- Opowiadanie: michal3 - Oczy w Niebie

Oczy w Niebie

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Oczy w Niebie

Oczy w Niebie

 

Matius Badal maszerował trzy dni, praktycznie bez jakiejkolwiek dłuższej przerwy, uciekając z Vatterdom, drogą na południe ku Bavelyon. Opuszczając w pośpiechu kupieckie miasto został draśnięty strzałą, jedną z wielu wypuszczonych w jego kierunku, przez stojących przy bramie głównej łuczników. Rana, po nieudolnym zszyciu, a także wielokrotnej zmianie opatrunków, co raz się otwierała i doskwierała, zwłaszcza przy podnoszeniu ciężkich pakunków. Uciekając pozwalał sobie na krótkie i przerywane drzemki, wysoko w koronach drzew lub przykryty liśćmi i gałęziami. Niewygoda nie sprzyjała poprawie zdrowia ani samopoczucia, a towarzyszące zwątpienie i powracające co noc dreszcze zamieniały mobilizację w bezsilność. Najbardziej Matiusowi brakowało substytutu aspiryny, chociaż przyjąłby jakikolwiek środek uśmierzający ból, nawet i w małej dawce. Trwająca gehenna przywoływała myśli o ciepłym łóżku i czystej wodzie, w której chciałby się zanurzyć.

 

Siąpiło przez znaczną część ucieczki, przez co ubrania stale kleiły się do ciała, a krótkie skórzane buty grzęzły w błocie utrudniając marsz. Chłód i ziąb obezwładniały przemoczone ciało, a ponadto nie miał żadnego stroju, w którym mógłby się przebrać. Nie czekał, aż przestanie padać, gdyż każda sekunda wędrówki była bezcenna. Chociaż stale kluczył i unikał głównego, wijącego się jak wąż, piaskowego traktu, to jednak stres związany z ewentualną pogonią nasilał się z dnia na dzień, zżerał nie tylko zranione ciało, ale i zdradzoną duszę. Nie sądził, że mała, płomiennowłosa dziewczynka z wielkimi bezdennymi niebiesko-zielonymi oczyma, którą wybawił z opresji, sprowadzi na niego niebezpieczeństwo. Wiedział, że handel niewolnikami w Północnej Prowincji nie jest zabroniony. Nie dopilnował, a przecież robił to tyle razy. Kulawy ślepiec zapewne lepiej, by się zachował na jego miejscu. Musiał uciekać. Rutyna naprawdę bywa zgubna. Na szczęście zdążył wyjść z transu, dzięki czemu najprawdopodobniej ocalił życie.

 

Pod koniec trzeciego dnia marszu, już po zmroku, postanowił przenocować na skraju lasu. Podejrzewał, że po przekroczeniu linii drzew nie będzie musiał się już martwić pościgiem. Trudno było oczekiwać, że banda zbójów zaryzykuje i ruszy za nim w nieznane. Władze miasta zazwyczaj wysyłały za uciekinierami najemników, dobrze opłaconych, zaznajomionych z tropieniem i odrzynaniem głów. Celem nigdy nie było sprowadzenie uwiązanego jak prosiaka więźnia, problem po prostu miał zniknąć raz na zawsze. Liczyła się skuteczność, efektowność schodziła na drugi plan.

 

Las odstraszał – drzewa, wysokie niczym sekwoje, tylko nieco węższe, i gęste jak skołtunione włosy, prezentowały się iście monumentalnie i przerażająco. Chociaż dopiero zapadał zmrok, czarna jak smoła knieja nie wyglądała gościnnie. Matius nie zastanawiał się jeszcze jak znajdzie drogę wyjścia po drugiej stronie zielonej gęstwiny, lecz jedno było pewne – musiał jak najwcześniej rano wstać i zniknąć pośród drzew. Mimo, iż trasa do wolności wiedzie przez nieznane terytoria, trzeba było podjąć niezbędne ryzyko.

 

Sen przybył niespodziewanie. Tym razem jednak nie śnił świadomie. W jednej chwili przeniósł się do pomieszczenia przypominającego pudełko do zapałek, podłużnego i prostokątnego, z niskim sufitem tuż nad głową. Całe pomalowane było na biało. Nie widział żadnych drzwi, okien, kominka, zejścia do piwnicy.

 

Stracił poczucie czasu, mógł śnić równie dobrze minutę, jak i kilka godzin. Okrążył wielokrotnie pomieszczenie, w którym się znalazł, ale otaczające go powierzchnie były gładkie niczym szkło. Zdecydował się usiąść po turecku na środku i czekać, aż coś się wydarzy.

 

Zamknął oczy i głęboko oddychał. Starał się wpłynąć na sen, który przecież był wytworem jego mózgu.

 

Nic się jednak nie wydarzyło.

 

Obudziły go czyjeś kroki.

 

 

 

Karzeł mógł mieć trochę ponad metr wzrostu. Ubrany w sparciałą brązową koszulę, wytarty żółty płaszcz oraz niebiesko-purpurowe spodnie, przypominał klauna, który bezproblemowo zmieści się w małym samochodziku. Nic tylko rzucić w niego bananowym ciastem. Patrzył na mnie wielkimi, orzechowymi oczyma, co chwila odchylając głowę, raz w prawo, a raz w lewo.

 

– Wstawaj. Musimy się spieszyć – powiedział uśmiechając się szeroko, po czym wyciągnął małą skarlałą dłoń w moim kierunku. Była odrażająca. Poobgryzane paznokcie, pod którymi widać było czarne ślady ziemi, oraz niezliczone zgrubienia i odbarwienia. Przysiągłbym, że widziałem jakiegoś insekta.

 

Postanowiłem wstać o własnych siłach, jednocześnie patrząc na stworzenie, któremu udało się mnie zaskoczyć. We włosach miał kilka gałązek bukszpanu, zapewne leśny kamuflaż, chociaż patrząc na strój można odnieść wrażenie, że zupełnie niepotrzebny. Widać go na pewno z daleka.

 

A jednak podszedł niepostrzeżenie jak kot. Trzeba mu oddać, że umie się podkradać.

 

– Głupi mężczyzna – zaskrzeczał z poirytowaniem. – Szybko. Nie słyszysz tętentu kopyt?

 

Odkąd trafiłem do tej fantastycznej krainy mój słuch uległ znacznej poprawie. Wszystko dzięki braku jakichkolwiek urządzeń elektronicznych. Jednak teraz nie docierały do mnie żadne dźwięki, poza porannym ćwierkaniem ptaków i szelestem liści na wietrze. Za to od zachodu uderzył mnie intensywny smród niemytych ciał, który równie dobrze mógł pochodzić od stojącego obok karła.

 

– Sześciu jeźdźców, dwóch na karych koniach, jeden na kasztance, a pozostałych trzech dosiada gniadoszy. Zaraz wyłonią się zza tamtego wzgórza – po czym pokazał krępym palcem kierunek, z którego najprawdopodobniej docierał specyficzny ludzki zapach – i zrobią z ciebie swoją dziwkę.

 

Musiałem przyznać, że argument przytoczony przez śmiesznie ubranego karła był więcej niż przekonujący. W czasie jego krótkich wywodów zdążyłem założyć plecak na ramiona, przy okazji zahaczając o ranę. Zabolało. Sprawdziłem jeszcze naprędce czy nic z mojego skromnego ekwipunku nie zostało na ziemi. Byłem gotowy do ucieczki. Martwiły mnie jednak dwie sprawy: po pierwsze – nie miałem pojęcia kim jest mój mały towarzysz, a po drugie – czy mówi prawdę. Musiałem jednak zaryzykować i zaufać.

 

Razem skoczyliśmy w mrok lasu, który nawet nad ranem nie stracił nic ze swojej grozy. Odbiegliśmy na mniej więcej pięćdziesiąt metrów, w kierunku wielkiego głazu. Dzięki temu, że stawiałem większe kroki dotarłem szybciej do skały, mogłem spokojnie uszczknąć łyka wody z prawie już pustego bukłaka. W końcu poczułem, że uczycie suchości i odrętwienia w buzi zniknęło, więc mogłem po raz pierwszy tego dnia się odezwać. Akurat w tym samym czasie dobiegł karzeł.

 

Do głowy przyszło mi tylko jedne rozsądne pytanie.

 

– Kim jesteś? – zapytałem wpatrują się w miejsce, gdzie jeszcze nie tak dawno drzemałem.

 

Karzeł spojrzał się na mnie z wielkim politowaniem. Miał tę przewagę, że prawdopodobnie uratował mi życie. Nie miałbym żadnych szans przeciwko sześciu jeźdźcom uzbrojonym po zęby, działających tylko w jednym celu. Nienawidziłem długów wdzięczności.

 

– Głupi mężczyzna – ton jego głos brzmiał jakby przechodził mutację. – Życia ratownik ja jestem. – Po czym uśmiechnął się i zamilkł. Nie wyglądał jakby zamierzał dodać coś jeszcze. Chciałem się jakoś do tego ustosunkować, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Czułem się przez chwilę jak uczestnik teleturnieju, który nie zna odpowiedzi na ostatnie, decydujące pytanie.

 

Leśny zgiełk, chowanie się w lesie oraz krótka i niewiele wyjaśniająca rozmowa uniemożliwił mi wcześniejsze usłyszenie rżenia koni. Okazało się, że karzeł miał rację, a przynajmniej w jakiejś części. Wierzchowców musiało być więcej niż cztery. Ponadto z każdą mijającą sekundą dochodziły do mnie ochrypłe ludzkie głosy. Męskie. A także brzdęk zbroi i oręża.

 

Znieruchomiałem jakbym spojrzał w oczy córce Forkosa. Tempo, w którym łapałem kolejne oddechy niepokojąco wzrosło. Poczułem jak rana się otwiera, po raz kolejny na przestrzeni kilku dni. Coraz częściej wycierałem mokre od potu ręce o spodnie, licząc na to, że zbrojni przejadą obok nawet się nie zatrzymując. Jednak to byli tropiciele z krwi i kości. Musieli dostrzec wygniecione miejsce w trawie, gdzie ktoś ewidentnie spał. Zwierzęta nie przybierają takich pozycji.

 

Niestety miałem rację.

 

Łowczy zaraz pojawili się w zasięgu mojego wzroku, rzeczywiście było ich sześcioro. Dwóch z nich znałem: byli to Warden Forck i Evinn Udder – łowcy głów do wynajęcia, warci każdych pieniędzy. Przynajmniej wiedziałem już, że naprawdę mocno zalazłem komuś za skórę, komuś wypływowemu i bogatemu. Co prawda nie miałem pojęcia kto może być zleceniodawcą, podejrzewałem tylko, że to Rada Miasta Vatterdom wysłała najemników. Chociaż czy którykolwiek z reprezentantów miasta zdecydowałby się, aż tak uszczuplić finanse zarządzanego przez nich miasta? A może stał za nimi mściwy sponsor?

 

Spojrzałem najpierw na karła, który był wielce ukontentowany przebiegiem poranka, uśmiechał się od ucha do ucha, triumfował, a potem jeszcze raz na najemników.

 

– Najwyraźniej zawdzięczam ci życie – przyznałem z niechęcią. – Ale liczę również na jakieś słówko, albo dwa, wyjaśnienia.

 

W tym czasie trzech jeźdźców zdążyło już zsiąść ze swoich chabet. Wgnieciona trawa wzbudziła ich zainteresowanie, ogary zwęszyły zwierzynę, którą byłem ja. Nie wiedziałem czy uciekać w las, czy też zdać się na towarzyszącego mi karła. Swoją posturą raczej przypominał dziecko, niż zaprawionego w bojach woja. Wątpliwe, abym mógł liczyć na jego pomoc w walce.

 

Z oddali zobaczyłem jak Forck przykuca i najwyraźniej analizuje to, co zastał. Widziałem prędkie ruchy warg najemników, zapewne wymieniali pomiędzy sobą kąśliwe uwagi dotyczące mojej osoby. Kiedy zsiadło z koni kolejnych trzech zbirów, instynkt zaczął mi podpowiadać, bym uciekał nie patrząc na karła. Problemem mogła być gęstwina lasu skutecznie uniemożliwiająca szybki bieg. Pościg byłby krótki i zakończyłby się moją bolesną śmiercią. Wystarczyło naciągnąć cięciwę, wyregulować oddech i ze spokojem wypuścić strzałę prosto w moje plecy. Dobremu łucznikowi drzewa nie przeszkadzają.

 

W końcu stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Ludzie Forcka i Uddera zaczęli powoli wchodzić w mrok, niebezpiecznie się zbliżając. Przylgnąłem spoconymi plecami do zimnego głazu normując oddech. Nie chciałem, aby przypadkiem mnie usłyszeli czy zobaczyli. Zmiana pozycji pozwoliła, abym zaobserwował naprawdę niespotykane zjawisko. Oto na moich oczach z lasu zaczęła wyłaniać się podobna do ropy naftowej plama. Najpierw rozważnie pełzła z gałęzi na gałąź, a następnie z wolna osunęła się po spróchniałym pniu zbliżając się do karła na wyciągnięcie dłoni.

 

– Nie bój się mężczyzno, to mój cień – odrzekł po chwili pełnej napięcia z mojej strony. – Ochroni nas przed złem. – Po czym czarny kleks zaczął otaczać nas rozciągając się jak guma. Znaleźliśmy się wewnątrz niewielkiej kopuły. Dopiero, kiedy czasza się zamknęła, kolor zaczął blednąć, aż bańka stała się zupełnie przezroczysta.

 

– Bezpieczni – skwitował karzeł.

 

Sklepienie zamknęło się w samą porę, gdyż najemnicy zdążyli już dojść do głazu. Zamknięty w bezbarwnym więzieniu nie mogłem uwierzyć, że nas nie widzą. Z bliska mogłem przynajmniej zobaczyć jak dobrze się przygotowali, zanim wyruszyli w pościg: lekkie skórzane półpancerze z metalowymi naramiennikami i nakolannikami, wełniane opończe, dwa lub trzy sztylety na udach i ramionach, wysokie kozaki oraz niewielkie buzdygany i morgenszterny zakończone ozdobnymi głowicami. Jeden cios w potylicę i nic tylko wszechogarniająca pustka przepełniona żalem i rozpaczą. Do tego trzech mężczyzn miało długie i proste łuki, ewidentnie cisowe, przekraczające długością dwa metry.

 

– Musiał tu być jeszcze niedawno – oznajmił władczym tonem jeden ze zbirów, którego nie znałem z imienia. – Pewnie jest już daleko w lesie… ze swoim towarzyszem, gdyż nie podlega dyskusji, że jest ich dwóch. Kontakt?

 

– Psie krwie – zaklął Evinn Udder. – Na konie, ale już. Szukamy traktu i wbijamy się w las. Znajdziemy sukinsyna. – Po czym zaczęli wchodzić na konie. Nie minęło sto mrugnięć okiem, gdy wredna kompania Forcka ruszyła galopem na wschód, wzdłuż linii lasu.

 

– Bezpieczni – posumował raz jeszcze karzeł, po czym otaczająca nas plama zmniejszyła się do rozmiarów niewielkiej kałuży ponownie stając się cieniem mojego nowego towarzysza, a zarazem wybawiciela z opresji, w jakiej niewątpliwie niespodziewanie się znalazłem.

 

Nadszedł czas zapuścić się w gęstwinę.

 

 

 

– Źdźbło jestem – przedstawił się w końcu skrzat. – Niskim żem jest, nawet jak na bratków moich, niczym wypalona przez słońce pożółkła trawka. Matula w tych chaszczach wydała mnie na świat, wychowywał tatko ucząc tego i owego, a teraz ja się nimi opiekuję. I puszczą też. Uwierz mi, dużo roboty jak na takiego knypka.

 

Źdźbło co raz podbiegał, aby dotrzymać kroku Matiusowi, chociaż to skrzat wyznaczał kierunek marszu. Rozłożyste korony drzew skutecznie blokowały promienie słoneczne, sprawiając, że cały las otulał mrok i tylko pojedyncze świetliste pasma pokonywały bezlitosna barierę. Każdy krok mógł zakończyć się stąpnięciem na węża lub innego gada albo płaza, co tylko potęgowało ogólny dyskomfort wynikający z tego etapu podróży do Bavelyon. Chaszcze nieraz powodowały, że musieli szukać okrężnej drogi, natrafiając na niewielkie jary, nory i jaskinie, z których dobiegały niskie, złowieszcze pomruki. Trudno było jednoznacznie stwierdzić jaki gatunek zwierzęcia wydaje podobne odgłosy.

 

– W tej krainie nazywają mnie Matius – powiedział Badal, nareszcie się przedstawiając. – Winien jestem tobie podziękowania… gdyby nie to, że nie wierzę w przypadki. – Po pokonaniu kolejnych kilkunastu metrów, w związku z milczeniem skrzata, odezwał się znowu, tym razem z większym animuszem. – Wiedziałeś gdzie mnie szukać, miałeś jakiś interes w tym, aby mnie znaleźć i, jak podejrzewam, gdzieś zaprowadzić. Pytam się, więc: gdzie?… I dlaczego?

 

Wypowiedziane słowa jednak zawisły w próżni. Stawiając kolejne kroki Matius czekał cierpliwie na odpowiedź, jednak się nie doczekał – otóż został sam. Tajemniczy wybawca, czy też „życia ratownik”, jak powiedział o sobie Źdźbło, zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił, niczym mgła rozwiana przez silniejszy podmuch wiatru.

 

Po kilku godzinach wędrówki nastał czas na zasłużony odpoczynek, jednak najpierw należało opatrzeć ranę, która zaczynała się nieciekawie babrać i podejrzanie nieprzyjemnie pachnieć. Zrzucił na ziemię ciężki plecak, po czym uklęknął zdejmując delikatnie koszulę, tak aby nie podrażnić skaleczenia. Spokojnie i wnikliwie dokonał oglądu całego ciała, czy nie zagnieździły się jakieś insekty, szczególną uwagę zwrócił na pachy i pępek, gdyż wilgotne, ciepłe i ciemne miejsca tylko zachęcały do złożenia jajeczek. Potem ostrożnie zdjął z ramienia nasączony krwią kawałek materiału odsłaniając źle zszytą ranę pełną żółtej ropy. Przypominała kopiec kreta. Wróciło uczucie bólu towarzyszące wbijaniu igły w skórę. Szył wtedy lewą ręką, przez co szrama, wyhaftowana grubą białą nitką, prezentowała się naprawdę fatalnie. Postanowił zszyć ranę jeszcze raz, tym razem lepiej. Poszukał niezbędnych przyrządów, zagryzł zęby na grubym kiju i drżącą ręką zaczął szyć.

 

Cała operacja trwała kilkanaście minut. Nie miał gazy czy środków dezynfekujących na bazie alkoholu, więc przemył ramię resztką wody i ponownie obwiązał ranę wyrwanym z koszuli kawałkiem materiału. Bał się zakażenia, lecz w tym aspekcie był wyjątkowo bezradny. Ewentualnie mógł liczyć, że trafi na jakąś zielarkę, która sprzeda coś na okłady. Zmęczony sięgnął do plecaka po kawałek rzepy, suszonego mięsa, uwędzoną rybę, jabłko i dwa surowe jajka, które musiały zastąpić wodę. Krótki, acz obfity posiłek dostarczył sił do dalszego monotonnego marszu w głąb wiecznie ciemnego lasu. Miał nadzieję, że prędzej czy później odnajdzie w końcu jakiś strumyk, dzięki któremu uzupełni zapasy wody.

 

Przebijając się przez knieję Matius raz na jakiś czas dostrzegał zagadkowe ruchy w krzakach oraz w koronach drzew. Tutejsza flora była dla niego zagadką, gdyż większą część swojego pobytu w tej krainie spędził szukając zleceń w wielkich miastach.. Z każdą minutą robiło się coraz ciemniej i straszniej, jakby ktoś celowo przygasał światło licząc, że Badal spanikuje i ucieknie w przeciwnym kierunku. Las, niczym niegościnny gospodarz, niechętnie wpuszczał za swe progi niepożądanych gości. Każdy kolejny kilometr zajmował coraz więcej czasu. Martwił go brak wody i skromne zapasy, ale przynajmniej przestał przejmować się pościgiem.

 

O zmierzchu Matius natknął się na pierwsze ciało. W pierwszej chwili pomyślał, że stanął na martwe, gnijące zwierzę, jednak spojrzenie pod nogi wyprowadziło go z błędu. Widok był koszmarny – wystające z klatki piersiowej żebra pokryte zakrzepniętą krwią oraz głowa odwrócona o sto osiemdziesiąt stopni, przypominająca piłkę, z której spuszczono powietrze. Kości czaszki wgniecione były w kilku miejscach. Uszy odcięto. Matiusem targnęły torsje, jednak zdołał zapanować nad buntem w żołądku. Odszedł od rozkładających się zwłok łapczywie wdychając świeże powietrze. Za wszelką cenę nie chciał zwrócić bezcennego śniadania. Tak bestialskiego mordu mógł dokonać tylko człowieka, zwierzę nie zdołałoby skręcić karku. Momentalnie poczuł na sobie wzrok zabójcy, wiedział, że to niemożliwe, lecz atmosfera lasu przywoływała najczarniejsze myśli.

 

Nie dalej jak po pokonaniu dwustu metrów zobaczył kolejne ciało – tym razem trup przybity był za nadgarstki do pnia. Od razu rzuciły się w oczy wystające płaskie łby gwoździ oraz puste oczodoły ofiary. Z rozprutego brzucha zwisały jelita, po których pełzały niewielkie żółtawe larwy. Rozerwane ciała mogły sugerować zarówno krwawą vendettę, jak i psychopatycznego mordercę. Lekko spanikowany Matius ruszył pośpiesznie i zdecydowanie w przeciwnym kierunku starając się wyrzucić z głowy potworne obrazy. Dopiero kiedy noc była tak ciemna, że nie był w stanie nic zobaczyć na wyciągnięcie ręki, zdecydował się zatrzymać i przenocować na najbliższym drzewie. Z trudem wspiął się po śliskim mchu, a następnie ułożył wygodnie na szerokiej i grubej gałęzi, do której przywiązał plecak. Nie jadł kolacji, aby zaoszczędzić jedzenie. Leżał długo z otwartymi oczami nasłuchując skrobania zwierząt, szumu krzewów, szeleszczących liści oraz przelatujących nieopodal ptaków. Czuł się samotny jak kropelka rosy w piekle, czekał, aż w końcu znajdzie ukojenie we śnie.

 

A przynajmniej taką miał nadzieję.

 

Ten sam pokój, te same ściany, co zeszłej nocy. Czuł się nieco klaustrofobicznie, ale tym razem na środku pomieszczenia, w którym się znalazł, z podłogi wystawała duża mosiężna dźwignia, podobna trochę do odwróconego kija bejsbolowego. Zaskoczyła go ilość nietypowych szczegółów: wygrawerowany nieznanym mu językiem trzonek, o średnicy kilkunastu centymetrów, długi na metr, kończył się diamentową gałką przypominającą piłeczkę golfową. Matius obszedł tajemniczy mechanizm z każdej strony zanim zdecydował się cokolwiek ruszyć. Śnił, więc miał czas.

 

W momencie, w którym wygodnie ułożył dłonie na drągu, obudził się. Ze snu wyrwał go czyjś krzyk.

 

 

 

Krzyk, ewidentnie ludzki, zabrzmiał głośno i nienaturalnie. Obudziłem się pełen strachu, przez co o mało nie spadłem z gałęzi. Jak ja się do cholery tutaj znalazłem? Ostatnie co pamiętałem, to nocleg na skraju lasu. Rozejrzałem się po wszystkich stronach próbując zlokalizować ten przerażający dźwięk, jednak ogarniająca las ciemność bezksiężycowej nocy nie ustąpiła jeszcze przed światłem dnia, a delikatna niczym porcelanowa lalka mgła prezentowała się iście mistycznie. Mógłbym przysiąc, że dałoby się ją pić.

 

Stanąłem przed prawdziwym dylematem: siedzieć cicho na drzewie czekając, aż ten ktoś krzyknie raz jeszcze czy biec w przypadkowym kierunku licząc na szczęście, które ostatnimi czasy niezbyt mi dopisywało? A może gdzieś w pobliżu znajduje się wioska i słyszałem jedynie wrzask rozradowanego dziecka?

 

Wiedziałem, że już nie usnę. Krzyk drugi raz się już nie rozległ, wobec tego zdecydowałem ruszyć w dalszą drogę. Spróbowałem jeszcze raz przypomnieć sobie wczorajszy dzień, lecz… nie mogłem. Nigdy mi się to nie przydarzyło, nawet po zakrapianej ale wizycie w karczmie. Nie pamiętałem, abym zapuścił się tak głęboko w las, a jednak otaczały mnie nienaturalnie wysokie drzewa wyglądające jakby miały stać wiecznie.

 

Na dodatek ktoś krzyknął. Zapewne potrzebował pomocy.

 

– Co tu się dzieje? – Nie spodziewałem się, że ktoś mi odpowie jednak zza śmietanowych oparów dobiegł mnie czyjś przeraźliwie skrzeczący głos. W pierwszej chwili stanąłem jak wryty, oczekując najgorszego.

 

– Puszcza cierpi – krótko, acz rzeczowo odparł tajemniczy nieznajomy. – Podążaj za mową kosodrzewiny i dębów. Kruków, jaskółek oraz wilków. Niedźwiedzi, wiewiórek, a także stokrotek i muchomorów. Idź przed siebie, a nie zbłądzisz.

 

Mgła nie rzedła, a osobliwy, trochę przypominający dziecięcy, głos nie rozbrzmiał ponownie.

 

 

 

Matius po skromnym śniadaniu, składającym się z kawałka pleśniowego sera oraz kolejnych dwóch surowych jaj, ruszył w dalszą wędrówkę, cały czas próbując przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego dnia. Niestety, umysł spowijała kurtyna niepamięci: paskudny skrzat, najemna grupa pościgowa, ludzkie zbezczeszczone zwłoki – wszystko to po prostu się nie wydarzyło. Miał jednak poważniejsze zmartwienia, zastanawiał się kogo słyszał i jakie znaczenie miała treść komunikatu wypowiedzianego przez ukrytego za mgłą osobnika. Naprawdę nie wiedział w jaki sposób owe cierpienie ma się uzewnętrznić. Poprzez małą liczbę zwierzyny? Brak ludzi? Na dobrą sprawę nie miał pewności czy las jest niezamieszkały. Nie miał żadnej szansy, aby zobaczyć dym z kominów, dopóki nie wyjdzie z puszczy.

 

Kolejne godziny upłynęły na podobnych rozważaniach.

 

Bór przed świtem prezentował się nadzwyczajnie. Różne odcienie czerni i szarości przybierały często kształty małych ludzi czy drapieżnych zwierząt. Matius słyszał jedynie jak stąpa po połamanych, suchych gałązkach oraz zielonym mchu, natrafiając na wielkie mrowiska i nisko wiszące ule. Symfonia natury działała kojąco, choć fakt, iż do tej pory nie natknął się na ślady ludzkiej obecności jeżył mu włoski na karku.

 

Mniej więcej koło południa, im dalej posuwał się w las, drzewa niespodziewanie zaczęły robić się coraz niższe, a ich korony rzadsze. Zaobserwował motyle delikatne jak pajęcza sieć oraz chowające się w norkach gryzonie, podobne do fretek. Pełen niczym niepodpartej nadziei liczył, że w końcu znalazł wyjście z tej mrocznej i zagadkowej puszczy. Na swoje nieszczęście doszedł do niewielkiej polany o średnicy prawie stu metrów.

 

Całej wyściełanej ludzkimi zwłokami.

 

Trudno było zliczyć wszystkie ciała, każde zostało poharatane w inny wymyślny sposób. Odcięte głowy z wydłubanymi gałkami ocznymi; poszarpane kończyny; obtoczone drobnym piachem i malutkimi glistami organy wewnętrzne – całe ścierwo leżało porozrzucane po całej łące. Przypominało to krwawą mozaikę, witraż stworzony przez makabrycznego artystę pochłoniętego pasją zabijania. Żołądek momentalnie dał o sobie znać. Nie pomogło odwrócenie wzroku, całe śniadanie wylądowało pod drzewem, o które się pośpiesznie oparł.

 

Grubo ponad dwieście ciał, w różnym stopniu rozkładu. A pod nimi żonkile, tulipany i fiołki.

 

Na Orgosa…

 

Najdziwniejsze, że jeszcze nie poczuł żadnego smrodu, tylko świeży zapach lasu.

 

Widok przerażał. Gdyby nie stan ludzkich szczątek, pomyślałby, że to masowe samobójstwo. Matius wziął kilka głębszych oddechów, po czym ze spokojem się odwrócił. Ciągle z zamkniętymi powiekami trząsł się, co chwilę głośno przełykając ślinę. Chciał zneutralizować paskudy posmak wymiocin, jednak bezskutecznie, a bukłak był pusty. Ostrożnie stawiając krok za krokiem wszedł na polanę ogarniając wzrokiem skalę paskudnego ludobójstwa. Leżały tutaj truchła zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Zobaczył także dziecięce ciała, jednak nie był tego w stu procentach pewien, ze względu na stopień rozkładu i bestialskie poszarpanie zwłok.

 

Po przyzwyczajeniu się do zjełczałego zapachu zgniłego mięsa oraz przykrej woni płatów skór i tłuszczu, postanowił skorzystać ze swoich umiejętności, aby sprawdzić, co się tutaj wydarzyło. Drążąca go ciekawość zwyciężyła.

 

Najpierw skrupulatnie i wnikliwie poszukał najbardziej zgniłego ludzkiego ciała, potrzebował jednej z pierwszych ofiar. Po kilkunastu minutach znalazł kogoś odpowiedniego: kobietę, prawdopodobnie w średnim wieku, wysoką i tęgą. Oderwał kawałek tkaniny z jej brudnego ubrania, wyjął nóż, a potem zrobił delikatne, acz głębokie nacięcie na swoim kciuku. Po tym jak wystarczająco nasączył materiał krwią, przykucnął, po czym upadł twardo na kolana. Na koniec włożył nasiąknięte sukno w usta, zaczynając jednocześnie oddychać przez nos.

 

Zamknął oczy.

 

Czas wejść w trans.

 

Pierwsze kilkanaście sekund to oczekiwanie na przeniknięcie krwi do organizmu. Poczuć ją w każdej żyle i tętnicy, komorze i przedsionku serca. Uderza niczym pięściarz – lewym sierpowym prosto do celu, którym jest mózgu. Wypełnia oraz uzupełnia. Ma moc sprawczą.

 

Ofiara została złożona.

 

Istotny jest kontakt doustny. Ślina miesza krew oraz pozostałości ofiary znajdujące się na tkaninie. Łatwiej dzięki temu znaleźć ślad, tak istotny przy lokalizowaniu poszukiwanej osoby.

 

Jednakże z palca cały czas ciekła posoka o ostrej, odrażającej, metalicznej woni. Świadomość kosztów i szybkość w działaniu – o tym należy pamiętać, dwie najważniejsze zasady decydujące o sukcesie lub porażce. Matius coraz intensywniej ogniskował umysł na otaczającym krajobrazie, który stopniowo się rozmazywał, jednocześnie przybierając odcienie brązów i szarości. Nagle zobaczył: trasa do Bavelyon, ucieczka, skraj lasu, wędrówka, nocleg, gałąź, polana…. Widział ją z lotu ptaka wyściełaną zwłokami jak rodzynkami w cieście, idealnie okrągłą. Trawa miała przyjemnie miętowo-szkarłatny odcień, dookoła orzechowe drzewa wysokie niczym wieże. Zobaczył sceny, których nie pamiętał. Nie słyszał odbytych rozmów, nie kojarzył przebytej trasy, ale przynajmniej uzyskał świadomość luki, którą w stosownym czasie trzeba będzie zapełnić.

 

Znajdował się coraz niżej, chciał utrzymać wysoki stopień koncentracji, ale odkrycie, którego dokonał sprowadziło myśli na inne tory. Udało się jednak wylądować na polanie, stanąć obok siebie. Widział na twarzy paroksyzmy bólu przejawiające się każdym drgającym jak trzęsienie ziemi mięśniu. Ta część zawsze przebiegała bezproblemowo, choć z niemałą dawką cierpienia. Nastał czas, aby przejść do czegoś dużo bardziej istotnego – do tego, co się tutaj wydarzyło.

 

Świat dookoła zwolnił, aż ostatecznie stanął niczym zepsuty zegarek. Każdy szczegół był na wyciągnięcie dłoni. Wystarczyło podejść i dotknąć. Po upływie kolejnych sekund można było zaobserwować jak ptak, który jeszcze przed chwilą płynął lekko po nieboskłonie, zaczął się cofać. Ruch skrzydeł wyglądał bardzo nienaturalnie.

 

Zjawisko zaczęło przyspieszać.

 

Słońce pojawiało się i znikało na horyzoncie jak zjawa. Czarna jak kret noc przychodziła i odchodziła niczym współczująca siostra szpitalna. Co najgorsze, makabryczny krajobraz pozostawał bez zmian, nikt się nie pojawił, zwłok nie ubywało. Mijała kolejna minuta, dzień, miesiąc, może nawet rok. Koszty były coraz większe, Matius zaczął czuć się słabo.

 

Doszedł do wniosku, że należy to przerwać, ale było już za późno. Coś zaczęło iść nie tak, jak powinno.

 

Czas się zatrzymał.

 

Poczuł paraliżujący ból w klatce piersiowej rozchodzący się na całe ciało. Kolory zaczęły blaknąć, po czym ogarnęła go śnieżna biel.

 

Procesy myślowe ustały.

 

 

 

Chciałem otworzyć oczy, ale były już otwarte. Próbowałem się odezwać, ale z mojego gardła nie dobiegł żaden dźwięk. Słowa były… wszędzie, latały niczym puch dmuchawca. Wszystko, co kiedykolwiek powiedziałem i mogłem wypowiedzieć już tu było. Czas przestał stanowić przeszkodę, podobnie przestrzeń. Przeszłość jawiła się przed moimi oczyma przypominając o każdym wydarzeniu, każdej chwili mojego życia. Czułem zarazem miętowy smak powietrza, jak i cierpkość zgniłego jabłka. Skóra mrowiła, włoski wstawały delikatnie, jakby ciało było pieszczone kobiecą ręką. Czy tak wygląda wolność? Wszechogarniająca intensywna biel mogłaby razić, lecz wbrew logice, działała kojąco.

 

Gdzie ja jestem?

 

Nic nie rozumiałem.

 

Zaczął ogarniać mnie cień wątpliwości. Tu było zbyt pięknie.

 

Chyba zacząłem płakać…

 

Znowu trzymałem w rękach długi mosiężny drążek. Znalazłem się w tym pomieszczeniu tak nagle, że bez zastanowienia pociągnąłem za dźwignię. Dosyć tych tajemnic. Ściana przede mną rozsunęła się z nienaturalnym, zawodzącym zgrzytem przypominającym ocieranie się dwóch mieczy o siebie. Najpierw poczułem zapach dymu i zgnilizny, a następnie moim oczom ukazały się migotające pochodnie rozmieszczone po obu stronach korytarza prowadzącego w dół. Lekko zdziwiony tym nietypowym sennym zjawiskiem, ruszyłem przed siebie.

 

Wyczułem również intensywny zapach uryny. Jeszcze nigdy w snach zapachy nie były tak wyraźne, wręcz namacalne. Na kamiennych blokach osadzały się kropelki wody wielkości grochu. Widziałem wiele zamkowych korytarzy, ale ten jakby przewidywał moje myśli. Dopasowywał się do wyobrażeń, które już znałem. Brakowało tylko mroźnego wiatru hulającego ze świstem po pomieszczeniu.

 

Doszedłem do bramy zdobionej rzeźbionymi w drewnie scenami batalistycznymi. Misterna praca rąk ludzkich przetrwała próbę czasu i… sen? Czy widziałem te wrota już kiedyś w prawdziwym miejscu? Ilość detali, szczegółów oraz niesamowita precyzja przeróżnych motywów były zdumiewające. Czy ta brama stoi tu od wieków?

 

Pochodnie nieoczekiwanie zgasły.

 

A drzwi się otworzyły.

 

 

 

Po niewielkiej drewnianej chatce roznosił się intensywny i aromatyczny zapach rozmarynu oraz czosnku. W kominku przyjemnie trzeszczały płonące drwa, płomienie muskały żeliwny kociołek. Przy oknach stały ozdobne donice, a na ścianach wisiały pączki wysuszonych kwiatów, pędy świeżych ziół, małe gliniane dzwoneczki, a także poroża różnych zwierząt, których Matius nie znał. Tuż nad posłaniem, na którym się obudził, zobaczył… poprzybijane długimi szpileczkami ludzkie gałki oczne. Było ich mnóstwo, a te najbardziej wysuszone przypominały winne grona. Wisiały tak ewidentnie świeże, jakby dopiero co wydłubane.

 

O mało co nie spadł z łóżka.

 

Przy kominku stał mężczyzna. Wyglądał trochę jak niedźwiedź, jednak nie z powodu monstrualnego wyglądu, a obfitego zarostu, krzaczastych brwi i pokaźnego zwisającego brzucha. Sprawnie obrał marchewkę, którą następnie wrzucił do kociołka. Zamieszał.

 

– Spałeś dzień i dwie noce, wędrowcze – gospodarz odezwał się głosem spokojnym niczym stojąca woda. – Znalazła cię moja córka, gdy wychodziła rano po wodę. Potknęła się o ciebie, gdyż leżałeś pod drzwiami. Byłeś cały we krwi, myśleliśmy, że nie żyjesz. Masz szczęście… kilku mieszkańców chciało poderżnąć ci gardło, rzadko trafiają tu obcy. Jednak stanowczo się na to nie zgodziłem. Mam nadzieję, że ta decyzja nie obróci się przeciwko nam wędrowcze?

 

Matius miał kompletną pustkę w głowie. Pamiętał Vatterdom i przekleństwo o twarzy dziecka. Ucieczka. Rana, która teraz była profesjonalnie opatrzona swędziała jakby ktoś posypał ją solą. Las. W ogóle nie pamiętał żeby dotarł do jakiejkolwiek wioski. A ponadto znaleziono go zakrwawionego. Czyżby próbował kogoś znaleźć za pomocą swych umiejętności? No i kto go tutaj przyniósł?

 

– Niestety – zaczął Badal rachitycznym głosem, i zaraz tego pożałował. Suchość w gardle uniemożliwiła wypowiedzenie czegokolwiek. Zaczął rozglądać się po izbie za wodą, winem albo ale.

 

Gospodarz najwyraźniej domyślił się, że gość jest spragniony, a zapewne i głodny. Postanowił go najpierw napoić, wziął więc metalowy kubek ze stolika, po czym wlał ostrożnie trochę wody tak, aby nie uronić ani kropli. Matius podziękował skinieniem głowy, po czym zachłannie pochłonął całą zawartość naczynia. Dopiero, kiedy poczuł jak życiodajna ciecz rozlewa się po całym organizmie, spojrzał na swojego wybawcę, który obie powieki miał zszyte grubą czarną nicią. Zaraz poczuł na sobie wzrok wszystkich poprzybijanych nad nim gałek ocznych.

 

– Tak – powiedział przerywając cieszę gospodarz. – Są na tej ścianie i moje ślepia. Wiszą tu na pamiątkę. Chociaż ich nie widzę, to jednak przypominają mi o czynie dokonanych przez naszych przodków. – Cisza. – Nazywam się Bareh. Przewodzę tej małej leśnej społeczności. Skoro się napiłeś, to czekam. Jak się tu znalazłeś?

 

– Niestety – ponownie zaczął Matius, tym razem skutecznie, jednocześnie zastanawiając się, co za okrutne wydarzenie miało tu miejsce. – Ostatnie, co pamiętam to nocleg jeszcze przed wejściem za linię drzew. Nie wiem jak się znalazłem pod drzwiami twojego domostwa, ani dlaczego byłem zakrwawiony. Jestem jednak wdzięczny, że okazaliście mi łaskę, i z całą pewnością zrobię co w mojej mocy, aby spłacić ten dług zaufania.

 

Bareh usiadł w nogach łóżka, po czym podrapał się po gęstej brodzie. Zastanawiał się nad słowami gościa, który nawet się nie przedstawił. Absolutnie nigdy nie spodziewał się usłyszeć kogokolwiek spoza wioski. Czyżby duchy lasu go tu sprowadziły? Nie wiadomo. Trzeba jednak podjąć jakąś decyzję.

 

– Eh – Bareh westchnął zimnym głosem pełnym beznadziei. – Pozwól, że opowiem historię naszej wioski, dzięki której szerzej spojrzysz na towarzyszące nam cierpienie. Urodziłem się i dorastałem pośród tych domostw i drzew. Spędziłem tutaj całe swe długie życie pomagając rodzicom, rodzeństwu, wspólnocie, nigdy ich nie opuszczając. Jako mały brzdąc nie rozumiałem, co się dzieje wokół, jednak z każdą kolejną nocą, spędzoną na podsłuchiwaniu dorosłych, którzy rozprawiali o wielu zagwozdkach przy ognisku, byłem coraz bliżej poznania mrocznej tajemnicy moich braci i sióstr. Solidarnie nosimy paskudne brzemię, aż do skruszenia kręgosłupa. – Badal zauważył, że słowa sprawiały Barehowi coraz większy, wręcz namacalny ból. – Kiedy dziecko osiąga dojrzałość musi wyruszyć w puszczę, aby złożyć ofiarę. Wracają ślepi, trzymając w rękach własne oczy, które widzisz poprzybijane na ścianie nad tobą. Nikt nic nie pamięta, nikt nie wie co zaszło, ale przynajmniej są znowu z nami. Tylko, że nie każdy wraca. Nie wiadomo jakie przekleństwo spotyka pozostałych. Czy głodni i spragnieni umierają w nadziei, że zostaną znalezieni? A może śmierć nadchodzi szybko w paszczy potężnego drapieżnika? Jedno jest pewne: ich zwłoki ulegają gdzieś powolnemu rozkładowi, a my tworzymy symboliczne groby w naszych sercach. Żadna z wielu ekspedycji poszukiwawczych nie wróciła, w końcu przestaliśmy szukać ochotników. Odkrycie, że nocleg w lesie kasuje pamięć z dnia poprzedniego wstrząsnęło nami i okradło z wszelkiej nadziei. Wyobraź sobie ich przerażenie: budzą się rano i nie wiedzą, gdzie są, ani jak się tam znaleźli. Nie wiedzą jak wrócić, bo przecież nie pamiętają drogi, którą już pokonali.

 

Żal drążył duszę. Rozpacz uniemożliwiała zaczerpnięcie tchu. Matius zaczynał wszystko rozumieć. Cała ta przygoda była banalnie prosta: wszedł w las i przenocował, przez co stracił pamięć. Prawdopodobnie był jedynym człowiekiem, który pojawił się w tej wiosce od kilku pokoleń. Nic dziwnego, że chcieli go zabić. Nie dość, że miał oczy, to jeszcze przybył z zewnątrz. Prawdopodobnie wielu mieszkańców wzięło go za tajemniczego oprawcę.

 

Bareh wstał, podszedł do kominka i przelał część zawartości kociołka do talerza. Poczęstował Matiusa, którego pusty brzuch natychmiast dał o sobie znać. Jedząc łapczywie gorącą zupę warzywną myślał nad klątwą oraz nad ewentualną pomocą. Problemem był tylko jeden – jak? Mógł co prawda wykorzystać swoje umiejętności, ale w jaki sposób miałoby to odczynić klątwę? Musiał zebrać więcej informacji.

 

Podróżnik, chcąc się odezwać, zobaczył, że gospodarza nie ma już w chacie. Zamiast Bareha, na środku izby, stał mały karzeł o orzechowych oczach z gałązkami bukszpanu we włosach. Odrażający stworek podszedł do niego kaczym chodem z wyciągniętym palcem. Stworek dotknął lśniącym od śliny kciukiem szerokiego czoła Matiusa zsyłając na niego twardy sen.

 

Drzwi otworzyły się z ostrym i przeciągłym trzaskiem. Znalazł się na świeżym powietrzu w małej wiosce, otoczonej strzelistymi jesionami i dębami. Chociaż obrzeża były rozmyte oraz niewyraźne, to jednak centrum tej sceny, było aż nazbyt precyzyjne, dokładne. Zobaczył przed sobą grupkę kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet, w różnym wieku, od dzieci, aż po starców. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, wszyscy byli zainteresowani tylko tym, co działo się pośrodku ludzkiego kręgu. Nie był nawet pewien czy jest dla nich widzialny.

 

Najpierw dobiegł go kobiecy wrzask, pełen wściekłości i boleści. Z każdym kolejnym krokiem słyszał coraz wyraźniej przekleństwa, złorzeczenia oraz groźby wysuwane pod adresem przyglądających się obecnych. Podejrzewał, iż kobieta zaczęła rodzić, jednak prawda była dużo bardziej okrutna – nieszczęsną niewiastę gwałcono. Absolutna cisza towarzysząca wrzaskom ofiary tylko potęgowała wrażenie grozy, niesprawiedliwości i bezradności.

 

– Pomóżcie – rozkazywała, chociaż ton jej głosu wyraźnie się załamywał. Każde kolejne pchnięcie gwałciciela obezwładniało ją coraz bardziej.

 

Matius starał się uspokoić, wmówić sobie, że to tylko sen, co z resztą było prawdą. Wiedział jednak, że pomimo tego widzi prawdziwe zdarzenie z przeszłość. Poznawał wstrząsającą historię, która była początkiem długowiecznej klątwy. Narodziny demona łaknącego zemsty.

 

– Dlaczego jesteście tak obojętni!? – wykrzyczała głosem pełnym desperacji. – Nic wam przecież nie zrobiłam.

 

Kolejne minut snu stanowiły tylko pojedyncze sekwencje zdarzeń. Najpierw spostrzegł jak oczy obserwatorów tego makabrycznego przedstawienia stają się kruczoczarne, po czym pękają jak wypełnione wodą owcze żołądki, wylewając całą zawartość na ziemię. Puste oczodoły przypominały norki, w jakich chowają się wystraszone gryzonie. Tymczasem kobieta wypowiadała tajemnicze inkantacje w nieznanym Matiusowi języku, słabnąc z każdym kolejnym przywoływanym magicznym słowem. Ulatywało z niej życie.

 

Śmierć z wycieńczenia musiała stanowić prawdziwe błogosławieństwo, gdyż oprawca o blond włosach w dalszym ciągu nie przestawał zadowalając się pustym już ciałem.

 

Nim się obudził zlany potem usłyszał, gdzieś w oddali, słowa wypowiedziane cichym skrzeczącym głosem: „Przeproś ją. Przeproś ją od nas wszystkich”.

 

 

 

Leżałem pod futrami na wyściełanym słomą łóżku do późnego wieczora rozmyślając o nietypowym śnie, który mnie nawiedził. Niezwykłe słowa, które usłyszałem na końcu… teraz wiedziałem już prawie wszystko, czego potrzebowałem. Pomimo niepełnego stanu wiedzy byłem przekonany, że dzięki swoim umiejętnościom dam radę pomóc. Wiedza to przecież potężna broń, chociaż w złych rękach może prowadzić do rychłej zguby.

 

Po zachodzie słońca, wpierw przemywszy ranę, zjadłem sutą kolację, aż w końcu uzupełniłem puste bukłaki wodą. Podziękowałem gospodarzowi za gościnę i ostatnie słowa wyjaśnienia, żegnając go ciepłym słowem oraz obietnicą pomocy. Wyglądał na naprawdę zmęczonego, wręcz łaknącego spokoju. Zmobilizowało mnie to tylko do tego, aby wziąć piernaty na plecy, przestać utyskiwać na czekającą mnie podróż do Bavelyon i wyruszyć na poszukiwania Alleny, sprawczyni całego zamieszania. Historia głosi, że kobieta została pochowana na polanie w środku lasu, lecz nikt dokładnie nie pamiętał, w którym kierunku należało iść. Zdałem się, więc na przeczucie, bo cóż mi pozostało? Ruszyłem przed siebie.

 

Wędrówka w absolutnych ciemnościach nie należała do najprzyjemniejszych doświadczeń. Dopóki przykrywała mnie liściasta kopuła, dopóty musiałem maszerować z największą ostrożnością. Co chwila potykałem się o wystające konary drzew, zahaczałem ubraniami o rozłożyste gałęzie, raz czy dwa wpadając twarzą w pajęczyny wyglądające jak nieskończone gobeliny.

 

Balsamiczna woń sosen i świerków przyjemnie drażniła nozdrza, a dywan mchu pod stopami przypominał jak urokliwy potrafi być las, nawet jeżeli jest nawiedzony. Tylko pohukiwanie sów wywoływało krępujący dyskomfort. Zatrzymywałem się raz po raz zbierając grzyby oraz jagody, jednocześnie pamiętając o zachowaniu zdrowego respektu przed nieznanymi roślinami. Raz po raz dostrzegałem kątem oka zwierzynę czyhającą w mroku, chociaż ciążąca klątwa spychała wilki i niedźwiedzie na drugi plan.

 

Ściana czerni się nie przerzedzała. Nie wiedziałem nawet czy księżyc jest w pełni czy też nie. Straciłem poczucie czasu. Dopiero, gdy zaczęło robić się jaśniej odnalazłem zapomniane przez bogów miejsce pochówku Alleny, ofiary gwałtu.

 

Polana wyściełana była żonkilami, tulipanami i fiołkami, a całość układała się w kwiatową ścieżkę prowadzącą do niewielkiego nagrobka spowitego bluszczem, na którym napisane było tylko imię. Podszedłem powoli nie wiedząc czego się spodziewać, czułem się jak nowicjusz prowadzący nieszpory po raz pierwszy. Promienie słoneczne przyjemnie grzały w plecy, rzucając cień na alabastrową mogiłę. Uderzyłem się siedem razy w pierś na pamiątkę boskiej interwencji Orgosa pod Lodderdom, po czym klęknąłem dotykając rękoma ziemi.

 

Zacząłem standardową procedurę: oderwałem kawałek tkaniny z koszuli znalezionej w plecaku, rozkruszyłem niewielką część piaskowca z grobu Alleny, a na końcu naciąłem opuszek palca. Zabolało. Wymieszałem wszystkie składniki, wziąłem wilgotną od krwi szmatkę do ust.

 

Wdech.

 

Wydech.

 

Wdech.

 

Dokonało się, wszedłem w trans. Kwiaty, drzewa, nagrobek, wszystko utraciło swoje kolory. Świat znowu stał się grafitowy i odpychający. Z każdą kolejną sekundą byłem coraz dalej. Krótkie urywki z kilku ostatnich dni migały mi przed oczyma. Sceny, które znałem, jak i te których nigdy nie widziałem, nowe. Było to niepokojące.

 

Po chwili stanąłem obok siebie. Kciuk zdążył już zakrwawić całą rękę. Na szczęście nie czułem tutaj bólu. Wiedziałem tylko, że muszę się śpieszyć. Kątem oka dostrzegłem królika uciekającego przed lisem. Scena wyglądała śmiesznie, gdyż w pewnym momencie łowca i ofiara zaczęli się cofać.

 

Przyspieszyło.

 

Allena nie kazała długo na siebie czekać. Przyszła smutna i naga, opleciona długimi złotymi włosami zakrywającymi sterczące piersi oraz smukłe łono. Miała opływową sylwetkę, choć była bardzo chuda w biodrach. Nieskazitelnie biała skóra przyjemnie kontrastowała z otaczającą ją zielenią drzew, zarazem podkreślając kolor oczu. Ostre rysy twarzy przywołały senne wspomnienia, jej krzyk i rozpacz. Podeszła lekkim krokiem zatrzymując się tuż przede mną. Pachniała kwiatami. Nuciła jakąś nieznaną melodię, przez którą momentalnie naszły mnie przykre wspomnienia dzieciństwa. Jej pierś podnosiła się miarowo, a zdenerwowanie przejawiała tylko tym, że przebierała niespokojnie palcami u nóg.

 

Była piękna niczym bogini. W niczym nie przypominała przerażonej ofiary, którą widziałem we śnie. Zaczynałem powoli pojmować motywy sprawców. Chęć posiadania może odebrać rozum. Ale, żeby tylko urodą i powabem zasłużyć na taki los? Dochodziłem powoli do wniosku, że klątwa, która spadła na mieszkańców wioski jest jak najbardziej słuszna. Chyba, że czegoś mi nie powiedziano.

 

Dotknęła czule moich kręconych włosów.

 

Trzeba było podjąć decyzję.

 

 

 

Matius wyszedł po dwóch dniach błądzenia. Za nic nie mogąc sobie przypomnieć, jak się znalazł w tym przeklętym lesie. Pamiętał pola za Vatterdom, a także pisakowy trakt. Kojarzył jak się zbliżał do mrocznego lasu, ale potem nic, pustka. Ponadto bolała go głowa, a teraz i oczy, które najwyraźniej przyzwyczaiły się do ciemności.

 

Zobaczył dwa nacięcia na kciuku. Nie podejrzewał, aby korzystał ze swego talentu, więc uznał to za skaleczenia, których miał pełno. Co rusz przecież ranił się o ostre krzewy, a ręce były szczególnie narażone na drobne zranienia. Jako, że do zmroku nie pozostało zbyt wiele czasu, postanowił nie robić postoju i pomaszerować prosto do Bavelyon, ignorując inne pomniejsze dolegliwości.

 

Widok Matiusa wychodzącego z lasu bardzo ucieszył Wardena Forcka i jego kompanów. Konie przeszły w galop.

KONIEC

Koniec

Komentarze

Przyznam, że się zmusiłem, żeby dotrwać do końca. Opowiadanie ciągnie się bez końca, zdania skonstruowane są usypiająco, jest wiele niewyjaśnionych wątków pobocznych, które nic do treści nie wnoszą. Do tego widać pewne problemy z interpunkcją, a czasami literówki. Pierwsze zdanie brzmi: "Matius Badal maszerował trzy dni, praktycznie bez jakiejkolwiek dłuższej przerwy, uciekając z Vatterdom, na południe do Bavelyon." I od razu nastawia negatywnie do reszty treści, bo widać, że autor nie do końca radzi sobie ze słowem, bo nie wiadomo, czy Matius uciekał z Vatterdom na południe od Bavelyon czy z Vatterdom, które znajduje sie na południe do Bavelyon. Domyślam się, że bohater został przeniesiony do opisywanej krainy ze współczesnego świata (stąd np. westchnienia do substytutu aspiryny), ale dlaczego to przeniesienie objawiło w nim jakieś bliżej nie sprecyzowane moce? Rozumiem, że może być silniejszy, bo w nowym świecie jest mniejsza grawitacja, może byc inteligentniejszy, bo trafił do świata, gdzie ludzie nie są zbyt bystrzy, ale w nowe moce nie chce mi się wierzyć, bo to nielogiczne. Nie rozumiem też samego zachowania bohatera przed wejściem do lasu – skoro z założenia ma go ochronić przed pościgiem, to dlaczego nocuje na jego skraju ryzykując, że zostanie złapany? Nie jestem biologiem, ale chyba gałek ocznych nie da się przybić do ściany "szpileczką", poza tym – dlaczego one nie uległy rozkładowi?

Drogi Autorze!   Zamiast brać się za drugą część cyklu opowiadań, radziłbym zakasać wysoko rękawy i gruntownie poprawić tekst. Gruntownie oznacza jeszcze raz napisać. Przemysleć od początku fabułę, bo ta sypie się jak wióry ze strychu. Pierwsze zdanie z pierwszego akapitu, który wytknął Tobie kolega w powyższym komentarzu, zawiera bardzo duzo błedów językowych, a już nie wspominając o całej reszcie jak logika tekstu, czy poplątana fabuła.   Ale pomimo tego, że nie radzisz sobie ze słowem pisanym, to widzę jakiś mały potencjał. Jest jakiś wymyslony świat, coś się próbuje krystalizować. Niestety "krystalizuje". Do ideału droga bardzo długa, kręta i wyboista, ale nie ćwicz. Próbuj dalej.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

*ale ćwicz :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki za cenne uwagi. Ćwiczę, ćwiczę. To moje trzecie opowiadanie. I mam nadzieję, że z każdym kolejnym będzie lepiej. Lepiej i ciekawiej. Niestety literówki i błędy interpunkcyjne czasem ciężko wyłapać i wyeliminować. Cały czas pracuję także nad błędami językowymi, z róznym jak widać skutkiem. Mam nadzieję, że przeczytacie drugie opowiadanie i może trochę ono wam rozjaśni te powyższe. Wiem, że fabuła jest poplątana, co do logiki, bym się spierał, w końcu nie wiecie wszystkiego (w sensie tego, co autor), ale każdy zabieg jest celowy i będzie wytłumaczony. Jeszcze raz dzięki.

Work smart, not hard

Z własnego doświadczenia wiem, że przecinki i literówki mogą być utrapieniem ;) Ale tylko ćwiczeniami można to poprawić.   Trudno mi jednak się zgodzić z Twoim twierdzeniem z akapitu z wyjaśnieniami dotyczącymi niejasności w fabule. Gdyby to była książka, to jakoś można by było nad tym przejść do porządku dziennego. Ale przedstawiłeś opowiadanie i czytelnik jest w przysłowiowych malinach, bo co z tego, że autor wie, jak on jest zagubiony.

Komentarz szlag mi trafił ; /   Co to ja miałam… Zatem tak: uważam, że potencjał jest, ale głównym problemem Twojego tekstu jest to, że pozostawiasz o wiele za duzo niedomówień i niejasności. Czytelnik na początku wie praktycznie tyle samo co na końcu długiego opowiadania – że go ścigają nie wiadomo za co. Co on właściwie zrobił w tym lesie? Co to za puszcza, cała zaczarowana? Dlaczego jedna dziewczyna miała dość mocy, by cały las przekląć? Kim jest karzeł, który pamięta, czego inni nie pamiętają? I tak dalej. Efekt jest taki, jakby w opowiadaniu praktycznie nic się nie wydarzyło.   Zagadka dobra rzecz, ale jeśli po kilkunastu stronach czytelnik odkrywa, że nadal nic nie wie, a bohater ucieka jak uciekał, nawet nie wiadomo przed czym… to po więcej czytelnik nie sięgnie.   Czasem trafiają Ci się błędy podmiotowe i interpunkcyjne, literówki, dziwne zdania (trzonek wygrawerowany językiem?). Nie wydaje mi się poza tym, żeby rana posypana solą swędziała.   Wziął piernaty na plecy? Znaczy: pościel?   Jak można się potykać o wystające konary drzew? Chyba o korzenie.   Skoro widział, że pajęczyny wyglądają jak gobeliny, to po co w nie wpadał?   Ładnie pochowali tę Allenę, jak na zbezczeszczoną fiarę geałtu, nad dziw ładnie.   Z grubsza tyle. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Fabuła nawet nie jest zła, niektóre pomysły mi się podobały. Ale zgodzę się z przedpiścami, że zbyt wiele rzeczy pozostawiasz niewytłumaczonych. Nie mów mi, że mam przeczytać inny tekst, tam się wyjaśni. Wstawiłeś to jako zamknięte opowiadanie, a nie fragment, więc ma się bronić samo, a nie straszyć starszym bratem.

Rytuał trochę przypominał inkwizytora Modderdina Piekary. Ale tak właściwie nie zrozumiałam, co dawał.

natrafiając na wielkie mrowiska i nisko wiszące ule.

W lesie to raczej barcie.

Babska logika rządzi!

Z wielkim trudem dotrwałam do końca i chyba zmarnowałam przez to trochę czasu, bo choć opowiadanie dość długie, to w tekście zabrakło miejsca na wyjaśnienie, o co tu chodzi. Szkoda, że jest tu tyle znaków zapytania i szkoda, że brakło odpowiedzi na nie.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W sumie nie zrozumiałam, przed kim i dlaczego ucieka bohater. No, udało mu się po drodze rozwiązać jakąś zagadkę.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka