- Opowiadanie: LaLocco - Wypalona wioska - odrzucone opowiadanie na konkurs "Zrób to z Ćwiekiem"

Wypalona wioska - odrzucone opowiadanie na konkurs "Zrób to z Ćwiekiem"

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wypalona wioska - odrzucone opowiadanie na konkurs "Zrób to z Ćwiekiem"

 

Słowem wstępu: konkurs polegał na tym, aby dokończyć opowiadanie rozpoczęte przez Jakuba Ćwieka. Niestety nie mogłem znaleźć oryginalnego początku, więc streszczę to od czego mniej więcej zaczynała się cała historia. Grupa osób: rockowy muzyk, jego dwie towarzyszki i kierowca jechali autobusem przez Kansas. Pojazd niespodziewanie zatrzymał się w zupełnie innym miejscu niż to, przez które przejeżdzali. Od tego momentu zaczyna się moja kontynuacja:

 

 

 

Nie byliśmy już w Kansas tego byłem pewien. Wyszedłem z autobusu, rozprostować kości od nadmiaru siedzenia. Kiedy ogarnąłem wzrokiem okolicę, tylko jedna myśl przyszła mi do głowy:

 

– Stanęliśmy na cholernym pustkowiu!

 

Poczułem się dosłownie jak bym wylądował w jednej z tych książek Kinga, które czytałem „Jałowe Ziemie“ czy jakoś tak. W każdym razie nazwa dosłownie oddawała to gdzie stanęliśmy. Szczere pole okazało się pustkowiem wyjałowionym ze wszystkiego, co możliwe. Pod stopami tylko sucha spękana ziemia i jedyne, co było widać w oddali to linia horyzontu, łącząca się z niebem… Przypominającym to z „Painkillera“. Rany, musiałem być ostro na haju, mając w tym momencie takie skojarzenia. Bądź, co bądź krwista czerwień nieboskłonu była faktem. Chociażby z tego względu, musiałem zajarać. Takie widoczki i zdrowo myślącego zmusiłyby do zadania podstawowego pytania: Czy tu się komuś kurwa, nie popierdoliło we łbie? Włożyłem szluga do ust i przypaliłem zapałką, odpaloną od spodu buta.

 

Po chwili usłyszałem kroki. Kierowca Bill stanął obok mnie i też się rozglądał. Ubrany w swój niebieski, znoszony uniform kierowcy z krzywo zawiązanym krawatem pod szyją.

 

– Zabawmy się w psychologa – zaproponowałem nie zaszczycając go najmniejszym spojrzeniem. – Powiedz mi, co widzisz?

 

– Ale gdzie? – dopytywał się nie rozumiejąc najwyraźniej.

 

– Wszędzie.

 

– Szczerze Toto – odpowiedział kierując na mnie swoją zapuszczoną twarz. – Widzę jedno wielkie zadupie. Nieważnie, gdzie spojrzę.

 

– A już miałem nadzieję, że wypatrzysz może jakąś chatkę Teletubisiów, które przywitają nas z otwartymi ramionami i dadzą teletubisiowy krem na obiad zgłodniałym podróżnym.

 

– Ty tak na serio mówisz?

 

– Jak nie, jak tak – odpowiedziałem mało rozgarniętemu kierowcy. – Ale test zdałeś. Nie jesteś niezrównoważony psychiatrycznie.

 

– Zamiast tak nawijać od rzeczy – odgryzł się Bill – Może poczęstowałbyś szlugiem?

 

Rozmowa z kierowcą dała mi powód do ulgi. Jak dotąd miałem piątką klepkę na swoim miejscu. Po przymusowym postoju na papierosa, wszedłem sprawdzić jak się mają moje najsłodsze dziewczynki i już mieliśmy odjeżdżać, kiedy Bill znowu odezwał się nieproszony:

 

– Kto ukradł paliwo?

 

Podszedłem wkurwiony nie na żarty do miejsca kierowcy i spojrzałem z niedowierzaniem na tablicę rozdzielczą. Wskaźnik paliwa wskazywał pusty bag i kontrolka rezerwy świeciła się z całą stanowczością.

 

– To chyba są jakieś jaja?! – powiedziałem nie mając nic lepszego do powiedzenia.

 

Po krótkiej pyskówce z Billem kazałem mu czym prędzej odpalać pojazd, aby przekonać się, czy jakiś dowcipniś nie robi nas w bambuko. Silnik się uruchomił, zakrztusił i padł. Żadne siły nie mogły go zmusić do zmartwychwstania.

 

– No, dziewczynki czeka nas odrobina marszu – zakomenderowałem. – A jak to mówią, ruch samo zdrowie.

 

Koleżanki nie były szczególnie uradowane. Płomienna Martha stała się w tym momencie piekielną. Oburzając się przypominała małolatę, którą jeszcze w sumie na oko była. Ta druga, (przypomniałem sobie w tym momencie, że miała na imię Betty) była bardziej rozgarnięta i nie dyskutowała z tym, co nie było do dyskusji. Ruszyła się i od razu wyszła z wozu. Martha widząc ją, skapitulowała i poszła w ślad za koleżanką.

 

Obejrzeliśmy autobus ze wszystkich stron, dla pewności, że jest z nim wszystko w porządku. Już po chwili dobiegł mnie krzyk kierowcy.

 

– Jezus Maria!

 

-Tu nie kościół, żeby się modlić – opieprzyłem go. – Co się stało?

 

Nie musiał mi odpowiadać. Otwarty wlew paliwa i wystająca z niego rurka mówiły wystarczająco wiele. Ktoś nam spuścił benzynę. Tylko, po co? I kiedy? Wziąłem przyrząd do ręki. Jego końcówka była mokra i lepka. Zupełnie jakby ktoś dotykał do niej ustami. Zerknąłem przy okazji na ziemię wokół wlewu. Nie zauważyłem na niej ani jednej kropli.

 

– Wykombinowałeś coś rockmanie, detektywie? – spytał nierozgarnięty Bill gapiąc się na mnie jak debil.

 

– Tiaaa – odpowiedziałem, zbierając się na podzielenie najbardziej absurdalnym wnioskiem jaki przyszedł mi do łba. – Ktoś wychlał paliwo z naszego busa.

 

– CO? – kierowcę zatkało.

 

– Zupełnie jak w „Gliniarzu w Beverly Hills“. Ktoś tak samo sprytny jak Axel Folie grany przez Eddiego Murphego unieruchomił nas, tyle że zamiast banana w tłumiku użył rurki i wlewu paliła. Rozumiesz?

 

– Tak – Bill nie przestał okazywać zdziwienia. – Tylko, po co ktoś miałby to pić?

 

– Cóż, są rzeczy na tym świecie, które nie śniły się filozofom.

 

Wynieśliśmy najważniejsze rzeczy z autobusu, w tym resztki żarcia, jakie trzymaliśmy w zapasie oraz moją gitarę elektryczną, której nie chciałem zostawiać bez opieki. Ona była pieśnią mojej duszy i jedynym jej oknem na świat. Właśnie muzyka i rock były jedną z pięciu osób, które we mnie siedziały. I zarazem najlepszą z nich. Była jak dziewczyna, z którą mężczyzna ma ochotę bez przerwy flirtować i przebywać w jej otoczeniu. Partnerką, która jako jedyna nigdy mi się nie znudzi. Mimo, że sam gatunek był bardziej męski, to jednak dla mnie stanowił część większej całości będącej kobietą. Pozostali czterej faceci, byli mi zupełnie drętwi i obojętni.

 

Horyzont uciekał, a myśmy podążali przez pustkowie w ślad za nim. Zupełnie jak u Kinga w „Mrocznej Wieży“. Tyle, że tam bohater miał jakiś cel, a myśmy szli po omacku kierując się gdzie nas nogi poniosą. Martha i Betty już nie wytrzymywały. W pewnej chwili sam byłem u kresu. Chciałem się tylko położyć i usnąć, byle tylko mieć ten cały koszmar z głowy. Wtedy dobiegło do mnie z oddali:

 

– Toto!

 

Zdawkowo i bardzo niewyraźnie. Myślałem, że zaczynam mieć omamy. Zignorowałem wołający głos, żeby nie doznać już zupełnej fiksacji.

 

– TOTO! – usłyszałem tak wyraźnie, że odruchowo wyprężyłem się jak struna i stanąłem na baczność.

 

Przede mną stała istota w bieli. Miała długie, pofałdowane blond włosy i zielone oczy koloru takiego jak mój. Na tle czerwonego nieba, gdyby była jeszcze trochę inaczej ubrana, wyglądałaby zupełnie jak Shakira w teledysku „Whenever, Wherever“. Wiedziałem jednak, że nigdy nią nie będzie i nie chciałbym, żeby była kimś innym niż sobą. Była w końcu moją córką.

 

Wiele lat temu jak dopiero rozkręcałem swoją karierę muzyczną, byłem też jednocześnie świeżo po ślubie. Ożeniłem się z najpiękniejszą kobietą na świecie. Nie mogłem jednak z nią spędzać tyle czasu ile chciała. To muzyka była moim życiem i to bardziej niż ona. Przez ten czas rzadko bywałem w domu. Grałem koncerty w podrzędnych klubach rozsianych po całych Stanach, zdobywając coraz większe uznanie i szacunek. Byłem tak zajęty sobą, że nie było mnie nawet przy narodzinach jedynej córki. W międzyczasie bywałem sporadycznie w domu. Kiedy córeczka miała trzy latka, dopiero uczyła się mówić. Po wielu próbach powiedziała poprawnie słowo „mama“. Żona na moich oczach uczyła ją wymawiać kolejny wyraz „tata“.

 

– Toto – powiedziała w końcu mała dziewczynka po długim czasie poświęconym na naukę kolejnego skomplikowanego słowa.

 

Była to jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Widziałem jak mała księżniczka się rozwija. Moje życie muzyczne o dziwo, zaczęło popadać w rutynę i zrozumiałem wtedy jak bardzo brakuje mi rodziny podczas wypraw. Postanowiłem wziąć do serca, jakąś jej cząstkę. Stąd się zrodził mój pseudonim artystyczny „Toto“.

 

Jednak potem moje małżeństwo staczało się po równi pochyłej w dół. W naszym związku następował kryzys za kryzysem. Moja nieobecność dawała się żonie coraz bardziej we znaki, proporcjonalnie do tego, jak stawałem się sławny. Pewnego razu, kiedy byłem w trasie i siedziałem w autobusie przed plazmą, oglądałem wieczorne wiadomości. Sensacją, o której wszystkie stacje trąbiły była kobieta z dzieckiem na dachu wieżowca w Nowym Jorku. Groziła, że skoczy, jeśli policja nie da jej rozmawiać z mężem. Na początku zaśmiałem się i pomyślałem „wariatka porzucona przez nawiedzonego idiotę“. Jednak po chwili zadzwonił do mnie telefon. Poczułem jak mój świat staje na głowie, kiedy dowiedziałem się, że to o mnie chodzi. W jednym momencie wszystko zaczęło tworzyć spójną całość. Kryzysy, załamanie i w końcu desperacja. Wszystko przez nawiedzonego męża, dla którego kochanka muzyka była ważniejsza od żony wychowującej wspólne dziecko. Musiałem działać. Najbliższy koncert miałem właśnie w Nowym Jorku, małżonka doskonale o nim wiedziała, dlatego miała czas aby się przygotować i wybrać miejsce dla swojego przedstawienia.

 

Kiedy znalazłem się na dachu wieżowca, spojrzała na mnie. Wzrok miała nieobecny. Wyglądała na dużo starszą niż rzeczywiście była. Nie wiedziałem, co jej powiedzieć.

 

– Czy kochasz ją bardziej niż mnie? – spytała się tylko.

 

Wiedziałem, że ma na myśli muzykę. Rocka, w którym się zadurzyłem i grałem prawie bez chwili wytchnienia.

 

– Tak – odpowiedziałem bezradnie opuszczając głowę i rozkładając ręce.

 

– Za ten romans przyjdzie ci zapłacić ogromną cenę – powiedziała i odchyliła się do tyłu z córką na ramionach, spadając w głąb nowojorskich ulic.

 

– NIE! – wrzasnąłem i podbiegłem na krawędź, jakbym dopiero wtedy się obudził i zdał sprawę z tego co zrobiłem.

 

Spojrzałem tylko w dół, widząc przez moment jak obie lecą w dół. Żona nie chciała, bądź nie mogła postąpić inaczej. Za bardzo mnie kochała, by móc zdradzić. „Miłość zabija“ powiedział kiedyś bohater jednej z gier Max Payne, który również stracił bliskich. I nie mylił się.

 

Po tej przygodzie przeżyłem załamanie nerwowe. Media się mną bez przerwy interesowały, próbując poznać całą prawdę. Nigdy się nie dowiedziały jak było naprawdę. Z pomocą znajomych, których później poznałem zdołałem podnieść się na nogi i wrócić na scenę muzyczną. Telewizja o dziwo, oczyściła mnie ze wszelkich podejrzeń stwierdzając, że ja sam padłem ofiarą szantażu ze strony niezrównoważonej małżonki. Ironia losu….

 

Będąc na pustkowiu, córka stała przede mną i patrzyła się, będąc dużo starsza niż wtedy, kiedy zginęła.

 

– Wyrosłaś na piękną kobietę – powiedziałem do niej.

 

W odpowiedzi uśmiechnęła się tylko smutno i odwróciła placami zaczynając biec.

 

– Dokąd pędzisz? – spytałem pędząc za nią lecz ona nie odpowiadała, tylko wciąż uciekała.

 

Goniąc ją uruchomiły się we mnie nowe pokłady sił, które jak wydawało się opuściły mnie raz na zawsze. Będąc skupionym na zjawie zapomniałem też o burczeniu w żołądku. Była coraz dalej i dalej, aż w końcu zniknęła. Już miałem stanąć zirytowany i rozczarowany, kiedy zauważyłem na horyzoncie coś, czego się nie spodziewałem. Zabudowania. A konkretniej kilka baraków wyglądających na bardzo stare.

 

– Czy widzisz to, co ja? – spytał jak zwykle w porę nierozgarnięty Bill, który był wraz z dziewczynami tuż za mną.

 

– Wioskę teletubisiów? – spytałem złośliwie.

 

– Nie, to przypomina raczej stare zabudowania sprzed wielu lat – oczywiście, nie pojął dowcipu.

 

– No, co ty nie powiesz! – odpowiedziałem wkurzony. – Właśnie, dlatego się zatrzymałem.

 

Nie mogłem się im przyznać do tego, że widziałem martwą córkę i za nią biegłem. Piekielna Martha nie wytrzymywała i chciała jak najszybciej dobiec do tych zabudowań jak mysz do sera.

 

– Jestem brudna, głodna, wkurwiona i zmęczona! – wykrzyczała mi prosto w twarz kiedy chciałem ją zatrzymać.

 

– I myślisz, że w starych, brudnych zabudowaniach znajdziesz swoje Eldorado? – spytałem ją.

 

– Kto wie jaki smród idący w parze z kiłą i mogiłą się tam czają? – odezwała się niespodziewanie do swej rudowłosej koleżanki Betty. – Jeśli jednak chcesz zdobyć „Perfekcyjnej pani domu“ to może na początku wzięłabyś się za sprzątanie mniejszej ilości kilometrów kwadratowych. Zapewniam cię, że nikt nie będzie chciał przeprowadzać testu białej rękawiczki w tylu miejscach.

 

Martha już otworzyła usta, aby coś odpowiedzieć, ale w ostatnim momencie powściągnęła swoje emocje. Zaczęliśmy kolejno omawiać poszczególne pomysły sprawdzenia okolicy. Wersję, żebyśmy poszli od razu wszyscy na żywioł odrzuciliśmy od razu. Potem nierozgarnięty Bill upierał się, że pójdzie sam, bo to on sprowadził nas na to pustkowie. W końcu udało mi się go przekonać, że jego osoba „za bardzo rzuca się w oczy“, żeby móc posłać go gdziekolwiek. Podobnie wysyłanie dziewczyn ze wględu na nieokiełznaną Marthę było podobnie ryzykowne. Stanęło więc na tym, że najpierw udam się tam ja.

 

– Jaki dasz nam sygnał, że wszystko jest okej? – spytał kierowca.

 

– Hmm – spojrzałem na jego buzię, udając zamyślenie. – Jeśli będzie wszystko okej, to wyjdę wam naprzeciw oraz zaśpiewam i zatańczę, a jeśli będę martwy, to się po prostu nie pojawię. Pasuje?

 

– A jest opcja pośrednia? – spytał Bill.

 

– Że jestem w połowie żywy i martwy? To masz na myśli? – spytałem ironicznie.

 

Kierowca nie odpowiedział.

 

– Wtedy spieprzajcie gdzie pieprz rośnie – dokończyłem.

 

– A…. – zaczął Bill, ale mu przerwałem.

 

– Jak będę martwy to tym bardziej – odpowiedziałem i ruszyłem w stronę zabudowań nie oglądając się za siebie.

 

Podciągnąłem jeansy, poprawiłem ułożenie skórzanej kurtki, zaczesałem siwiejące włosy na bok oraz założyłem okulary przeciwsłoneczne. Czułem się prawie jak „Terminator“ lub inny „Desperado“ idący na akcję. Ale z gitarą elektryczną to najbliżej mi było i tak do Dantego z „Devil May Cry 3“ Przy nim i jego basach, każdy najbardziej przerośnięty demon musiał mu się kłaniać do nóg. Między tą trójką a mną była jednak mała różnica. Oni wszyscy byli super. A ja nie. A prawie, robi wielką różnicę. Byłem tylko zwykłym człowiekiem, który i tak zapewne miał umrzeć w tej dziurze zabitej dechami.

 

Po dłuższej chwili stanąłem naprzeciw pierwszych budynków miasteczka. Powiał chłodny wiatr, od którego wzięły mnie dreszcze, a gdzieś w oddali pomiędzy budynkami przetoczył się kołtun, jak w westernach. Tyle, że tutaj nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Miasteczko wyglądało na całkowicie wyludnione. Podszedłem do pierwszych lepszych tekturowych drzwi jednego z baraków. Powoli i ze spokojem zamierzałem je uchylić i zerknąć, co się za nimi znajduje. Nim zdążyłem chwycić za klamkę, drzwi otworzyły się na oścież, a w nich stanął grubas w kuchennym fartuchu, usmolony sadzą od ucha do ucha, z obłędem w oczach. Wziął zamach i w jego ręku błysnęło ostrze tasaka. To był mój koniec…. Z przerażenia mrugnąłem powiekami i kiedy je otworzyłem wszystko się zmieniło. Znowu stałem pod zamkniętymi drzwiami tego samego baraku, jednak nikt mnie nie zaatakował. Po chwili zrozumiałem, co się stało. Na pomoc przyszedł mi jeden z mężczyzn, którego miałem w sobie. A nazywał się „szósty zmysł“. Objawił mi, co się za chwilę stanie, jeśli nie zareaguję jak należy. Sherlock Holmes grany przez Roberta Downeya Juniora od razu wiedziałby, jakie uderzenia zastosować, aby rozbroić i powalić przeciwnika na łopatki, więcej, nawet by to sobie zwizualizował. Ja jednak nie byłem ani tak inteligentny, ani tym bardziej wysportowany.

 

Kiedy sięgałem do klamki, drzwi rozwarły się i stanął w nich ten sam grubas, zamierzając wykonać taki sam zamach ręką uzbrojoną w tasak. Przyjąłem cios na futerał gitary elektrycznej, zasłaniając się nim i naparłem z całej siły na napastnika. Wlecieliśmy do środka zabrudzonej i wyglądającej na od dawien dawna nieużywanej kuchni. Grubas odepchnął mnie jedną ręką i poleciałem prosto na kuchenkę gazową, od której odbiłem się, zwalając znajdujące się na niej garnki i upadłem na podłogę. Już miałem stwierdzić, że po cholerę mi taki „szósty zmysł“, kiedy nagle coś rąbnęło kucharza w tył głowy, który zwalił się i wyrżnął łbem w posadzkę. Cały obolały zobaczyłem rozmazaną sylwetkę innego grubasa w niebieskim uniformie.

 

– Wszystko w porządku Toto? – spytał nieogarnięty Bill.

 

– W porę ogarnąłeś sytuację – przyznałem mu, po raz pierwszy nie szydząc z niego w żaden sposób. – I uratowałeś mi życie.

 

– E, tam – odpowiedział kierowca. – To dziewczyny, a w szczególności Martha uparła się, żeby iść za tobą, bo stwierdziła, że prędzej wykituje niż wysiedzi na tym przymusowym pikniku, jaki nam zaserwowałeś.

 

– Bądź, co bądź dziękuję – powiedziałem uśmiechając się ciepło i szczerze.

 

– Ale to Betty dała mi kij….

 

Już nic nie powiedziałem tylko podszedłem i uściskałem Billa klepiąc go koleżeńsko po plecach. Myślałem, że zaraz będzie płakać, lecz na szczęście w tym momencie do kuchni wkroczyły Martha i Betty. Miny miały nie tęgie.

 

– Co się stało? – spytałem odsuwając się od kierowcy.

 

– Tutejsze żule wzburzyły się przeciwko nam i nas otoczyły – stwierdziła piekielna Martha.

 

– Nareszcie komitet powitalny zaszczycił swoją obecnością – powiedziałem i założyłem okulary przeciwsłoneczne, które spadły w trakcie walki z kucharzem.

 

Wyszedłem przed budynek. Otoczyło mnie siedem osób w brudnych i podartych ubraniach. Wszyscy zgarbieni i pochyleni do przodu, ze zwisającymi swobodnie rękoma. Śmierdzieli niewiele lepiej niż grubas i mieli tą samą agresję w oczach co on, ale wyglądali jak ludzie. Jednak swoją posturą przypominali bardziej zombii z „The House of the dead“.

 

– Czego chcecie? – spytałem ich.

 

– Gdzie jeeeest Jereeemi? – odpowiedział pytaniem mężczyzna stojący najbardziej z przodu, przeciągając niedbale sylaby.

 

– W kuuuuuchni, ucina drzeeeemkę – odparłem przedrzeźniając go.

 

Dopiero po chwili spostrzegłem, że przywódca stada (tak wyglądających i zachowujących się osób nie mogłem brać za ludzi) jest pozbawiony jednego oka, jego miejsce zajęła sącząca się ropa z oczodołu. Zacharczał dziwnie, po czym odezwał się znowu.

 

– Kim jeeeesteeeście i czeeego chceecie? – spytał.

 

– Przybyszami, którzy zabłądzili – odpowiedziałem, po czym wskazałem na niego palcem. – A wy jesteście tymi, którzy zajebali nam paliwo i w dodatku chciecie nas zabić? Czy mam rację?

 

Żaden z tubylców nie odzywał się przez moment.

 

– W suuuumieee, to taak – odpowiedział przywódca. – Jednak teraaaz naa nic sięęę i taak nie przydaaaaacie bez Jeereemieeego.

 

– Trzeba go było nie wystawiać przeciwko nam! – odgryzłem się. – I to w dodatku kucharza! To nie zabójca!

 

– Wyyy musiiicieee byyyć tacyyyy teraaaaz jak myyyy! – odezwała się jedna z trzech tutejszych kobiet mająca chustę na głowie.

 

– Dlaczego? – spytałem.

 

– Zaasaaady – odparł przewodzący grupie.

 

– Na Hawajach jest taki zwyczaj – zacząłem swoją gadkę. – Przyjezdnych witają najpiękniejsze kobiety na wyspie i wręczają im w prezencie naszyjnik z kwiatów. Dzięki temu, co roku wyspę odwiedzają miliony. A skoro u was gościom wypija się paliwo z baku, a następnie próbuje się zabić, to nic dziwnego, że wszyscy są do was nieufnie nastawieni i nie chcą z wami robić interesów na poważnie.

 

– Do czeeego zmierzaszzzzz? – spytał przywódca.

 

– Zanim zechcemy do was dołączyć, chcielibyśmy coś wiedzieć o waszej społeczności, jej zwyczajach, problemach i tak dalej. Bardzo chcielibyśmy pomóc i zrekompensować stratę kucharza oraz nie tylko, ale nie zdołamy nic zrobić, jeśli sami nie będziecie tego chcieli.

 

Kolejna osoba w moim wnętrzu, najwyraźniej wywiązała się ze swojego zadania. Nazywałem ją „psychologiem“. Co prawda nigdy nie lubiłem tego psudo-naukowego nawijania, ale to właśnie ono pomogło mi pośrednio wbić się na szczyty list przebojów oraz zyskać przychylność mediów i zaproszenia do najważniejszych programów w USA. Jednak psycholog nie pomógł mi wtedy kiedy miałem kryzyzs w małżeżstwie…

 

Oto, co mniej więcej powiedział mi przywódca. Nazywali samych siebie Wypalonymi. Podobno żyli od wieki, wieków wyznając wiarę w jednego Boga, dopóki nie zechcieli dla żartu odprawić czarnej mszy. Kiedy przywołali przerośniętego Belzebuba czy innego czarta z piekła rodem, pan wszechmogący odwrócił się od nich i wypalił całe niebo i ziemię, w najbliższej okolicy wraz z nimi samymi, odizolowując ich od normalnie żyjących ludzi. Jako pokutę za swoje czyny mieli też być odcięci od wszelkich dóbr, takich jak czysta woda (to tłumaczyło dlaczego tak cuchnęli) jedzenie i picie. Mogli jedynie odżywiać się tym, co przerastało możliwości przeciętnego człowieka. Jedli odpadki, ziemię, własne odchody i bardzo często popijali to ropą naftową, której złoża były gdzieś w pobliżu. Coś w tej historii było jednak nie tak, skoro do odciętej od świata społeczności dostaliśmy się my, tak zwani „normalni“.

 

– A co z tym demonem? – zapytałem w końcu.

 

– Przyśladuuuje naaaas – odpowiedział Bezooki Benny, jak przedstawił się przywódca społeczności.

 

– Co wam robi?

 

– Zaaabijaa – odparł. – Kiedyyyś nas tuuu byyyło trzydzieeeestu, a teraz jeeeest tyylkoooo sieeedmiu odliczaaaając Jereeemiego.

 

– Jeśli go zarżniemy, przyjmiecie nas i uczynicie swoimi? – spytałem nie mając lepszego pomysłu postępowanie w obecnej sytuacji.

 

Nastąpiła chwila milczenia.

 

– Zgodaaaa – odpowiedział Bezooki Benny.

 

Zza drzwi wychyliła się dziewczyna o kasztanowych włosach z niebieskimi pasemkami, ubrana w lateksową sukienkę.

 

– Toto, mogę cię prosić na słowo? – spytała Betty.

 

Przeprosiłem na chwilę Wypalonych, pod pretekstem opracowania planu działania ze wspólnikami.

 

– Czy mogę wiedzieć, co ty kurwa wyprawiasz? – spytała w środku zaplatając ramiona.

 

Piekielna Martha, z Billem rozmawiali w tym czasie wymieniając się różnymi historiami z własnego życia. Dziewczyna opowiadała mu o wszystkich koncertach, na jakich była. Wspominała swoje spotkanie z gitarzystami AC/DC, rozmowę z Mickiem Jaggerem oraz o udziale na planu zdjęciowym do teledysku Tenancious D. Z kolei Bill opowiadał o przygodach, jakie miały miejsce podczas tras koncertowych, w których brał udział jako kierowca. Była wśród nich historia tournee Eltona Johna po USA, który zgubił okulary w polu kukurydzy podczas przymusowego postoju, gdzie do pomocy zaangażowano tamtejszą społeczność Amishów, nie kojarzących artysty w ogóle oraz historia pewnego melanżu w autobusie wiozącym Britney Spears, gdzie wszyscy uczestnicy myśleli, że są na pokładzie samolotu z jej teledysku do piosenki „Toxic“. Nie odbyło się też bez międzylądowania po gościa honorowego imprezy: Mela Gibsona.

 

– Próbuję się z nimi układać, po to żebyśmy mogli się wydostać – powiedziałem Betty.

 

– Chyba jednak po to, żebyśmy przemienili się w te zombii, piękna myśl! – odpowiedziała ironicznie dziewczyna.

 

– Kupimy sobie w ten sposób trochę czasu, jeśli zyskamy ich przychylność, to po pierwsze – tłumaczyłem. – I po drugie dobrze wiesz, że to nie są żadne zombie, jeśli kiedyś oglądałaś horrory Georga A. Romero.

 

– A spotkałeś kiedyś jakiegoś nieumarłego? – spytała podchwytliwie.

 

– Nie – odpowiedziałem po namyśle. – Bo gdybym spotkał, to już bym nie żył. A te istoty za dużo myślą, jak na typowie zombie.

 

– Wypaleni – powiedziała Betty, w minie której krył się spory sceptycyzm. – Czy jesteś pewny, że nie ma lepszego rozwiązania?

 

– Nie – odpowiedziałem jej nie będąc pewnym, do czego to wszystko zmierza.

 

Nie mogąc patrzyć Betty prosto w oczy, spojrzałem przez okno na jałowe pustkowie. I uzmysłowiłem sobie, że przemieszcza się po nim ubrana na biało postać, od której emanowało delikatne światło. Moja córka. Uśmiech zagościł na moich ustach.

 

Po rozmowie z Betty naradziłem się z całą grupą. Mimo, że wszyscy słyszeli moją rozmowę z Wypalonymi, powtórzyłem na wszelki wypadek mniej więcej cały jej przebieg, aby uniknąć nieporozumień w tak kluczowym momencie. Wszyscy przyznali, że jesteśmy pod ścianą i zdani tak naprawdę na łaskę tubylców. Bill i o dziwo Martha poparli bez sprzeciwu pomysł zgładzenia potencjalnego problemu mieszkańców. Betty po dalszej kłótni z niechęcią zaakceptowała pomysł kolejnej wyprawy. Wypalonym powiedziałem, że zamierzamy wyruszyć z „poświęceniem“ na misję wyplenienia „zła“ nękającego ich okolicę w podzięce za „łaskę“ jaką nam okazali i chęć dołączenia do ich społeczności, kiedy spokój i porządek zostaną przywrócone. Innymi słowy straszne pieprzenie.

 

Ruszyliśmy na wyprawę, posilając się znalezionymi w kuchni resztkami przeterminowanego jedzenia. Prowadziła nas jak poprzednio zjawa mojej zmarłej córki. Pozostali pytali mnie skąd wiem, którędy iść. Odpowiadałem im tylko to, co byłem w stanie, czyli żeby mi zaufali.

 

Przez ten krótki czas stworzyliśmy małą ekipę, której należała się godna nazwa. Do głowy przychodziła mi tylko jedna odpowiednia: Zniszczalni. Bo jak w przeciwieństwie do filmowych „Niezniszczalnych“, którzy byli wyszkoleni i żyli z gromienia tych złych, nazwać grupkę zlepioną z kilku przypadkowych osób, wśród której znalazły się: dwie laski będące na wszystkich imprezach świata oraz tłustego kierowcę autobusu pod wodzą podstarzałego rockowego muzyka, po wszelkich możliwych przejściach? Pomijając już fakt, że najpewniej wszyscy szliśmy na rzeź?

 

Pod koniec wędrówki zjawa córki ulotniła się w końcu przy dużej dziurze w ziemi, wokół której leżała sterta pożółkłych kości. Zajrzałem w jej głąb, ale nie na tyle by w nią wchodzić.

 

– To jak – spytałem niepewnie – Ktoś ma jakiś pomysł, co teraz?

 

– Jak tu ma być diabeł, to chyba trzeba go wywołać? – odezwał się kierowca nazywany przeze mnie teraz bardziej rozgarniętym Billem i nie czekając na odpowiedź krzyknął. – Belzebubie!

 

W jamie rozłegł się nieprzyjazny pomruk i dzikie warczenie.

 

– COŚ TY ZROBIŁ? – spytały jednocześnie Betty i Martha.

 

– Skoro z tubylcami się dogadaliśmy – Bill spokojny jakby wcale nie wywoływał diabła z pudełka wzruszył ramionami. – To może i z czartem zdołamy.

 

Ziemia zatrzęsła się, powietrze wokół zrobiło się ciężkie i nie do zniesienia. W końcu z jamy wyłonił się ten, którego najbardziej się obawialiśmy. A był nim….. Średniej wielkości pies, który zamiast sierści, całe ciało miał pokryte łuskami jak u smoka. Jego podłużny pysk z nozdrzami wykrzywiony był w kształcie uśmiechu. Kiedy zobaczył Billa podbiegł do niego, wesoło merdając ogonem i wskoczył domagając się głaskania. Kierowca przytulił z czułością nowo poznanego przybysza oraz dał mu się wylizać. Ja oraz dziewczyny obserwowaliśmy tą scenę, z szeroko otwartymi oczami i ustami.

 

– Mówiłem, nie taki diabeł straszny jak go przedstawiają – powiedział Bill śmiejąc się.

 

Musiałem w końcu przerwać tą radosną sielankę.

 

– Czy ty jesteś Belzebubem? – to było strasznie głupie uczucie, zadawać takie pytanie psu.

 

Zwierzak odwrócił się w moim kierunku i zaczął agresywnie szczekać. Nic z tego nie rozumiałem.

 

– Coś chyba próbuje nam zakomunikować – powiedziała Betty.

 

– Mówi, że nie jest Belzebubem – odpowiedział Bill, a pies ucieszony znowu zaczął się do niego łasić.

 

– On rozumie wszystko, co do niego mówimy – zauważyła Martha.

 

Ucieszony pies adorował ją po tej odpowiedzi. Wpadłem na pewien pomysł.

 

– Psie, umiesz grać w kalambury? – spytałem.

 

– Hau! – szczeknął przyjaźnie, a z jego ust zaczęła spływać ślina.

 

– Zaczynamy rundkę pytań – postanowiłem. – Ja zadaję pierwsze. Kim jesteś?

 

Zwierzę szczęknęło i usiadło na tylnych łapach.

 

– Jestem psem – powiedziała Betty a zwierzak podskoczył z radości. – To zakumunikował.

 

– Moja kolej – wtrąciła się Martha. – Co się z tobą stało?

 

Pies zaczął nosem rysować symbol.

 

– Okrąg! – powiedział Bill.

 

– Przecież to wszyscy widzą – odpowiedziałem.

 

Kiedy skończył go rysować, położył się w nim brzuchem do góry.

 

– Spałeś? – spytała Martha, ale pies się nie poruszył.

 

– Skoro się nie ruszasz to byłeś martwy – stwierdziła Betty.

 

Zwierzak podniósł się i szczeknął na potwierdzenie.

 

– Położyli cię gdzieś – powiedział Bill. – Tylko gdzie?

 

– Zagroda? – spytałem i odpowiedzi usłyszałem warczenie.

 

Nigdy nie byłem dobry w te klocki.

 

– Tam, gdzie cię zabili? – rzuciła Betty, a pies ucieszył się częściowo.

 

– Ołtarz! Zabili cię na ołtarzu – trafił Bill, a zwierzak zaczął go lizać po twarzy.

 

Połączyłem fakty.

 

– Tamci ludzie z miasteczka złożyli cię w ofierze Belzebubowi? – spytałem.

 

Po raz pierwszy, pies ucieszył się na mój widok. Odetchnąłem z ulgą, że sierściuch, a raczej łuskacz nie chciał mnie zagryźć w nagłym ataku wścieklizny.

 

– Dlaczego złożyli cię w ofierze? – spytała Betty.

 

Pies szczekał z rezygnacją.

 

– Mówi nam, że Wypaleni są durniami i zrobili to dla jaj – wywnioskował Bill, co zresztą przyznał mi sam Bezooki Benny.

 

– Zwierzobójcy – skomentowała piekielna Martha.

 

– Bill masz jakieś pytanie? – spytałem gdyż kierowca jeszcze żadnego nie zadał, ale tylko pokręcił przecząco głową, więc zadałem je sam. – Ostatnie pytanie psie. Dlaczego mordujesz swoich oprawców?

 

Łuskacz zaczął rysować kolejne symbole. Po chwili na ziemi pojawiły się para rogów i głowa.

 

– Jesteś sługą diabła – pierwszy sczek na potwierdzenie.

 

– Strasznie cierpisz – drugi szczek na przytaknięcie.

 

– I się mścisz – trzeci potwierdził wszystko, co chciałem wiedzieć.

 

Zabrzmi to głupio, ale następne, co zrobiłem to złożyłem psu propozycję, która dla jego interesu była nie do odrzucenia. A nam miała uratować życie i umożliwić ucieczkę z miejsca wypalonego przez samego Stwórcę.

 

– Jak mamy się do zwracać? – spytałem. – Czy Łusek nie brzmi zbyt pieszczotliwie?

 

Wszystkie pięć osób siedzących we mnie bardzo mi pomogło w trakcie tej przygody. „Szósty zmysł“ pozwolił mi przewidzieć i przeciwdziałać nagłym zdarzeniom. Psycholog pomógł mi przekonać do siebie Wypalonych. A osoby, które nazywałem dowcipnisiem i liberałem pomogły mi dogadać ze wszystkimi ludźmi i jak się okazało, zwierzętami oraz akceptować ich ostatecznie takimi, jakimi są. W szczególności bardziej rozgarniętego Billa i Łuska z racji tego, że jest psem. Naprawdę, niesamowity z niego kompan. Od człowieka różniło go głównie to, że nie umiał mówić po ludzku. Rozumiał jednak wszystko, co do niego mówiliśmy. Jakimś cudem, odróżniał nas też od Wypalonych.

 

Na sam koniec zostawiłem dla was specjalny showtime, pod kierownictwem mojej szczególnej osoby, o której tyle pisałem. Moja kobieta, nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

 

Po spotkaniu z „diabłem“ cała nasza czwórka wróciła do miasteczka Wypalonych. Pokazałem Bezokiemu Bennemu pazur Łuska na dowód, że zajęliśmy się bestią. Wypaleni popadli w dziką radość i cała siódemka rozpoczęła huczne i dzikie świętowanie. Poprosiłem przywódcę wypalonych o ostatnią przysługę. Chciałem przed przemianą w jednego z nich, dać ostatni koncert w swoim życiu jako muzyk rockowy. Bezooki Benny przystał z chęcią na ten pomysł. Rozstawiliśmy scenę i bezprzewodowe głośniki, które jakimś cudem znalazły się w jednym z tutejszych baraków. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i czekało na swój wielki finał.

 

Stanąłem na scenie i nastroiłem struny gitary elektrycznej.

 

– Witam społeczność miasteczka Wypalonych na pierwszym i jedynym koncercie Toto w tym najpiękniejszym zakątku Stanów! – bardzo pilnowałem się, aby nie powiedzieć najbrzydszym, ale wtedy nasz plan spaliłby na panewce. – Piosenkę, którą chcę dla was wykonać skomponowałem, inspirując się piękną balladą o miłości zespołu „Weekend“ pochodzącego z dalekiej Polski pt. „Ona tańczy dla mnie“. Swoją pieśń nazwałem „She isn’t dancing for me any longer“.

 

Zamiast oklasków rozległo się stękanie. Być może właśnie w ten sposób Wypaleni wykonywali swój aplauz? Naprawdę, wolałem tego nie wiedzieć. Zacząłem, więc grać początek:

 

 

Crazy girl

Amazing girl

Why don’t you dance with me?

Any time

And any longer

Because you have another lover!

 

Ref. I liked she was

And she was there

But her dance was not for me

She is with another boyfriend

She isn’t dancing for me any longer!

 

 

 

 

 

Byłem wyraźnie w swoim żywiole, a Wypalona publiczność szalała na swój nieokiełznany sposób. Czułem się wtedy jak główny bohater Jakuba Ćwieka w książce „Dreszcz“. Rychu Zwierzchowski miał swój Rock&Roll na scenie w krakowskim klubie, a ja miałem swojego Rocka tutaj, na największym zadupiu w Stanach Zjednoczonych. Przez te kilka minut byłem Ryśkiem w stu procentach, na dobre i na złe miałem swoje miejsce na scenie.

 

 

She is on the stage

Between me and him

She gaze at me briefly

Only to turn at him swiftly

I can’t bring her back in my shoulder

To dance with her like a few years eariel

 

 

Ref. I liked she was

And she was there

But her dancing was not for me

She is with another boyfriend

She isn’t dancing for me any longer!

 

 

 

 

 

Drugi refren uśpił do końca czujność Wypalonych. Po kolejnej zwrotce w jednym momencie ziemia wokół nich zapłonęła, lecz oni się tym nie przejmowali. Zbyt wielką euforię wywoływała w nich moja muza i myśleli zapewne, że to efekty specjalne przygotowane na mój koncert. W tym momencie zza płomieni wyskoczył potwór, z czerwonymi ślepiami. Rozwierając paszczę rzucił się na Bezookiego Bennego i przegryzł mu tętnicę szyjną. Nieświeża krew trysnęła z jego wnętrza na wszystkie strony, a ropa z martwego oka wydzielała się intensywniej. Obsikani juchą Wypaleni, nie mogli połapać się w tym, co miało miejsce. Łusek szarpał ciałem przywódcy społeczności jak szmacianą lalką, którą wrzucił w sam środek płomieni. Zdezorientowani Wypaleni uciekali. I umierali. Część z nich pochłonął ogień, przez który chcieli się przebić, a resztę rozszarpał na strzępy demoniczny pies, w krwiożerczym ataku szału. A ja grałem dalej i śpiewałem:

 

 

I bring an axe on the stage

And cut his head in angry revenge

The blood of his body is everywhere

I show his remains to my girl

Will you dance for me babe again?

 

Ref. I liked she was

And she was there

and her dancing was for me

She isn‘t with another boyfriend

She is dancing for me a one bit longer!

 

 

 

Kiedy skończyłem grać, spojrzałem na otaczające mnie pobojowisko. Ostatnia zwrotka mojej piosenki oddawała poniekąd to, co się stało. Ogień wywołany przez Łuska przygasł. Wszyscy Wypaleni leżeli martwi w kawałkach. Nie mieli żadnych szans w bezpośredniej konfrontacji z bestią, którą sami stworzyli. Zebranie ich wszystkich w jedno miejsce i podanie psu na srebrnej tacy, było strzałem w dziesiątkę. Szczęśliwy Łusek merdał radośnie ogonem i wbiegł na scenę. Wskoczył na mnie, przewracając na deski i zaczął lizać po twarzy. Nie mogłem się od niego opędzić.

 

Po rozprawieniu się z mieszkańcami znaleźliśmy zapasy benzyny w jednym z domostw i odeszliśmy ze starego miasteczka najszybciej jak się tylko dało. Autokar na szczęście stał na swoim miejscu. Ja, Bill, Betty i Martha zapaliliśmy jeszcze po jednym szlugu przed odjazdem.

 

– Niezła przygoda, co nie? – zagaił bardziej rozgarnięty Bill.

 

– Taa – odpowiedziałem. – Pomijając Wypalonych i kucharza, co chciał mnie zabić, to było całkiem zajebiście.

 

– Dokąd teraz jedziemy Toto? – spytała Betty.

 

– Nadal jesteśmy w trasie – powiedziałem. – Jedziemy jak planowaliśmy.

 

– Czyli? – dociekała Betty.

 

– W głąb Stanów i jeszcze dalej.

 

– Hau! – rozległo się sczeknięcie.

 

– A co z naszym nowym towarzyszem? – zauważył Bill.

 

– Postanowiłem, że bierzemy go z sobą – na te słowa pies chciał się znowu na mnie rzucić z radości, ale go powstrzymałem. – Tylko pamiętaj kundlu. Beż żadnych głupich numerów.

 

– Hau! – szczeknął Łusek w odpowiedzi.

 

– Chodź Bill, musimy zatankować paliwo.

 

Ku mojemu zdziwieniu pies rzucił się do baku i rozwarł go przy pomocy pyska i łap. Następnie przysunął kanister i włożył do niego rurkę, którą niósł w zębach. Na koniec chwycił gębą za kanister i stanął na przednich łapach przechylając go. Benzyna przelewała się do środka autobusu. Ogarnęła mnie fala złości, kiedy zrozumiałem co się stało.

 

– To ty nam wychlałeś benzynę kundlu! – krzyknąłem.

 

Uświadomiłem, że Wypaleni byli za bardzo ograniczeni, aby móc szybko i niezauważenie spuścić benzynę. Za to z tym czarcim nasieniem, nic mogło być do końca pewne, co pokazał w trakcie koncertu. Jednak, po co nas zatrzymał na tym odludziu? Chciał się z nami zabrać, niczym podróżny jeżdżący stopami? Czy chodziło mu o coś więcej niż tylko pomoc w pozbyciu się ekipy Bezookiego Bennego? Tego nie wiedziałem.

 

Będąc w drodze, po krótkim czasie, wyjechaliśmy z wypalonej części USA. Dziewczyny odsypiały nieprzespaną noc, Łusek leżał w prowizorycznie przygotowanym kojcu, a bardziej rozgarnięty Bill prowadził nucąc pod nosem „Deszczową Piosenkę“. Ja z kolei patrzyłem się bezmyślnie w okno nie myśląc zupełnie o niczym. W pewnym momencie wydawało mi się, że na horyzonie pojawiła się ubrana na biało zjawa mojej córki, która pomachała do mnie. Przetarłem oczy, żeby jej się dokładniej przyjrzeć, ale niczego nie zauważyłem.

 

Koniec

Komentarze

"Nie byliśmy już Kansas tego byłem pewien. " – w pierwszym zdaniu zeżarło Ci "w". Zajrzę wieczorem, albo jutro i dam znać.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Pojazd niespodziewanie zatrzymał się w zupełnie innym miejscu niż to, przez które przejeżdzali.   ---> radykalne i nieprzemyślane skróty myślowe bardzo dezorientują czytelnika.   (…)  rozprostować kości od nadmiaru siedzenia. ---> w trakcie jazdy nadmiernie rozrosła mu się pewna część ciała?    Benzyna przelewała się do środka autobusu. ---> Nie daj Quetzalcoatlu zapomnieć się i zapalić papierosa w autobusie…  Smrodek pomijam…   Będąc w drodze, po krótkim czasie, wyjechaliśmy z wypalonej części USA.  ---> bynajmniej nie nowatorskie, ale zawsze intrygujące użycie imiesłowu współczesnego.   Po dwa z przodu i z tyłu, że tak napiszę.  

  …Cyberprzestrzeń wszystko zniesie.

Adam KB: dzięki za uwagi :-)   ryszard: Cyberprzestrzeń też zniesie bardziej konkretny komentarz do tekstu, od czytelnika

Przeczytałam. Nie podobało mi się. Wybacz, ale Twoja fabuła wydała mi się bardzo naiwna. Cechuje ją brak wiarygodności wydarzeń, a kolejne losy bohaterów wywołują niedowierzające uniesienie brwi.   Ponad to, opowiadanie roi się od mniej lub bardziej poważnych błędów. Poczynając od interpunkcji – przecinki wydają się spoczywać w dość przypadkowych miejscach, a wielu w ogóle brakuje. Interpunkcja poważnie wpływa na sposób czytania (rozumienia) niektórych zdań i ogólnie na płynność tekstu. Przykład: "spytała w środku zaplatając ramiona". Zaplatała ramiona w środku? To znaczy jak?   Wielokropek ma zawsze trzy kropki, nie cztery.   Dialogi miejscami są zapisane nieprawidłowo. Jest też wiele powtórzeń.   "Właśnie muzyka i rock były jedną z pięciu osób, które we mnie siedziały." – Jedną? A wymieniasz dwie.   "Będąc na pustkowiu, córka stała przede mną i patrzyła się, będąc dużo starsza niż wtedy, kiedy zginęła." – Przykład niegramatycznego zdania. Nie "Będąc na pustkowiu", tylko raczej coś w stylu "Kiedy znalazłem się na pustkowiu", bo w chwili obecnej ta część zdania odnosi się do córki, a nie do TOTO. Poza tym powtarzasz "będąc" w jednym zdaniu. I nie "patrzyła się", tylko po prostu "patrzyła".   "Goniąc ją uruchomiły się we mnie nowe pokłady sił…" – ten sam przykład braku gramatyki. Z tego zdania wynika, że to siły goniły córkę bohatera, a nie sam bohater.   Miejscami w zdaniach brakuje słów. Na przykład tutaj: "Jeśli jednak chcesz zdobyć „Perfekcyjnej pani domu“…"   Po co te wszystkie odwołania do pop kultury? Mnie prawde mówiąc głównie drażniły, zamiast wprowadzać ciekawe elementy do tekstu.   TĘ agresję, a nie tą. TĘ scenę a nie tą. TĘ sielankę… i tak dalej.   "pan wszechmogący" – czy nie powinny się gdzieś tu znaleźć wielkie litery?   "– Wypaleni – powiedziała Betty, w minie której krył się spory sceptycyzm." – A tego to już w ogóle nie rozumiem.   A więc w tej zaplutej dziurze, gdzie nie bylo czystej wody ani jedzenia, mieli elektryczność? Ciekawe.   I skąd wziął się ogień?   To tak z grubsza, na wyrywki.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wiarygodność rzecz względna, a odwołania do popkultury to wyłącznie kwestia gustu, nie podoba się, trudno. Dzięki za opinię i wskazanie błędów joseheim.  

Interpunkcja w tym opowiadaniu to tragedia. Nie stawiasz przecinków wcale przez kilka zdań, mimo, że są potrzebne i ich brak wypacza sens zdania, a potem nagle dodajesz je w takim miejscu, że w ogóle nie rozumiem skąd Ci przyszło do głowy, że tam będą potrzebne. Zresztą, sam język też nie stoi na wysokim poziomie. "Nadmiar siedzenia", "Odpowiadałem im tylko to, co byłem w stanie, czyli żeby mi zaufali" i inne podobne rzeczy brzmią szkolnie.   Również moim zdaniem wydarzenia są naiwne. Nie mówiąc o tym, że dialogi wydają się przerysowane i robisz ze swoich bohaterów idiotów.     Jednak potem moje małżeństwo staczało się po równi pochyłej w dół.

A widziałeś, żeby coś się kiedyś staczało pod górę?    

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Beryl spytaj  bohaterów jak się czują w tym tekście, a jak odpowiedzą, że źle to każ im się niezwłocznie do mnie zgłosić… Za resztę uwag dzięki.

Proszę. Nie chodzi o samopoczucie bohaterów, ale o to jak się czuje czytelnik, który musi ich wypowiedzi i przemyślenia protagonsity czytać. To zniechęca.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Fabuła jeszcze jako tako, ale wykonanie… Dlaczego do tej pory nie poprawiłeś błędów?

Trzyletnia dziewczynka dopiero uczy się mówić “tata”? Zwykle to następuje w okolicy roczku. Ciekawe, że później poznał zjawę, chociaż podrosła.

Goniąc ją uruchomiły się we mnie nowe pokłady sił,

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo bzdury wychodzą. Za to przydają się przecinki.

i mieli tą samą agresję w oczach

Tę agresję.

Babska logika rządzi!

Dość wątła historia, z której dowiedziałam się, że należy być dobrym dla zwierząt, a muzyka wcale nie łagodzi obyczajów.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, niestety, nie czytało się zbyt dobrze :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka