- Opowiadanie: Sunderland - Borley

Borley

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Borley

 

Witam. Pierwszy raz dzielę się tutaj tekstem, więc nie bijcie za bardzo. Prawdę powiedziawszy jest to pierwszy raz kiedy jakiś mój tekst udostępniam szerszemu gronu potencjalnych odbiorców. Ciekaw jestem jak wypadnie w konfrontacji z wszelkiej maści krytyką. Generalnie jest to dziecko jednych z moich rajdów kiedy wyzwaniem było napisanie tekstu na jednym tchu. Mam nadzieję, że się spodoba. Pozdrawiam każdego kto tu zbłądził.

 

 

BORLEY

 

 

Opuszczały go resztki sił. Biegł przez las od co najmniej godziny. Gdy rzucił się w krzaki, dogasające światło dnia spływało jaskrawą barwą po konarach drzew. Teraz ponad ciemno-granatowym listowiem była już tylko czerń. Czerń, na której błyskały gwiazdy. Rąbek księżyca tlił się mgliście wysoko ponad lasem. Słaby srebrny blask wyłaniał z ciemności kontury szumiącego złowrogo gąszczu.

 

David padł na kolana w ciemności pod jednym z milczących drzew. Nie wiedział czy mógł sobie teraz na to pozwolić ale musiał chociaż chwilę odpocząć. Nawet jeśli kosztem ostatków jego trzeźwości umysłowej. Musiał pozwolić nogom ugiąć się na bodaj sekundę by miażdżący jego mięśnie palący ból wreszcie ustąpił. Pod nisko rosnącymi konarami słyszał swój szybki, urywany oddech. Czuł bijący od niego gorąc oraz ściekający po całym ciele pot. Wilgotna bluza była bardzo ciężka.

 

Tamci na pewno nadal go szukali. Jeszcze długo nie odpuszczą. Ale las był duży a on biegł aż do tej chwili bez przerwy. Nie było możliwości by któryś z nich był blisko miejsc, w którym teraz siedział.

 

A wszystko przez jedną jebaną sukę, przez którą teraz był po uszy w gównie.

 

Nie mógł o tym myśleć za długo. Poczekał aż głowa przestanie pulsować a płuca pękać w szwach. Poczekał tylko tyle ile było potrzeba by dźwignąć się na drżące z wycieczenia nogi i ruszyć dalej przed siebie. Byle jak najdalej od nich. Byle jak najgłębiej w las. Byle ich zgubić i wtedy świtem znaleźć pomoc. Wiedział, że jest od nich dużo sprytniejszy a przy tym jego kondycja była w całkiem dobrej formie.

 

Las nie był zbyt gęsty więc pomimo tego, iż trzymał się z dala od wszelkich dróg czy ścieżek rowerowych, przemieszczał się wystarczająco szybko by nie czuć ich wzroku na plecach. Musiał tylko utrzymać ten dystans aż noc się pogłębi. Wtedy przeczeka gdzieś wysoko na drzewie jeśli będzie trzeba. Z dala od wzroku kogokolwiek i czegokolwiek.

 

Jego nogi niemal ugięły się pod nim a serce stanęło w miejscu. Niedaleko snop światła latarki liznął kilka z otaczających go drzew. W panice, niemal ze łzami w oczach, zerwał się do biegu w przeciwnym kierunku. Pędził a przerażenie wypalało ostatki sił jakie jeszcze w nim zostały. Odbijał się od drzew, starając przy tym zachować równowagę. Miał wrażenie, że każdy nawet najbardziej staranny ruch jaki wykonuje powoduje ogromny hałas. Nie mogli się dowiedzieć, że tu jest. A skoro tak bardzo chcieli go znaleźć na pewno byli gotowi nie poprzestać na połamaniu kilku kości. Jeśli go znajdą to go zabiją.

 

Świadomość tego, że jego życie ważyło się teraz na jakiejś niesprawiedliwej szali sprawiała że jednocześnie miał ochotę paść bezsilnie twarzą do ziemie ale również walczyć każdą zdolną do ruchu kończyną niczym zaplątane w sieć zwierzę. Ta abstrakcyjna myśl, że w każdej chwili mógł przestać żyć była sennym koszmarem, zmorą która wywracała na lewą stronę świat przed jego oczami.

 

Biegł tak szybko na ile pozwalały mu spocone nogi. Głębiej w las. Głębiej w zalewającą ten las noc. Nie słyszał niczego poza swoim suchym, rwanym oddechem. Nikogo też od jakiegoś czasu nie widział. Nie wiedział kiedy dokładnie blask latarek spłoszył go jak królika. Czas płynął coraz dziwniej.

 

Nagle coś błysnęło przed nim i już był gotów znów rwać się do biegu w inną stronę, lecz dotarło do niego czym jest to, co zobaczył. Blask księżyca załamywał się na powierzchni szyby w oknie. Gdy ostrożnie przysunął się bliżej mógł z bezpiecznej odległości zobaczyć kontury domu. Stary, bryłowaty, ceglany budynek wciśnięty niezgrabnie między drzewa. Dwa piętra rozpadającej się i zapomnianej przez świat rudery.

 

Nie wiedział co ma robić. Jeśli tamci znajdą to miejsce, z pewnością je sprawdzą. Zakładając, że nadal go szukają. Z drugiej strony było tam więcej miejsca by się schować. Więcej narzędzi, których mógłby użyć do obrony gdyby faktycznie go znaleźli. No i ten kuszący dach. Gdyby się jakoś na niego dostał, położył płasko i nie wydawał żadnych odgłosów byłby wręcz niewidzialny. W ostateczności odebrałby im możliwość zaskoczenia go. Widział by co robią jak na dłoni.

 

Przegłosowane. Ruszył w kierunku domu.

 

Poruszając się szybko ale przy tym wystarczająco ostrożnie by nie narobić hałasu podpełzł pod ścianę domu. Stara cegła śmierdziała czymś co przywodziło na myśl starą pajęczynę, taką, którą odgarniało się ze środka jeszcze starszej szafy, w której przez lata nieużywania zagnieździło się pokolenia włochatych pająków. Sunąc tuż pod oknami odnalazł pojedynczy drewniany stopień prowadzący do drzwi wejściowych. Nie zastanawiał się długo dlaczego nie prowadziła tu żadna droga, widział w życiu za dużo dziwactw by to go zaalarmowało. Wiedział jednak, że normalnie nigdy by tu nie wlazł. Jednakże jak się teraz przekonał strach przed duchami, zjawami czy innymi błąkającymi się po takich miejscach upiorami był niczym w porównaniu do strachu przed człowiekiem, który zamierzał cię zabić.

 

Wszedł do środka i od razu postanowił przymknąć za sobą drzwi. Zawiasy musiały rozpaść się dawno temu gdyż te stały obok oparte o ścianę obok. Dźwignął je i ustawił tak by nikt nie domyślił się, że tu wszedł. Może nie będą przeszukiwać tego miejsca gdy zwątpią w to, że tu jest. Na pewno nie byli tak wycieńczeni jak on ale na pewno mniej zdeterminowani. Być może to nie ich latarki oświeciły wtedy drzewa.

Nie mógł ryzykować.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował.

 

Potrzebował czasu by jego oczy przyzwyczaiły się do panującej w środku ciemności. Dopiero po chwili zaczęły wyłaniać się pokrzywione, ponure kontury wnętrza. Pod ścianami czuwały milcząco wysokie szafy a wciśnięte między nimi blaty jednoznacznie mówiły, że dawniej ktoś musiał używać tego pomieszczenia jako kuchni. Nieduży drewniany stół gnił milcząco w rogu zasłaniając wejście do korytarza. Tamta ciemność była kompletna. Czarna, gładka tafla atramentu wchłąniająca wnętrzności budynku.

 

Mężczyzna ruszył w kierunku innego wejścia. Trafił do dziwnego pomieszczenia. Prawdopodobnie w każdym iinym domu byłby tu szeroki hol ze schodami prowadzącymi na górę i faktycznie stare schody pięły się krzywo pod ścianą a podziurawione sklepienie, które przepuszczało blask księżyca niczym sito, górowało wysoko nad jego głową. Jednakże szerokość pomieszczenia była przytłaczająco klaustrofobiczna. Ledwie starczyło miejsca by się sprawnie poruszać. Minięcie schodów by zobaczyć pozostałe pomieszczenia na tym piętrze wymagało niemal otarcia się plecami o starą odłażącą tapetę za którą rozpleniły się całe zastępy robactwa. Gdyby wstawiono tu bodaj jedną komodę, poruszanie się byłoby niemożliwe.

 

David musiał iść na górę. Być może sam widok stromych i licho prezentujących się stopni przekona jego prześladowców, że nie skorzystał ze schronienia tego rodzaju. Prawdę powiedziawszy sam miał wątpliwości co do wspięcia się wyżej, słysząc w głowie wszelkie rodzaje odgłosu pekąjącego starego drewna. Przez chwilę był nawet przekonany, że jedno z nich naprawdę zabrzmiało w kuchni i serce podeszło mu do gardła i nie pewnie zerkną za siebie by upewnić się, że jest tutaj sam.

 

Nie negocjując się ze swoimi lękami, zaczął wchodzić na górę, sunąc tuż przy dużych płatach chropowatej tapety, która miejscami zdawała się opierać niszczeniu. Gdy wreszcie stanął na kondygnacji, odetchnął z ulgą. Najciszej jak potrafił. Nie było tu okna ale wpadający przez dziurawy dach srebrzysty blask pozwalał mu zobaczyć, że prócz możliwości wspięcia się jeszcze wyżej mógł stąd ruszyć w jeden z dwóch korytarzy. Każdy jeden z nich zdawał się cichą, obserwującą go jamą czerni. Nie podobało mu się to uczucie. Strach, który wcześniej ignorował, ten cihcy irracjonalny szept, który każe zakrywać stopy podczas snu, pełzł teraz delikatnie po jego plecach. Pospiesznie wszedł na schody byle z dala od tej ciemności.

 

Najwyższa kondygnacja nie miała żadnych korytarzy. Tylko szeroki chodnik i kilka drzwi. Gdyby ciemność była tutaj gęściejsza, z pewnością zakryłąby ślady czasu, któy nadgryzł ten dom. Nie byłoby widać złuszczającej się farby, wytartego całkowicie drewna, kawałków tynku zalegających w kątach czy dziur w dywanie cienkim niczym papier. Jednak David wolał by to blade światło mu towarzyszyło. Nie czuł się swobodnie ocierając o zelagający w niektórych miejscach mrok.

 

Na dole rozległ się trzask pękającego szkła. Mężczyzna zamarł w bezruchu. Nasłuchiwał. Nie było echa ale dla niego wybuch szkła oraz brzęczenie jego rozrzuconych kawałków nadal dudniły pod czaszką. Kręgosłup miał napięty jak cięciwa. Jednak w ciszy, która zapadła nic nie było. Pustka.

 

Bał się ruszyć by luźna deska w podłodze nie zdradziłą jego położenia. Jednak będąc na tym piętrze, kilka kroków od schodów, nie mógł wiedzieć czy ktoś nie sunie w jego kierunku. Czy ktoś, tak jak on wcześniej, nie skrada się na górę z wyłączoną latarką. Przez chwilę panika wzięła górę i chciał się poddać. Upaść tutaj gdzie uginające się kolana kazały. Rozpacz niemal wycisnęła z jego gardła jęk, owoc uczucia niesprawiedliwości. Przecież nawet na to nie zasłużył. Dlaczego to się w ogóle działo? To on był tym dobrym. Chciał pomóc Michelle. Chciał jej tyle dać. Jebanej kretynce z rynsztoka. Była nikim, śmieciem, szmatą! A teraz jej chłoptasie zrobili sobie z niego zwierzynę.

 

Musiał coś zadecydować. Stojąc tu na tym chodniku i czekając na wyrok, był jedynie ofiarą. Najostrożniej jak potrafił, stąpając po tych samych deska, które wcześniej nie wydały z siebie żadnego głośniejszego jęku (a przynajmniej był o tym przekonany) zakradł się na szczyt schodów i spojrzał w dół. Nie było tam żadnego ruchu. Jednak gdyby ktoś wyszedł teraz z jednego z tych upiornych korytarzy na drugim piętrze widziałby go jak na dłoni. Gdy tylko był pewien, że w pobliżu nikogo nie ma i ma jeszcze czas ruszył ku najbliższym drzwiom. Po drodze kilka zdradliwych skrzeków rozległo się pod podeszwami jego butów. Ku jego zdziwieniu wejście do pokoju nie było zamknięte. Ponownie tej nocy stał przed wyborem. Szukać wejścia na strych i narażać się na to, że go znajdą? Bo to, że oni tu byli było pewne. Wiatru nie było. Tam na dole ktoś roztrzaskał okno. Pochłonięte przez noc wnętrze zdawało się dużo bardziej kuszące. Co prawda stare draperie, wiszące w oknach odcinały dopływ jakiegokolwiek światłą do środka lecz jedne musiały być nieszczelne gdyż materiał unosił się co chwila targnięty chłodnymi podmuchami. Okazjonalne blaski ukazały mu urządzoną w starym stylu sypialnię. Kominek, kunsztowne meble i jakiś okrągły dywanik. Wielu zakochałoby się w tym miejscy gdyby nie zżerający je rozkład. Niby wszystko stało na swoim miejscu ale była to po prostu zabalsamowana mumia, której skóra dawno zamieniła się w pył i pozostały jedynie wióry ścięgien i sterczące kości.

 

David chciał schować się w wielu miejscach ale większość z nich zdawałą się zbyt oczywista. Wtedy pomyślał o łóżku. Wyglądało na takie, które da się otworzyć. Co prawda istniało ryzyko, że zawiasy się po prostu połamią i zostanie tam uwięziony by udusić się wpadającymi do ust kłębami pajęczyn więc postanowił dać sobie jeszcze sekundę na myślenie. I gdy miał się rozejrzeć dookoła, jego serce zamarło a ciało niemal odmówiło posłuszeństwa gdy piętro pod nim rozległy się pewne dynamiczne i kroki. Niemal bieg. Kilka osób zaczęło wbiegać po schodach na górę.

 

Mężczyzna niemal na miejscu się popłakał. Jednak pomimo zwiotczałych mięśni podszedł szybko do łóżka, chwycił je od spodu i uniósł. Te nie zaskrzypiało było jednak na tyle ciężkie, że niemal on sam zawył donośnie. Ale nie mógł nie podnieść. Panika dodała mu sił. Gdy tylko szczelina zrobiła się wystarczająco duża wpełzł do środka i korzystając z resztek energii jaka została w odmawiających posłuszeństwa ramionach, powoli i jak najciszej zamknął łóżko nad swoją głową. Niemal od razu jego gardło wypełnił drapiący smak kurzu. Jednak była też ulga, że nie jest odsłonięty. Nie stoi nagi, gotowy na atak tych psycholi. Leży daleko od nich, głęboko w przyjemnej ciemności, bez względu co po nim teraz łaziło. Tutaj był inny, bezpieczniejszy świat.

 

Na zewnątrz przez chwilę było cicho. Na tyle cicho by zaczął się niepokoić ale zaraz na chodniku przy schodach ponownie dało się słyszeć te same ciężkie kroki. Tym razem znacznie wolniejsze. Musiało ich być dwóch to na pewno. Gdy gdzieś w dali rozległo się dzwonienie szarpanej silnie klamki, do sypialni, w której krył się David ktoś wszedł. Ktoś kto starał się by nie było go słychać. Przez jakiś czas krążył po pomieszczeniu i nasłuchiwał, nie wiedząc, że we wnętrzu starego łóżka znajduje się osoba, której serce zaraz miało eksplodować. Ta osoba właśnie mówiła cichą modlitwę o to by ktokolwiek tutaj był, poszedł sobie i nigdy nie wracał.

 

Jednakże wtedy znowu zapadła cisza. David leżał w łóżku, w wypełnionej kłębami pajęczyn ciemności, mają wrażenie, że na zewnątrz świat przestał istnieć. Jakby ktoś wszystko po prostu wyłączył. Kroki były przerażające ale ta trwająca wieczność cisza byłą jeszcze gorsza. Wkładała do głowy złe obrazy. Takie, których teraz chciał unikną za wszelką cenę.

 

Kroki rozległy się na prawo od niego. Skrzypnięcie. To musiała być szafa. Ocieranie się materiału o drewno. Ten ktoś szukał go w środku. Ponownie skrzypnięcie gdy drzwi zostały zamknięte. Kroki. Cisza. Nagle zaszeleścił materiał i dało się usłyszeć charakterystyczne tąpnięcie gdy palcami dotyka się szyby. Ten ktoś sprawdzał teraz okna. Przeciągły pisk gdy otworzył jedno z nich. Gdzieś po drugiej stronie pokoju jakiś mebel zastukał drzwiczkami z powodu przeciągu. Ponownie wszystko zamarło i tylko miarowe stukanie małej szafki, zapewne jednej z tych, które wcześniej kryły się w ciemnościach, burzył monotonię.

 

David miał wrażenie, że przeleżał w łóżku co najmniej godzinę. Był już niemal pewien, że jest w sypialni sam i może wyjść. Tylko dlaczego zaraz po otwarciu okna wszystko ucichło. Stuk – cisza – stuk i znowu nic. Przecież ten ktoś musiał tam nadal być. Tylko na co czekał. Na niego? Bawił się z nim? David ponownie musiał walczyć z atakiem paniki, który lekko rzucił jego ciałem. Jakby przeszyły go gorączkowe dreszcze. Z kim on miał do czynienia? Przecież to musiały być jakieś konkretne pojeby. A to znaczy, że choćby miał tu czekać do rana nie zamierzał stąd wychodzić. Nie mogli mieć pewności, że jest akurat w tym pokoju ani, że w ogóle jest w tym domu. Nie spędzą przecież całej nocy by przeszukiwać tę ruderę.

 

Jednak następna myśl, która rozkwitła w głowie mężczyzny okazałą się dużo gorsza i tym razem zamiast dreszczy czy słabości, całą jego osobę, fizycznie jak i psychicznie, ogarnął paraliż. Bo co jeśli ci co chodzili po domu tnie ci sami, którzy go szukali? Przecież uciekł od tamtych daleko. Szansa, że trafiliby na ten dom była duża ale przecież nikt nie wspinał się po schodach gdy on znajdował się chodniku. Ci, którzy byli z nim w sypialni wyszli z wnętrza domu. Wnętrza, które w jego oczach stało się miejscem znacznie innym niż pogrążony we śnie las na zewnątrz czy ten jego mały azyl w starym zdezelowanym łożu jakiegoś megalomana. Oni byli tu nim on sam wkradł się przez kuchnię i usłyszeli go gdy szperał na piętrze. Dlatego wiedzieli gdzie szukać.

 

Chwytając się umykających zrębków własnej poczytalności, zaczął macać za czymkolwiek co w krytycznej sytuacji posłużyło by za broń. Nie musiało trwać to długo gdy opuszki palców trafiły na coś twardego. Długa, zimna pałka o niedużej średnicy leżała jakby na życzenie tuż obok jego nogi. Zacisnął na niej palce i niemal mógł zobaczyć jak jego paznokcie robią się białe.

 

Stuk – cisza – stuk – cisza.

 

Nie wiedział co ma robić. Leżąc wśród pajęczyn, nabrał przekonania, iż faktycznie jest w sypialni sam. Ucieczka stąd byłaby najlepszym rozwiązaniem nim mimo wszystko ktoś postanowi zajrzeć do wnętrza łóżka. Ponownie w swej rozpaczy przeklinał sukę, która go tu wsadziła. Bo to byłą jej wina. Śmiecia, który on zebrał z ulicy i postanowił udzielić pomocy. Wiedział na pewno, że zasłużyła na to co jej zrobili. Nawet jeśli faktycznie była martwa a nie tylko nieprzytomna.

 

Stuk – cisza – stuk – cisza. Mały mebel był tam i nikt go nie powstrzymał przed tym irytującym klekotaniem.

 

David wyczekał, niczym uciekinier wyskakujący z pociągu, na odpowiednią chwilę gdy jego wewnętrzny głos przekona go to wyjścia ze swojej kryjówki i gdy ta okazja nadeszła a jego strach na ułamek sekundy ustąpił, naparł rękoma na wieko łóżka i uchylił je nie do końca mogąc baczyć na jakikolwiek hałas. Odsunięta draperia wpuszczała przez otwarte okno niemal oślepiający blask księżyca. W jego świetle zdawało się, że w pomieszczeniu nikogo nie ma. David odchylił wieko łóżka do końca i te ku jego uldze zastygło w powietrzy. Wyszedł jedną nogą na brzeg świata poza łóżkiem, prosto na porwany dywanik i odskoczył do tyłu gdy poczuł jak coś wychyla się z łóżka za nim i chwyta go za rękę. Ale nic takiego się nie wydarzyło. To jego wyobraźnia galopowała teraz wesoło wbrew wszelkiej logice. Ale gdy zerkał w zakurzony kąt, w którym się tak długo gnieździł, dostrzegł czym jest jego broń, która nadal nieświadomie ściskał w dłoni. To była ludzka kość. Czysta acz obklejona pajęczynami kość przypominała upiorną karykaturę waty cukrowej. Nie zamierzał jej wypuszczać, gdyż jej rozmiar pozwalał porządnie się nią zamachnąć ale przy tym nie zamierzał sprawdzać obok czego leżał przez cały ten czas. Nie mógł sobie nawet pozwolić by za długo o tym myśleć.

 

Ruszył cicho ku uchylonym drzwiom, cały czas będąc gotowym do walki a nawet wyskoczenia przez okno. Drzewa z pewnością by go uratowały. Był gotów na to ryzyko. Stanął tuż przy futrynie i zerknął ku chodnikowi po drugiej stronie. Wąska szpara pozwalała mu omieść wzrokiem całe pięterko i tylko szczyt schodów znikał poza granicą wzroku. Ku jego radości nikogo tu nie było. To byłą jego szansa. Obejrzał się ponad swoim ramieniem i zobaczył, że drzwi od szafy są uchylone a z wnętrza łypie na niego szeroko otwarte oko mężczyzny, który wcześniej krążył po pomieszczeniu. David zerwał się na równe nogi nie bacząc teraz na hałas i wybiegł z pokoju słysząc jak drzwi szafy uderzają o ścianę i tamten ktoś biegnie za nim. Nogi uciekiniera poplątały się na zdradliwych schodach i mężczyzna runął w dół ryjąc na głową w podłogę. Chciał się zerwać ale rzeczywistość odpłynęła daleko i wszelkie obrazy oraz dźwięki dochodziły do niego przytłumione jakby znajdował się głęboko pod wodą. Ze schodów zszedł mężczyzna w białym ubraniu a z korytarza wyłonił się jeszcze jeden. Szybko chwycili David'a, który nie miał siły się bronić.

-Spokojnie chłopie – powiedział jeden z nich a jego gruby niski głosy przypłynął z opóźnieniem.

Jeden z nich podwinął mu rękaw, wyjął coś co następnie przytknął do obnażonego przedramienia i David poczuł delikatne ukłucie.

-To ci pomoże – ponownie dobiegł go głos z zaświatów.

Nie zamierzał się poddać. Odebrali mu jego kość ale był gotów gryźć jeśli byłaby taka potrzeba. Gdy tylko obraz się wyostrzył a dźwięki stały się wyraźniejsze, David wyszarpał się z uścisku jednego z nich i niemal ponownie upadając rzucił się ku schodom prowadzącym na dół. Rozejrzał się szybko za jakąś bronią. Kilka stopni niżej, jeden z drewnianych palików podtrzymujących poręcz odstawał na bok niczym zepsuty ząb. Mężczyzna rzucił się do niego i chwycił obiema rękoma by wyrwać ale ten nie chciał ustąpić. Szarpał się z nim oślepiony strachem ale w pewnym momencie zamarł. Jego zmysły wróciły do dawnej używalności i oczy spoczęły na dłoniach, które bezskutecznie próbowały wydobyć z głębi starego drewna stary pali. David zrozumiał, że jest sam. Na piętrze nad nim ani pod nim nikogo nie było.

 

Chciał znaleźć odpowiedzi ale gdziekolwiek jego umysł by nie błądził, zinęła chłodem pustka. Pytania, tylko one istniały w jego skołatanym umyśle. Chciał wiedzieć gdzie są jego napastnicy i dlaczego zostawili go w spokoju. Jaki był ich cel? Chciał bronić swojej poczytalności ale w swej rozpaczy, chcąc chwycić się jakiegoś rąbka logiki był gotów zaakceptować swoje szaleństwo. Może rzeczywiście błądził wśród własnych koszmarów a mężczyźni w białych ubraniach chcieli go stąd zabrać? Ale to nie możliwe. Istniał w tym świecie w bardzo realny sposób. Istniał w nim sekundę a także minutę temu gdy wychylał się z sypialni na górze. Jego prawdziwy nos czuł prawdziwy zapach stęchlizny, równie rzeczywisty kurz drapał go w tyle istniejącego gardła. Las przez który biegł szumiał tak, jak las powinien szumieć a wieki temu, gdy zachodziło słońce, stał otoczony przez trzech dużych mężczyzn i dziewczyna rzuciła go im na pożarcie, cały jego strach oraz nachylające się ku niemu zagrożenie, niby drapieżne zwierzę przyczajone w zaroślach wszystko musiało być jak najbardziej rzeczywistym.

 

David stał sztywno, niczym karykatura człowieka na schodach i tępo wgapiał się w puste piętro nad nim, w miejsce oświetlone strzępami blasku księżyca w poetycko teatralny sposób. Nie wiedział ile było świadomego podejmowania decyzji w tym co robił ale nienaturalnie chwiejnym krokiem zaczął wycofywać się na dół. Starał się nie zerkać w głąb żadnego korytarza albo w kierunku jakichkolwiek drzwi. Bał się tego co może wyjrzeć z ciemności. Lecz gdy tylko wszedł do kuchni z jego ust dobył się donośny wrzask. Urwał go gwałtownie cały czas patrząc na odwróconą do niego plecami sylwetkę. Postać stała niemal nieruchomo, jedynie oddychając płytko, zgarbiona nad stołem w kącie. David, pomimo tego że drżenie zaczęło silnie telepać jego ciałem, zaczął sunąć ku drzwiom, które wcześniej wstawił we framugę, a które wisiały na solidnie wyglądających zawiasach. Nim szarpnął za klmkę, już wiedział jak to się skończy. Zamek szczęknął złowieszczo-drzwi nie ustąpiły. Postać w kącie drżała nie mniej nież on sam i spod nosa tajemniczego osobnika dochodziły jakieś szepty.

-Słuchaj, ja… – zaczął David, próbując jednocześnie wrócić z powrotem do ciasnego holu ze schodami. Wtedy jednak osobnik w cieniu zamilkł i przestał się ruszać. David wiedział, że w każdej chwili tamten mógł się na niego rzucić. I wtedy w ułamku sekundy wydarzyło się coś czego David nie przewidział. Cien przy stole w kącie kuchni poruszył się, tamten ktoś przystawił sobie dłoń do głowy i targnięty dzikim, niemym szarpnięciem osunął się na podłogę. Nie towarzyszył temu bodaj jeden dźwięk. David odwrócił się i pognał do holu, kątem oka widząc rozdartą na strzępy twarz, swoją twarz. Chociaż nie. Nie mógł być pewien co w panice zobaczył, więc nie pozwolił własnej wyobraźni tak go straszyć. Doskoczył do drzwi, które wedle wszelkiej logiki powinny były wyprowadzić go na dwór, lecz te także były zamknięte. Zaczął szarpać za kolamkę czując, że jego poczynaniami zaczyna rządzić panika. Dopiero po chwili, gdy na chwilę przestał walczyć z podrygującą w rękach ciężką ołowianą klamką, zauważył, że światło nad jego głową zaczęło mrygać. Blask księżyca zachowywał się niczym stara żarówka, powoli dogorywająca w jakiejś wilgotnej piwnicy. Spojrzał w górę i nogi się pod nim ugięły. Powoli zsuwał się w jego kierunku jakiś skołtunoiny cień, który dziko wymachiwał kończynami. Był już na tyle blisko, że lada chwila mógł go musnąć po czuprynie. Mężczyzna zerwał się przed siebie by tylko uciec poza zasięg tego czegoś i gdy tylko wyminął schjody odwrócił się by spojrzeć co to jest. Z początku myślał, że to ogromny pająk ale teraz zobaczył, że to co opuściło się teraz na podłogę przypominało człowieka. Miało wszystkie jego kształty tylko owinięte było w kołtun szmat, a twarz skrywała gęstwina czarnych kręconych i zapewne brudnych włosów. Gdy tylko to coś dotknęło podłogi zaczęło spazmatycznym ruchem czołgać się na czworakach w kierunku mężczyzny. Ten już nie myślał. Światło w głowie zgasło i teraz tylko samozachowawczość mięśni kierowała jego ciałem. David był daleko stąd i niemal z obku przyglądał się sobie jak potykając się o wyszczerbione deski wpada do jakiegoś pokoju bez drzwi, pomieszczenia zasypanego kawałkami mebli i drewnianych płyt do tego stopnia, że w każdym jego miejscu można były wyciągnąć rękę by dotknąć sufitu. Ciało Davida przebiegło po trzęsącym się pod jego ciężarem cmentarzysku i znalazło lukę między kilkoma pilśniowymi płytami i w tę lukę się wcisnęło. Była to licha kryjówka, która kryła co najwyżej przed pierwszym zerknięciem do środka ale nie było tu innej opcji. Okna jeśli były tu jakiekolwiek były skryte w ciemnościach, przykryte starymi wrakami mebli.

-David– z korytarza dobiegł go szept. Cichy, zdławiony, gardłowy szept. – Nic złego się tu nie dzieje.

Powstrzymał odruch zakrycia uszu by uratować swą psychikę od tego głosu. Pomimo tego, że nawoływanie było ciche, wiedział do kogo należy. Po korytarzu czołgała się jego matka. Mógł kłamać, że nie rozpoznał tych zmierzwionych, niepoukładanych włosów lub tej starej sukienki, która zwisała z niej w taki sposób, że wyglądała jak wystrojony kościotrup. Ale ten głos był jej.

-David – szepnęła tym samym głosem, który tak wiele razy nawoływał go gdy leżała chora w łóżku. – Przestań się wydurniać. Wiem, że tam jesteś. Sam się w to wpakowałeś.

Znał ten ton, ten jej kurewsko patronizujący ton.

-Jak zwykle namieszałeś.

Szurnięcie. Musiała przez chwilę leżeć za ścianą pokoju, ale teraz chyba zaczęła posuwać się ku wejściu. W każdej chwili mogła chwycić się za framugę i wsunąć do środka. A David wiedział, że nawet jeśli to coś było w stanie mówić i wyglądać jak jego matka, nie było jego matką a jakimś chorym widmem. I teraz już pogodził się z myślą, która zakiełkowała gdy leżał obok wyschniętych zwłok w głębinach łóżka. Całe to pieprzone miejsce było nawiedzone po brzegi.

-David-szepnęła a jej głos dobiegł z przerażająco bliskiej odległości. Prawdopodobnie była już w pomieszczeniu.

-Chciałeś jej pomóc, prawda? Nie kompromituj się synuś. Dlaczego miałaby cię potrzebować, co? Pomagałeś, ale tylko sobie. No i pech, napatoczyłeś się na jej koleżków. A im nie podobało się to, co robiłeś tej zdzirze.

Czuł, że stwór wychrypiający z gardła głos jego matki pełźnie w jego kierunku – płyty podrygiwały w górę i w dół. Pozwalał mu mówić, miał już coś w rodzaju planu.

-Odbierz w końcu telefon – chrypnęła. I to była chwila, na którą czekał. Znalazła się na płycie, która go przykrywała. Zaparł się o nią nogami i gotów naprzeć z całej siły by ją przewalić a naśtepnie wybiec z pomieszczenia zdziwił się gdy siła nóg dosłownie odrzuciła drewnianą sklejkę pod ścianę. David był w pokoju sam. I natychmiast jak tylko wstał gotów zażarcie tłuc pięściami w cokolwiek co zamierzało go zaatakować, rozbrzmiał telefon. Stary, z obrotową tarczą czerwony telefon, którego ciężki dzwonienie wypełnioło cały budynek. Telefon stał na szczycie szafy, gdzie mężczyzna, wspinając się na kupkę połamanych drzwi mógł bez problemu sięgnąć. Zrobił to bardzo szybko. Nawet nie myślał otym, że cokolwiek było w tym budynku, wiedziało gdzie go szukać. Odruchowo wolał jak najszybciej uciszyć te przeklęte dudnienie, które zaraz miało doprowadzić jego uszy do krwawienia. Uniósł słuchawkę z widełek i ostrożnie przystawił do ucha.

-Gdzie jesteś? – zaytał zaniepokojony głos.

Nie odpowiedzał.

-David? Mów gdzie jesteś. To nie jest śmieszne.

Męski głos nie był czysty ale wyraźny na tyle by rozumieć każde dochodzące z głębi słuchawki słowo.

-Kim jesteś? – zapytał David.

Odpowiedź padła błyskawicznie:

-To ja, Tom. Jesteś na zewnątrz czy w środku?

-Tom? – powiedział ostrożnie do słuchawki. – Ty nie żyjesz.

-Sł…-szum zagłuszył resztę słów.

-Zostawcie mnie w spokoju i dajcie mi odejść.

-Chłopcze – odezwał się zupełnie inny, niski głos. – To dla twojego dobra.

David czuł jak gęsia skórka spływa mu po karku.

-Czego ode mnie chcecie-zapytał drżąc lekko w środku. Nie musiał się godzić z myślą, że ten dom jest nienormalny. Nie wiedział czy istniałyby jeszcze mocniejsze dowody niż to, co tu widział.

-Abyś poczuł się lepiej, Mark. Tylko o to chodzi.

-Ja nie jestem Mark.

-Synuś, błagam cię uspokój się – kobiecy głos był bardzo cichy. Musiał się skupić by usłyszeć ten wątły szept.

-Nie nazywam się…-głos mu się załamał. – Nie nazywam się Mark. Jestem David.

-Dlaczego nie chcesz słuchać? Dlaczego nas to spotyka?

David zamarł. Wątły głosik nie dochodził już ze słuchawki tylko z pokoju za jego plecami. Gdy się tam odwrócił, w środku zapaliło się światło. Mężczyzna ostrożnie odłożył telefon na szczyt szafki, cały czas bacznie obserwując dobiegającą zza drzwi łunę światła.

-Dlaczego to nas spotyka – kobiecy szept ponownie odezwał się z środka.

Mężczyzna, najciszej jak potrafił zaczął wycofywać się po roztrzaskanych meblach w kierunku korytarza. Był gotów bić pięściami wszystko to, co tam czekało. Gdy zbliżył się do drzwi, w pokoju gdzie paliło się światło coś się poruszyło. Szybkie ciężkie kroki wskazywały, że zaraz coś miało pojawić się w drzwiach ale tuż przed nimi zatrzymało się. David nie wiedział kto tam teraz stoi, ale wiedział że czymkolwiek to było mężczyzna nie był bezpieczny. Wycofał się na korytarz z dala od tamtego pokoju, bacznie obserwując jak przysłonięte przez jakąś postać światło pada na odłamki mebli. Za jego plecami były kolejne drzwi ale nie zamierzał zaglądać do środka. Zamiast tego postanowił postawić wszystko na jedną kartę i wrócić na górę do pomieszczenia, w którym było okno. Nie było tu wysoko więc był w pełni zdecydowany by z niego wyskoczyć. Ruszył na górę, przerażony ale napędzany dawkami adrenaliny pompowanymi w jego żyłach. Cichy, drewniany dom napierał na niego z każdej strony. Mijając nieme, ciemne korytarzy był cały czas przygotowany, że coś może się z nich wyłonić. Widział wystarczająco by wiedzieć, że czym dłużej znajduje się w tym domu, tym jego życie jest jeszcze bardziej zagrożone. Z deszczu pod rynnę. Najpierw jej koledzy, którzy mają problem, potem on. Ale ci koledzy, przecież to byli jego koledzy tak? A dziewczyny przecież nie znał. Mieszało mu się w głowie. Od tego wszystkiego. Cokolwiek nawiedzało to miejsce już niejednokrotnie próbowało zrobić z niego czubka. Ludzie w kitlach, wizja samobójstwa, zacierające się wspomnienia. Bardziej niż fizycznie jakaś siła starała się zmiażdżyć go psychicznie. Bawić się z nim. Ale on się nie da. Nie kurwa on. Cokolwiek tu jest niech lepiej da mu wyjść w spokoju.

W końcu wspiął się na górę najwyższych schodów. Oparł się o barierkę by odetchnąć ale wtedy zobaczył, że po schodach pod nim wspina się grupa niemych postaci. Ich kroki nie wydawały żadnego dźwięku ich twarze skierowane było prosto na niego. Mieli zamknięte oczy jakby spali. David zerwał się na równe nogi i wpadł do pomieszczenia, w którym nie tak dawno się chował. Okno nadal było uchylone, więc nie zwracając na nic uwagi wdrapał się na parapet. Naprzeciw domu pięło swe grube gałęzie ku niebu rosłe drzewo. Bez problemu mógł do niego doskoczyć. Nie odwracał się i nie zastanawiał się. Prosta decyzja i wybicie się przed siebie prosto ku gałęziom, trzy piętra nad ziemią. Uderzenie klatką piersiową w gałąź wycisnęło z niego wszelkie powietrze i osłabiony osunął się niżej. Uderzył o coś bokiem i wrzasnął głośno z bólu. Przez chwilę wisiał bezwładnie a gdy tylko odetchnął czując ból pracujących żeber, osunął się na ziemię. Nogi go nie utrzymały i rąbnął kolanami krzycząc ponownie. Spod trawy wystawała plama cementu. Musiał porządnie się wysilić by pomimo dźgającego go zewsząd bólu dźwignąć się na nogi. Zatoczył się do tyłu ale ku jego szczęściu plecy znalazły oparcie w silnym pniu drzewa. Łapał zmęczony, urywany oddech. Musiał odzyskać to, co mu zostało z nadwątlonych sił, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych. Spojrzał na ponurą sylwetkę domu, dostojnie zalaną jasnym księżycowym światłem. To była dziwna wyspa mistycznego, nocnego światła, jedyne takie miejsce w całym lesie. Po chwili dotarło do niego, że owe światło zaczęło się poruszać. Było jasne, za jasne. Latarki. Ich żółte snopy muskały mury starej posiadłości. Chciał płakać. Wiedział, że to jej wina mimo iż jej nie znał. Nawet nie pamiętał już jej twarzy. Chryste, ten dom tak mu nasrał we łbie, że już sam nie wiedział gdzie zapieprzają wszystkie jego myśli.

 

Nad jego głową rozległ się donośny trzask. Wióry drewna posypały się na jego czuprynę. Ktoś do niego strzelał. Chrypiąc i zataczając się, był nawet przekonany, że słyszy jak z jego ust dobiegają dziwne słowa, ruszył w kierunku gęstwiny ale tam, wśród drzew wszystko płonęło od światła latarek. Zawrócił, za dom, w kierunku kuchni. Jezu musiał tam uciec. Schować się inaczej go tu zastrzelą. Dziwka! Nim jednak dotarł do drzwi, nad lasem ponownie poniosło się echo wystrzału i jedna z cegieł w ścianie rozprysnęła się na kawałki. Harry okrążył dom i ku jego radości zobaczył, że pod ścianą, gęsto skołtunione krzewy, zarastają szeroko otwarte wejście do piwnicy. Chrypiąc, opluwając się własną siłą i powłucząc nogami niczym pijak mężczyzna zszedł w ciemność. Ale nie za daleko. Byle przycupnąć za kilkoma skrytymi w cieniu obiektami. Byle widzieć oblany srebrem księżyca las. Ręce macały i szukały czegokolwiek. Trafiły na leżące w wilgotnej ziemi narzędzia. Przyjemny zimny dotyk klucza francuskiego był jak łyk wody na pustyni. W końcu bezpieczeństwo. Będzie mógł bronić się tym ciężkim kawałkiem żelastwa. Chwycił je mocno i przytulił, nadal czując jak pali go żywcem ból rozchodzący się po klatce piersiowej i kolanach. Pamiętał, że tu się schowała. Ona, ona i jeszcze raz ona. Jej twarz bez nosa, ust i oczu wypaliła mu się przed oczami jak blask słońca gdy spojrzy się w jego ogniste lico. Przecież jej nie znał.

 

Przy zejściu do piwnicy rozległy się głosy i zaraz żółty ogień latarki wpełzł do środka, wypalając mrok i sunąc niczym wąż po ciemnych kształtach. Harry czekał. Nisko przy ziemi, niczym zwierzę. Teraz nadeszła jego kolej. Koniec ganiania go od drzewa do drzewa, od pokoju do pokoju. Czego oni chcieli? Nawet nie wiedział kim są. A jednak parli za nim całą drogę, która trwałą nie wiadomo ile i teraz zamierzali wejść za nim tu na dół. Rozeszli się na dwie strony a on, starając się nie oddychać, siedział za swoją osłoną, która okazała się dwoma beczkami o które oparty był stary zardzewiały rower. Śmierdział miedzią.

 

Mężczyzna poczekał aż go miną a potem bez słowa wychynął ze swojej kryjówki i zadał pierwszej osobie obok siebie cios w głowę. Ciężar narzędzia sprawił, że dłoń runęła niczym głaz na ciemię i mężczyzna osunął się bezwłądnie na ziemię. Harry doskoczył do tego drugiego i napierając barkiem jak byk wytrącił tego drugiego z równowagi. Jemu też rąbnął kluczem francuskim w szczękę. Każdego z nich uderzył jeszcze po razie. Nie chciał tego ale musiał być pewnym, że już za nim nie ruszą. Wszystko działo się niemal w idealnej ciszy przy akompaniamencie szybko ukróconych mruknięć i sapnięć.

 

Harry widział swoje zalane krwią dłonie oraz klucz francuski, do którego przykleiły się kępki włosów. Reszta zdawała się niewyraźna i zalana cieniami. Leżące na ziemi latarki nie pomagały i mężczyzna nie był nawet w stanie policzyć ciał. Nie wiedział kim oni są i w przerażeniu wyczłapał się z piwnicy na świeże powietrze. Odetchnął nim głęboko wciągając w siebie całą noc.

 

I wtedy złapało go światło.

 

Żółta aura mogła pochodzić zarówno z piekła jak i z tego lepszego miejsca. Jendak to był Morgan. Przyjaciel Harry'ego.

-Jezu, stary gdzie ty byłeś? – zapytał ten pierwszy, opuszczając latarkę.

-Nie wiem – wychrypiał ten drugi. – Nie wiem co jest…

-Czemu nie odbierałeś telefonu?

Harry pomacał się po tylnej kieszeni spodni, wyczuwając tam małą kostkę. Na to pytanie też nie znał odpowiedzi. A przecież mieli być w kontakcie przez cały czas. Te lasy nie cieszyły się dobrą reputacją. Za dużo krążyło o nich opowieści by pozwolić sobie na bezmyślność. Szczególnie ten stary dom i związana z nim historia. Psychol Borley, który zabrał tą dziewczynę do piwnicy. Kto wie co po latach elektrowstrząsów uroił sobie ten czubek.

-Harry? – zapytał ostrożnie Morgan. – Czemu masz krew na rękach?

-Nie wiem – wybąkał i była to szczera odpowiedź.

-Mógłbyś odrzucić to – wskazał tamten na zbroczony krwią klucz francuski – gdzieś na bok?

Harry czuł się jakby głowa mu wirowała. Lecz pomimo fizycznego zmęczenia czuł się dobrze jak nigdy wcześniej. Jakby dzisiaj się urodził zupełnie od nowa. I był z tego zadowolony. Jego twarz ozdobił uśmiech. Odrzucił klucz na bok i zakrył twarz zakrwawionymi rękoma. Nie wiedział czy się śmieje czy płacze. Nie wiedział ile to trwało nim tępy ból rozsadził jego czaszkę. Było ciemno a z ciemności słyszał ich głosy. Był w tym domu wśród nich. Byli zdenerwowani, czymś bardzo poruszeni. A on wśród nich. Chciał uratować tę dziewczynę ale ona wolała ich. Tatuśka i mamuśkę. A oni go nie lubili. Harry był wśród tych ludzi. A potem stał już obok niego tylko Steven Borley. Po chwili czerń pożarła wszystko.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

<Generalnie jest to dziecko jednych z moich rajdów kiedy wyzwaniem było napisanie tekstu na jednym tchu. Mam nadzieję, że się spodoba.> To muszę ci oznajmić, że masz płonną nadzieję. Po prostu przyznałeś, że napisałeś to na kolanie. Czyli byle jak, niechlujnie, na prędko. Odwrotnie, niż powinieneś uczynić. A powinieneś poprawiać go tak długo, aż nie będzie żadnych usterek. W rezultacie opowiadanie jest prawie nieczytelne, zaśmiecone niezliczonymi okolicznikami i najprzeróżniejszymi zbędnymi słowami, często nieadekwatnie użytymi. No i brakuje mnóstwo przecinków.

Początek jeszcze językowo jako tako, ale potem robi się więcej usterek. Z bardziej merytorycznych; rąbek księżyca widać tylko tuż po zachodzie słońca albo niewiele przed wschodem. I nie wisi wtedy wysoko. Chyba że pod tym pojęciem rozumiesz pół księżyca, wtedy do zaakceptowania. Budynek ma kilka poziomów, ale na parterze światło wpada przez dziury w dachu? To ja bym wolała wejść na drzewo niż zwiedzać pięterko. Pozdrawiam. :-)

Babska logika rządzi!

Przepraszam, niejasno się wyraziłem (chyba). Na jednym tchu było to pisane ale oczywiście potem, jak zawsze, nastąpiła faza czytania i poprawiania. Niekoniecznie już na jednym tchu :) Problem polega na tym, że nigdy wcześniej nikt nie sprawdzał niczego co napisałem i dlatego właśnie chcę się dowiedzieć nad czym mam pracować. Rozumiem, że w tym wypadku mam zacząć od przemyślenia słownictwa (logiki?) i interpunkcji? Z góry dzięki za wszelką pomoc.

Najwyższa kondygnacja nie miała żadnych korytarzy. Tylko szeroki chodnik i kilka drzwi - drzwi stały na chodniku? Wiem, co miałeś na myśli, ale sposób, w jaki to opisałeś,wprowadza w błąd:) Scena ucieczki przez las zbyt rozwlekła i przedobrzona. Rozumiem, że listowie było gęste,więc trudno obserwatorowi z dołu ujrzeć gwiazdy na niebie. Ale narrator je widzi. Tylko, że lepiej by wypadło, gdyby w tym wypadku narratorem był uciekający. Więcej dynamiki i autentyczności by było. Ale nie jest tak źle:)  Powodzenia!:) 

"Stary, bryłowaty, ceglany budynek wciśnięty niezgrabnie między drzewa."  --  każdy budynek jest bryłą, więc powiedzieć o nim bryłowaty nie ma sensu. No i to "wciśnięty niezgrabnie" również bez sensu, bo jak – najpierw urosły drzewa, a potem wciśnięto pomiędzy nie budynek?   "Stara cegła śmierdziała czymś co przywodziło na myśl starą pajęczynę, taką, którą odgarniało się ze środka jeszcze starszej szafy, w której przez lata nieużywania…" Po prostu miałeś na myśli stęchliznę. A te przydługie porównanie nie tylko zbyteczne, ale i niepoprawne stylistycznie – powtórzenia stare" i dwa razy "które"   "Nieduży drewniany stół gnił milcząco"  – A co, miał krzyczeć?    

"Co prawda stare draperie, wiszące w oknach odcinały dopływ jakiegokolwiek światła do środka lecz jedne musiały być nieszczelne gdyż materiał unosił się co chwila, targnięty…"  --  To przykład zdania, gdzie masz trzy absolutnie zbędne okoliczniki, chciałem je wytłuścić, ale nie udało się – to je wymienię – "co prawda", "jakiegokolwiek" i "jedne".   Generalnie – błędów co niemiara. Poza tym stosujesz zbyt częso tryb przypuszczający, przez co całkowicie pada napięcie w Twoim opowiadaniu. A motyw ucieczki jest wprost wymarzony do stworzenia thrillera.  I zdania są zbyt rozwlekłe, pełne niepotrzebnych porównań.

Interpunkcja leży i kwiczy. Jest cała masa literówek. Zdarzają się dziwne, niekoniecznie gramatyczne sformułowania. Mój wydruk wręcz roi się od poprawek. Co prowadzi do wniosku – najpierw sprawdzaj swoje teksty uważniej. Zainstaluj mudł sprawdzania pisowni w swoim edytorze, bo chyba go nie masz, a zdecydowaną większość literówek wyłapiesz dzięki niemu. A potem znajdź kogoś, kto będzie Twoją "betą" – czyli pierwszą osobą do przeczytania tekstu. Beta patrzy z boku i widzi dużo więcej niż autor. I bardzo się przydaje przed opublikowaniem tekstu.   To kwestie techniczne. A co do samego tekstu – nie przeczytałam do końca. Już byłam niedaleko, ale po prostu zrezygnowałam. Znużyły mnie rozciągnięte, szczegółowe opisy, cały czas praktycznie takie same. Lekki chaos, który być może wprowadzasz celowo, ale czytelnika może znużyć. No i błędy, tak. Tekst, w którym jest pełno podstawowych błędow, mało kto będzie chciał czytać.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niestety moi znajomi, jako owa "beta", nie są w stanie zweryfikować mojego pisania pod kątem technicznym (poza literówkami oraz interpunkcją – tu niestety wyszło moje niechlujstwo). Szczególnie ważne są dla mnie uwagi związane z nadużywaniem zbędnego słownictwa (okoliczniki). Dopiero gdy pod tym kątem spojrzałem na to opowiadanie, zauważyłem jak dużo w nim można wyrzucić bez straty dla treści. Mogłem teraz spojrzeć na wiele składowych tego tekstu z innej perspektywy (z boku?). Pomogło. Nad składnią, a szczególnie jej uproszczeniem, także będę dzisiaj siedział. Nie spodziewałem się, że tak szybko uzyskam tyle wskazówek i uwag. Jeszcze raz dzięki za pomoc. Teraz wiem nad czym pracować. Następny tekst z pewnością będzie prezentował się lepiej.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne, podzielam zdanie przedmówców. Sporo rzeczy należy poprawić. Opowiadanie doczytałęm do końca, a właściwie dobrnąłem, bo czytało się je ciężko. O ile w pewnym momencie zaczął tworzyć się całkiem niezły klimat grozy, to niestety wrażenie to szybko zginęło w gąszczu chaosu i niejasności. Zbyt to wszystko jest mętne, by mogło się dobrze czytać. Prób oddania perspektywy szaleńca było wiele, Twoją należy uznać za średnio udaną. Czytanie na głos tekstu po jego napisaniu pomaga wyłapać wiele błędów i kiepsko brzmiących zdań.   Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka