- Opowiadanie: Tregard - Ostatnie miasto

Ostatnie miasto

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnie miasto

 

James Holmes jadł kolację w towarzystwie żony i córki, przy suto zastawionym stole. Na srebrnych półmiskach pyszniły się dania z drobiu, pieczenie, pasztety i warzywa w ilościach, które zwykłej rodzinie wystarczyłyby na tydzień. Kryształowe karafki pełne były przednich win barwy krwi. Na deser przewidziano puchary lodowe i owoce ułożone w wymyślne piramidy na srebrnych paterach. Wszystko to skąpane było w przytłumionym świetle wiszących na ścianach i pod sufitem lamp. Kominek, w którym służący rozpalili tuż przed powrotem pana domu, dawał przyjemne ciepło. Za wysokim, zakończonym ostrym łukiem oknem, rozciągała się panorama miasta.

– Wśród młodych obywateli miasta pojawiła się niebezpieczna tendencja. Z niepokojem zaobserwowałem, że i ty ją podzielasz, moja droga – James spojrzał na córkę znad kielicha, który służący właśnie napełnił winem.

I znowu się zaczyna, pomyślała Joanna nadziewając na widelec odrobinę kurczaka, na głos zaś rzekła:

– A co konkretnie masz na myśli?

Jej ognistorude, upięte w wysoki kok włosy migotały w blasku płomieni.

– Próbujecie zmieniać porządek rzeczy uświęcony wielowiekową tradycją, chcecie dobrowolnie odebrać sobie prawa należne wam z tytułu pochodzenia – odparł James.

Był postawnym mężczyzną, zawsze nienagannie ubranym, czego zresztą wymagał urząd, jaki piastował. Nawet do posiłków zasiadał w zaprasowanych w kant spodniach, koszuli i kamizelce. Żona i córka musiały się dostosować, obie więc miały na sobie długie, bogato zdobione suknie i ciasne gorsety.

– Nieprawda, tato – zaoponowała Joanna. – Chcemy jedynie aby mieszczanie mogli decydować o sobie.

– To prosta droga do chaosu – James ukłuł widelcem powietrze przed nosem córki. – Chcecie zrównać mieszczan do obywateli, a to może się odbyć jedynie przez degradację obywateli do mieszczan.

– Bzdura – Joanna przewróciła oczami. Te kazania ojca podczas posiłków działały jej na nerwy.

Ojciec przeszył ją wzrokiem.

– Ależ tak, moja droga. Nie można mieszczanina zrównać z obywatelem wynosząc tego pierwszego, ponieważ mieszczanin nie posiada potencjału, aby to wykorzystać. Mówiąc „od dziś jesteś mi równy” nie spowodujesz wyniesienia mieszczanina, lecz degradację obywatela.

– Niby dlaczego?

– Ponieważ, jak mówiłem, mieszczanie nie posiadają potencjału intelektualnego, aby w pełni pojąć implikacje koncepcji równości. Aby im ją przekazać, będziesz musiała zniżyć się do ich poziomu. Nie zrobisz z mieszczanina obywatela, co najwyżej obywatel stanie się mieszczaninem, a to droga do chaosu.

– Wciąż mówisz o chaosie, tato, ale tak naprawdę nie chcesz dostrzec, że mieszczanie to tacy sami ludzie jak ty czy ja. – wytknęła córka ojcu.

– Nonsens, Joanno – upierał się James. – Oczywistym jest, że mieszczanie nie dorównują intelektualnie obywatelom. Jeśli dasz im prawa nie będą wiedzieli co mają z nimi zrobić, będą niczym dzieci pozostawione bez opieki. Będą robić co chcą nie zważając na konsekwencje, co prowadzi do chaosu właśnie.

– To może zacznijmy się nimi opiekować. – sarkazm w głosie córki był wyraźnie wyczuwalny – Zamiast wykorzystywać jak tanią siłę roboczą i na przykład znieśmy ten idiotyczny zakaz dotykania obywateli…

– Absolutnie! Nie wolno na to pozwolić! – oburzył się James.

– Dlaczego? Przecież to nonsens. To tylko dotyk, taki sam, jak wtedy, gdy łapię cię za rękę. I ta kara… – ugryzła się w język, żeby nie użyć określenia „zsyłka”, jak zwykli mawiać mieszczanie.

– Mieszczanie muszą pamiętać, że obywatele nie są ludźmi takimi samymi, jak oni. To prawo przypomina im, że od nas zależy ich dobrobyt, że tylko my stoimy pomiędzy nimi, a chaosem.

– A mi się wydaje że to nasz dobrobyt zależy od nich. Według ciebie to sprawiedliwe, że żyjemy w tym pałacu – Joanna zatoczyła rękoma wokół siebie – a ludzie umierają w rynsztokach z głodu?

– Myślę, że to słuszne – zakończył swoją przemowę James.

Przez chwilę przy stole panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem sztućców.

– Widziałaś się dziś z Devonem, kochanie? – zagadnęła Joannę jej matka, Maria, gdy służący w liberii postawił przed nią puchar lodów.

– Nie, mamo – odparła Joanna zmęczonym głosem.

Czasem miała wrażenie, że jej matka sama chętnie wyszłaby za młodego obywatela, którego wraz z ojcem wybrała. Devon zalecał się do Joanny już od roku i wszystko wskazywało na to, że wkrótce się oświadczy. Wiedziała, że matka wyczekuje tego dnia z utęsknieniem.

– To taki miły chłopiec – zwykła powtarzać.

Devon pochodził z dobrej rodziny, nie tak wpływowej jak Holmesowie, ale majętnej. Stevensowie byli przykładnymi obywatelami i myśl o tym, że ich syn miał poślubić córkę członka Rady, powodowała u nich niemalże ekstatyczne uniesienie.

Joanna nie miała pojęcia, dlaczego ojciec zgodził się na ten układ. Ona sama znała i lubiła Devona od dziecka, ale żeby małżeństwo… No i to niezdrowe wręcz zainteresowanie chłopcem ze strony Marii. Panna Holmes nie bardzo miała ochotę na małżeństwo, jednak miała już dwadzieścia dwa lata i czas był ku temu najwyższy. Staropanieństwo nie było mile widziane, a w przypadku córki członka Rady nie wchodziło w ogóle w rachubę.

– Devon… – zaczęła Maria i Joanna w duchu westchnęła oczekując kolejnych peanów na cześć młodego Stevensa. W takich właśnie chwilach najbardziej marzyła, aby stąd wyjechać, choć doskonale wiedziała, że nie ma dokąd.

Przerwał jej gong. Cała rodzina zwróciła się w stronę drzwi jadalni. Nie spodziewali się gości. Po kilku chwilach w progu stanął służący.

– Posłaniec, milordzie – powiedział, kłaniając się lekko.

– Wprowadź – rzucił James wstając od stołu.

Cóż mogło być tak ważnego, że zamiast telegrafu przysłano z wiadomością człowieka?

Służący stanął przy wejściu, dłonią w białej rękawiczce wskazując w głąb pomieszczenia. Na ten gest w progu pojawił się młody człowiek w surducie i kapeluszu. Gdy tylko dostrzegł Jamesa zdjął nakrycie głowy i podszedł szybkim krokiem.

– Milordzie – posłaniec ukłonił się jednocześnie podając Jamesowi złożoną kartkę.

Holmes przebiegł wzrokiem tekst.

– Przepraszam was, moje drogie. To z Pałacu Sprawiedliwości – usprawiedliwił się. – Niestety muszę was opuścić.

– Praca zawsze jest na pierwszym miejscu – westchnęła Maria, gdy za mężem zamknęły się drzwi. Odgarnęła z czoła niesforny kosmyk rudych włosów, które córka po niej odziedziczyła i z uśmiechem zapytała: – Masz ochotę na lody, kochanie?

 

*

 

Nad Forge City unosiła się mgła.

To nie mgła, poprawił się w myślach James, to smog. Otulał miasto niczym pogrzebowy całun, gotów w każdej chwili opaść. Czasem, gdy znad Pustkowi wiał gorący wiatr, ciężko było oddychać. James, jadąc wysłużonym automobilem, spoglądał w stronę elektrowni. Z jej wysokich kominów, których filtry przestały już dawno działać, unosiły się słupy dymu.

Po raz kolejny przeczytał wiadomość, którą dostarczył posłaniec. Jej lakoniczna treść niepokoiła go. Fakt, że przysłano po niego automobil też był niecodzienny. Przecież był dość bogaty, aby pozwolić sobie na swój własny. Skąd ten pośpiech?

Holmes, pogrążony w zadumie, obserwował elegancko ubranych obywateli, często w towarzystwie modnych dam, zajętych własnymi sprawami. Na rogu ulicy kobieta w bogato zdobionej sukni z krynoliną, rugała mieszczanina. Młody człowiek stał ze spuszczoną głową, w dłoniach trzymał koszyk jaj. Jedno z nich musiało wypaść i rozbić się tuż obok przechodzącej właśnie obywatelki, ochlapując skraj jej sukni. Chłopak będzie mógł mówić o wielkim szczęściu, jeśli skończy się tylko na krzykach.

Gdy zatrzymali się przed Pałacem Sprawiedliwości, zapadał już zmrok. Ulice rozświetlały latarnie.

James nie był zaskoczony, gdy spostrzegł, że przybyli także pozostali członkowie Rady. Naliczył pięć automobili z szoferami, wliczając ten, którym przyjechał. Był coraz bardziej zaintrygowany.

Stojąc przed szerokimi schodami zwieńczonego kopułą Pałacu, po raz kolejny podziwiał kolumny, na których wznosił się fronton. Każda z nich była stylizowana na potężnego mężczyznę, który wspierał budynek na ramionach. Wszystkie postacie miały twarze pozbawione wyrazu i nieco kanciaste, toporne sylwetki. Nie wyróżniały się niczym, można ich było wziąć za braci.

Tympanon nad ich głowami zdobiły podobne stylem sceny z życia miasta. Dało się wyróżnić postacie obywatela, służącego, górnika, Strażnika oraz innych mieszkańców Forge City. Nad płaskorzeźbami, na samym szczycie, znajdowała się jeszcze jedna. Łatwo było ją przeoczyć ze względu na niewielkie rozmiary, ale ją jako jedyną wykonano z niezwykłą dbałością o szczegóły.

Przedstawiała twarz mężczyzny w średnim wieku. Jego usta okalały wąsy i broda, w lewym oku nosił monokl na łańcuszku, a głowę zdobył wysoki, elegancki kapelusz. Tę twarz znał każdy obywatel i każdy mieszczanin. Mężczyzna ten, znany jako pan Smith, był władcą Forge City.

James przez chwilę zadumał się nad symboliką frontu Pałacu Sprawiedliwości, po czym otrząsnął się i statecznym, spokojnym krokiem wszedł po schodach. Stanął przed masywnymi, drewnianymi drzwiami. Po ich obu stronach stali Strażnicy w ciężkich, stalowych pan­cerzach. Ich głowy skrywały hełmy z wypukłymi wizjerami i okrągłymi otworami na wysokości ust, wyposażonymi w filtry powietrza. Zza pleców wystawały po dwa cienkie kominy, z których unosił się dym. Ciche pomrukiwanie silników wskazywało na to, że Strażnicy są w trybie gotowości bojowej. Dłonie w żelaznych rękawicach ściskały ciężkie, ośmiolufowe karabiny, prawie nie do uniesienia bez pancerza wspomagającego siłę i wytrzymałość użytkownika.

Holmes lekko skinął głową, na co jeden ze Strażników otworzył przed nim skrzydło drzwi. James wszedł do środka.

Znalazł się w marmurowym holu, wysokim i przestronnym, rozświetlonym licznymi kandelabrami. Nad środkiem, wyznaczonym przez koncentryczne kręgi marmurowej posadzki, wisiał olbrzymi żyrandol. Liczne drzwi prowadziły do sal rozpraw, cel oraz pomieszczeń gospodarczych, a na drugim końcu holu znajdowały się kolejne schody, wiodące w górę, również strzeżone przez dwóch uzbrojonych Strażników. Nad schodami wisiał dużych rozmiarów portret pana Smitha. Absolutny władca miasta, tyran, spoglądał na wchodzących surowym wzrokiem. Wąskie, zaciśnięte usta sprawiały wrażenie, jakby ich właściciel miał lada moment wybuchnąć gniewem. Monokl i kapelusz przydawały godności.

Drzwi na szczycie schodów, prowadziły do sali obrad Rady. Tam właśnie zmierzał James.

Komnata była jeszcze większa, niż hol na dole, a zwieńczała ją widoczna z zewnątrz kopuła. W jej centrum znajdował się stół, a przy nim sześć krzeseł. Cztery były już zajęte, a głowy siedzących na nich mężczyzn zwróciły się ku Jamesowi, gdy tylko ten przekroczył próg. Szóste krzesło, u szczytu stołu, było puste jak zawsze. Na ścianie za nim wisiał kolejny portret pana Smitha, do którego należało owo miejsce.

– Lordzie Holmes, witamy – powitał Jamesa George Ranbell, Lord Wojny. – Miło, że zechciał pan do nas dołączyć.

– Odniosłem wrażenie, że sprawa jest nieco pilna, milordzie – odparł James, wzbudzając tłumiony śmiech pozostałych Lordów. Zajął swe miejsce i zapytał: – Mogę wiedzieć, cóż tak ważnego się stało, że byłem zmuszony przerwać kolację?

– Lord Sprawiedliwości jak zawsze przechodzi wprost do rzeczy – stwierdził otyły Montgomery Calin, Lord Skarbu.

– Nie wydaje mi się, abyśmy zostali wezwani na wieczorną herbatkę.

– Istotnie – zgodził się Lord Wojny. – Sprawa jest naprawdę niepokojąca.

– Może więc w końcu wyjaśnisz nam powód tego spotkania, milordzie? – zaproponował Harry Blackwood, Lord Kanclerz, do którego obowiązków należało czuwać nad przebiegiem spotkań Rady. – Skoro wnosiłeś o nadzwyczajne zebranie, proszę, zacznij.

– Panowie – zaczął Ranbell – dziś rano pograniczny patrol ujął człowieka.

– Jakiś przestępca, który zdołał uciec z kopalni? – zapytał Holmes.

– Bynajmniej. Nie był obywatelem ani mieszczaninem.

– Przecież musiał być jednym lub drugim – uznał Thomas Monero, Lord Informacji.

– Nie pochodził z naszego miasta – oznajmił z naciskiem Lord Wojny.

Zapadła cisza. Przez chwilę pozostali Lordowie rozważali słowa Ranbella. James Holmes siedział nieruchomo i z zadumą wpatrywał się w Lorda Wojny.

– Niemożliwe – uznał w końcu Montgomery Calin.

– Nie do przyjęcia – wtórował mu tyczkowaty Thomas Monero nerwowo poprawiając okulary.

– Został zatrzymany na Pustkowiach. – odparł ze spokojem George Ranbell wodząc wzrokiem po zebranych.

– To niczego nie dowodzi – stwierdził Harry Blackwood.

James Holmes wciąż milczał, usiłując zebrać myśli. W końcu, gdy uznał, że dyskusja prowadzi donikąd, wstał i uniósł dłonie. Zaczekał, aż wszyscy umilkną i zwrócił się do Lorda Wojny:

– Milordzie, nasza siedziba jest jedyną ludzką ostoją. Ktokolwiek twierdzi inaczej, jest albo mitomanem, albo chorym na umyśle. Pustkowia nie przypadkowo nazywane są Pustkowiami. Skąd przypuszczenie, że nie jest mieszkańcem miasta?

– Znaleziono go na granicy naszych terenów – zaczął Lord Wojny, natychmiast uruchamiając zmysł sędziego w Holmesie.

– Znaleziono, nie zatrzymano czy ujęto?

– Niefortunny dobór słów, milordzie – skrzywił się Ranbell. – Faktycznie był nieprzytomny, gdy natknęli się na niego Strażnicy.

– Proszę kontynuować.

Lord Wojny poczuł narastający gniew. Nie lubił być przesłuchiwany, a miał wrażenie, że Holmes właśnie to robi. Wszyscy, którzy mieli nieszczęście spotkać Lorda Sprawiedliwości na sali sądowej wiedzieli, że nie należy to do przyjemnych doświadczeń.

– Był skrajnie wyczerpany – powiedział Ranbell siląc się na spokój. – Prawdopodobnie podróżował przez wiele dni i skończył mu się zapas wody. Miał przy sobie pusty bukłak. Jego odzież nie przypomina niczego, co noszą mieszkańcy miasta.

– To dalej niczego nie wyjaśnia – wtrącił Lord Kanclerz, ale umilkł pod spojrzeniem Holmesa.

– Miał ze sobą robota – powiedział Ranbell.

Podniosła się wrzawa. Lordowie zaczęli się przekrzykiwać nawzajem. Holmes był szczerze zaskoczony. Prawdziwy robot, pomyślał.

Niektórzy z najbogatszych obywateli posiadali mechanicznych służących. Maszyny potrafiły zrozumieć i wykonać proste polecenia, ale większość już dawno przestała działać. Nikt nie potrafił ich naprawiać, a te, które się zepsuły, robiły za ozdoby domostw rodzin, którym kiedyś służyły. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Strażników. Niegdyś Strażnicy byli robotami, lecz z biegiem czasu maszyny zaczęły się psuć. Jednak te, które przestały funkcjonować, kontynuowały służbę w innych formach. Rozmontowywano je, a zewnętrzne powłoki wraz z serwomotorami przerabiano na pancerze dla ludzkich Strażników.

– Działał? – rzucił James.

– Słucham?

– Robot. Czy działał?

Ranbell zastanowił się.

– Był nieaktywny, gdy patrol się na niego natknął. Po prostu stał w pobliżu miejsca, gdzie leżał człowiek. Jakoś jednak musiał się tam dostać. Na pewno nie pochodzi z miasta.

– A co z człowiekiem? – zapytał Lord Kanclerz.

– Nie odzyskał jeszcze przytomności. Otrzymam wiadomość, gdy tylko się ocknie.

– Gdzie go znaleziono?

– Na północno wschodnich rubieżach.

– Tam, gdzie… – zaczął Blackwood, a w jego głosie brzmiało zdumienie.

– Dokładnie, milordzie – potwierdził jego obawy Lord Wojny. – Na trakcie.

Podniesione głosy Lordów świadczyły o ich zaniepokojeniu. O torach biegnących z miasta wprost na Pustkowia krążyły przeróżne historie. Najpopularniejsze mówiły, że tory prowadzą poza nieprzebyte Pustkowia, do krain żyznych i bogatych. Inne z kolei ostrzegały przed śmiertelnymi niebezpieczeństwami czyhającymi na śmiałków, którzy byli dostatecznie lekkomyślni, aby podążać ich biegiem. Mity te rozpalały wyobraźnię mieszczan i co jakiś czas ktoś wyruszał w podróż, aby odkryć tajemnicę torów. Ci, którzy się na to odważyli, nigdy nie wracali.

– Milordzie, koniecznie musimy się dowiedzieć, skąd przybył ten człowiek – gorączkował się Lord Informacji.

– To nie ulega wątpliwości – zgodził się Ranbell. – I zapewniam panów, że wyciągniemy z niego wszystkie informacje.

– Milordzie, nie chciałbym wchodzić w pańskie kompetencje, wszak wyraźnie jest to sprawa Urzędu Wojny – wtrącił James – lecz, za twoim pozwoleniem, chciałbym pomówić z… naszym gościem, gdy już się ocknie.

Ranbell zastanawiał się przez chwilę, nim odparł:

– Nie widzę przeszkód, milordzie.

– Uważam, że należy powiadomić o całej sprawie pana Smitha – stwierdził Lord Kanclerz.

– Nie sądzę, aby to było konieczne – sprzeciwił się Thomas Monero.

– Ależ…

– Lord Informacji ma rację – poparł Thomasa Montgomery Calin. – Pan Smith jest starym, schorowanym człowiekiem. Nie dokładajmy mu zmartwień, dopóki nie będziemy wiedzieli, z czym tak naprawdę mamy do czynienia.

– Lordzie Ranbell? – zapytał Monero. Odpowiedziało mu skinienie głowy. – Lordzie Holmes?

James spojrzał wokół. Wszelkie decyzje Rady musiały być podejmowane jednomyślnie. Przynajmniej dopóki jeszcze żył pan Smith. To, co stanie się po jego śmierci, było niewiadomą. Konieczne będzie wybranie nowego przywódcy, oczywiście z grona Rady, i dokooptowanie do niej nowego członka. Jednego Lorda łatwo było przekonać. Dwóch stwarzało większy problem. Holmes doszedł do wniosku, że przepychanki w takiej chwili są niepotrzebne. Sprzeciw dla samego sprzeciwu nie miał większego sensu.

– Pan Smith potrzebuje teraz przede wszystkim spokoju – stwierdził. – Uważam, że zbyt mało wiemy, aby go niepokoić.

– Lordzie Blackwood? – Monero zwrócił się do ostatniego członka Rady.

Lord Kanclerz zrozumiał, że przegrał.

– Zgadzam się.

– Doskonale – Lord Informacji klasnął w ręce.

– Nie może się o tym dowiedzieć nikt spoza grona Rady – uściślił Lord Wojny.

– To oczywiste.

Do sali wszedł adiutant Ranbella.

– Milordzie – powiedział. – Więzień odzyskał przytomność.

Wśród podnieconych głosów Lord Wojny wstał.

– Panowie chyba się zgodzą, że musimy natychmiast się tym zająć. Milordzie – skinął na Jamesa Holmesa i w jego towarzystwie udał się do pokoju przesłuchań.

Gdy Lordowie zajęli miejsca za surowym, metalowym stołem, a ich kapelusze spoczęły na blacie, Strażnik wprowadził obcego.

Młody mężczyzna miał na sobie czarne spodnie z materiału, którego żaden z przesłuchujących nie rozpoznawał, buty z miękkiej skóry i ciemnoszary sweter. Był wysoki i dobrze zbudowany. Ruchy krępowały mu spięte łańcuchem kajdany na rękach i nogach.

Obcy został posadzony naprzeciwko Lordów. Jamesa uderzyło, że w spojrzeniu jego ciemnych oczu nie było śladu strachu, który nader często obserwował u oskarżonych.

– Kim jesteś? – Ranbell od razu przeszedł do rzeczy. – Skąd przybyłeś?

Mężczyzna nie odpowiedział. Spoglądał tylko to na jednego, to na drugiego Lorda.

– Skąd masz robota? – pytał Lord Wojny. – Jak się tu dostałeś?

Przesłuchiwany nadal milczał.

– Może nie rozumie, co do niego mówimy? – mruknął James.

– Do diabła, wyciągnę z niego te informacje, choćbym miał tu siedzieć cały dzień – wycedził Ranbell.

Skinął na Strażnika. Ten podszedł i opancerzoną pięścią uderzył obcego w brzuch. Mężczyzna z krzykiem zgiął się w pół.

– Kim jesteś? – powtórzył Ranbell, gdy młodzieniec w końcu się wyprostował.

Nie uzyskawszy odpowiedzi, ponownie dał znak Strażnikowi. Z rur wydechowych na plecach buchnął kłąb spalin, gdy wartownik zamachnął się i trafił więźnia w twarz. Obcy z hukiem przewrócił się razem z krzesłem.

– Uparty z niego drań – podsumował Ranbell, gdy Strażnik sadzał mężczyznę na krześle.

– Albo po prostu nas nie rozumie, milordzie – upierał się Holmes. – Poza tym wydaje mi się, że bicie człowieka na samym początku przesłuchania może nie być dobrym pomysłem.

– Nie jest obywatelem – przypomniał Lord Wojny. – Ani nawet mieszczaninem. Nasze prawa go nie obejmują.

– Ponieważ nie mamy praw dotyczących postępowania z ludźmi spoza miasta.

– Słuszna uwaga, milordzie – przyznał Ranbell. – A nie mamy takich praw, gdyż poza naszym miastem nie istnieją żadne inne.

Chciał znów skinąć Strażnikowi, ale James go powstrzymał.

– Pozwól mi spróbować, milordzie.

Lord Sprawiedliwości nachylił się w stronę więźnia, opierając złączone ręce na blacie stołu. Poczekał, aż mężczyzna zetrze krew z rozciętej wargi i spojrzy na niego. Gdy w końcu nawiązali kontakt wzrokowy, James dojrzał w oczach więźnia niedowierzanie, lęk i coś jeszcze, czego nie potrafił zinterpretować.

– Daj jakiś znak, że nas rozumiesz – powiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał łagodnie.

Mężczyzna nie odpowiedział, jedynie patrzył Jamesowi w oczy.

– Zrozum, że to nie musi tak wyglądać – próbował nadal Holmes. – Bicie nie jest konieczne. Szczerze mówiąc wolałbym, aby obyło się bez niego.

Nie doczekał się żadnej reakcji, oprócz intensywnego spojrzenia.

– Z całym szacunkiem, milordzie – wtrącił Ranbell – wydaje mi się, że twoja metoda nie skutkuje.

– Doprawdy, nie wiem, co o tym sądzić – westchnął James odchylając się na krześle. – Może naprawdę nie rozumie, co się do niego mówi?

– Sądzę, że doskonale rozumie – stwierdził Lord Wojny. – Jest uparty, ale złamię jego upór.

– Postaraj się go przy tym nie zabić, milordzie – poprosił Holmes, masując skroń, w której właśnie rodził się ból. – Martwy na nic nam się nie przyda.

Ranbell po raz kolejny skinął Strażnikowi.

 

*

 

Późnym wieczorem, gdy rodzice poszli spać, Joanna wymknęła się z domu. Nie planowała tego, ale czuła silny impuls, aby wyjść. Założyła prostą, szarą spódnicę, a włosy schowała pod czepkiem, aby nie przyciągały wzroku. Na wierzch zarzuciła pelerynę podebraną ojcu a na wypadek kontroli, wzięła swój identyfikator.

Gazowe latarnie jasno oświetlały ulice. Przechodniów było niewielu, a ci, których mijała, nie zwracali na nią uwagi.

Dotarcie do Pałacu Sprawiedliwości zajęło jej ponad godzinę. Nie wiedziała, dokąd zmierza, dopóki nie ujrzała dobrze znanych kolumn wyrzeźbionych na podobieństwo ludzi. Frontowe wejście ominęła szerokim łukiem i podeszła do bocznych, niestrzeżonych drzwi. Otworzyła je kluczem, który również zabrała ojcu i wśliznęła się do środka.

Samotny Strażnik patrolował hol. Przechadzał się w koło dla zabicia czasu. Towarzyszył mu cichy pomruk silnika i serwomechanizmów. Jako że Lordowie nie obradowali, główna sala nie była pilnowana.

Przemykając pomiędzy kolumnami, Joanna dotarła niezauważona do drzwi po przeciwnej stronie. Otworzyła je bezszelestnie i znalazła się w długim korytarzu. Pamięć podpowiadała jej, że powinny się tu znajdować schody prowadzące na niższy poziom, gdzie znajdowały się cele.

Joanna spostrzegła Strażnika dopiero, gdy zeszła po schodach. Stał tuż przed kratą, za którą umieszczono lochy. Nie mogła się wycofać, nie mogła też stać w miejscu, ruszyła więc naprzód. Zbliżając się do wartownika, który żadnym gestem ani ruchem nie zdradził, że ją dostrzega, zdjęła czepek. Rude włosy, obiekt jej dumy, dzięki którym była szeroko rozpoznawana, spłynęły kaskadą na jej ramiona.

– Wpuść mnie – zażądała.

– Odwiedziny więźnia są zabronione decyzją Rady – odparł przefiltrowany, bezosobowy głos.

– Jestem córką Lorda Sprawiedliwości – wyjęła identyfikator i niemal przytknęła go do wizjera hełmu Strażnika. – Przyszłam z jego polecenia. Wpuść mnie albo jutro będziesz się tłumaczył mojemu ojcu i nim minie dzień, znajdziesz się w kopalniach. Będziesz machał kilofem, szukając zielonych kamyków, które napędzają to ustrojstwo na twoich plecach.

Strażnik wahał się tylko przez chwilę. Z pęku kluczy wybrał jeden, który przekręcił w zamku. Krata ustąpiła ze szczękiem, gdy bez słowa otworzył ją przed Joanną.

Po chwili stanęła przed celą, w której umieszczono przybysza. Przez kraty widziała Pryczę i zmięty koc na niej. Już myślała, że pomieszczenie jest puste, kiedy spod koca rozległ się słaby głos:

– Jesteś – Joanna nie rozpoznała akcentu. Nie umiała powiedzieć, czy człowiek kryjący się pod derką jest mieszczaninem, czy obywatelem.

– Dlaczego tu jestem? – zapytała zdezorientowana, jakby dopiero się ocknęła ze snu.

Koc spadł na podłogę i więzień z wysiłkiem usiadł.

– Zaprawdę, wasza gościnność pozostawia wiele do życzenia

– Dlaczego tu jestem? – powtórzyła z naciskiem dziewczyna.

Obcy spojrzał na nią. Jego ciemne oczy zdawały się lśnić w słabym świetle dochodzącym z korytarza.

– Wezwałem cię – odparł mężczyzna. – Przepraszam za to, to było wysoce… nieetyczne z mojej strony, atoli nie widziałem innego wyjścia.

– Wezwałeś? Jak? Dlaczego? Kim w ogóle jesteś? – te i wiele innych pytań kłębiło się w głowie Joanny, a na wszystkie chciała poznać odpowiedź natychmiast.

Więzień uniósł dłoń, jakby chciał powstrzymać potok słów. Wstał powoli i niepewnym krokiem podszedł do kraty. Gdy zacisnął na nich dłonie, Joanna zachłysnęła się z przerażenia.

– Bili cię – stwierdziła z niedowierzaniem.

Mężczyzna skinął głową.

– To niedopuszczalne – oburzyła się. – Mamy prawa, zaraz…

Obcy ponownie uniósł dłoń, uciszając Joannę.

– Zwę się Samuel Eddington – przedstawił się. – Atoli możesz do mnie mówić Sam. Nie pochodzę z waszego miasta. Prawa, o których mówisz, w moim przypadku nie obowiązują. Jestem anomalią. Kimś, kogo być nie powinno. Nie ma dla mnie miejsca w waszym świecie.

Joanna zamrugała, trawiąc wypowiedź mężczyzny.

– Niemożliwe – szepnęła.

– Jednakowoż stoję przed tobą– więzień uśmiechnął się lekko.

– Nie chodzi o to, że ci nie wierzę… Twój akcent i sposób mówienia rzeczywiście nie są stąd… Później ci wyjaśnię. Teraz nie ma czasu. Jeśli rzeczywiście jesteś spoza Forge City…

– Tak się zwie to miasto? Forge City?

– Tak. Nie wiedziałeś?

– To miano jest mi obce – nim Joanna zdążyła coś wtrącić, dodał: – Odpowiem na twoje pytania. Na większość z nich. Aliści pierwej musisz mi pomóc.

– Co mam zrobić? – zapytała, doskonale zdając sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczną ścieżkę.

– Kiedy mnie znaleźli, miałem przy sobie… bransoletkę. Proszę, znajdź ją i przynieś mi.

– Jak niby mam to zrobić?

– Trzymają ją w tamtym pokoju z resztą moich rzeczy – Sam kiwnął głową w stronę drzwi na końcu korytarza – Strażnik ma klucz.

– Zacznie coś podejrzewać, jeśli zacznę grzebać w rzeczach więźniów.

– Nic ci nie zrobi. Obiecuję.

Dziewczyna wahała się. W końcu podjęła decyzję i ruszyła w stronę Strażnika.

– Lord Sprawiedliwości życzy sobie, abym przyniosła mu rzeczy znalezione przy więźniu.

Strażnik nie zareagował.

– Pamiętaj o kilofie – dodała.

Wartownik drgnął i przy akompaniamencie mechanizmów napędzających pancerz przeszedł kilkadziesiąt metrów do drzwi depozytu. Otworzył je jednym z kluczy wiszących na sporym kółku.

Joanna od razu zorientowała się, że rzeczy Sama leżą na stole pod przeciwległą ścianą. Szybko zlokalizowała bransoletę i zabrała ją. Była biała, a pośrodku tkwił prostokąt pełen różnych przycisków.

Wyszła z pomieszczenia i korzystając z faktu, że Strażnik zajęty był zamykaniem drzwi, rzuciła bransoletę Samuelowi. Ten zdołał ją złapać i wcisnąć kilka klawiszy, nim wartownik zdążył zareagować. Dojrzał jednak co się stało i uniósł broń, celując w więźnia.

Rozległ się łoskot, jak gdyby przewróciło się coś ciężkiego. Strażnik odwrócił się w stronę korytarza prowadzącego na wyższy poziom, ale po chwili znów wycelował w Sama.

– Oddaj to – zażądał. – Natychmiast.

Sam powoli uniósł dłonie. W prawej wciąż trzymał bransoletę. Strażnik przez kraty wyciągnął po nią opancerzoną dłoń. Eddington położył przedmiot na rękawicy, a ta natychmiast zacisnęła się w pięść i wycofała.

– Twój ojciec dowie się o tym, panno Holmes – Strażnik zwrócił się do córki Lorda Sprawiedliwości.

Joanna nie zdążyła odpowiedzieć. Usłyszała serię głośnych łupnięć, coś srebrzystego przemknęło obok i uderzyło w Strażnika. Ten okręcił się wokół własnej osi i padł na twarz.

– Bransoleta – rzucił Sam. – Wartko.

Dziewczyna wykonała polecenie i więzień ponownie użył dziwnego przedmiotu. Joanna przyglądała się zafascynowana robotowi, gdy ten szarpnięciem stalowej ręki otworzył celę na oścież.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to to, że robot lśnił blaskiem wypolerowanego metalu. Miał sylwetkę wysokiego człowieka, dłonie wyposażone w trzy palce i płaską twarz. Na miejscu oczu znajdowały się dwie świecące na czerwono lampy. O ile Joanna mogła stwierdzić, robot potrafił poruszać się i zginać kończyny tak samo jak człowiek.

Sam wyszedł z celi i zachwiał się. Upadłby, gdyby Joanna go nie podtrzymała.

– Dziękuję – powiedział, uwalniając się z jej uścisku.

Przyklęknął przy nieprzytomnym Strażniku, zdjął mu rękawicę i chwycił dwoma palcami za nadgarstek.

– Żyje – stwierdził. – Dobrze.

Następnie zaczął obmacywać skrzynkę umieszczoną na plecach wartownika, z której pod skosem wychodziły rury wydechowe. Pod naciskiem wieko skrzynki odskoczyło. Sam wyjął ze środka zielony kamień wielkości pięści. Pomruk pancerza ucichł, z rur przestały wydobywać się spaliny.

– Prymitywne – stwierdził Eddington, oglądając kamień i skrzynkę, w której się znajdował wcześniej. – Atoli skuteczne.

Wstał z trudem i oparł się na ramieniu robota. Bransoletę zapiął na nadgarstku.

– Chodźmy stąd – poprosił.

– Co mu zrobiłeś? – zapytała Joanna idąc ku schodom. Sam i robot ruszyli za nią.

– Wyłączyłem go. Zbroja wygląda na ciężką. Mniemam, iże Strażnik, gdy się już ocknie, nie będzie w stanie się ruszyć.

– Zadziwiająco łatwo mi poszło – myślała głośno dziewczyna. –Nie powinien tak łatwo ulec moim żądaniom.

– Nie powinien – zgodził się Sam – alem trochę mu pomógł.

– O czym mówisz?

– Dysponuję pewnymi… zdolnościami, które pozwalają mi wpływać na zachowanie innych ludzi. To męczące i działa tylko w ograniczonym zakresie. Poza tym nie powinienem tego w ogóle robić.

Znaleźli się w holu. Pod jedną z kolumn leżał drugi Strażnik. Jemu też Sam wyjął zielony kamień ze skrzynki na plecach.

– Jak je zwiecie?

– To są kryształy mocy.

– Kryształy mocy… – powtórzył Sam. – Interesujące.

Ruszył w stronę głównych drzwi, ale Joanna go powstrzymała.

– Nie tędy – powiedziała ciągnąc go do bocznego wejścia, którym sama przyszła. Nim otworzyła drzwi przystanęła i zarzuciła pelerynę na robota. Po chwili założyła mu jeszcze czepek na głowę. Robot nie zareagował.

– Świeci się jak latarnia – dodała z powątpiewaniem.

Wyjrzała ostrożnie za drzwi. Nie dostrzegając zagrożenia dała znak Samowi i biegiem przecięła oświetloną ulicę, kryjąc się w cieniu budynku po drugiej stronie. Wkrótce skryli się w bocznych uliczkach Forge City.

Trzymali się cienia i unikali głównych arterii miasta, gdzie prawdopodobieństwo spotkania obywatela lub Strażnika było największe. Nawet w Pierwszej Dzielnicy istniały obszary, gdzie latarnie nie świeciły, bruk popękał, a tynk odpadał. Ale i tam wszechobecne były portrety pana Smitha, który obserwował wszystko i wszystkich surowym wzrokiem.

– Więc skąd się tu wziąłeś? – zapytała Joanna, gdy uznała, że póki co są bezpieczni.

– Jestem podróżnikiem – odpowiedział Eddington.

Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie.

– Kim?

– Podróżnikiem. Nie słyszałaś nigdy tego określenia?

Joanna pokręciła głową.

– Podróżnik to człowiek, którego pasją jest odkrywanie tajemnic świata.

– Brzmi… fascynująco – odparła Joanna, ruszając naprzód.

– Nigdy poza murami miasta nie byłaś?

– Nie. Mówią nam, że poza Forge City nic nie ma. To znaczy są farmy – dodała szybko. – Pola uprawne. Pola naftowe i kopalnie węgla. A dalej góry i Pustkowia. Nie do przebycia, nieskończone Pustkowia.

– Atoli ty nie dajesz im wiary – bardziej stwierdził, niż zapytał Sam.

Dziewczyna spojrzała na niego i robota uśmiechając się lekko.

– Czy pomagałabym ci, gdyby było inaczej? Zresztą, nie jestem sama. Są inni, którzy nie wierzą w oficjalną wersję historii i zrobią wszystko, aby odkryć prawdę. Wiele by dali, żeby tylko z tobą porozmawiać. Ja sama chętnie bym stąd wyjechała, przemierzyła Pustkowia i sprawdziła, co jest za nimi… – westchnęła. – Niestety, prawdą jest, że na Pustkowiach czai się śmierć.

– Jednakowoż jestem żywym dowodem, iże to, co zwiecie Pustkowiami, da się przebyć, nieprawdaż, Joanno?

– Nie mogę się przyzwyczaić do tego, jak mówisz… Zaraz, skąd znasz moje imię? – naskoczyła na niego dziewczyna. – Nie przypominam sobie, abym ci je zdradziła.

– Prawdę rzeczesz. Znalazłem je w głowie twojego ojca.

– Znalazłeś? W głowie? – córka Lorda była wstrząśnięta. – Kim ty jesteś?

– Podróżnikiem. Już ci mówiłem.

– Skąd przyszedłeś?

– Tego ci nie powiem.

– Dlaczego? Jesteś mi winien o wiele więcej, niż odpowiedź na to pytanie!

Sam pokręcił głową.

– Rzekłem, iże odpowiem na większość twoich pytań, aliści nie na to. Naraziłoby cię to na zbytnie niebezpieczeństwo.

Joanna roześmiała się.

– Co może mnie narazić na większe niebezpieczeństwo, niż pomaganie zbiegowi?

– Wiedza o tym, co wie on.

Dziewczyna prychnęła.

– Panie Eddington, pan naprawdę nie ma pojęcia, czym ja ryzykuję.

– Zechciej więc łaskawie mi to wyłożyć.

– Najpierw ty. Musisz mi powiedzieć, dlaczego… wezwałeś mnie, zamiast nakłonić Strażnika, żeby otworzył celę, skoro dysponujesz takimi zdolnościami.

– Spróbuję – odparł Sam i zamilkł.

Joanna zaczęła się denerwować i już chciała go ponaglić, gdy się odezwał:

– Moje umiejętności pozwalają mi zajrzeć w ludzkie myśli i uczucia oraz pokierować zachowaniem, to prawda. Jest to męczące, a osobnik poddany takiemu oddziaływaniu, gdy tylko ono ustanie, natychmiast orientuje się, iże coś takiego miało miejsce. Strażnik mógł otworzyć celę, jednakowoż nie wiem jak długo utrzymałbym nad nim kontrolę. Poza tym nie wyprowadziłby mnie z miasta, a sam nie dałbym rady. Z tobą jest inaczej.

– Jak to?

– Będąc przesłuchiwanym, wyczułem coś jakby echo moich zdolności w twoim ojcu. Próbowałem nawiązać z nim kontakt, skłonić go do pomocy, jednakowoż ma zbyt silną wolę. Obawiam się, żem jeno o ból głowy go przyprawił. A później znalazłem ciebie. Jesteś dla niego bardzo ważna.

– Ma dziwny sposób, aby to okazywać – mruknęła Joanna.

– Atoli to prawda. W tobie owo echo było równie silne. Jest w tobie empatia, wrażliwość na ludzkie cierpienie. Wiedziałem, iże mi pomożesz.

– Wiedziałeś? – wycedziła Joanna. Nie podobała jej się myśl, że można nią tak łatwo manipulować.

– Miałem nadzieję – przyznał Sam. – Jak już mówiłem, wyczułem twoje echo, a o wiele łatwiej jest nawiązać porozumienie z personą dysponującą podobnymi zdolnościami.

– Twierdzisz, że ja też potrafię czytać w myślach i kontrolować innych ludzi?

– Ktoś z twoich przodków z pewnością mógł. Ty sama zapewne mogłabyś się tego nauczyć.

Joanna uśmiechnęła się drapieżnie na myśl o możliwości wpływania na przykład na matkę.

– Czy to cię zadowala? – spytał Eddington.

– Prawie. Musisz mi jeszcze opowiedzieć, jak się tu dostałeś – uparła się.

Sam westchnął.

– Dobrze.

Skręcili w wąską alejkę, brudną i ciemną.

– Moja podróż przebiegała gładko, alem trafił na burzę. Zniosło mnie daleko z kursu, mój… środek transportu został uszkodzony i nie nadawał się do reperacji, podobnie, jak drugi robot. Nie mając wyboru, dalej szedłem pieszo. Po kilku dniach trafiłem na tory. Miałem nadzieję, iże idąc wzdłuż nich, natrafię na cywilizację. Goniłem resztką sił, byłem wyczerpany i obawiałem się, iże umrę. Niechybnie tak właśnie by się stało, jednakowoż znalazł mnie wasz patrol. Myślałem, żem uratowany, atoli zamiast w gościnne progi, trafiłem do ciemnicy.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że mój ojciec zgodził się na to – Joanna pokręciła głową. – Potrafi być strasznym draniem, ale to…

– Próbował się sprzeciwić, czułem jego wątpliwości, jednakowoż ten drugi… Lord Wojny, przekonał go do swoich sposobów.

– Nie rozumiem, dlaczego nie opowiedziałeś im, nie wiem, jakieś bajki, nie zmyśliłeś czegoś albo nie użyłeś swoich sztuczek, jak na mnie.

Uliczka skończyła się. Joanna ostrożnie wyjrzała zza węgła i nie dostrzegając żadnego niebezpieczeństwa, nakazała gestem, aby Sam i robot ruszyli za nią.

– To nie sztuczki, Joanno – w głosie Samuela brzmiała uraza. – To umiejętności, których wytrenowanie kosztowało mnie wiele lat wysiłku i dyscypliny. Wśród moich ludzi ci, którzy dysponują tymi zdolnościami, podlegają specjalnemu kodeksowi. Złamałem go, wzywając ciebie, jedynie dlatego, iże w grę wchodziło moje życie.

– Mogłeś kłamać.

– Nie. Ten człowiek, Lord Wojny, jest zdeterminowany, aby mnie zabić, wymazać z istnienia. Cokolwiek bym powiedział, gdyby w to uwierzył, zginąłbym. Milczenie gwarantowało, iże przynajmniej dożyję kolejnego dnia.

Joanna nic nie odpowiedziała i przez jakiś czas szli w milczeniu. Dziewczyna wyprowadziła ich z zaułków na jedną z lepszych ulic. Po drugiej strony wznosiła się rezydencja dorównująca przepychowi jej domu.

– Tam mieszka mój narzeczony – powiedziała, rozglądając się na boki. – Pomoże nam. Chodź.

– Czy on należy do grona… – Sam przez chwilę szukał właściwych słów – szukających prawdy?

– Nie – przyznała Joanna. – Ale jako jedyny z moich przyjaciół posiada automobil i potrafi go prowadzić. To najszybszy sposób, aby wywieźć cię z miasta.

– Musi cię bardzo kochać.

– Jestem córką Lorda Sprawiedliwości. To wystarczający powód, aby chcieć się ze mną ożenić.

Przemknęli przez ulicę. Joanna zatrzymała się nagle przed wysoką, wykonaną z kutego żelaza furtą.

– Jeśli on nam nie pomoże… – zaczęła. – Jeśli Devon nam nie pomoże, nie mam pojęcia co zrobimy.

 

*

 

– Milordzie – służący delikatnie potrząsnął ramię śpiącego Jamesa. – Milordzie, proszę się obudzić.

– O co chodzi? – Lord usiadł, mrużąc oczy. Raziło go światło lampy naftowej, trzymanej przez sługę. – Którą mamy godzinę?

– Krótko po północy, milordzie. Posłaniec przyszedł. Czeka w gabinecie.

– Milordzie – młody mężczyzna, w którym Holmes rozpoznał adiutanta Ranbella, zgiął się w pół. – Przysyła mnie Lord Wojny. Prosi o pilne przybycie do Pałacu Sprawiedliwości. Więzień zbiegł.

O tej porze Forge City już spało. Holmes dostrzegł jedynie kilku Strażników, leniwie patrolujących puste ulice, gdy automobil wiózł go do Pałacu Sprawiedliwości. Nad Pierwszą Dzielnicą wisiał księżyc w pełni. Jego przyćmiona, żółta barwa, przypominała o spalinach unoszących się nad miastem.

Kilkanaście minut później automobil gwałtownie zahamował przed budynkiem. Nie czekając, aż adiutant otworzy mu drzwi, James szybkim krokiem pokonał schody prowadzące do głównych drzwi. W holu medyk udzielał pomocy siedzącemu przy kolumnie Strażnikowi.

– Proszę tędy, milordzie – adiutant wskazał ręką korytarz prowadzący do aresztu.

James zastał George’a Ranbella przemierzającego korytarz w te i we w te. Lord Sprawiedliwości zauważył, że pod ścianą siedzi drugi Strażnik, nad którym również pochylał się medyk. Następni dwaj żołnierze stali w głębi korytarza, a kolejny z adiutantów Lorda Wojny oglądał kratę otwartej celi.

– Milordzie? – w tym jednym słowie James zawarł wszystkie pytania cisnące mu się na usta.

– Wybacz, milordzie, że wezwałem cię o tak późnej porze, ale uznałem, że sytuacja tego wymaga.

Holmes machnięciem ręki zbył słowa Lorda Wojny, uważając je za zbyteczne.

– Jak to się stało? – zapytał.

– Nie jesteśmy pewni – Ranbell poprowadził Jamesa do celi, w której siedział więzień. – Uważamy, że jego robot powalił dwóch Strażników, jednego w holu, drugiego tutaj, a następnie otworzył celę. Zamek został prawie wyrwany.

– Jak to możliwe? – nie ustępował James. – Robot również był zamknięty. Jak mógł go uruchomić?

– Właśnie dlatego posłałem po ciebie pierwszego, milordzie. Obcemu ktoś pomógł – Lord Wojny wskazał na otwarte drzwi na końcu korytarza. – Zabrano stamtąd tylko jedną rzecz, tę dziwną, białą bransoletę. Możliwe, że to dzięki niej porozumiewa się z robotem.

– Doprawdy, niekompetencja pańskich ludzi jest porażająca – zdenerwował się Lord Sprawiedliwości. – Rada zakazała widzeń. Dlaczego więc Strażnik pozwolił komukolwiek zbliżyć się do więźnia?

– Twierdzi, że osobą, która pomogła uciec więźniowi, jest twoja córka – warknął Ranbell, nie kryjąc gniewu.

– Nonsens!

– Strażnik ręczy za swoje słowa.

– Moja córka jest przykładną obywatelką! Nie zrobiłaby czegoś podobnego!

– Czyżby, milordzie? Wiemy o sympatiach twojej córki. Wiemy, że należy do ruchu, który chce zburzyć porządek rzeczy. To rewolucjonistka. Obserwujemy ich od dawna, milordzie.

Słowa Lorda Wojny zmroziły krew Jamesa. Jeśli Ranbell mówił prawdę, a Holmes nie miał powodu, aby w to wątpić, wówczas jego, Jamesa, kariera jako Lorda Sprawiedliwości, była poważnie zagrożona. George Ranbell mógł go zniszczyć. Holmes zdołał się jednak opanować i stwierdził:

– To niczego nie dowodzi, milordzie. Znam Joannę i wiem, że nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego. A jej sympatie są jedynie przejawem młodzieńczego buntu.

– Świadek mówi co innego – rzucił Ranbell.

– Może świadek sam dokonał tego czynu?

– A potem sam się uderzył od tyłu w głowę i wyjął kryształ mocy z kasety? Doprawdy, milordzie…

Podniesione głosy dobiegające z góry przerwały dyskusję.

– Zdaje się, że zjawili się pozostali Lordowie – stwierdził Ranbell. – Dołączymy do nich, milordzie?

– Oczywiście.

Ludzie rządzący Forge City zebrali się w sali obrad. Ranbell zrelacjonował przebieg wydarzeń, jednak ani słowem nie wspomniał o domniemanym udziale Joanny Holmes.

– Mamy na wolności zbiega… Nawet nie wiadomo skąd – podsumował Lord Kanclerz.

– Organizujemy obławę. Nie ucieknie daleko.

– Kto odkrył zniknięcie więźnia? – zapytał Thomas Monero.

– Strażnicy, którzy przyszli zmienić wartę.

– Czyli więzień ma nad nami ponad dwie godziny przewagi.

– Istotnie, milordzie – Ranbell sprawiał wrażenie nad wyraz spokojnego.

– Może być teraz wszędzie – doszedł do wniosku Montgomery Calin.

– Och, jestem przekonany, że wciąż znajduje się w tej dzielnicy – odparł Lord Wojny spoglądając na milczącego Jamesa Holmesa.

Gdy do sali wszedł adiutant Ranbella, Holmes doznał nieprzyjemnego uczucia déjà vu.

– Milordzie – młodzieniec stanął na baczność przed przełożonym. – Otrzymaliśmy wiadomość.

Ranbell przebiegł wzrokiem kartkę podaną przez adiutanta. Gwałtownie podniósł wzrok na Lorda Sprawiedliwości.

– Nie myliłem się – powiedział. – Mamy świadka. Lordzie Holmes, zechcesz mi towarzyszyć?

 

*

 

Później, kiedy już opuszczali rezydencję Stevensów w towarzystwie czterech Strażników, James był rozbity.

Lordowie ponownie zebrali się w sali obrad Pałacu Sprawiedliwości. Ranbell krążył po komnacie niczym dzika bestia w klatce. Blackwood, Monero i Calin siedzieli przy stole rozmawiając przyciszonymi głosami. James Holmes stał przy oknie i wpatrywał się w puste ulice, zastanawiając się, gdzie jest teraz jego córka.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział. – Moja córka nigdy by…

– Powtarzasz się, milordzie – przerwał mu Ranbell. – Tymczasem dowody są niezbite. Nie wierzyłeś słowom Strażnika, ale jego wersję potwierdza Devon Stevens, a jemu już musisz uwierzyć. Zabrałem cię ze sobą, abyś sam usłyszał, co miał do powiedzenia.

– Niech bogowie mają ja w opiece – westchnął James i zapytał: – Co teraz?

– Będą się starali przedostać do Drugiej Dzielnicy, a stamtąd za miasto. Brama jest obstawiona, więc dorwiemy ich, gdy tylko się zbliżą.

– Nie o to mi chodziło, milordzie.

– Ach… Cóż, milordzie, z zeznań Strażnika jak i, co istotniejsze, panicza Stevensa, który okazał się nadzwyczaj praworządnym obywatelem, wynika, że Joanna współpracuje ze zbiegiem dobrowolnie. Jeśli to się rozejdzie, twoja kariera legnie w gruzach. Oczywiście, można temu zapobiec. Póki co będziemy podtrzymywać oficjalną wersję, wedle której zbieg działa sam.

– Mam być twoją marionetką w Radzie, milordzie? – zrozumiał Holmes. – Abyś mógł faktycznie przejąć władzę? Myślisz, że pan Smith na to pozwoli?

Lord Wojny roześmiał się.

– Milordzie, pan Smith nie jest już w stanie podetrzeć sobie samodzielnie tyłka. Naprawdę sądzisz, że będzie miał coś do powiedzenia w tej sprawie?

– Kogo masz jeszcze? – zapytał Lord Sprawiedliwości. – Kogo jeszcze szantażujesz, milordzie, albo kogo kupiłeś, bo to jasne, że nie tylko mnie. Potrzebujesz większości w Radzie, aby przekonać pozostałych dwóch Lordów.

– To nieistotne – stwierdził Ranbell. – Ważne jest to, że kiedy w końcu pan Smith wyzionie ducha, decyzja o wyborze jego następcy będzie jednogłośna tak, jak powinna być. Stary już i tak żyje zbyt długo. Pozwolił na zbytnie rozluźnienie obyczajów, a Forge City potrzebuje obecnie rządów silnej ręki.

– Czyli twojej?

– Tak. Mojej. A ty, milordzie, mi w tym pomożesz.

– Milordzie – ponowne pojawienie się adiutanta przerwało dalsze rozważania. – Otrzymaliśmy właśnie meldunek. Patrol Strażników w Drugiej Dzielnicy został zaatakowany. Wszystkim zabrano kryształy mocy.

– Co?! – zawołał Lord Wojny. – Idioci! Gdzie dokładnie się to stało?

– W pobliżu oczyszczalni, milordzie.

– Kanały – warknął Ranbell zwracając się do Jamesa. – Mógł się o nich dowiedzieć tylko od twojej córki… milordzie.

 

*

 

– To chyba nie był najlepszy pomysł – rzuciła Joanna marszcząc nos.

– Zaufaj mi – poprosił Sam. – Brama na pewno jest strzeżona.

– Ale kanały?

Brodzili po kostki w cuchnącej wodzie. Joanna poza zdjęciem butów zebrała w dłoni spódnicę, ale czuła, że nie na wiele się to zda. Jedynie robot był obojętny na wszechobecny odór.

– Sama stwierdziłaś, że prowadzą do Drugiej Dzielnicy.

– Ale nie wiem którędy!

– Mniemam, iże głównym nurtem.

Betonowy tunel, w którym się znajdowali, miał okrągły przekrój i był dość szeroki, aby dwie osoby i maszyna szli obok siebie. Robot oświetlał im drogę jasnym światłem lamp, służących mu także za oczy.

– Jakie jest twoje miasto? – zapytała Joanna.

– Inne.

– Po co te tajemnice? – oburzyła się dziewczyna. – Zrozum, że dla mnie nie ma już powrotu. Będę musiała się ukrywać, zniknąć wśród mieszczan, żyć jak szczury w tych kanałach. Niech to będzie coś warte. Ludzie mają prawo wiedzieć. Nich cię, szlag, powinni wiedzieć, że istnieje świat poza Forge City!

Sam westchnął.

– Tam, skąd pochodzę, wszyscy mieszkańcy są równi. Nie rozdzielamy ich jak wy. Władze są przez mieszkańców wybierane, a każdy ma prawo głosu.

– Jak to: wybierane?

– Organizowane są wybory. W tym dniu każdy mieszkaniec ma prawo oddać głos na kandydata, który, w jego mniemaniu, najlepiej przysłuży się społeczeństwu. Kandydaci z największą liczbą głosów obejmują władzę na kolejne siedem lat. Jeśli nie podołają obowiązkom, w następnych wyborach przegrywają, będąc odsuwanymi od władzy.

– Ciekawy system.

– Sprawdza się, a jak dotąd niczego lepszego nie wymyśliliśmy.

– A czy… kandydat dysponujący umiejętnościami jak twoje nie próbowałby w ten sposób przekonać ludzi, aby na niego oddali swój głos?

– To nie do pomyślenia – stwierdził kategorycznie Sam.

– Ale możliwe – upierała się Joanna.

– Istnieje kodeks. Poza tym wszelkie próby manipulowania wyborami natychmiast wyszłyby na jaw, a ten, kto się tego dopuścił, wylądowałby w ciemnicy na długi czas. Pamiętasz, jak się czułaś, gdy cię wezwałem?

– Byłam zdezorientowana i, choć wiedziałam co robię, nie wiedziałam po co.

– Dokładnie. Czegoś takiego nie da się ukryć.

Joanna przez chwilę trawiła w milczeniu słowa Sama.

– Jak się nazywa twoje miasto? – zapytała.

– Carrakh-nah-Dún – odparł Eddington.

– Ile bym dała, żeby je zobaczyć… Poprzedni Lord Informacji mówił, że istnieją inne miasta, ale nie znał ich nazw.

– To on zapoczątkował wasz ruch?

– Tak. Odnalazł w archiwach stare kroniki, sprzed kilku wieków. Rada nakazała je zniszczyć. Nikt nie miał się dowiedzieć co w nich było zapisane, ani, że w ogóle istniały. Lord się sprzeciwił. Zaczął mówić głośno o tym, czego się dowiedział, lecz nie miał dowodów. Wyśmiano go.

– Co się z nim stało?

– Rada wygnała go na Pustkowia, stwierdzając obłęd. Mimo to garstka ludzi mu uwierzyła. Zwłaszcza wzmianka o pociągu, którym przybyli pierwsi osadnicy pobudzała wyobraźnię…

– Pociągu? Coś jak… – Samuel zatrzymał się gwałtownie. – Macie tu parowóz?!

– Tylko lokomotywę z jednym wagonem – Joanna wzruszyła ramionami. – Poza tym, o ile wiem, nie działa.

– Zaprowadź mnie do niej – zażądał Sam.

Szli jeszcze przez pewien czas, aż drogę zagrodziła im krata rozciągająca się na całej szerokości tunelu.

– Szlag – rzuciła Joanna. – Co teraz?

– Żaden problem – rzucił Sam.

Nacisnął kilka przycisków na swojej bransolecie. Robot podszedł do kraty i chwycił dwa pręty. Serwomotory maszyny jęknęły i stal w mechanicznych dłoniach zaczęła się wyginać. Gdy otwór był już dostatecznie szeroki, Sam złapał Joannę za rękę i pociągnął za sobą na drugą stronę.

Kilka metrów dalej tunel kończył się gwałtownie pięć jardów nad ziemią. Ścieki spadały swobodnie wodospadem do zbiornika poniżej, skąd płynęły do mieszczącej się nieopodal oczyszczalni.

– Co tam jest? – zapytał Samuel wskazując jasną łunę nad miastem.

– Kopalnia kryształów – odparła Joanna ponuro. – Tam praca nigdy się nie kończy.

Chciała dodać coś jeszcze, lecz Eddington gestem nakazał jej milczenie, a potem pociągnął w dół, zmuszając, by uklękła w cuchnącej wodzie.

Strażnicy, bezgłośnie poruszył ustami, pokazując cienie poruszające się wokół zbiornika. Znów skorzystał ze swojej bransolety i robot skoczył. Joanna ledwo nadążała wzrokiem, gdy srebrzysta smuga przeskakiwała z miejsca na miejsce, kolejno powalając Strażników. Dwóch z nich zdołało zorientować się, że są obiektem ataku. Zwrócili w stronę robota ośmiolufowe karabiny i zaczęli kręcić służącymi za spusty korbami, ale maszyna była szybsza. Nim pierwszy pocisk opuścił lufę, obydwaj żołnierze leżeli nieprzytomni na ziemi.

– Teraz musimy jakoś zejść – stwierdził Sam, podnosząc się z klęczek. – Zdejm spódnicę.

– Co?!

– Z tej wysokości nie skoczysz. To bajorko jest płytkie, połamiesz nogi. Potrzebujemy czegoś na kształt liny – mówił, ściągając spodnie i sweter.

Joanna, widząc, jak Sam wiąże części garderoby, po chwili wahania pokonała wstyd i zdjęła spódnicę.

– Będę trzymał mocno, jednakowoż zejść musisz sama – powiedział Sam, rzucając koniec prowizorycznej liny poza krawędź wodospadu.

Joanna rzuciła buty swoje i Eddingtona w krzaki porastające brzegi bajora. Złapała utworzony z ubrań sznur i zaczęła się powoli opuszczać. Sam musiał się mocno zaprzeć, ale w końcu dziewczyna wylądowała bezpiecznie w zbiorniku. Eddington rzucił jej drugi koniec liny, po czym, nie mając innego wyjścia, uczepił się palcami krawędzi tunelu i przerzucił ciało. Przez chwilę wisiał tak, oblewany ściekami, aż zwolnił uchwyt i wpadł do sadzawki.

Gdy z jękiem i grymasem bólu wyszedł na brzeg, Joanna podała mu jego ubranie. Sama zdążyła już założyć spódnicę.

– Wszystko porządku? – spytała.

– Tak. To jeno stłuczenie. Nic mi nie będzie. Pomóż mi wyciągnąć kryształy z pancerzy Strażników.

Kilkadziesiąt minut później Joanna i Sam stanęli nad przepaścią. Przed nimi rozciągała się ogromna dziura w ziemi. Kształtem przypominała lej, w którego zboczu wykuto spiralnie biegnącą drogę. Cały teren otoczony był podwójnym metalowym ogrodzeniem, szczyt którego zwieńczały kłęby kolczastego drutu. W regularnych odstępach wznosiły się wieże strażnicze. Zamontowane na nich karabiny maszynowe skutecznie zniechęcały do ucieczki. Samą kopalnię rozświetlała niewyobrażalna ilość latarni. Było jasno, jak w dzień. Z dołu dobiegało dudnienie kilofów uderzających o skały.

– Na wyższych poziomach są cele – mówiła Joanna. – Niżej, blisko dna, więźniowie szukają kryształów mocy.

– Oni wszyscy są złoczyńcami? – niedowierzał Sam.

– Zostali skazani. Za kradzieże. Napaści. Dotyk.

– Dotyk?

– Dotykanie obywateli przez mieszczanina jest zabronione – wyjaśniła córka Lorda Sprawiedliwości. – Myślałam, że uda nam się to zmienić, lecz teraz…

Westchnęła, a po chwili chwyciła Sama za rękę.

– Chodźmy. Tu nas mogą zobaczyć. Już niedaleko.

Samuel nie ruszył się z miejsca.

– Siła ich tu – mówił do siebie. – Słyszę ich.

– Co takiego?

Spojrzał na nią.

– Siła ludzi tam na dole posiada echo, podobne, jak twoje.

– Ale… – Joanna przez chwilę trawiła tę informację. – To znaczy, że jest więcej takich jak… my? Ja, mój ojciec…

– Musimy iść – ponaglił ją Sam.

Miał rację, co z żalem przyznała. Nie był to ani czas, ani miejsce na tego typu rozważania.

Przemykali w mroku, poza kręgami światła rzucanymi przez latarnie, aż dotarli do dużego magazynu.

– To tu – szepnęła Joanna. – Tu zaczyna się, albo jak wolisz, kończy trakt. A w środku…

Samuel nie słuchał. Podbiegł do stalowych, rozsuwanych wrót. W jednym z ich skrzydeł znajdowały się mniejsze drzwi. Eddington bez wahania wszedł do środka.

Wewnątrz było ciemno. Jedyne światło dochodziło zza otwartych drzwi. Gdy Joanna przekroczyła próg, przybysz był ledwo widoczną figurą w głębi magazynu.

– Sam? – zawołała.

– Jestem.

Joanna odsunęła się od drzwi, przepuszczając robota. Sam wcisnął przycisk na swojej bransolecie.

– Zamknij drzwi – polecił, gdy z oczu robota strzeliły dwa snopy silnego światła.

Maszyna omiotła wzrokiem pomieszczenie i uniosła głowę.

– Dochodzi tu prąd? – zapytał Sam, wskazując na rzędy lamp wiszących pod sufitem.

– Chyba tak…

– Więc musi być … – mruknął Eddington, kierując reflektory robota na ściany. – Tak!

Automat wyłowił z mroku transformator, z którego do sufitu wybiegał pęk kabli. Obok znajdowała się dźwignia. Samuel pchnął ją w górę i pomieszczenie zalała powódź światła.

Przez środek magazynu biegły tory. Kawałek za wrotami rozbiegały się, tworząc dwie nitki. Na lewej, patrząc od wejścia, przy ścianie, stała lokomotywa. Kształtem przypominała pocisk. Kabina z tyłu była półotwarta i tylko trochę wystawała ponad obłe cielsko. Ogromne koła do połowy były zakryte płachtami stali, z czoła wystawał pojedynczy reflektor, a nad nim wznosił się szeroki komin. Z tyłu miała doczepiony jeden wagon.

– Wspaniała – stwierdził Sam, gdy z błyskiem w oku wodził dłonią po kadłubie.

Wskoczył do kabiny. Gdy zaczęły dochodzić z niej jakieś hałasy, zaciekawiona podeszła bliżej.

Sam zdjął kilka paneli i oglądał kryjącą się na za nimi zawartość.

– Czy ktoś kiedyś próbował ją uruchomić? – zapytał.

Dziewczyna w odpowiedzi wzruszyła ramionami.

– Tak myślałem… Ropy nie ma dużo, atoli to nie problem…

Wezwał robota, a gdy ten zbliżył się, otworzył klapę na jego plecach. Wyjął ze środka kilka płytek pokrytych dziwnymi wzorami.

– Co to? – zainteresowała się Joanna.

– Obwody drukowane – odparł, jakby to wszystko wyjaśniało, choć Joannie nic nie mówiło. – Muszę nimi zastąpić przetworniki mocy. Ciekawe, ale nie wyglądają jakby zostały uszkodzone na skutek normalnego użytkowania.

– Co mówisz? Że ktoś zrobił to specjalnie?

Sam w odpowiedzi wzruszył ramionami.

– Wystarczyło, aby unieruchomić pojazd – dodał.

Nacisnął znów jakieś przyciski na bransolecie i robot podał mu czepek, który wcześniej Joanna założyła na jego głowę. Teraz w środku były schowane kryształy mocy, zabrane powalonym Strażnikom.

– Skoro działa na ropę, musi też mieć akumulator – mówił Sam, grzebiąc we wnętrznościach maszyny.

– Co chcesz zrobić?

– Naprawić ją.

Joanna nie mogła w to uwierzyć.

– Jak chcesz tego dokonać.

– Sam go złożyłem – odparł Eddington wskazując stojący nieruchomo automat. – Jako i pojazd, którym tu przybył. Myślę, iże poradzę sobie takowoż z parowozem.

Sam przesunął jakąś dźwignię w kabinie i maszyna ożyła z tłumionym sapnięciem. Zapalił się reflektor i oświetlił wrota magazynu, które w tym momencie zaczęły się rozsuwać.

Przy akompaniamencie ogłuszających zgrzytów przesuwających się w prowadnicach bram, do środka wbiegł oddział Strażników. Za nimi kroczył Lord Wojny w towarzystwie adiutanta oraz Lorda Sprawiedliwości.

Eddington wyjrzał z kabiny i zamarł, widząc jak Strażnicy rozbiegli się, tworząc półokrąg wokół lokomotywy.

– Joanno! – zawołał Holmes.

Dziewczynie prawie zrobiło się żal ojca. Wyglądał, jakby postarzał się o kilka lat. Zrozumiała, że swoim postępowaniem zrujnowała mu karierę. A potem przypomniała sobie niezliczone dyskusje przy kolacji, podczas których tak zaciekle bronił wyższości obywateli nad mieszczanami. Nie mogła mu też wybaczyć, że pozwolił na to, by Sama bito. Zacisnęła usta i milczała.

-Wyjdź z kabiny – warknął Lord Wojny w kierunku Samuela.

Eddington pokręcił głową.

– Pan wybaczy, milordzie, jednakowoż nie mogę tego uczynić.

– Wyjdź, to nic ci się nie stanie.

– Chcę jeno opuścić to miasto.

– Wiesz, że nie mogę na to pozwolić.

– Joanno, podejdź do mnie! – Lord Sprawiedliwości bardzo się starał, aby jego słowa zabrzmiały władczo. – Natychmiast!

Dziewczyna ani drgnęła.

– Słuchaj ojca, Joanno – mruknął Ranbell.

Sam wcisnął kilka przycisków na swojej bransolecie. Wokół szyi dziewczyny zacisnęło się stalowe ramię robota. Joanna krzyknęła zaskoczona, odruchowo próbując uwolnić się z uchwytu.

– Najmocniej przepraszam – powiedział Sam. – Nie miałem ochoty tego robić, atoli panowie mnie zmuszacie.

– Joanno! – krzyknął James Holmes. Chciał podbiec bliżej, ale lord Wojny zatrzymał go.

– Nic jej się nie stanie – zapewnił Eddington. – Gdy tylko minę bramy miasta, uwolnię ją. Słowo honoru, milordzie.

George Ranbell zacisnął dłonie w pięści. Sam spojrzał mu w oczy i zachłysnął się ze zdumienia i strachu. Umysł Lorda Wojny był zimny, a kierowało nim tylko jedno pragnienie. Palce Eddingtona zatańczyły na bransolecie, nim Ranbell wydał rozkaz:

– Zabić go.

– Nie! – wrzasnął Holmes, lecz Strażnicy już zaczęli kręcić korbami karabinów.

Robot płynnym ruchem odwrócił się i rzucił Joannę w stronę pociągu, by ułamek sekundy później rzucić się w bok.

Samuel przesunął kilka dźwigni i lokomotywa ponownie sapnęła. Koła zaczęły się powoli kręcić.

– Nie pozwólcie mu uciec! – krzyczał Lord Wojny.

– Oszalałeś?! – James szarpnął Ranbella za mankiet surduta. – Tam jest moja córka!

Lord Wojny uderzył Holmesa na odlew w twarz, powalając go na ziemię.

– Strzelać!

Strażnicy skoncentrowali ogień na kabinie, gdy przemknęła między nimi srebrzysta błyskawica. Robot powalił dwóch żołnierzy, okręcił się i roztrzaskał karabin trzeciego.

Lokomotywa toczyła się powoli. Kule Strażników zostawiały głębokie bruzdy w grubych ścianach kabiny.

Jeden ze Strażników, usiłując zestrzelić robota, ranił śmiertelnie adiutanta Lorda Wojny. Samego Ranbella maszyna powaliła potężnym ciosem w skroń. Chwilę potem dostała się w krzyżowy ogień i jej stalowe ciało poszatkowały kule.

George Ranbell jęknął cicho i z trudem odwrócił się na plecy. Otworzył oczy i ujrzał stojącego nad nim Lorda Sprawiedliwości.

– James… – zaczął.

Jego wzrok spoczął na długolufowym rewolwerze w dłoni Holmesa. Należał do adiutanta Lorda Wojny.

– James, nie chcesz tego zrobić…

Lord Sprawiedliwości nacisnął spust.

– Przerwać ogień! – rozkazał.

Zdezorientowani Strażnicy spojrzeli po sobie. Wyćwiczony intensywnym treningiem odruch posłuszeństwa przeważył, mimo iż ich dowódca leżał martwy na ziemi. Ze swoich czynów Lord Sprawiedliwości będzie się tłumaczył przed sobie równymi.

Joanna pozbierała się z ziemi. Odruchowo otrzepała spódnicę i spojrzała ku wolno wytaczającej się z magazynu lokomotywie.

– Chodź ze mną – Samuel wychylił się z kabiny wyciągając dłoń.

Joanna popatrzyła na ojca z dymiącym rewolwerem w dłoni i ciałem Lorda Wojny u stóp.

James Holmes milczał.

Koniec

Komentarze

Pomysł niebanalny. Poczepiam się trochę szczegółów: (1) po co Lord Wojny w społeczeństwie składającym się z jednego miasta? (2) Języki Sama i Miasta zbyt mało się od siebie różnią, jak na cywilizacje, które nic o sobie nie wiedzą. (3) Sam już w kanale dowiaduje się, że istnieje lokomotywa, chce do niej trafić i tadam! ujście kanału wypada niemal na dworcu. Trochę to naciągane.

Babska logika rządzi!

Miło, że chociaż jedna osoba dobrnęła do końca i napisała komentarz ;-) Wiem, długi tekst… Co do szczegółów, odpowiem na zarzut niewielkiego zróżnicowania języka. Na początku zastanawiałem się, czy nie wprowadzić zupełnie obcego dialektu, ale w końcu uznałem, że bohaterowie powinni mieć możliwość komunikowania się ze sobą. Sam jest empatą, nie telepatą i nie chciałem go takim uczynić. Język taki, a nie inny, jest wynikiem pewnego kompromisu. Pozostałe kwestie powinny znaleźć wyjaśnienie w tekście, ale z powodu mojego niedopatrzenia tak się niestety nie stało. Postaram się to zmienić, jeśli (o ile i kiedy) opowiadanie trafi na nową stronę.

To przy okazji możesz gdzieś wspomnieć, że Sam uczył się języka ze starych książek, których u niego nikt nie niszczył. Dodatkowo, dziwny akcent się uwiarygodni. Taka sugestia.

Babska logika rządzi!

Dzięki, wezmę pod uwagę ;-)

O ile nie podzielam wątpliwości Finkli, po co Lord Wojny w jedynym mieście – tytuł mógł pozostać jako relikt przeszłości, poza tym ktoś musi dowodzić służbami porządkowymi, może jakimiś strażami na granicy obszaru miasta – o tyle ani przez moment nie dałem wiary w poglądy Joanny. Urodzona i wychowywana, obracająca się w wąskim kręgu kasty rządzącej, od maleńkości akceptowała by panujący porządek, ze wszystkimi tego konsekwencjami. To sprawiło, że tekst pozostanie w moich oczach jako, hm, chybiony w doborze głównej bohaterki albo w doborze okoliczności, które by poglądy bohaterki zmieniły.

Bez ogródek napiszę, że uważam tekst za słaby. Niezbyt ciekawa historia została fatalnie skomponowana i w sposób męczący rozwleczona. Odbiłem się od formy, nad którą – mam wrażenie, Tregardzie – nie panowałeś już od poziomu języka aż po poziom ekonomii kompozycji.   – A co konkretnie masz na myśli?

Jej ognistorude, upięte w wysoki kok włosy migotały w blasku płomieni.

To był pierwszy fragment, który wzbudził moją wątpliwość. Zapytałem się, dlaczego akurat ten opis znalazł się akurat w tym miejscu akurat za tą kwestią dialogową. Wyobraziłem sobie, jak mogłaby wyglądać scena filmowa na podstawie tego fragmentu… i mnie olśniło: kadr, włosy, itd. W dalszej części tekstu ponownie posłużyłem się filmową analogią, żeby zrozumieć, po kiego wacka autor po drobiazgowo opisanej scenie ucieczki drobiazgowo opisuje wynikającą w sposób oczywisty scenę reakcji władz na tęż ucieczkę. Ach, wszystko jasne. To już nawet nie sam język filmu, ale konkretna konwencja realizacji filmowej, która zdominowała produkcje telewizyjne. Paralelizm wątków. Pytam: Czy to zabieg świadomy, a jeśli tak to po co?   Osobiście nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu w literaturze patentów z innych sztuk (sam się bawię), jeśli to jest po coś. Mam jednak przeczucie, że w tym przypadku po prostu zabrakło refleksji nad zastosowaną formą.   Pozdrawiam

Soczysty steampunk. Dawaj więcej, bo dobre.

Infundybuła chronosynklastyczna

Zadziwiające, na jakie rzeczy autor potrafić nie zwrócić uwagi, gdy go pochłonie historia, heh…  Julius -> oczywiście, że to jest po coś. Przecież to gotowy scenariusz filmowy. Tylko przetłumaczę i wysyłam do Hollywood, do braci Wachowskich, a Jamesa Holmesa zagra Robert de Niro. A tak poważnie – to nie było zaplanowane i w ogóle nie myślałem o tym w kategorii konwencji filmowej.  O, komuś się spodobało…

Mnie się nie spodobało. Własciwości świata się czepiać nie będę, choć bym mogła, powiem za to, że jak dla mnie w tym tekście nie ma życia. Jest napisany takim układnym, poprawnym, monotonnym sposobem, nie ma za grosz charakteru. A że jest długi, nuży. Poza tym, mimo że jest długi, właściwie wcale nie jest skończony. Nie jestem ciekawa kontynuacji. Sam świat zresztą też niczym mnie nie zaciekawił.   Jakoś nie bardzo kupuję czemu Lord Wojny od razu kazał nawalać więżnia. Wydaje mi się to mało wiarygodne.   Miejscami są potknięcia w zapisie dialogów, zdarzają się też powtórzenia.   Tyle ode mnie. Może innym razem się zachwycę ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka