- Opowiadanie: Mort - Tully umarł

Tully umarł

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tully umarł

 

Tully umarł. Miał dwadzieścia kilka lat – nie pamiętał dokładnie ile, bo szczegóły zaczęły mu umykać wraz z ustaniem funkcji życiowych – zdaje się, że prowadził dość nudny żywot i nie można powiedzieć, by cały świat stał przed nim otworem. W zasadzie przejście ze stanu bycia żywym w stan bycia martwym niespecjalnie cokolwiek zmieniało.

 

Zamknął oczy, umarł i na powrót je otworzył. Otaczała go sterylna biel i pustka. Zimna, lodowata wręcz, orzeźwiająca jak pierwszy podmuch zimy, czysta i nieskalana nawet człowieczym oddechem. Po raz pierwszy w życiu poczuł się idealnie czysty. W życiu z ludźmi najbardziej przeszkadzało mu to, że ludzie śmierdzą, są brudni, niehigieniczni i generalnie nieszczególnie przyjemni. Mył ręce przed posiłkiem, po posiłku, między posiłkami, po załatwieniu się, a czasem, jeśli załatwienie się wypadło zaraz po posiłku, także przed załatwieniem się, a tym samym po posiłku. Ale nawet wtedy nie odczuwał pełnej satysfakcji z bycia całkowicie czystym. Pierwsze więc doznania w raju wydały mu się dość przyjemne.

 

Dookoła nie było nikogo. Tylko biel, która z początku kłuła w oczy, oraz samotna ławka, wyrastająca z owej bieli nieco nie na miejscu, jak środkowy palec wymierzony jego poczuciu estetyki. Z braku lepszego pomysłu, usiadł na niej. Zastanowił się co dalej. Z pewnością miejsce to, cokolwiek i gdziekolwiek to było, stanowiło przyjemną odskocznię od brudu ludzkości, ale nie tak wyobrażał sobie raj. W to, że znajduje się w raju, ani przez chwilę nie wątpił. Prowadził przecież pobożne życie, nigdy nie skrzywdził nawet muchy (oprócz chomika siostry, dawno temu, ale to było nie chcący i nie zamierzał wrzucić go do włączonego miksera. Zresztą, i tak bestyjka hałasowała i nie dawała domownikom spać, Bóg prowadził jego rękę, by uwolnił rodzinę od bezsenności), chodził do kościoła i słuchał rodziców dopóki się nie usamodzielnił. Miał niezłą pracę, kilku znajomych, mieszkanie i kota. Kot nie był tak do końca jego, błąkał się wśród bloków, ale Tully go dokarmiał, choć nie musiał, to coś znaczy, prawda?

 

Na razie postanowił poczekać. Może ktoś się pojawi i powie mu, co ma dalej robić.

 

Minuty jednak, o ile w raju w ogóle istniał czas, mijały irytująco powoli. Przepełzały w godziny, które z kolei dłużyły się i dłużyły…. Tully nie miał pewności ile czasu minęło. Z początku siedział i rozglądał się, starając się dostrzec coś pośród nieskończonej bieli. Wkrótce zaczęła go niepokoić. Wszystko było nieruchome, białe, zimne i sterylne jak sala operacyjna. I nie było tam absolutnie niczego oprócz niego i ławki. Wypatrywał oznak czegokolwiek, ale się tym zmęczył, bo było to tak bezproduktywne jak zmywanie naczyń na tonącym Titanicu. Nie czuł się senny, choć miał wielką ochotę się zdrzemnąć.

 

W końcu, znużony nicnierobieniem, położył się na ławce, podkładając ręce pod kark, by było mu wygodniej. Zamiast sufitu zauważył biel, co niezbyt go zdziwiło. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega jakieś kontury sklepienia powyżej, ale gdy zamrugał okazało się, że było to jedynie przywidzenie.

 

Dopiero po dłuższym czasie zaczęło mu się nudzić. Najpierw nie było to zbyt straszne. Ot, zwykła nuda, dopadała go czasem w szkole. Ale… wtedy miał świadomość, że w końcu minie. A tutaj… powoli docierało do niego, że nikt się nie zjawi. Mijały godziny. Bezsenne, pełne czuwania i brzęczącej mu w uszach ciszy. Biel atakowała jego oczy. I nic się nie działo.

 

Miał niemal stuprocentową pewność, że minął już co najmniej dzień odkąd znalazł się w raju. Czas mógł jednak równie dobrze stanąć w miejscu. W zasadzie to jednak nie miał pewności. W pewnym momencie musiał wstać z ławki, by rozprostować kości, które chrupnęły niepokojąco, dając mu tym samym znać, jak bardzo zesztywniały był od siedzenia. Krążył chwilę dookoła ławki. Z niepokojem zauważył, że cisza jaka go otacza pochłania żarłocznie jego kroki, sprawiając, że nawet gdy tupnął, nic nie usłyszał. Zastanowił się jak daleko sięga biała pustka. Może dalej, dalej niż sięga wzrokiem, coś jest? Nie zaszkodzi spróbować tam dotrzeć. O ile istnieje jakieś „tam”.

 

Szedł bardzo długo. Tak długo, że buty zdążyły zeżreć mu połowę stopy, a łydki zaczęły palić żywym ogniem. Jeśli oczekiwał czegokolwiek co nie było białe i było czymś materialnym, rozczarował się. Ba! Nie było niczego nawet bardziej niż wcześniej. Zniknęła nawet swojska ławka, którą przecież niemal znienawidził. Zdziwił się, gdy idąc zatęsknił za nią i jej przyjemną czernią, rozpraszającą biel.

 

Czuł, że niedługo opadnie z sił. Czy można umrzeć z wyczerpania w raju?, zastanowił się, gdy wlókł się w białą pustkę.

 

Nagle coś czarnego zamajaczyło na horyzoncie. Nareszcie!, zakrzyknął w duchu, uradowany, że widzi coś oprócz wszechobecnej bieli, od której jego mózg zmieniał się w owsiankę. Przyspieszył kroku, potykając się o własne nogi, które po długim marszu organizowały coś w rodzaju strajku głodowego, tylko że zamiast jedzenia sabotowały poruszanie się.

 

Czarny przedmiot krystalizował się w miarę jak Tully się do niego zbliżał, i im wyraźniejszy się stawał, tym większa stawała się rozpacz Tully’ego. W końcu, ostatkiem sił doczłapał do znajomej ławki, bo ona to była w istocie i opadł przy niej na kolana, czując jak łzy zbierają mu się pod powiekami. Oparł czoło o chłodną poręcz i rąbnął dłonią o oparcie. Świetnie, pomyślał, świetnie, dzięki ci panie Boże, za to, że tak doceniasz moje starania o bycie dobrym, wierzącym człowiekiem. Naprawdę dziękuję, że odwdzięczasz mi się takim rajem. Czuł wstyd, gdy po policzkach zaczęły mu spływać łzy. Nie płakał od czasu pogrzebu babci, a miał wtedy jakieś dziesięć lat. A teraz… został pokonany przez ławkę.

 

Czas znowu mu się rozmywał. Nie miał pojęcia jaku długo siedział oparty o poręcz, nie miał pojęcia jak długo potem leżał, bezmyślnie wpatrując się w białą pustkę, nie miał pojęcia ile razy obszedł ławkę dookoła i jak długo stał obok niej, wytężając wzrok by ujrzeć wśród bieli Cokolwiek. Magiczne Cokolwiek stało się dla niego najwyższą relikwią, niemal Świętym Graalem, symbolem największego wyczekiwania i obietnicą osiągnięcia absolutnego szczęścia. Nie wiedział czym mógłby być to Cokolwiek, ale ta niewiedza sprawiała tylko, że wzdłuż kręgosłupa przebiegał mu przyjemny dreszcz przygody. Wiedział, że gdy zobaczy swoje Cokolwiek, będzie wiedział, że to właśnie ono.

 

Cokolwiek jednak się nie pojawiało i Tully poczuł, że znowu ogarnia go apatia. Zamiast świętego Cokolwiek widział tylko pustkę. Powieki mu ciążyły, ale nadal nie chciało mu się spać. Ożywił się tylko na moment, gdy wydało mu się, że jest prześcieradłem. Był to moment, chwilka, króciutki przebłysk szczęścia, gdy odnalazł siebie i poczuł, że gdzieś przynależy. Był prześcieradłem w stosie innych prześcieradeł. Czyściutkim, świeżo wypranym, wyprasowanym szpitalnym prześcieradłem, czekającym w szafie, miłej, przytulnej szafie na swoją kolej.

 

Ale potem dotarło do niego, że to nie to. Był tylko Tullym, tylko Tullym, lat dwadzieścia kilka, kot w posiadaniu, Tully zamordował chomika siostry, skazany za to na wieczne potępienie. Ogarnęły go potworne wyrzuty sumienia. Czuł, że żal za straconym chomikiem rozrywa mu serce. Bestialsko zamordował niewinne stworzonko boże! Wykreowane by żyło i piszczało, by biegało w kołowrotku i rozsypywało trocinki po całej kuchni! Tully był potworem. Usiadł na ławce i zwiesił smętnie głowę.

 

Czas mijał. A przynajmniej Tully miał szczerą nadzieję, że coś mija. Wydawało mu się, że słyszy bicie zegara. Rozejrzał się, z apatyczną, flegmatyczną i powolną odmianą czujności, jedyną na jaką było go w tej chwili stać i nie doznał szoku. Dookoła była tylko biel. Zaczęła go ona jednak zaskakiwać. A może nawet fascynować? Czuł, że gubi słowa. Nie był nawet pewien swojego imienia. Zaczynało się na ”t”… A może na tę drugą, podobną literkę… Nie, bzdura, w alfabecie nie ma podobnych liter. Ale, ale… Co to takiego, alfabet? Chyba zbiór jakiś znaczków, tak. coś mu świtało. Mistyczne znaczenie alfabetu wymykało mu się, ale przypominał sobie niejasno jakieś pokręcone bohomazy w zeszytach. Nie wiedział tylko do czego służą… gdyby tylko mógł sobie przypomnieć… ale co? Co chciał sobie przypomnieć? O czym zapomniał? Czy zapomniał o czymś? Chyba tak, skoro nie mógł sobie przypomnieć.

 

Rozbolała go… ta część tego, no… Ciała? Czy to było ciało? Co to ciało? Boli go, jest tego pewien. A może nie? Co to znaczy boli? Co to znaczy znaczy? Czy to coś znaczy? Nie… Nie może. Nie. Nie.

 

Otworzył oczy. Biel uderzyła w jego twarz. Krzyknął. Wrzeszczał tak głośno, jak jeszcze nigdy w życiu.

 

Dopiero po chwili przypomniał sobie, co znaczą słowa, które krzyczy.

 

– Nie chcę wiecznego życia po śmierci, słyszysz? – zdawało mu się, że powinien zwrócić się do jakiejś siły wyższej, a więc logicznym wydawał się pomysł by podnieść głowę i wrzeszczeć swoje żale w kierunku bliżej niezidentyfikowanego sufitu, który musiał się gdzieś zaczynać. – Chcę w spokoju sobie umrzeć! Umrzeć, umrzeć, umrzeć!

 

Ogarnięty poczuciem beznadziei rzucił się z ławki na ziemię w samobójczym skoku. Lot nie był długi, ale Tully i tak gruchnął ramieniem o podłoże całkiem mocno, na tyle by oprzytomnieć. Wytrzeszczył oczy, po raz ostatni chcąc spróbować przeniknąć wzrokiem biel. Nic z tego. Leżał więc tylko na boku, żałośnie usiłując się pocieszyć poprzez obejmowanie kolan ramionami. Przestał mrugać, więc oczy go piekły i chyba planowały wyschnięcie. Byłoby to przynajmniej jakieś urozmaicenie, przemknęło mu ociężale przez głowę. Nie miał siły się poruszyć. Zresztą, wcale nie musiał się poruszać. Nigdzie mu się nie spieszyło. Miał na wstanie całą wieczność.

 

 

Koniec

Komentarze

Kilka powtórzeń, parę zjedzonych przecinków, gdzieś uciekł podmiot – jeżeli chodzi o język to nie ma tragedii, ale wypadałoby tekst przejrzeć i poprawić buble. Co do fabuły – tu już gorzej, bo muszę przyznać, że od początku podejrzewałem, co się stanie (albo się nie stanie) i czytałem tekst z wiarą, że może jednak będzie inaczej. Niestety w połowie tekstu zrozumiałem, że będzie jednak tak, jak przypuszczałem – stąd można wysnuć wniosek, że tekst można by skrócić o połowę, ponieważ i tak rozgrywasz znany temat i każdy czytelnik szybko się domyśli, o co chodzi. Wobec tego nie ma co go zanudzać nieco bezcelową narracją.

I po co to było?

nie wiem co zobaczył tam syf. ale wedlug mnie pisanie to brudzenie świata swoimi przemyśleniami. fajne. podobalo mi sie.

Też bym chciał tak oddanego czytelnika ; )

I po co to było?

Ja przeczytałam nawet z zainteresowaniem, i do ostatniego akapitu miałam wrażenie, nadzieję, czy co tam jeszcze, że jednak coś się stanie, jakaś puenta będzie. Więc nie rozczarowałam się już w połowie tekstu, jak syf., ale dopiero pod sam koniec. Ale i tak z bohaterem odczuwam pewną więź – to też nie była moja wina, że ten chomik zginął. To nie moja wina, że jak go kręciłam w tym kołowrotku, to zechciał niespodziewanie wyleźć. To nie moja wina, że się udusił!!! Czy złamał sobie kark… Wcale nie jestem potworem! Syf.ie, co prawda jestem czytelniczką, nie czytelnikiem, ale za to oddaną ;).

Kurcze, fajne porównania. Błyskotliwe. Podobały mi się te pytania – zagmatwane i po części filozoficzne. Jednak z przykrością stwierdzam, że przydałoby się przejrzeć tekst jeszcze raz. Wiesz, nic strasznego w sumie tam nie wyłapalam. Parę małych liter na początku zdania itp. Da się odratować:) no i każdemu się zdaża.

Kilka pierdół na początek.   „Zimna, lodowata wręcz, orzeźwiająca jak pierwszy podmuch zimy, czysta i nieskalana nawet człowieczym oddechem.” – Te „nawet” chyba tu niepotrzebne jest.    „Mył ręce przed posiłkiem, po posiłku, między posiłkami, po załatwieniu się, a czasem, jeśli załatwienie się wypadło zaraz po posiłku, także przed załatwieniem się, a tym samym po posiłku.” – Tutaj już wiedziałem, że przeczytam do końca.   „(oprócz chomika siostry, dawno temu, ale to było nie chcący i nie zamierzał wrzucić go do włączonego miksera. Zresztą, i tak bestyjka hałasowała i nie dawała domownikom spać, Bóg prowadził jego rękę, by uwolnił rodzinę od bezsenności)” Skróciłbym to wtrącenie.   „Ale… wtedy miał świadomość, że w końcu minie.” – Nie jestem pewny, po co ten wielokropek. W następnym zdaniu zresztą też.   „Tak długo, że buty zdążyły zeżreć mu połowę stopy”. – Głodne buty. Słyszałem o tym.

Dało się przeczytać. Czasem było topornie, a czesem lekko jak piórko, tylko przeskakiwało się wzrokiem po tekście. Fajnie wplecione humorystyczne stawki. Na pewno nie zmęczyłem się snuciem po bieli jak Twój bohater. Fabuła – nic specjalnego niestety. W sumie nie wiedziałem, czego się spodziewać od początku tekstu i tak naprawdę nic nie dostałem. Liczyłem na więcej po obiecującym początku i zdaniu o myciu rąk przed wydalaniem i po posiłku.

Pozdrawiam. 

Logicznie spójna wizja zaświatów, a to się może podobać. Na szczęście żadnych szatanów ani aniołów czy innych bzdetów, jakimi raczą nas autorzy w tego typu tekstach. Toteż uważam to za udane opowiadanko.

     Mozna przeczytać bez większych problemów. Ale – to tylko scena i chyba po prostu wprawka pisarska.      Pozdrawiam. 

Nie bardzo wiem, co mogłoby mnie zaskoczyć w tym opowiadaniu, ale ponieważ nic nie zaskoczyło, odczuwam pewien niedosyt, takie małe rozczarowanie. Jednakowoż przeczytałam nie bez przyjemności i mam nadzieję, że Twój kolejny tekst dostarczy mi więcej zadowolenia z lektury.  

 

„…dawno temu, ale to było nie chcący…” –– …dawno temu, ale to było niechcący

 

„Z początku siedział i rozglądał się, starając się dostrzec coś pośród nieskończonej bieli” . –– Powtórzenie. Może: Z początku siedział i patrzył wokół, starając się dostrzec coś pośród nieskończonej bieli.

 

„Nie czuł się senny, choć miał wielką ochotę się zdrzemnąć”. –– Powtórzenie. Może: Nie czuł się senny, choć miał wielką ochotę na drzemkę.

 

„W końcu, znużony nicnierobieniem, położył się na ławce…” –– W końcu, znużony nic nierobieniem, położył się na ławce

 

„Czarny przedmiot krystalizował się w miarę jak Tully się do niego zbliżał, i im wyraźniejszy się stawał, tym większa stawała się rozpacz Tully’ego”. –– Powtórzenia. Chyba że są zamierzone.

 

„Nie miał pojęcia jaku długo siedział oparty o poręcz…” –– Literówka.

 

„Nie wiedział czym mógłby być to Cokolwiek…” –– Nie wiedział czym mogłoby być to Cokolwiek

 

„Był to moment, chwilka, króciutki przebłysk szczęścia, gdy odnalazł siebie i poczuł, że gdzieś przynależy”. –– Myślę że przynależy się do czegoś, nie gdzieś.

 

„Chyba zbiór jakiś znaczków, tak. coś mu świtało”. –– Chyba zbiór jakiś znaczków, tak. Coś mu świtało.

 

„Biel uderzyła w jego twarz”. –– Tam nie było innej twarzy, Tully był sam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Raj? Ja tak wyobrażam sobie piekło. Właśnie tak – wieczna samotność.

Nowa Fantastyka