikacji, wytrzeć się dokładnie. I, wbrew wszystkiemu, co można złego przeczytać w Internecie o polskich pociągach, okazało się, że akurat lustro w kiblu znalazłem. Szedłem przez korytarz z przyłożoną do twarzy chusteczką higieniczną. Musiałem wyglądać jak jakiś bokser amator po pierwszej rundzie. Na szczęście nikt się nie kręcił. Jak się okazuje, przepełnienie składów też jest plotką. No, przynajmniej na tej linii, a może po prostu dziś. Nawet nikogo przy kiblu. Z czasów studenckich pamiętam, że zawsze ktoś tam czatował, a tu… proszę!

 

Wchodzę do środka i mogę spokojnie się obmyć, bo nawet woda po naciśnięciu malutkiego przycisku leci. Lepiej pasowałoby ciurka, ale mi wystarczyło. Gdy chciałem sprawdzić, jak poszło mi pozbywanie się krwi, podniosłem głowę i zerknąłem w lustro. Nie należało do najczystszych. Mimo to, między brązowymi i rdzawymi smugami, dostrzegłem wyraźnie jasne płomienie.

 

Najpierw w ogóle nie zrozumiałem. Później wydało mi się to idiotyczne, nierealne. Nawet sam do siebie się uśmiechnąłem, jakby przypomniał sobie niezły dowcip. Albo jakbym był naukowcem, który musi sam na sobie sprawdzić działanie wymyślonego preparatu.

 

– Sugerujesz, że pociąg spłonie?

 

W końcu udało mi się przerwać wywód, w końcu paraliżujący mnie strach ustąpił miejsca ciekawości, w końcu podjąłem próbę rozmowy z tym świrem. Tak, to jakiś świr! Przecież nikt normalny nie wierzy w takie historie, a on najwyraźniej wierzył.

 

– Nie, mówię tylko o tym, co widziałem. Ale masz rację, biorąc pod uwagę wszystkie elementy, prawdopodobnie spłoniemy w tym pociągu.

 

– Wiesz to wszystko od czasu, kiedy ta żelazna puszka do przewozu ludzi, która pamięta czasu PRL-u, opuściła Poznań i sobie spokojnie siedzisz? Przecież dawno mogliśmy wysiąść.

 

Po krótkiej oskarżycielskiej pauzie dorzuciłem:

 

– Nie wierzę ci!

 

– Nawet myślałem o tym, żeby wysiąść, przez co czasami przerywałem opowieść i spoglądałem przez okno, myśląc, że mogę uciec. Ale jak widzisz, nie możemy. Ani ty, ani ja.

 

– To jakaś bzdura! – powiedziałem to raczej, aby przekonać samego siebie, aby sobie samemu wmówić, że rodzące się we mnie przekonanie, że ten facet mówi prawdę, jest tylko efektem całej atmosfery pustego pociągu jadącego w nocy przez pola, lasy i wsie. Poza tym, jestem zmęczony, senny, pomyślałem, więc mojej głowie łatwo to wszystko zaakceptować.

 

– Może i bzdura. Nawet sam na początku nie zaakceptowałem faktu, że będę musiał umrzeć, że nie da się już nic zmienić. Wybiegłem z ubikacji i rzuciłem się do hamulca awaryjnego. Zerwałem plombę, pociągnąłem rączkę, ale to czerwone badziewie okazało się zepsute. Zepsute albo… albo tak miało po prostu być. I kiedy stałem tam w przejściu, gdzie odgłosy pracy pociągu zdają się zwielokrotnione, poczułem błogi spokój. Nadchodząca śmierć w sumie nie jest niczym strasznym. Życie okazało się przereklamowane. Nie?

 

Miał rację. Życie jest przereklamowane. Mało kto wiedział to tak dobrze jak ja. Właśnie odeszła ode mnie żona, straciłem mieszkanie i w ogóle jakąkolwiek stabilizację. Tłukę się przez pół Polski, aby spędzić kilka dni na kanapie u Romka, który zapewne tylko udaje, że mój przyjazd jest mu na rękę, a tak naprawdę wolałby… Wolałby robić inne rzeczy. I, co gorsza, Romek okazał się jedyną dobrą alternatywą. Życie jest przereklamowane. Jednak to jeszcze nie powód, żeby uwierzyć w marketing śmierci. W końcu wyboru tego alternatywnego produktu dokonuje się raz na zawsze. A kto wie, czy owo zawsze trwa dłużej niż mrugnięcie okiem?

 

– Nie. Zresztą, mogłeś mi powiedzieć na początku, a nie pierdolić o swoim życiu, o bracie i całej tej pieprzonej heterochronii.

 

– Heterochromii!

 

– Co?

 

– Nie heterochronii, ale heterochromii.

 

– Sram na to!

 

– Na pojęcie? Czy na moje oczy? – wyraźnie go to bawiło.

 

– Pierdol się! – rzuciłem i oparłem się o fotel. Skierowałem wzrok za okno, jakbym się obraził i czekał na przeprosiny. Ale właściwie co miałem zrobić? Pobiec sprawdzić, czy hamulce bezpieczeństwa w tym złomie faktycznie nie działają? A może pobiec do konduktora i powiedzieć, że mój współpasażer właśnie przewidział katastrofę?

 

– Spokojnie, spokojnie – powiedział Adrian. – Przecież wiesz, że nawet, jakbym ci powiedział po wejściu do przedziału: „Słuchaj, ten pociąg spłonie, bo miałem taką wizję!” to byś mi nie uwierzył. Zresztą, nadal mi nie wierzysz. To znaczy, starasz się nie wierzyć, ponieważ cała historia brzmi niewiarygodnie, a poza tym…

 

– Wiesz co? Przestań! Poza tym, pociąg spłonie!? Ale sobie wymyślił! – parsknąłem. – Niby jak? Rozumiem wykolei, ale spłonie? Skąd żeś się urwał? Z Wodociągów?

 

– Wyparcie. Naturalny mechanizm ochronny. Nic jednak nie zmieni.

 

– Co?

 

– Bronisz się przed myślą, która już i tak cię zdominowała.

 

– A ty tak spokojnie sobie siedzisz? I nic nie wypierasz? Nie wypierasz tego, że tobie tak jak mi po prostu zależy na życiu, niezależnie jakie ono by nie było chujowe?

 

– Mówiłem, mam już dosyć. Ciągłego chowania się. Chowania się, które oznacza skrajną samotność. Przerabiałem to przez kilka lat, a kontakt z ludźmi… sam widzisz. Uznałem, że najlepiej będzie to skończyć tutaj, w tym pociągu.

 

Rozejrzał się jakby chciał ocenić wnętrze przedziału. Po tych próbujących nieudolnie ukryć swój wiek farbą metalowych wykończeniach, przykrytych pstrokatym materiałem siedzeniach, składanych przyokiennych stoliczkach wyposażonych w otwieracze do butelek. Zerknął nawet na ciemnożółte (kolor, który mógłby skojarzyć się z miodem) zasłony z regularnie rozłożonymi małymi napisami „PKP”.

 

– Taaa. Tylko druga klasa – uśmiechnął się. – Musi wystarczyć na zakończenie mojej opowieści.

 

– Ale ja jednakowoż swoją jeszcze chciałbym pokontynuować.

 

Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś tu nie gra. Przecież…

 

– … mogę wysiąść. Ty nie chcesz, ale ja mogę!

 

– Nie – odpowiedział. – Nie możesz. Najwidoczniej dojdzie do kolizji przed następnym…

 

Złapałem plecak w jedną rękę, a w drugą Zmierzch (chociaż mógł tutaj zostać i spłonąć z całym tym pociągiem, który miał zmierzać ku katastrofie) i wyskoczyłem z przedziału na przesiąknięty mrokiem korytarz. Wrzuciłem książkę do plecaka, zapiąłem go i założyłem na plecy. Spojrzałem w obie strony – wydawało się, że znalazłem się idealnie w połowie wagonu. Obojętnie, w którą się nie udam, będę musiał przebyć taką samą drogę. Wzruszyłem ramionami i poszedłem. Po lewej stronie miałem okna, za którymi wśród czerni lasów migały nierozpoznawalne kształty. Po prawej – przedziały, w większości puste bądź zajęte przez jednego lub dwóch pasażerów.

 

Dotarłem do drzwi i spojrzałem na zegarek. Było czterdzieści minut po północy, a w Kępnie zgodnie z rozkładem powinniśmy być o pierwszej. Zbliżamy się do Ostrzeszowa. Nie sprawdzałem, o której będziemy się tam zatrzymywać, ale na przebycie osiemnastu kilometrów dzielących Ostrzeszów od Kępna pociąg potrzebował jakieś dwadzieścia minut.

 

I nie pomyliłem się. Nagle lasy się skończyły, jakby ktoś pociągnięciem pędzla usunął je z krajobrazu. Minęliśmy przejazd kolejowy, po czym pociąg zwolnił, ponieważ do zatrzymania pozostało mu już niewiele. Dało się słyszeć przeciągły świst hamulców. Za oknami pojawiły się światła peronów w Ostrzeszowie.

 

Adrian wyszedł na korytarz. Spoglądał w moją stronę z zaciekawieniem, ale nie zmierzał do wyjścia. Nie miał nawet ze sobą torby – zostawił ją w przedziale. Wygląda w tej swojej zielonej marynarce i z tymi rozczochranymi włosami jak tajny agent, który nie wiedział, w jaki sposób wtopić się w tłum.

 

– Nie powinieneś wysiąść tutaj? W końcu mieszkasz w Pawłowie, tak?

 

– Tak, ale z dworca na nogach będzie daleko, a samochód zostawiłem w Kępnie, bo…

 

Pisk metalowych kół zagłuszył słowa Adriana. Nie były one jednak teraz ważne. Pociąg stanął. Przekręciłem wajchę odblokowującą drzwi. Wystarczyło wyskoczyć. Tylko właściwie po co? Co ja będę robił w Ostrzeszowie o pierwszej w nocy? Nawet nie wiedziałem, czy można tutaj gdzieś wypić piwo, przenocować. Ostatni raz byłem w Ostrzeszowie… wieki temu! Pewnie jeszcze chodziły po tym terenie dinozaury, a ludzi nawet nie było jeszcze w planach ewolucji. Romek będzie czekał w Kępnie. Pewnie zaraz zadzwoni, a ja mu powiem: „Wiesz, fajnie, że na mnie czekałeś, że zwlokłeś się w nocy z wyra, ale wysiadłem w Ostrzeszowie, bo jechał ze mną taki facet, który przewiduje śmierć innych i właśnie przewidział, że mam zginąć w pożarze, najprawdopodobniej pociągu. Rozumiesz?”

 

Cała opowieść Adriana wydała się tym, czym powinna wydać się od początku. Prawdziwą ściemą. I to nie było już tylko słowo, które miało we mnie zagłuszyć wewnętrzne rozterki. Naprawdę z przekonaniem stwierdziłem, że Adrian Czermak to jakiś popieprzony koleś. Może nawet uciekł z zakładu psychiatrycznego. To by dobrze tłumaczyło nie tylko historyjkę, ale również niepasującą do niczego marynarkę.

 

Przez otwarte drzwi wdarł się wydany przez konduktora sygnał odjazdu.

 

Zostały ostatnie sekundy na decyzję.

 

Zatrzasnąłem drzwi i z ironicznym (mam nadzieję, że tak właśnie wyglądał) uśmiechem zwróciłem się w stronę Adriana.

 

Pociąg ruszył.

 

– Wiedziałem, że nie wyjdziesz.

 

– Wychodząc, udowodniłbym, że ci uwierzyłem.

 

– Jadąc dalej, udowodnisz, że miałem rację.

 

Zaśmiałem się, ale sztucznie. Jak chłopak, który śmieje się z dowcipu opowiedzianego przez swoją dziewczynę dlatego, żeby nie zrobić jej przykrości. W moim przypadku, efekt sztuczności był oczywiście zamierzony.

 

– Tylko, jeżeli miałeś rację, to ani mi, ani tobie nic nie da. Będziemy razem wąchać zwęglonymi nozdrzami kwiatki od spodu.

 

Adrian roześmiał się. Jednak w jego śmiechu nie znalazła się nawet nutka sztuczności. Zarykiwał się w głos, jakby usłyszał najlepszy dowcip świata.

 

Wyjeżdżaliśmy już z Ostrzeszowa, przecinając lasy należące prawdopodobnie do Rogaszyc, kiedy usłyszałem metaliczny długi zgrzyt. Adrian nadal się śmiał. Pociąg szarpnęło gwałtownie, rzucając mną o ściankę korytarza. Zgrzyt się zwielokrotnił, przechodząc w całą orkiestrę mrożących krew w żyłach odgłosów. Poczułem przeszywający bark ból. Śmiech Adriana albo nie mógł się przebić przez narastający hałas, albo po prostu… Po prostu jebany jasnowidz przestał się śmiać.

 

Spojrzałem w jego stronę, kiedy akurat impet kolejnego szarpnięcia kilkunastotonową maszyną wrzucił Adriana do przedziału. Tego samego, który niedawno opuściliśmy. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Za to na końcu korytarza dostrzegłem kłębiący się dym. Ciemny i intensywny, jakby ktoś otworzył patelnię z przypalonym mięsem – a nawet przypalanym już od kilku godzin. Pociąg – nie zwalniając – przechylił się cały na prawą stronę. Trwał w tej dziwacznej pozycji, jakby maszynista trenował wyczynową jazdę. Upadłem na ścianę. Wszystko w pociągu musiało przewalać się z hukiem na jedną stronę, jakbyśmy zamienili się w gigantyczny kalejdoskop, którym potrząsało teraz dziecko olbrzyma.

 

Kilka sekund później przechył się zwiększył i wypadliśmy z torów. Kiedy koziołkowaliśmy, niefortunnie zapewne z wysokiego nasypu, kątem oka dostrzegłem, że dym z końca korytarza zbliża się do mnie z zatrważającą prędkością. Za nim zaś zauważyłem pojedyncze błyski. Skąd ten ogień? Tego miałem się nie dowiedzieć. Mógł to być zamach. Ale tutaj? W polskim pociągu? Akurat między Ostrzeszowem a Kępnem? Może wieźliśmy jakąś utajnioną przesyłkę nuklearną? Ale to też zdawało się mało prawdopodobne. Obecność ognia w tym pociągu nie jest przypadkowa. Wynikała z obecności Adriana. Była z nim w nadprzyrodzony sposób związana. To nie wybuch bomby, nie wadliwa instalacja; nic z tych rzeczy. To zdolności… To przekleństwo Adriana!

 

Usłyszałem huk, a ogień wyprzedził dym. Dopadł mnie i zrobiło się czarno. Absolutnie czarno. Kilka sekund później już nie żyłem. Śmierć na zakończenie kiepskiego tygodnia wydaje się dobrym rozwiązaniem.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam jednym tchem. Bardzo mi się podobało. Trochę przypomina mi klimatem zekranizowane Opowieści profesora Tutki (mam nadzieję, że nie pomyliłam tytułu). Fajna narracja, opowieść trzyma w napięciu.

Śmierć na zakończenie kiepskiego tygodnia wydaje się dobrym rozwiązaniem – świetne podsumowanie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

@bernik, dzięki za opinię. Cieszę się, że pozytywną.

Autor miał niezły pomysł, ale zawalił sprawę nie najlepszym wykonaniem. Tekst jest dość niedopracowany –– interpunkcja leży, mamy tu sporo nieprawidłowo zbudowanych zdań, zdarzają się powtórzenia, błędy. Mimo tych niedociągnięć czytało się jako tako. Bardzo przeszkadzały mi nawiasy. Jeśli wtrącenia są ważne dla treści, czemu Autor nie wplótł tych informacji w tekst?  Jeśli nie są ważne, po co w ogóle znalazły się w opowiadaniu. Kto opowiada całą historię? Trup?  

 

„Cały ten tydzień, jeszcze przed spotkaniem w czwartek w pociągu Adriana Czermaka, mógł kojarzyć się tylko z taplaniem się w łajnie. Wakacyjny wyjazd samochodem do ciotki mojej żony wydawał się na początku rewelacyjnym pomysłem na urlopowe oderwanie się od obowiązków służbowych i innych codziennych upierdliwych spraw. Później zamienił się w puszkę Pandory, rodzinne piekiełko, w którym niestety – jak mi się na początku wydawało – tylko ja miałem robić za grzesznika. Ewa i jej ciotka za to rewelacyjnie sprawdzały się w roli szeregowych demonów, które widłami docinek oraz rozgrzaną smołą przytyków świetnie wywiązywały się z obowiązku zadawania cierpienia takim niedobrym ludzikom jak ja”. –– Nadmiar zaimków się. „O ile jestem wstanie zgodzić się co do śmierci…” –– O ile jestem w stanie zgodzić się co do śmierci„(a właściwie bezkonkurencyjna kandydatka do ex żony)” –– (a właściwie bezkonkurencyjna kandydatka na ex żonę)  

 

„Kumpel z Poznania okazał się nieobecny, za to Romek – mieszkający obecnie w Kępnie…” –– Powtórzenie.

 

„Pociągu, w który wsiadł także Adrian Czermak”. –– Pociągu, do którego wsiadł także Adrian Czermak.

 

„Przecież kiedy dosiada się do przedziału facet…” –– Przecież kiedy wsiada do przedziału facet… Lub: Przecież kiedy dosiada się do nas facet… Do przedziału raczej nie można się dosiąść, dosiadamy się do będących już w nim pasażerów.

 

„…otworzyły się drzwi przedziału i zajrzała do niego jakaś dziwnie przerażona twarz”. –– Mam podejrzenie, że twarz nie zajrzała sama, że był do niej dołączony cały dalszy ciąg człowieka. ;-)  

 

„…obserwowanie zachowania współpasażera znad stron powieści”. –– Też bym popatrzyła, bo nigdy nie spotkałam pasażera znad stron powieści. ;-)  

 

„…ktoś próbuje wytłumaczyć teorie względności…” –– Literówka. „Podniosły się chmary kurzy, na których zaczęły tańczyć promienie słońca…” –– Podniosły się chmury/tumany kurzu, na którym zaczęły tańczyć promienie słońca… Chmarami latają np. owady, ptaki.

 

„I wuja wskoczył do kabiny…” –– Czy ten wuja, zamiast wuj, to tak celowo?

 

„Śmierć Wiktora, tam w stodole, widziałem dwoma oczami”. –– Wolałabym: Śmierć Wiktora, tam w stodole, widziałem dwojgiem/obojgiem oczu.

 

„Pewnie mieliśmy kilka minut zwyczajowego na PKP poślizgu”. –– Pewnie mieliśmy kilka minut zwyczajowego/tradycyjnego dla PKP poślizgu/spóźnienia/opźnienia.

 

„…morderstwie, jakiego pewien facet dopuścił się na żonie. Zbyt dobrze wiedziałem, że ową martwą oblubienicą była…” –– Oblubienicą nazywamy narzeczoną lub pannę młodą. Żona, szczególnie martwa, oblubienicą nie jest. Może: …morderstwie, którego pewien facet dopuścił się na żonie. Zbyt dobrze wiedziałem, że ową ofiarą była

 

„…co powstrzymałoby rozgadanego Adriana Czermaka od kontynuowania opowieści, która zbliżała się do godziny naszego spotkania, swoistej godziny ZERO”. –– Co Autor nazywa godziną naszego spotkania, swoistą godziną ZERO i w jaki sposób opowieść zbliżała się do tej godziny?

 

„Pewnie jakiś student, który zdecydował się zdobyć się jakiekolwiek doświadczenie, choć miałoby ono polegać na podawaniu kebabów”. –– Pewnie jakiś student, który zdecydował się zdobyć jakiekolwiek doświadczenie, choćby miało ono polegać na podawaniu kebabów.

 

„…ale na nogach nadal miał jeansy”. –– …ale na nogach nadal miał dżinsy. Stosujemy pisownię spolszczoną.  

 

„Drugim powodem, z jakiego nie chciałem dłużej pozostawać w pobliżu Wojtka, którego plany niedługo pokrzyżuje wypadek samochodowy było poczucie winy”. –– Drugim powodem, dlaczego nie chciałem dłużej pozostawać w pobliżu Wojtka, którego plany niedługo pokrzyżuje wypadek samochodowy, było poczucie winy.

 

„Znowu pojawiły się pytania o to, czy owych śmierci czasami nie sprowadzam ja”. –– Znowu pojawiły się pytania, czy owych śmierci czasami nie sprowadzam ja.

 

„Poza tym, jestem zmęczony, senny, pomyślałem, więc mojej głowie łatwo to wszystko zaakceptować”. –– Poza tym jestem zmęczony, senny, pomyślałem więc, że mojej głowie łatwo to wszystko zaakceptować.

 

„Obojętnie, w którą się nie udam, będę musiał przebyć taką samą drogę”. –– Obojętnie, w którą się udam, będę musiał przebyć taką samą drogę.

 

„…że zwlekłeś się w nocy z wyra…” –– …że zwlokłeś się w nocy z wyra

 

„Jadąc dalej, udowodnisz, że miałem rację”. –– Jadąc dalej, przekonasz się, że miałem rację.

 

Pociąg szarpnęło gwałtownie, rzucając mną o ściankę korytarza”. –– Pociągiem szarpnęło gwałtownie, rzucając mnie na ściankę korytarza.

 

„Poczułem przeszywający bark ból”. –– Poczułem ból przeszywający bark.

 

„…kiedy akurat impet kolejnego szarpnięcia kilkunastotonową maszyną wrzucił Adriana do przedziału”. –– …kiedy akurat impet kolejnego szarpnięcia kilkunastotonowej maszyny, wrzucił Adriana do przedziału.

 

„…jakby motorniczy trenował wyczynową jazdę”. –– Motorniczy kieruje tramwajem. Pociąg prowadzi maszynista.

 

„…dostrzegłem, że dym z końca korytarza zbliża się do mnie w zatrważającej prędkości”. –– …dostrzegłem, że dym z końca korytarza zbliża się do mnie z zatrważającą prędkością.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy, dzięki za sugestie. Niektóre uwzględniłem, inne – nie, z kilku przyczyn. „…otworzyły się drzwi przedziału i zajrzała do niego jakaś dziwnie przerażona twarz”. - Zostaje. To często stosowana w literaturze metonimia. W tym zdaniu zrozumiała, w końcu, sugeruje, że Klaudiusz – opowiadający w tym miejscu, najpierw zauważył twarz. „…obserwowanie zachowania współpasażera znad stron powieści” - zmieniłem, chociaż uważam, że zdanie, kiedy uwzględni się polską składnię, jest jasne. „Podniosły się chmary kurzuna którym zaczęły tańczyć promienie słońca…” – zostawiam "chmary" – przykładowe zdanie podaje chociażby wikisłownik: Każde ruszenie jakiegoś rupiecia na strychu, wzbija chmary kurzu. I wuja wskoczył do kabiny…” –– Czy ten wuja, zamiast wuj, to tak celowo? – celowo, w końcu obaj pochodzą z Wielkopolski, gwara im nie obca, co zaznacza także Klaudiusz. http://www.poznan.pl/mim/slownik/words.html?co=word&word=wuja „Poza tym, jestem zmęczony, senny, pomyślałem, więc mojej głowie łatwo to wszystko zaakceptować”. ––Poza tym jestem zmęczony, senny, pomyślałem więc, że mojej głowie łatwo to wszystko zaakceptować.  – Twoja propozycja zmienia sens zdania. On pomyślał: Poza tym… A nie pomyślał więc, że… Niuans, ale znaczny. "Wybijanie" słowa "pomyśleć" przecinkami jest powszechnie stosowane w prozie. „Obojętnie, w którą się nie udam, będę musiał przebyć taką samą drogę”. ––  Obojętnie, w którą się udam, będę musiał przebyć taką samą drogę. - Zostawiam. To konstrukcja analogiczna do częstych w polszczyźnie, np.: Czego nie zrobię, to i tak będzie źle. „Jadąc dalej, udowodnisz, że miałem rację”. –– Jadąc dalej, przekonasz się, że miałem racjęZostawiam, bo chodzi Adrianowi, że Klaudiusz "udowodni coś", a nie się "o czymś przekona". Tym bardziej, że wypowiedź ma być celowym z punktu widzenia bohatera nawiązaniem do poprzedniej wypowiedzi. Pociąg szarpnęło gwałtownie, rzucając mną o ściankę korytarza”. –– Pociągiem szarpnęło gwałtownie, rzucającmnie na ściankę korytarza. – No cóż. Szarpać dość powszechnie łączy się z biernikiem. Sugerowany przez Ciebie narzędnik zdaje się, że występuje rzadziej. Przykłady w Słowniku języka polskiego PWN, pod red. Elżbiety Sobol. Co do rzucać: raczej "o", przykładów pełno. Nawet o ziemięo glebę się rzuca ;), zaś co sie tyczy rzucania o ścianę, to jest taka znana powszechnie w Polsce piosenka, w której słyszymy "szklanka o ścianę rzucam, chcę wychodzić" „…kiedy akurat impet kolejnego szarpnięcia kilkunastotonową maszyną wrzucił Adriana do przedziału”. –– …kiedy akurat impet kolejnego szarpnięcia kilkunastotonowej maszyny, wrzucił Adriana do przedziału. – Zabawne, jak zastosowałem narzędnik, to ty mi go zmieniasz na dopełniacz. Uważam, że niepotrzebnie,

Co zaś do zastosowania nawiasów… W kilku przypadkach wprowadzją dopowiedzenia Klaudiusza, głównego narratora, i mają oddzielić je od toku opowieści Adriana; w kilku są faktycznie pełnią rolę wtrąceń, a te od dawien dawna wprowadza się w nawiasach. Nie rozumiem wątpliwości. Robili tak King (często), C. S. Lewis… a w poezji (m.in.) Barańczak. Ale to chyba nie powoduje, że opowiadania zostało "źle wykonene". Szkoda, że nie przytoczyłaś przykładów z błedną interpunkcją, bo ja nie zdążyłem ich wyłapać.   Pozdrawiam

Michaledomagalski, To jest Twoje opowiadanie. Wyłącznie od Ciebie zależy jego ostateczna wersja. Moje uwagi zaś, jak trafnie zauważyłeś, są zaledwie sugestiami. Ty piszesz tak jak potrafisz, tak jak uznałeś, że będzie najlepiej dla Twojego opowiadania. Ja wskazuję ewentualne błędy i to, co mnie się w nim nie podoba. Jeśli zechcesz skorzystać choćby z jednej uwagi, będę bardzo zadowolona, jeśli nie, rozumiem, masz prawo pozostać przy swoich zdaniach. To Twój tekst.   Co do nawiasów –– rozpraszają mnie, przeszkadzają, powodują zakłócenie w rytmie czytania. W książkach Kinga też. Jestem zdania, że w zasadzie każdą informację można wpleść do tekstu, nie stosując nawiasów. Ale to tylko moje przekonanie. Nie musisz się z nim zgadzać.   Rozumiem Twój żal, że nie przytoczyłam przykładów z błędną interpunkcją, ale będąc członkinią Loży, mam obowiązek przeczytać wszystkie opowiadania zamieszczone w dniu mojego dyżuru. Wczoraj dodano ich dziesięć. Nie mogę skupić się tylko na Twoim. Na pocieszenie zdanie, które nie stanowiłoby problemu, gdybyś pamiętał o przecinkach.   Niesamowite ukojenie po dzisiejszym rodzinnym obiedzie przynosiło mi obserwowanie znad stron powieści zachowania współpasażera”. –– Niesamowite ukojenie, po dzisiejszym rodzinnym obiedzie, przynosiło mi obserwowanie, znad stron powieści, zachowania współpasażera.   Pozdrawiam.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję. Twoje uwagi, jak wspomniałem, uwzględniłem – wielokrotnie. Dziękuję za zdanie, w którym nie ma przecinków przy wtrąceniach. Opinia oczywiście cenna. Pozdrawiam MD

Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

„…otworzyły się drzwi przedziału i zajrzała do niego jakaś dziwnie przerażona twarz”. - Zostaje. To często stosowana w literaturze metonimia. W tym zdaniu zrozumiała, w końcu, sugeruje, że Klaudiusz – opowiadający w tym miejscu, najpierw zauważył twarz.   Raczej, wydaje mi się, synekdocha.   „Podniosły się chmary kurzuna którym zaczęły tańczyć promienie słońca…” – zostawiam "chmary" – przykładowe zdanie podaje chociażby wikisłownik: Każde ruszenie jakiegoś rupiecia na strychu, wzbija chmary kurzu.    Wikisłownik, gdzie hasła nikt nie podpisuje imieniem i nazwiskiem, nie stanowi najlepszego źródła. Zajrzenie do słownika normatywnego plus minuta zastanowienia powinny wystarczyć do zmiany litery.   >>>>>>>>>>>>>>>>    Nie cytuję niczego z tekstu, bo usypiał mnie, niestety. Gdyby to było pierwsze z czytanych przeze mnie opowiadań o facecie, który poznaje przyszłość… i gdyby było żywiej napisane… – ale nie było pierwszym ani wciągającym, dlatego więcej uwagi poświęciłem komentarzom. Ciekawsze, po prostu.

Mnie szczerze powiedziawszy bardziej zainteresowała historia narratora i motyw umierającej miłości, niż tytułowy przypadek Adriana Czermaka. I tak czytałem, czekając, kiedy w końcu Adrian skończy opowiadać i wreszcie dowiem się czegoś więcej o nietypowym skondinąd przypadku Klaudiusza Bąka.  Jeśli miałbym być szczery, trochę przeszkadzały mi te eksperymenty z formą, które prowadzisz, przy okazji dłuższych wypowiedzi Adriana. Choć jest to tylko moja subiektywna opinia. Sam tekst jest całkiem ciekawy, choć niestety również całkiem przewidywalny. Niemniej, dałem radę przeczytać, nie padłem trupem, więc źle być nie może.

@AdamKB: synekdocha to odmiana metonimii. (za Słownik terminów literackich, wyd. Ossolineum).

Wszystkim dziękuję za opinię.

Pars pro toto. Ale na pewno nie paronomazja :-).  Więcej luzu i ciekawszych pomysłów życzę.

Luzu u mnie pełno. Za pomysły dziękuję.

Spodobało mi się. Ale pierwszy akapit niemal zniechęcił mnie do dalszej lektury. A konkretnie silanka i docinek. Próbuj zawsze doszlifować do błysku przynajmniej początek.

Babska logika rządzi!

Dobre.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka